Opowieści Starych Drzew. Pamięć Lasu - Agnieszka Osikowicz-Chwaja - ebook

Opowieści Starych Drzew. Pamięć Lasu ebook

Osikowicz-Chwaja Agnieszka

4,2

Opis

Magia powraca, chociaż nikt już w nią nie wierzy. Las pamięta moc, która kilka pokoleń wcześniej sprowadziła na świat zamęt i zniszczenie. Teraz postanawia przypomnieć o niej ludziom.

Krwawa wojna domowa pogrąża Sahinrę w chaosie. Ukryty w Smutnym Lesie oddział rebeliantów przemienia się w nękającą okolicę bandę krwawych rzezimieszków. Kapitan Asger Sidort i jego trzecia kompania lekkiej jazdy dostają rozkaz spacyfikowania niedawnych sprzymierzeńców. Gdy docierają na miejsce, okazuje się, że burmistrz Soli, miasteczka położonego niedaleko starej puszczy, nie żyje. Wydaje się, że został rozszarpany przez dzikie zwierzęta, lecz porucznik Kerk Tor, wojskowy lekarz, ma wątpliwości co do prawdziwej przyczyny jego śmierci.  Asger pozostaje jednak głuchy na plotki o odradzającej się magii i zamieszkujących wśród drzew bestiach.

Do czasu. Demony przeszłości zostały już uwolnione.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (21 ocen)
10
8
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moooneta

Dobrze spędzony czas

W trakcie lektury nie miałam pewności, jak ocenić tę książkę, ostatecznie daję 3,5* i podciągam na 4*. Początek był dość ciężki. Czytelnik zostaje wrzucony w środek konfliktu i chwilę zajmuje, by się w nim połapać. Gdy to jednak następuje, fabuła okazuje się dość prosta, a w ostatnim rozdziale główny wątek zostaje zakończony. Mamy wprawdzie parę wątków pobocznych, mamy historie z przeszłości bohaterów, jednak gdyby nie epilog, historia spokojnie mogłaby zakończyć się po tym pierwszym tomie, bo praktycznie nie ma żadnych luźnych, niedokończonych kwestii. Na początku miałam też trochę kłopot z myleniem postaci, bo tylko kilka z nich zostało wystarczająco scharakteryzowanych, tak że się czymś wyróżniali. Z czasem i to się jednak polepszyło, bohaterowie drugoplanowi dostali sceny, w których odrobinę lepiej można było poznać ich osobowości i motywacje. Chwilami książka ma też problem z tempem - niektóre momenty były zbyt rozwlekłe, zdarzało się także, że pomimo zaznaczenia kolejnego podr...
10
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam ten świat i bohaterów. Magii nie jest dużo, ale jest wyczuwalna, jakby to jej opary rozchodziły się wśród drzew. Bardzo dobre militarne fantasy, napisane świetnym językiem, a bohaterowie niezwykle prawdziwi. Zdarzają się momenty makabryczne, więc radzę uważać wrażliwcom. Pomimo tego to naprawdę dobry kawał powieści. :)😊
00
dorczyk

Z braku laku…

Nie moje klimaty. Jak dla mnie za mało magii ale może komuś innemu przypadnie do gustu :)
00

Popularność




Spis treści

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Epilog

Rozdział pierwszy

Jednak zaczynało cuchnąć.

Zastępca burmistrza Baldar Ruben miał głupią nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale teraz nie pozostało mu już nic innego, jak tylko przeklinać własne bezmyślność i ustępliwość oraz bezczelną stanowczość gości. Zerknął na leżącego na stole nieboszczyka i w bezsilnej złości zacisnął zęby. Trup był trupem i naprawdę nie potrzebowano wiele światła, by to stwierdzić. Przyczyny śmierci też raczej wyglądały na oczywiste. Sine ciało poznaczone ciemnymi liniami szarpanych ran mówiło samo za siebie. Lewa ręka ledwo trzymała się barku smętną resztką pozbawionych skóry mięśni i kości, brakowało też potężnego fragmentu lewego uda. Baldar Ruben pokręcił głową. To był naprawdę idiotyczny zwyczaj – trzymać zwłoki co najmniej trzy dni, niezależnie od pogody, zanim wreszcie będzie można je złożyć do grobu. Zwyczaj równie głupi co archaiczny, jednak ostatnio panował popyt na archaiczne tradycje.

Trup, szykownie ubrany, od rana oczekiwał w kaplicy na swą ostatnią drogę. I byłby w nią wyruszył, gdyby nie ci… goście. Zastępca burmistrza jeszcze raz niechętnie spojrzał na ciało – zastanowił się, czy nieboszczyk okazałby zadowolenie, czywolałby, żeby jego zwłoki już spokojnie spoczywały w ziemi. Cóż, nie miał nic do gadania, leżał więc na stole, siny, gnijący, puchnący. I, kurwa, cuchnący. Ostatnio tradycje, nawet te zapomniane i od dawna ignorowane, okazywały się silniejsze niż rozsądek. Może i trudno było się temu dziwić.

Goście jednak postanowili się zdziwić. A gdy już wyrazili zdziwienie – wystarczająco głośno i protekcjonalnie – uznali, że mimo wszystko cieszą się z ekscentrycznych zachowań tubylców. Teraz, dnia już czwartego, ciało czekało gotowe do oględzin, wystarczyło je wydobyć z mroków kaplicy i rozebrać. Niezbyt przyjemna praca, ale na pewno łatwiejsza niż wykopywanie trumny spod ziemi.

– Coś go mocno poszarpało. – Porucznik Kerk Tor, dotąd pochylony nad zwłokami i badający je z niezdrową – według Rubena – fascynacją, postanowił się wreszcie wyprostować. – To spowodowało śmierć.

Baldar Ruben nie zdołał powstrzymać pełnego irytacji i zniesmaczenia prychnięcia.

– Naprawdę, poruczniku, czy dlatego musieliśmy przenosić go z kaplicy tutaj? Aby to stwierdzić, niepotrzebne były okna, światło i więcej miejsca. Mój salon śmierdzi, nie wywietrzę go do jutra, moja żona będzie zła. A zdaje się, że dokładnie taką przyczynę zgonu podałem panu dziś w południe.

– Mówił pan, że zabili go ludzie. Ludzie nie gryzą. Przynajmniej nie zagryzają na śmierć. Zazwyczaj.

Ruben skierował zniechęcone spojrzenie w stronę okna. W milczeniu, z wyrazem wyższości w przymrużonych oczach, otaksował sylwetkę stojącego tyłem mężczyzny.

– Mówiłem, kapitanie, co ludzie gadają. Nie ja. Mamy problemy z leśnymi bandytami, którzy rzeczywiście ostatnio stali się jeszcze bardziej niebezpieczni. Jakiś czas temu przeszedł tędy front, ale przeszedł, mamy nadzieję, że nie wróci. Ludzie chcą zacząć normalnie żyć, a leśni im na to nie pozwalają. Czy to – wskazał ręką sine ciało – wygląda na sprawkę ludzi? Mam poważne wątpliwości.

– Czyli co?

– Bo ja wiem? Zwierzęta, oczywiście. Wilki?

– Wilki nie mają w zwyczaju atakować ludzi, a już na pewno nie latem. – Porucznik Kerk Tor postąpił krok w stronę zastępcy burmistrza. Ruben wzdrygnął się bezwiednie. Ruda grzywka opadła na bladoniebieskie oczy oficera, odgarnął ją pokrytą tatuażami dłonią. Ciemne zapiski i delikatne rysunki pokrywały też zamyśloną twarz mężczyzny.

– Może wściekłe? – rozległo się spod okna, a stojący przy nim mężczyzna jeszcze bardziej wychylił się przez parapet. Do nosa Rubena dotarł dochodzący z ogrodu słodki aromat dzikich róż. Zderzył się z trupim smrodem, tworząc mieszankę niemal nie do wytrzymania.

Porucznik nie odpowiedział, ponownie schylając się nad ciałem. Z wyraźnym trudem próbował unieść denata, by zerknąć na jego plecy.

– Pomóż mi, Kalawa.

Ostatni z gości, Evar Kalawa, ogromny żołnierz z blizną biegnącą przez cały lewy policzek i opaską zasłaniającą lewy oczodół, pośpieszył z pomocą. Z ciekawością przyglądał się wysiłkom porucznika, jego chudym, szybkim, niecierpliwym dłoniom biegnącym wzdłuż brzegów poszarpanych ran. Oficer wreszcie na chwilę znieruchomiał, po czym wyciągnął palec i wskazał Kalawie kilka miejsc na bladej skórze trupa. Żołnierz patrzył na poranione ciało w milczeniu, z nieco bezmyślnym wyrazem twarzy, aż w końcu powieka jedynego oka otwarła się szerzej. Powoli, z przejęciem, pokiwał głową.

– Nie wściekłe. I nie wilki.

Spod okna dało się słyszeć głośne, pełne rezygnacji westchnienie, a potem nie do końca stłumione przekleństwo.

– Więc co, poruczniku?

Rudy oficer przekrzywił głowę i uśmiechnął się złośliwie.

– Może wreszcie podejdzie pan, kapitanie, i sam się przekona?

Stojący tyłem mężczyzna odwrócił się gwałtownie i Ruben poczuł, jak kurczy się w nim serce weterana, rozczarowane i pełne zniechęcenia. Ponownie musiał przyznać, że kapitan nie wygląda na wzbudzającego respekt dowódcę, z tą swoją młodą, nadąsaną, trochę zbyt ładną twarzą. Cholerny paniczyk, oficerek z łaski nazwiska i fortuny, innego wytłumaczenia być nie mogło. Baldar Ruben ledwo zauważalnie pokręcił głową. Sam rzadko przyznawał się do wojskowej przeszłości, bo po pierwsze – nie trwała ona imponująco długo, a po drugie – strona, po której służył, nie miała ostatnio przesadnie dobrej opinii. Widział jednak wyraźnie, że powstańcy powoli odchodzili od szlachetnych ideałów, za pomocą których udało im się postawić Sahinrę, jego kraj, kraj ich wszystkich, w ogniu. Równość możnych i maluczkich, śmiechu warte. Ten tutaj kapitan był tego najlepszym przykładem. Nadąsane paniątko z nazwiskiem, które znali wszyscy. Rebelia schodziła na psy.

Trzeba było kapitanowi przyznać przynajmniej to, że jasne włosy miał porządnie, krótko przycięte, a cienki, letni mundur w ascetycznej czerni doskonale dopasowany, mimo upału zapięty tuż pod szyją, czysty i niepomięty. Wręcz trudno było uwierzyć, że młody mężczyzna trafił tu prosto z drogi, po dwudniowej podróży. Oficerskie dystynkcje srebrzyły się na sztywnej stójce; trzy porucznikowskie pionowe belki nieco już zmatowiały, zwłaszcza w porównaniu z dość świeżą wciąż, wieńczącą je kapitańską falą. Awans musiał więc nastąpić stosunkowo niedawno, czyjeś zwinne palce dohaftowały nową ozdóbkę.

Ruben przeniósł ponury wzrok na rudego porucznika. Nie mógł się zdecydować, który z niedorzecznych oficerów wzbudza w nim większą niechęć. Porucznik na pewno nie był tak wymuskany jak dowódca, ale pokrywające jego skórę tatuaże wywoływały u zastępcy burmistrza skręt kiszek. W porządnym wojsku, jego wojsku, byłoby to nie do pomyślenia. Podobnie jak ironiczny uśmieszek, z którym porucznik patrzył teraz na własnego dowódcę. Kapitan spoglądał na zastępcę, krzesząc z oczu błyskawice, nie zrobiły one jednak na rudzielcu większego wrażenia. Zrezygnował więc i posłusznie zbliżył się do stołu z leżącym ciałem, zasłaniając przy okazji nos mankietem czarnej kurtki.

– Co? – spytał, a porucznik wskazał mu coś palcem, tak jak wcześniej olbrzymiemu żołnierzowi.

Kapitan pochylił się nieco, a gdy się prostował, ręka, którą zasłaniał sobie nos, bezwiednie opadła wzdłuż ciała. Jego twarz pobladła, w oczach zabłysły iskierki zrozumienia.

– O, kurwa – szepnął.

Najwyraźniej pojął, jednooki żołnierz postanowił jednak rozwiać wszelkie wątpliwości:

– Wilki nie używają noży.

Ruben drgnął zaintrygowany, mimo to do stołu podszedł z pełną godności powolnością. Zerknął na pojedyncze, krótkie rany o gładkich brzegach i wydął policzki. Milczał.

– Może ktoś poszczuł go psami, a potem jeszcze pastwił się nożem? – zaproponował Kalawa.

– Może – zgodził się porucznik, chociaż nie bez wahania. – Ale to nie zmienia faktu, że był tam i człowiek.

* * *

Sola była niewielkim miastem, zaniedbanym tak, jak małe miasta zaniedbanymi bywają, pozbawiona jednak charakterystycznego dla wielu z nich uroku. Trzech wojskowych przejeżdżało nierówną, brukowaną drogą przecinającą rynek. Musiał trwać dzień targowy, bo kilka chybotliwych kramów stało w cieniu niskich, pokrytych liszajami wilgoci kamienic. Większość kupców rozłożyła jednak swój lichy towar wprost na ziemi, a teraz znudzonym, apatycznym wzrokiem odprowadzała konnych.

Kapitan Asger Sidort zacisnął wargi. Wielu mieszkańców patrzyło na nich z obojętnością, najwyżej niechęcią, ale wychwycił również kilka jawnie wrogich spojrzeń. Nie dziwił się temu. Wszyscy normalni ludzie mieli wojny dość, pragnąc wreszcie wrócić do spokojnego, nawet nudnego życia. A tu, przed chwilą, przez sam środek ich rozpadającego się miasteczka przejechała sześćdziesięcioosobowa kompania wojska; teraz podążała za nią jeszcze trójka maruderów.

W cieniu jednego z rosnących przy drodze rachitycznych drzewek stała para brzdąców, może pięcioletnich. Chłopiec podniósł patyk, fachowo przymknął oko i wycelował w Asgera, wydając z siebie piskliwy dźwięk, który zapewne miał imitować wystrzał. Kapitan zerknął na dzieciaka obojętnie, z ukosa i przewrócił oczami. Dziewczynka gapowato otworzyła usta, nerwowo przenosząc spojrzenie z porucznika na jednookiego żołnierza i z powrotem. Asger podążył za jej wzrokiem i westchnął. Porucznik jechał pogrążony we własnych myślach. W takim stanie był niemal zupełnie niegroźny, kapitan wiedział o tym doskonale; na szczęście pokryta tatuażami twarz rudego oficera sprawiała wystarczająco odstraszające wrażenie. Drugi z żołnierzy tkwił w siodle wyprostowany, strzelając ocalałym okiem na prawo i lewo, w poszukiwaniu podejrzanych cieni, nieprzyjaznych spojrzeń, morderczych ostrzy, zabłąkanych kul. Asger musiał przyznać, że w tym towarzystwie dowódca wygląda najmniej imponująco, nic więc dziwnego, że dziewczynka nie poświęciła mu nawet pół spojrzenia.

Droga poprowadziła ich z rynku w wąską uliczkę. Domy stały się jeszcze niższe, częściej drewniane niż murowane, jeszcze bardziej pochylone ku chodnikom. Fetor dobywający się z biegnącego środkiem drogi rynsztoka tkwił w gorącym powietrzu lepki, niemal namacalny. Asger schylił się w siodle, próbując powstrzymać nagły zawrót głowy, zasłonił nos i usta dłonią, opanowując mdłości. Nawet porucznik wyrwał się z zamyślenia i niespokojnie, marszcząc nos, rozejrzał wokół.

– Szybciej – syknął dowódca przez zaciśnięte zęby i podwładni z wdzięcznością, posłusznie spięli konie.

Ludzie na widok jadących kłusem żołnierzy przystawali pod ścianami budynków, pośpiesznie robiąc miejsce. Asger stłumił w sobie poczucie winy; chciał wydostać się stąd jak najszybciej, wykonując jak najmniejszą liczbę oddechów. Uliczka zdawała się nie mieć końca, gdy więc wypadli wreszcie na prawie pustą przestrzeń, byli niemal zdziwieni.

Koszary stały w odległości nie większej niż pięćdziesiąt prętów i były jednym z najbrzydszych budynków, jakie kapitan Asger Sidort miał okazję dotąd oglądać.

* * *

– Skąd na tym zadupiu tak ogromne koszary? – Asger zręcznie zsunął się z konia, krytycznym wzrokiem otaksował rozległy gmach. Zwieńczony dwuspadowym dachem, niechlujnie oblepiony brudnym już tynkiem, z dziurami świecącymi w wielu maleńkich oknach – bardziej przypominał stodołę niż budynek przeznaczony dla ludzi.

– Więzienie. Do niedawna było tu więzienie, do tego nie potrzeba metropolii.

Asger ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego te słowa Evara Kalawę, ale zanim zdołał zapytać, skąd żołnierz ma takie wiadomości, z budynku koszar wyszło kilka osób. Prowadził mężczyzna w średnim wieku, wyraźnie utykający na lewą nogę. Musiał ubierać się w pośpiechu, bo teraz nerwowo zapinał guziki żołnierskiej kurtki. Asger zmrużył oczy, próbując dostrzec wyszyte na niej dystynkcje.

Mężczyźni podeszli na odległość kilku kroków, zasalutowali, spoglądając na przybyłych wojskowych z kiepsko maskowaną ciekawością.

– Kapitanie – odezwał się kulawy. – To zaszczyt przyjmować gościa o tym nazwisku. Pana ojciec był…

– Wiem, kim był mój ojciec, poruczniku, jestem chyba ostatnią osobą, którą należałoby o tym informować. Jak przebiega zakwaterowanie żołnierzy?

Mężczyzna milczał chwilę zaskoczony, ale potem na usta wypłynął mu pogardliwy uśmieszek. Wykrzywił jego twarz jeszcze bardziej, mimo że nie było to łatwe, bo od nasady nosa przez cały policzek biegła poszarpana blizna. Jak u Kalawy, chociaż porucznik miał więcej szczęścia – nie stracił oka. Asger poczuł znużenie. Wiedział, co tamten myśli – gówniarz, awansowany na oficerski stopień ze względu na pozycję i osiągnięcia ojca.

– Kapitanie, niestety mamy kłopot. Nie przypuszczałem, że w pana oddziale będą również kobiety. Obejrzały koszary i uznały, że jest w nich wystarczająco dużo miejsca, by przydzielić im osobną kwaterę. Rzecz w tym, że budynek to ruina. Szkoda, że nie zostałem ostrzeżony, spróbowałbym…

– Ja sobie z nimi radzę od dwóch lat, pan musi wytrzymać tylko kilka dni. Chodźmy.

– Nie przedstawiłem się jeszcze. Jestem…

– Wiem, kim pan jest, poruczniku Holtan. Chodźmy.

Wnętrze koszar okazało się jeszcze bardziej obskurne od elewacji. Na szerokim korytarzu walał się gruz, pył fruwał w powietrzu, utrudniając oddychanie. Kilkanaście osób toczyło nierówną walkę z bałaganem. Na widok Holtana i przybyłych oficerów prostowali się i salutowali. Asger odpowiadał na pozdrowienia, z ciekawością patrząc na ich szczere, zaaferowane twarze i silne, duże dłonie. Niewątpliwie byli ludźmi, którzy znali trudy życia, żaden z nich jednak nie wyglądał na doświadczonego żołnierza.

Schodami w dół zbiegła młoda dziewczyna, niska, szczupła, w nieco za dużej kurtce. Stanęła przed Asgerem, zasalutowała, uderzając drobną pięścią w pierś. Niebieskie oczy patrzyły gniewnie spod zmarszczonych brwi.

– Kapitanie! – powiedziała nieco zbyt głośno. – Chcą nas zamknąć w jednej kwaterze z mężczyznami.

– I?

– Ale tu jest mnóstwo miejsca! Znalazłyśmy pokój, idealny…

– Z wybitymi szybami – mruknął porucznik Holtan.

– Zasłonimy czymś okno, i tak jest gorąco. Lepsze to, niż słuchanie chrapania Hadara czy Kalawy.

Jednooki żołnierz odchrząknął zawstydzony, a kapitan wzruszył ramionami.

– Jak wam się tam podoba, to się wprowadzajcie.

– Dziękuję, kapitanie!

Dziewczyna pokraśniała, zasalutowała ponownie i pędem ruszyła w powrotną drogę. Porucznik Holtan odprowadził ją ponurym spojrzeniem.

– Poruczniku, jeszcze nasze kwatery. Moja i porucznika Tora.

Holtan raptownie odwrócił głowę w stronę młodego oficera.

– Ach, tak, oczywiście. Widzi pan, kapitanie, jakie tu mamy warunki. Wygospodarowaliśmy wam wygodny pokój, na parterze. Niestety, jeden, ale spory…

Zamilkł, bo przez twarz Asgera przemknął grymas niezadowolenia. Kapitan ze zniecierpliwieniem machnął ręką, nie czekając na dalsze wyjaśnienia.

– To duży budynek. Na pewno znajdą się dwie kwatery. – Chciał odejść, jednak nagle jakby poczuł potrzebę wytłumaczenia się: – Porucznik Tor jest lekarzem, potrzebuje miejsca. A ja… Ja po prostu… Dwie kwatery, poruczniku. Jeśli to możliwe. A tu jest możliwe.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. Rudy zastępca podążył za nim, a Holtan został z niedomkniętymi ustami. Patrzył na oddalające się sylwetki, jedną szczupłą, idącą energicznym, lekkim krokiem, drugą nieco przygarbioną, chorobliwie niemal chudą.

Przygryzł wargę. Nie takich posiłków się spodziewał.

Rozdział drugi

Poranne powietrze wciąż było rześkie, chociaż bezchmurne niebo zapowiadało już kolejny upalny dzień. Kapitan Asger Sidort zeskoczył z konia, podał wodze jednemu z towarzyszących mu żołnierzy, przekroczył uchyloną furtkę i z delikatnym uśmiechem rozejrzał wokół. Dom zastępcy burmistrza stanowił zaprzeczenie koszar, w których oficer spędził ostatnią noc. Niewielki, jednopiętrowy, drewniany. Niebieskie okiennice szeroko otwarto, na ganku w misach leżały jabłka, a z podwieszonych donic zwisały żółte kwiaty. Zresztą, kwiaty wypełniały cały niewielki ogród. Róże pięły się po ścianach ganku, ogromny krzak jaśminu witał słodkim zapachem tuż za furtką, wielobarwne malwy wyglądały za opleciony żółtymi liśćmi bursztynnika płot. Kolorowe punkciki maciejek, bożyczek, przemiłków, nachyłków, fiołków i niecierpków migotały w poustawianych na parapecie skrzyniach. Kawalątek zadbanej wsi w obskurnym mieście, najładniejsza rzecz, jaką Asger miał okazję ostatnio oglądać. Nie mógł uwierzyć, że wczoraj tego nie zauważył, zmęczony podróżą, zirytowany nie wiadomo czym.

– Podoba się panu, kapitanie? – W drzwiach, u szczytu schodów, stanęła kobieta. W średnim wieku, lecz ciepły uśmiech i zaróżowione policzki odejmowały jej lat. – Chociaż, zapewne, co to w porównaniu z pana włościami.

– Nie byłem w rodzinnych stronach od wielu lat. A majątek mojej rodziny został dawno skonfiskowany.

– Tylko chwilowo, kapitanie. Jestem pewna, że wkrótce go odzyskacie.

– Być może. Ale tu – Asger zakreślił ręką łuk – tutaj niemal można by sądzić, że świat jest normalny.

Kobieta pokiwała głową. Poprawiła wymykające się spod wielkiego, słomkowego kapelusza jasne kosmyki, podwinęła rękawy męskiej koszuli, wsuniętej w zieloną spódnicę.

– Właśnie. Może moje próby są trochę desperackie, mimo to lepsze takie niż żadne. Wszystko wyglądałoby jak reszta Soli, gdybyśmy po prostu czekali na kolejną katastrofę. Domyślam się jednak, kapitanie, że nie przyjechał pan porozmawiać o ogrodnictwie. Mąż jest w sadzie, za domem. Na pewno usłyszał, że przyjechaliście, teraz tylko udaje, że nie.

Asger ukłonił się lekko i ruszył za dom. Pani Ruben musiała mieć rację, bo jej mąż siedział przy zacienionym stole i patrzył w stronę nadchodzącego mężczyzny. Minę miał nachmurzoną i zirytowaną. Kapitan usiadł obok, wyciągnął nogi, machinalnie sięgnął po leżące w misie czereśnie. Podniósł jedną do ust, zawahał się. Spojrzał na gospodarza, ale ten wydął tylko wargi w grymasie, który Asger postanowił uznać za zachęcający. Owoc był miękki, soczysty i słodki. Oficer wyjął z ust pestkę, ścisnął ją między palcami i wystrzelił w głąb sadu. Ruben przymknął powieki w rozpaczliwej próbie powstrzymania irytacji.

– Poznał pan moją żonę, kapitanie.

– Tak. Sprawia wrażenie uroczej i mądrej kobiety. – Zamilkł odrobinę za późno, tuż po tym, jak zorientował się, że ton jego głosu wyraźnie sugeruje: „w przeciwieństwie do swojego męża”. Policzki Rubena nieco poczerwieniały, usta lekko się ściągnęły. Oprócz tego zniósł jednak słowa oficera dość dzielnie.

– Kto tu właściwie teraz rządzi? – spytał Asger szybko, chwytając kolejną czereśniową kulkę.

Baldar Ruben milczał chwilę, jakby chciał dać oficerowi do zrozumienia, że nie jest tutaj na każde zawołanie i od niego zależy, czy zechce współpracować.

– Rada miasta – odparł wreszcie i parsknął krótkim śmiechem, widząc minę oficera. – Tak, mamy tu coś takiego. I ja, zastępuję burmistrza. Jak pan widział, kapitanie, zginął tragicznie ledwie kilka dni temu. To on zdecydował się na wezwanie wojska. Rada powinna wybrać nowego, ale ma na głowie inne sprawy. Sola to niby miasto, jednak wielu jej mieszkańców ma własne poletka. Członkowie rady nie są wyjątkami. Teraz najbardziej interesują ich truskawki i kapusta. A na czele naszej dzielnej… armii stoi porucznik Gur Holtan. Chyba jako jedyny w tej zbieraninie miał w rękach szablę wcześniej niż dwa miesiące temu. Nasz lokalny bohater i chluba. Wrócił w rodzinne strony okaleczony, lecz sławny. W waszym wojsku dochrapał się stopnia porucznika. Za zasługi i rany dano mu to zaszczytne stanowisko. Dowódca bandy oderwanych od pługów wieśniaków.

Asger patrzył na grubo ciosaną, kwadratową twarz gospodarza, jego szerokie dłonie, krótkie, energiczne ruchy i zastanawiał się, czy porucznik Holtan na pewno jest jedyną osobą w okolicy, która miała wojskowe doświadczenie. Nic jednak na ten temat nie powiedział, pytając za to: 

– Co tu się dzieje, panie Ruben?

Zastępca burmistrza skrzywił wargi.

– Nic niezwykłego, kapitanie. Banda partyzantów kryjąca się w lesie, która nie chce zauważyć, że może już czas z lasu wyjść. Siedzą tam od piętnastu lat, to może i nic dziwnego.

Asger uniósł brwi.

– Tak, kapitanie, od piętnastu lat. Od czasów sławetnego podniesienia podatków, jeszcze za czasów króla Odala. Być może pan pamięta… – Asger skinął głową. – Bunty wstrząsnęły całą Sahinrą, żywiołowe, jednak krótkotrwałe. Zareagowano gwałtownie, być może za bardzo. Tysiące ludzi zginęło, jeszcze więcej umknęło przed karą, między innymi w lasy. Odal poszedł po rozum do głowy, późno bo późno, ale zawsze. Sytuację załagodzono, ogłoszono amnestię, ludzie wrócili. Oprócz naszych. To znaczy, część próbowała, tylko coś ich ciągnęło z powrotem. Jakby w lesie znaleźli nowy dom. Lepszy. Przez kilka lat żyli w zawieszeniu, w pół drogi, ni tu, ni tam. A potem król umarł, zaczęły się rządy regenta i nowe bunty. Wasze bunty. Tamci jakby na to czekali. Wrócili do lasu już na stałe, mieli wreszcie powód. Ludzie regenta panoszyli się wszędzie, Solą też oczywiście rządzili ciężką ręką. Jestem jednak przekonany, że nie mielibyśmy tu z nimi nawet połowy kłopotów, połowy represji, gdyby nie nasi leśni. Uderzali podstępnie, napadali na traktach. Tak, też czasem tracili ludzi, oczywiście, zdarzały się obławy, ale zazwyczaj padało na bogom ducha winnych… Po jakimś czasie takich grup było więcej, rebelia ogarnęła cały kraj, więc trudno się siepaczom regenta dziwić, że przestali skupiać się tak bardzo na jednej bandzie. A cywile wciąż pozostawali łatwym celem. Tak – machnął ręką, widząc, że Asger chce mu przerwać – wiem, dlaczego wybuchło powstanie. Rozumiem wasze powody, nawet je popieram. Są jednak tacy, którzy wykorzystają każdą okazję do mordu. Nasi leśni zabijali ludzi regenta, więc wam to pasowało. A że czasem ofiarą padł jakiś gospodarz, który nie chciał podzielić się ostatnią krową… Albo dziewczyna, niewystarczająco zachwycona dzielnym partyzantem, więc trzeba jej było ten zachwyt gwałtem wbić do głowy. Te drobiazgi interesowały was jakby mniej. Rozrabiają dalej, tylko już nie tak, jak trzeba, prawda? Siedzą w lesie od piętnastu lat, coraz bardziej zdziczali, coraz bardziej zwierzęcy. Stąd wzięły się te plotki. Ale, kapitanie, to ludzie, nie zwierzęta.

Asger słuchał wywodu Rubena, błądząc wzrokiem po sadzie. Ruben zamilkł wreszcie, chyba sam zdumiony własnym gadulstwem, a teraz zacisnął pięści i szczęki, wbił wzrok w porysowany blat stołu. Kapitan odczekał chwilę, jakby sprawdzając, czy gospodarz na pewno skończył i dopiero wtedy zadał kolejne pytanie: 

– A pana poprzednik? Burmistrz Wigla? Co mu się przytrafiło?

– Nie widział pan, kapitanie? – prychnął Ruben. – Miał  pecha. Miał też na pieńku z leśnymi, nie da się ukryć, więc też trudno dziwić się plotkom. Nie byłby ich pierwszą ofiarą, na pewno nie. Ale przecież widział pan jego ciało, kapitanie.

– Porucznik Tor twierdzi, że jego ciało ma też rany, których nie mogły zadać zwierzęta. Nie tylko siniaki, również rany kłute. Nóż. Porucznik Tor jest lekarzem – dodał Asger, widząc, że gospodarz patrzy na niego spode łba – i ufam jego sądom.

– Być może, kapitanie, najpierw zajęli się Wiglą ludzie, potem zwierzęta. Nie będę się upierał, że nie. Tylko, na miłość bogów, nie opowiadajmy bajek! Ludzie bajdurzą, bo się boją. Nie gaśmy pożaru prochem.

– Porucznik Tor uważa, że to nie jest niemożliwe, ale niezwykle mało prawdopodobne. Tłumaczył mi, panie Ruben, lecz proszę wybaczyć, nie powtórzę wszystkiego. Chodziło o kolejność powstawania ran. Ich wygląd niemal uniemożliwiał sytuację, w której Wiglę najpierw zabili lub pobili ludzie, a potem ciało padło ofiarą zwierząt. Panie Ruben – Asger uniósł rękę, widząc, że gospodarz krzywi się i przewraca oczami – dla mnie to nie ma większej różnicy. Ludzie przemienieni w wilki? Legendy niech pozostaną legendami. A strach zawsze będzie zamieniał gałęzie w żmije.

– To co ma dla pana znacznie, kapitanie? Co zamierzacie?

– Mam jasne rozkazy. Moi zwierzchnicy doceniają to, co tutejsi leśni uczynili dla powstania. – Nagły, lekki rumieniec na policzkach zdradził, że zauważył ciężkie spojrzenie Rubena. – Zdają sobie również sprawę, że czasy są trudne, wojna zmienia ludzi, którzy robią to, co w innych warunkach nawet nie przyszłoby im do głów. Dlatego też jesteśmy skłonni zapomnieć o tych, jak pan to nazwał, drobiazgach, jeśli tylko wasi… partyzanci zgodzą się na dołączenie do regularnego wojska.

– A jeśli się nie zgodzą?

Asger wzruszył ramionami.

– No cóż, drobiazgi drobiazgami, ale ich nadmiar bez wątpienia może okazać się uciążliwy. Zależałoby nam, żeby na terenach, na których armia regenta traci władzę, panował względny spokój. Moim zadaniem jest zaprowadzenie go właśnie tutaj, w taki czy inny sposób.

Ruben patrzył na młodego oficera dłuższą chwilę, ze zmarszczonymi brwiami i posępnym błyskiem w oczach. Wreszcie pokiwał głową i wstał.

– Proszę poczekać, kapitanie, chciałbym coś panu pokazać.

Ruszył w stronę domu. Nie było go na tyle długo, że zamyślony Asger począł przechadzać się po sadzie. Podszedł do rosnących pod płotem krzewów malin, próbował zrywać owoce. Ale malin było niewiele, zirytowany oficer syknął, gdy kolce chwyciły mankiet jego kurtki, zadrapały dłoń. Wrócił do stołu, po drodze podnosząc z ziemi jabłko. Zagłębił w nim zęby, po czym wzdrygnął się i wykrzywił wargi.

– Nawet dojrzałe są kwaśne. – Usłyszał niechętny głos. – A te są jeszcze niedojrzałe, więc bardzo kwaśne.

Asger odrzucił nadgryzione jabłko, odwrócił się w stronę powracającego gospodarza. Ruben trzymał pod pachą pokaźnych rozmiarów książkę. Podał ją oficerowi.

– To zapiski mojego poprzednika, burmistrza Wigli. Prowadził rejestr tych… drobiazgów, których dopuszczali się leśni. Być może okaże się to dla pana pożyteczną lekturą, proszę sobie pożyczyć. A teraz, jeśli nie ma pan więcej spraw…

Asger skinął głową, wziął księgę i ruszył w drogę powrotną.

– Dziękuję – rzucił jeszcze przez ramię.

Pani Ruben obcinała przekwitnięte główki róż, odwróciła się, gdy usłyszała kroki na żwirowanej ścieżce. Uśmiechnęła się na widok nadchodzącego oficera. Asger przystanął, nagle pragnąc pozostać dłużej w tym upajającym kolorami i zapachami miejscu.

– Cudowny ogród, pani Ruben.

– Wiem, kapitanie. I proszę nie zrażać się zachowaniem mojego męża. Bywa szorstki, ale zapewniam pana, zyskuje przy bliższym poznaniu.

Asger odwzajemnił uśmiech.

– Nie on jeden.

Otworzył furtkę, odpoczywający w cieniu rozłożystego drzewa żołnierze zerwali się na jego widok. Jeden z nich, sporych rozmiarów brodacz, podał dowódcy wodze, zerkając przy tym na kobietę odprowadzającą oficera wzrokiem.

– Dzień na robienie dobrego wrażenia, kapitanie? – Wyszczerzył zęby.

Asger zgrabnie wskoczył na siodło.

– Niestety, sierżancie, nie wszyscy potrafią to docenić.

* * *

Sierżant Dalina Trakia spod przymrużonych powiek obserwowała mocującego się z oknem brodacza. Czuła wyraźnie, że spojrzenie jej ciemnych oczu znowu staje się zanadto poważne. Ponure nawet. Wiedziała o tym, miała jednak graniczącą z pewnością nadzieję, że obecni w pokoju mężczyźni zdają sobie sprawę, że naprawdę Dalina jest wrażliwą, całkiem serdeczną dziewczyną. Ale gdy chudy porucznik zerknął na nią przelotnie, po czym wzdrygnął się i czym prędzej odwrócił głowę, pewność sierżant Trakii uległa chwilowemu zachwianiu.

Tymczasem brodacz, również w stopniu sierżanta, siłował się z oknem coraz bardziej gwałtownie i nerwowo. Pod nosem mamrotał ciche przekleństwa. Szarpnął wreszcie klamką raz i drugi, po czym ze zdziwieniem spojrzał na drewnianą framugę, która została mu w dłoniach.

Głośne, pełne rezygnacji westchnienie przerwało niezręczną ciszę.

– Dobrze, Hadar, dziękuję. Bez ciebie bym sobie nie poradził. Niech tak zostanie, to tylko lufcik. W najbliższych dniach raczej nie będzie mrozów.

– Naprawię…

Młody mężczyzna w jasnej koszuli pokręcił głową.

– Nie, sierżancie, starczy. Chciałem zapobiec możliwości, że się w tej klitce uduszę. Udało się lepiej, niż mógłbym sobie zamarzyć.

Dalina Trakia rozejrzała się wokół. Faktycznie, lokal, jaki przydzielono dowódcy nie bardzo przypominał oficerską kwaterę. Gołe, odrapane ściany, kiedyś zapewne białe, wąskie łóżko wciśnięte w kąt, małe okno, a pod nim lichy stół, udający biurko. Jeszcze krzesło, na oparciu którego wisiała teraz czarna kurtka. Oraz – nie wiedzieć czemu – ogromna szafa, zajmująca w tym ciasnym pomieszczeniu absurdalnie wiele przestrzeni.

Kapitan Asger Sidort usiadł na podłodze, plecami opierając się o sfatygowane drzwi szafy. Wyciągnął nogi, na udach położył dużą, oprawioną w ciemną skórę książkę, kartkował ją powoli, marszcząc przy tym brwi i przygryzając dolną wargę.

– Co tak stoicie? Siadajcie – wymamrotał, nie odrywając wzroku od pokrytych ręcznym pismem stronic.

Porucznik Kerk Tor przycupnął na biurku, Dalina ruszyła w stronę łóżka, przekraczając nogi niezwracającego uwagi na otoczenie dowódcy. Sierżant Nuka Hadar rozejrzał się bezradnie, dyskretnie odstawił okienko na parapet i nieśmiało, jakby wstydząc się tego, że przypadł mu najwygodniejszy mebel, usiadł na krześle. Trwali w ciszy, wsłuchując się jedynie w okazjonalny szelest kartek. Tłusta, metalicznie połyskująca zielenią mucha leniwie kroczyła po deskach podłogi, nieświadoma tego, że stała się chwilowo ośrodkiem zainteresowania trzech znudzonych osób.

– Co to jest, kapitanie? – odezwał się wreszcie porucznik Tor.

Ale Asger nie odpowiedział od razu, podniósł tylko dłoń w geście nakazującym milczenie. Dalina Trakia spostrzegła, że Hadar zaczyna się niecierpliwie wiercić, a Tor wykrzywił wargi w irytacji. Tylko ona potrafiła zachować absolutny, niczym niezmącony spokój. Niewątpliwie był to powód do dumy.

Kapitan wstał, odprowadzony wzrokiem trzech par oczu podszedł do okna. Chwilę tkwił tam w bezruchu, wciąż nic nie mówiąc, wciąż zapatrzony w stronice otwartej księgi.

– Dał mi to dziś zastępca burmistrza – zaczął wreszcie. – Zapiski jego zwierzchnika. Martwego zwierzchnika, porucznik Tor miał okazję potwierdzić zgon, trochę po fakcie. Burmistrz Wigla jest niewątpliwie trupem, od kilku dni, ale za życia prowadził notatki, bardzo ciekawe. Zaczął pisać jeszcze zanim wynieśli się stąd ludzie regenta. Zanim został burmistrzem. Najwyraźniej nie przepadał za tutejszymi leśnymi, przynajmniej od jakiegoś czasu. Poczytam wam trochę.

Szukał czegoś chwilę pomiędzy zapisanymi stronami. Zaczął  czytać spokojnym, matowym głosem:

– Oddziały powstańcze są dwadzieścia mil od Soli. Wątpię, żeby nasze miasto stanowiło interesujący punkt strategiczny, jest po prostu kolejnym miejscem na drodze ich marszu. Chociaż, kto wie? Nawet, jeśli nigdy nie słyszeli o Soli, to może znają naszych partyzantów. Regent nie miał z nimi łatwego życia, a co martwi regenta, cieszy powstańców. Nie ma już u nas regenckich władz, sądów, siepaczy. Nawet, jeśli przetrwali gniew leśnych, co nie było łatwe, umknęli przed nadciągającymi rebeliantami.

– Podziwiam Saprina i jego ludzi. Siedzą w lesie już niemal piętnaście lat, a wciąż nie stracili zapału. Można uważać, że ich działalność mieszkańcom Soli i okolicznych wsi przyniosła też sporo złego, ale takie myśli nie mają sensu. To dzięki takim jak oni możemy mieć nadzieję, że nasze dzieci będą żyły w świecie chociaż trochę lepszym, trochę mniej przepełnionym strachem. Ich metody walki też są godne podziwu. Nigdy nie byłem żołnierzem, jednak wiem, że szybkie, precyzyjne ataki robią wrażenie nie tylko na mnie. Tak, są brutalni, ale muszą tacy być. Trudno w obecnych warunkach okazywać litość, jeśli nie chce się być martwym już następnego dnia. Wiem, że czasem ofiarami padają niewinni. Ubolewam nad tymi strasznymi przypadkami. Ale nie mogę tego oceniać. Jak zawsze najbardziej krzyczą ci, którzy sami nie robią nic. Tak najłatwiej. Jestem przekonany, że ludzie Saprina również cierpią z powodu niewinnych ofiar. Lecz to nie oni wywołali tę wojnę. Nie oni sprawili, że muszą ginąć ci, którzy powinni prowadzić spokojne życie.

Za oknem rozległy się czyjeś podniesione, zdenerwowane głosy. Hadar poruszył się niespokojnie i zaraz uspokoił, widząc, że dowódca nie ma zamiaru reagować. Asger czytał dalej: 

– Nikt się tego nie spodziewał. Żołnierze regenta przystąpili do kontrataku. Wojska rebelii wycofały się w popłochu, nie wiem, jak daleko. Regenccy stanęli dwie mile od granicy miasta. Strach jest powszechny.

– Szukają leśnych. Tropią, węszą, biegają jak kurczaki bez głów. Nie znajdą ich. Jeśli Saprin nie zechce zostać odnaleziony, tak się stanie.

– Saprin i jego ludzie zniknęli, przepadli, okazali się nieuchwytni. Ale nie każdy tak potrafi. Mieszkańcom Sigidy się nie udało. Zapłacili za gniew i niepowodzenie regenckich. Ktoś musiał, padło na nich, pewnie dlatego, byśmy mogli dokładnie obejrzeć tę zemstę. Sigidę przecież z miasta doskonale widać. Spalona do ziemi, mieszkańcy wybici. Czterdzieści sześć trupów, połowa to dzieci. Uratowało się tak niewielu. Trudno mi pisać. Straszna cena. Potwory. Straszna cena. Czy ludzie zrozumieją, że konieczna? Czy konieczna? Czy zrozumieją, że to nie wina leśnych? Tyle dzieci, tyle trupów. Bestie. Nie mogę już pisać.

Asger zamilkł na chwilę, przebiegając wzrokiem po zapiskach.

– Rebelianci wrócili. Dwa dni za późno. Wkroczyli dziś do Soli. Właściwie to zaledwie mały oddział, kilkudziesięciu żołnierzy, na czele z jednorękim porucznikiem. Pojawił się też Saprin i niektórzy z jego podwładnych. Bogowie, jakże oni wyglądali! Przestałem dziwić się pogłoskom głoszącym, że leśni zamieniają się w wilki. Zarośnięci, obszarpani, z dzikością w oczach. A także dumni, pewni swojej wartości, nieugięci. Porucznik podobno starał się ich namówić na przejście do regularnej armii, jednak nie chcieli się zgodzić. Twierdzili, że czasy są niepewne, los może się odwrócić, więc sprawdzeni w boju sprzymierzeńcy mogą się przydać i tutaj. Porucznik przyznał im rację.

Tłusta mucha zniknęła pod szafą i Dalina straciła obiekt do obserwacji. Westchnęła w duchu i wbiła wzrok w czubki butów. Asger przewrócił dwie kartki i znalazł interesujący go fragment:

– Dwie mile od Soli, przy trakcie, nieopodal karczmy znaleziono dziś wisielca. Brakowało mu jednej nogi, więc poznano go z daleka. Tefik był nędzarzem i kaleką. Tak, służył w armii regenta, został nawet kapralem. Tak, walczył z powstańcami i tak, nie zachwycał się ich pomysłami. Skakał nawet na tej swojej jednej nodze po Soli i gadał każdemu, kto chciał i kto nie chciał słuchać, że pożałujemy obalenia regenta. Mówił, że tamtego przynajmniej znaliśmy, a o tych nowych nie wiemy właściwie nic. A powstańczymi przywódcami są przecież również arystokraci, teraz pełni frazesów i miłosierdzia, a gdy zdobędą władzę… – Asger ponownie przygryzł wargę, na policzkach pojawił mu się słaby rumieniec. Opanował się jednak szybko i kontynuował: – Tylko po co było go zabijać? Tego nie rozumiem. Wrócił miesiąc temu, nieszkodliwy, traktowany jak trędowaty, nikt się nie przejmował ani nim, ani jego gadaniną. I ta kartka przybita do piersi, z wielkim napisem „morderca”. Przyniesiono ją do mnie, na drugiej stronie wymieniono winy Tefika. Wszystkiego nie odcyfrowałem, bo kartka uwalana była krwią, lecz nie znalazłem nic, o czym bym nie wiedział. Muszę przyznać ponownie, że tego do końca nie rozumiem. Nie tylko ja, bo ludzie patrzyli na siebie ze zdziwionymi, głupawymi minami. Ale cóż. Tefik w końcu święty nie był, może i zasłużył. Może jego gadanie, teraz ignorowane, kiedyś znalazłoby podatny grunt. Na pewno wiedzieli, co czynią, musieli to przemyśleć. Staram się w to wierzyć.

– Byłem u Kodranów. Okazało się prawdą, że ich syn wrócił. Musieli ukrywać go od jakiegoś czasu. Ilir Kodran był znany, trudno powiedzieć o nim coś dobrego. To niewiarygodne, że dzieci tak mogą różnić się od rodziców. Znałem go od małego, zawsze miał ciągoty do okrucieństwa, kłamstwa, przebiegłości. Nie zdziwiłem się więc, gdy okazało się, jak wysoko zaszedł w wymiarze „sprawiedliwości” regenta, mimo swego niskiego urodzenia. Nie mogę spać po tym, co zastałem u Kodranów. Stary Kodran musiał próbować ucieczki, bo leżał w progu, z roztrzaskaną głową, poszarpany. Matkę znaleźliśmy w kącie kuchni, skuloną, z głową zasłoniętą rękami. Byłem niemal pewien, że żyje, potrząsnąłem ją za ramiona, opadła na ziemię. W piersiach ziała jej ogromna dziura, bogowie tylko wiedzą, czym mogli ją zadać. Tylko Ilira nie było. Przekonany, że umknął, przerażony tym, co zobaczyłem, poszedłem na pole, złapać oddech. I prawie się o niego potknąłem, a właściwie o to, co z niego zostało. Musieli go dorwać, a potem tłuc bez litości, nawet gdy już nie żył. Trudno mi to pojąć. Ilir był łotrem, ale jego rodzice? Nic nie wskazywało na to, żeby zaciekle go bronili, wyglądało raczej, jakby zostali zaskoczeni. Tym razem nie zostawili kartek. Może śmierć Ilira była zbyt oczywista, by kłopotać się informowaniem o jej przyczynach? A jego rodzice? Może po prostu nie wiedzieli, co można by napisać. Co mogli im zarzucić?

Znowu chwila milczenia i szelest przerzucanych kartek. Dalina zacisnęła dłonie w pięści, próbując uspokoić narastający w niej gniew. Poczuła na sobie uważne spojrzenie Hadara, jednak nie oderwała wzroku od koniuszków swych butów.

– Ciało Hiski znaleźliśmy dzisiaj. Musiała zginąć wkrótce po uprowadzeniu, bo ślady rozkładu były już widoczne. Nie mówiąc o jej dziecku… Matka twierdziła, że wpadli do chaty przed świtem, w pięciu, rozpoznała dwóch z nich, chociaż byli tak zmienieni, tak dzicy, że sam ich widok ją na chwilę sparaliżował. Biegali po izbie jak szaleni, węsząc, przewracając meble, tłukąc naczynia. Nawet o nic nie pytali, mimo to wiedziała, kogo szukają. Córka spała jeszcze, z synkiem, wypatrzyli drzwi do sypialni. Matka zasłoniła wejście, dostała pięścią w twarz, kopniaki w brzuch. Musiała stracić przytomność, a gdy się ocknęła, nie było ani córki, ani wnuka.

– Więc znaleźliśmy Hiskę, a obok Kolę, jej małego synka.  Dziewczyna była niemal naga, posiniaczona, pobita. Krew z krocza zalała jej uda, zasklepiła się, tworząc grubą skorupę. Kola leżał rzucony obok, pod drzewem, o które musieli rozbić jego główkę. Jak zepsuta lalka. I znowu kartka, przybita do piersi. „Regencka kurwa”. Czy oni poszaleli? Hiska miała szesnaście lat, gdy urodziła Kolę. Tego chłopaka już tu wtedy dawno nie było, pomaszerował ze swoim oddziałem gonić powstańców, nawet nie wiedząc, że zostanie ojcem. Zwyczajny żołnierz, zagoniony do armii, zapewne niezbyt zadowolony z losu. Zresztą, nie był od niej wiele starszy. Porucznik Holtan wziął kilkunastu ludzi, ruszyli w las. Ale wrócili tego samego dnia. Holtan nie chciał rozmawiać, był czerwony z wściekłości. Nie dziwię się. To, co mu dano, to nie wojsko. To nawet nie pospolite ruszenie. To banda chłopów i rzemieślników, którzy nie potrafią i nie chcą walczyć. Holtan dzielnie sprawił się w wojsku rebelii, szczerze wierzy w jej ideały. Cierpi, gdy widzi, jak leśni niszczą to, co ważne dla niego i powstania. Nie tego się spodziewał po powrocie do domu. Partyzanci stali się jego obsesją. Spędza w lesie całe dnie, szuka, tropi, walczy z własnym kalectwem i brakiem podstawowych umiejętności podwładnych.

– Niewiarygodne, jak łatwo stracić poparcie ludności. Nie, może nie łatwo, ale szybko. Jako partyzanci banda Saprina powinna raczej o nie zabiegać, jednak tak się nie dzieje. Mam wrażenie, że im nie zależy. Właściwie niemal w ogóle nie wychodzą już z lasu, żyją w nim jak zwierzęta, jakby to on był ich naturalnym domem. Są tacy, których to fascynuje. Do lasu uciekło kilka dziewcząt, ze dwie z nich wydawały się wcześniej nawet rozsądne. Jestem niemal pewien, że leśni mają poparcie młynarza z Arbeny, Jehona Odety. I Landa Bajrama, czego nie pojmuję. To przecież dobry, przyzwoity człowiek, kochający swą rodzinę nad życie. Co się dzieje z tymi ludźmi? Co ich tak przyciąga? Co sprawia, że ślepną?

Dalina Trakia wreszcie uniosła głowę i popatrzyła na dowódcę, na jego spokojną, skupioną twarz, przez którą nie przebiegł żaden skurcz, żaden grymas, słuchała cichego, powściągliwego głosu i czuła wściekłość. Jeśli ona szczyciła się własnym opanowaniem, to jej dowódca, jak przekonała się po raz kolejny, odznaczał się emocjami lodowego sopla.

A Asger czytał dalej:

– Marina Ardi przedwczoraj zrobiła na rynku awanturę Jehonowi Odecie. Wychwalał leśnych, gadał o ich odwadze, niezłomności, sile. Marina wpadła w szał, zaczęła wyzywać leśnych od morderców, złaknionych krwi bestii, dzikich zwierząt. A dzisiaj znowu po mnie przyszli. Dom Mariny w nocy spalono do ziemi, w zgliszczach znaleziono ciała. Marinę poznałem po kolczykach, zawsze nosiła małe kółka z niebieskimi kamyczkami. Poskrobałem sadzę, zaniebieściły się. Drugie ciało chyba należy do jej siostry, często nocowały razem, a nikt nie może tamtej znaleźć. Przekonamy się wkrótce.

– W Arbenie leśni napadli Klirima Besnika. Wracał z pola, rzucili się na niego w czwórkę. Synowie Klirima przybyli w porę, odbili ojca, jednego z leśnych zabili na miejscu, reszta umknęła. Rozmawiałem ze starym Besnikiem. Boi się. Twierdzi, że jego córka spodobała się jednemu z partyzantów, ale go odrzuciła. Przyszedł w nocy pod dom Besników, Klirim z synami pogonili go. Czy to wystarczyło? Pewnie nie, wszyscy wiedzą, że Besnik dostarczał żywność garnizonowi regenckich wojsk, gdy stacjonowali jeszcze w Soli. Tak samo jak Jehon Odeta. Land Bajram przyjmował ich w gospodzie, Lule Roven łatała mundury, Ardit Berkit gotowała im posiłki. Wielu z nas żyło z garnizonu, trudno by było inaczej. Najwyraźniej niektórym należy o tym boleśnie przypomnieć. Besnik wie, że jest bezradny. Paru ludzi Holtana kręci się teraz w okolicy jego gospodarstwa, ale cóż to za żołnierze? Śmiechu warte. Besnikowie chcą się wyprowadzić. Chyba najlepiej dla nich, jeśli się pośpieszą.

Asger zacisnął wargi w wąską, bladą kreskę, z uwagą wpatrując się w zapisane stronice. Szybkim ruchem przewertował kilka kolejnych kartek i czytał dalej: 

– Mam dość. Nie pisałem wczoraj, bo nie mogłem nawet utrzymać pióra. Wróciłem wieczorem, chyba za dużo wypiłem. Besnikowie nie zdążyli. Córka starego Klirima, ta, do której zalecał się leśny, leżała pod ścianą, ze szmatą w ustach, sznurem na nadgarstkach. Naga. Zakrwawiona. Skórę z pośladków, bioder, ud, ramion miała zdartą, zszarpaną, pooraną. Nie chcę nawet myśleć, co jej zrobili. Jej bracia siedzieli obok, w rzędzie, na krzesłach, przywiązani do nich. A właściwie to, co z nich zostało. Nie poznałbym tych chłopaków. Przerżnięte gardła, zdarte włosy, poszarpane ciała… Kto mógł zrobić coś takiego? Po co? Chcieli zabić, dobrze. Ale po co potem ta jatka? Co chcą nam przekazać? Może naprawdę uwierzyli w pogłoski, które o nich krążą? Może chcą, by krążyły? I znowu te kartki, „zdrajcy”. Łatwo zostać zdrajcą, kiedy decydują o tym żądni krwi szaleńcy. Łatwo zostać zdrajcą, gdy zdradą można nazwać wszystko. Kto będzie następny?

– Jutro napiszę list. Muszę poprosić wojsko o pomoc. Leśni przecież wciąż twierdzą, że działają w imieniu rebelii, że to wszystko w jej interesie…

Kapitan Sidort podniósł głowę i ze zdumieniem popatrzył na zamykające się z hukiem drzwi. Spojrzał po obecnych, skinął na sierżanta.

– Hadar, idź za nią.

Sierżant wstał, pokiwał głową i zniknął za drzwiami, w ślad za Daliną Trakią.

Porucznik Kerk Tor zerknął na dowódcę.

– I co teraz?

Asger wzruszył ramionami.

– Rozkazy są jasne. Porozmawiamy z nimi, spróbujemy przekonać do przyłączenia się do regularnej armii. Jeśli się nie uda, zrobimy co trzeba. Jak najszybciej.

Porucznik przekrzywił głowę. Pokrywające jego twarz tatuaże zazwyczaj dokładnie ukrywały towarzyszące mu uczucia, tak samo było i tym razem.

– Mówisz to tak, jakby ci wcale nie zależało, by się zgodzili.

Asger zamknął księgę, odłożył ją na parapet, stanął przed oknem. W milczeniu obserwował rozpościerający się przed koszarami nudny, szary krajobraz.

– A tobie by zależało? – mruknął wreszcie. – Chciałbyś walczyć z nimi, ramię w ramię? Wojna to paskudna sprawa, wszyscy o tym wiemy. Sojuszników też nie zawsze można sobie wybrać. Ale, kurwa, Kerk, bez przesady. Gdzieś trzeba postawić granicę. Co się z nami stanie, jeśli tego nie zrobimy?

* * *

Nuka Hadar chwycił dziewczynę za rękę i szarpnął ku sobie.

– Czekaj, Trakia, cholera, co cię ugryzło?

Dalina spojrzała na niego złym wzrokiem i nawet w półmroku korytarza zauważył, że oczy miała zaczerwienione. Zdziwił się. Dziewczyna rzadko okazywała emocje, a już na pewno nie tak gwałtownie.

– Jemu łatwo mówić – warknęła. – Morały, piękne słowa. Nie ma prawa!

– O kim ty mówisz? O kapitanie? On przecież tylko czytał, to nie jego zapiski. I jakie morały? Jakie piękne słowa? Musiałaś słyszeć coś zupełnie innego niż ja.

Trakia zawahała się, przez chwilę mrugając niepewnie. Jednak zaraz wydęła wargi, jej głos stał się hardy.

– Ale jakim tonem to czytał! Już ocenił tych ludzi, już ich potępił. Nie może! Nie trafili do lasu dla kaprysu, lecz by przetrwać. Są tam już tyle lat! Dłużej, niż my walczymy, dłużej, niż trwa powstanie. Wojna zmienia, Hadar, walka zmienia. Wiele razy zastanawiałam się, kim bym była, jaka bym była, gdyby nie… Pomyśl, Hadar, pomyśl o nich. Tyle lat, taki szmat życia nie znają niczego innego. Tylko walkę, ucieczkę, kryjówki. A ten… paniczyk… – wycedziła.

Hadar ścisnął ją mocniej za nadgarstek. Syknęła z bólu, spojrzała na ogorzałą twarz starszego żołnierza. Patrzył na nią gniewnie.

– Zapominasz się, Trakia. Nie pozwolę na to.

Spuściła wzrok, zaczerwieniła się lekko.

– Wybacz. Nie mów…

Hadar zwolnił uchwyt i uśmiechnął się dyskretnie. Tak, kapitan Sidort był młodym dowódcą. Ale sierżant Trakia była jeszcze młodsza, chociaż bardzo starała się dodawać sobie powagi ponurymi minami i służbistym zachowaniem.

– Nie powiem. A ty panuj nad sobą, Trakia, bo nie pozwolę, by to się powtórzyło.

Dziewczyna zasalutowała niezgrabnie.

– Tak jest – szepnęła. Odwróciła się i z pochyloną głową zaczęła odchodzić.

– A co do ocen – zatrzymał ją jeszcze głos Hadara – to masz rację. Nikt nie może powiedzieć, jakby się zachował. Możemy jedynie mieć nadzieję. Ty też nie wiesz, Trakia, kto już w jakiej sytuacji był. Co zrobił. Nie wiesz, Trakia, więc uważaj z osądami. Bo może się okazać, że oskarżasz błędnie. Oskarżasz kogoś, kto przeszedł próbę.

Dalina Trakia patrzyła na Hadara okrągłymi, czarnymi oczami. Te nagłe wynurzenia żołnierza były równie niespodziewane, jak jej wcześniejsza chwila słabości. Sierżant Hadar musiał stwierdzić tak samo, bo zacisnął usta, jakby poniewczasie próbując zatrzymać uwolnione już słowa. Dodał jednak jeszcze: 

– I nie powiesz mi chyba, że wszystko, co zrobili ci leśni, potrafisz usprawiedliwić. Zastanów się. Pomyśl o swojej przeszłości. Potrafiłabyś nią wszystko usprawiedliwić? A teraz idź, dziecko – wymamrotał w końcu. – Nie zawracaj sobie głowy moim gadaniem. Ale kapitana masz szanować.

Rozdział trzeci

Porucznik Kerk Tor obudził się rześki, choć rozleniwiony. Musiał przyznać, że trafiła mu się wygodna kwatera, w przeciwieństwie do klitki, która przypadła dowódcy. Ale to sam kapitan zadecydował, że lekarzowi potrzebna jest przestrzeń, Kerk więc zapobiegliwie nie oponował.

Przeciągnął się w łóżku, odrzucił cienkie prześcieradło, którym przykrył się w upalną noc zamiast ciepłej pierzyny. Wstał, z grymasem niechęci spoglądając na pokryte tatuażami ręce. Cała skóra na nich była już zajęta przez wykonane drobnymi literami zapiski i delikatne, realistyczne ryciny roślin. Po raz kolejny zastanowił się, czy robienie notatek na własnym ciele było dobrym pomysłem. Nie, może nie samo robienie notatek, raczej ich wybór. Skóra miała ograniczoną powierzchnię, a porucznik, na przekór staraniom, w wieku trzydziestu lat wciąż pozostawał chudzielcem. Chociaż może i dobrze. Gdyby rysunki roślin spęczniały razem z nim, mógłby ich nie rozpoznać. I nieszczęście gotowe – wystarczy, gdyby dodał do mikstury szeroki liść koliny zamiast wąskiego lamendryny.

Westchnął i wzruszył ramionami. Wytatuowany przynajmniej wzbudzał zainteresowanie, nie był pewien, czy jego piegowata, blada twarz pozbawiona maski skomplikowanych kresek, przyciągałaby chociaż zbliżoną liczbę zafascynowanych spojrzeń.

Podszedł do stołu, sięgnął po stojącą na krześle obszerną torbę. Powoli, z pełnym skupienia namaszczeniem począł wyciągać z niej buteleczki, fiolki, woreczki. W niemal co porannym rytuale porozstawiał je w równych rządkach na blacie i uśmiechnął się. Sens istnienia. Każde z naczyń zawierało substancję mogącą pomóc, zaszkodzić, uzdrowić, odebrać życie. Kerk Tor nie był religijnym człowiekiem, raczej wręcz przeciwnie. Jednak widok ustawionego na stole szklanego arsenału sprawiał, że prawie każdego ranka czuł się wielkim mistykiem.

* * *

Sierżant Dalina Trakia niechętnie obserwowała, jak szarówka za oknem ustępuje jasności. Spała krótko. Otworzyła oczy, gdy dzień jeszcze nie zaczął budzić się ze snu.

Rozpamiętywała wczorajszy wieczór. Zagryzając wargi złościła się, że pozwoliła sobie na takie zachowanie. Straciła swe zwykłe opanowanie, dystans, spokój. Na policzki wypłynął jej rumieniec, gdy przypomniała sobie zdumione spojrzenia kapitana, porucznika i sierżanta Hadara, których nie potrafili ukryć nawet kilka godzin po jej wybuchu.

Tylko co oni mogli wiedzieć o życiu. Dla porucznika Tora liczyły się jedynie medykamenty, receptury, książki. Czasem miała wrażenie, że bierze udział w tej cholernej wojnie tylko po to, by wypróbować na rannych żołnierzach nowe wynalazki. Był skuteczny, trudno temu zaprzeczyć, tylko że to niewystarczający powód, by walczyć przeciw regentowi i jego rządom. Niewystarczający przynajmniej według sierżant Daliny Trakii. Hadar… Hadar był jej na pewno bliższy, ale jego ślepe oddanie dowódcy drażniło ją, dzisiaj bardziej niż zwykle. Wszyscy wiedzieli, że zna kapitana odkąd tamten był dzieckiem, że był zaufanym człowiekiem w domu Sidortów. Wierny piesek swojego pana, tym się okazał, niczym więcej.

Przewróciła się na plecy, westchnęła, uświadomiwszy sobie blado, że jest niesprawiedliwa. Była jednak zbyt rozdrażniona, by dopuścić do głosu rozsądek. Przypomniała sobie niewzruszoną, chłodną twarz dowódcy, czytającego dzienniki poprzedniego burmistrza i ponownie rozgorzał w niej gniew. Przeklęty paniczyk, bezmyślny gnojek! Zajęty tym, by mieć dobrze przystrzyżone włosy, czyste mankiety, dopasowany mundur. Typowy przedstawiciel własnej klasy, nie mający pojęcia o tym, co dzieje się poza pałacowymi komnatami, gabinetami wypełnionymi książkami i wygodnymi, zbyt dużymi meblami, poza własnym, przekonanym o swej wyższości i nieomylności, towarzystwem. Nie znał prawdziwego strachu, o siebie i bliskich, desperacji, głodu, dzikiej paniki, która chwytała za gardło mroźną dłonią. Takiego strachu, takiego gniewu, który zmieniał na zawsze, który sprawiał, że porządne, dobre osoby potrafiły robić straszne rzeczy.

Zaczerwieniła się ponownie, bo przecież zaczynała mu ufać. Przed oczami stanęło jej wspomnienie pobliźnionego ciała dowódcy. Zszywała mu kiedyś niegroźną ciętą ranę na plecach i widok skóry pożłobionej długimi, wąskimi, nachodzącymi na siebie szramami, takimi samymi, jakie widywała wcześniej u ludzi niskiego stanu, chłostanymi za każde przewinienie, sprawił, że popełniła błąd zaufania. Postara się go już nie powtórzyć. Co z tego, że dostał kiedyś lanie, nawet porządne? Arystokracja to arystokracja, nic tego nie zmieni, nic ich nie zmieni. Ci, którzy stanęli po stronie rebelii, zrobili to dla kaprysu lub wyczuwając szansę. Po upadku regenta będzie dużo do podziału, a przynajmniej tak im się wydawało. Niemożna na to pozwolić. Nie można pozwolić, by znów było tak samo. Wiedziała, że dobra Sidortów skonfiskowano, ale kapitan na pewno miał nadzieję na rekompensatę, i to z solidną nawiązką. Dla takiej nagrody warto było spędzić kilka nocy w brudzie, na twardej ziemi czy niewygodnym sienniku.

W izbie zrobiło się już całkiem jasno, o tej porze roku słońce wschodziło wcześnie. Dzielące z sierżant kwaterę żołnierki powoli otrząsały się ze snu. Dalina podniosła głowę, jej wzrok padł na drzwi. Skrzywiła się z goryczą. Oczywiście, pod progiem czatowała już Iskra. Najmłodsza, jasnowłosa, drobna i niziutka. Urocza, osiemnastoletnia dziewuszka. Zakochana jak jasna cholera, w Halu, równolatku. Nasłuchiwała teraz, czy mężczyźni też już wstali, czekając na odpowiedni moment, by wymknąć się na korytarz.

Dalina odwróciła wzrok. Zasrana miłość. Tyle obiecuje, a potem zabiera wszystko. Zostawiając w sercu wypaloną dziurę, której nie da się załatać. Która zmienia na zawsze. Na szczęście z czasem promieniujący z niej ból udaje się znieczulić. Przynajmniej od czasu do czasu. Iskra też się o tym przekona, wcześniej czy później.

* * *

Świat oszalał, a zaraz potem zwolnił.

Asger Sidort spoglądał na płonące domostwa z wysokości końskiego siodła i dziwił się, że ludzie biegają tak bez pomyślunku. Jakby zupełnie potracili głowy, a właśnie teraz były im one najbardziej potrzebne. Śledził wzrokiem czteroosobową rodzinę, która miotała się rozpaczliwie między stodołą a studnią. A przecież za plecami mieli kawałek pola, odgrodzony zaledwie grubą warstwą czarnego dymu, zaraz potem las.

Jego ludzie, jego… towarzysze broni poruszali się pozornie równie chaotycznie, a do tego tracili mnóstwo energii na wrzaski, machanie rękami i zbędne okrucieństwo. Wielki rudzielec zeskoczył właśnie z konia, z groteskowo wykrzywioną twarzą chwycił za włosy biegnącego na oślep nastolatka. W dłoni błysnął metal, wielkolud szerokim gestem poderżnął chłopakowi gardło. Krew chlusnęła lepką czerwienią, dzieciak opadł na ziemię jak worek ziemniaków, dołączając do innych, bezładnie leżących trupów. Rudzielec wrzasnął triumfalnie.

Asger opuścił głowę, próbując pozbyć się spod powiek drażniącego oczy dymu. Miał wrażenie, że jego rzęsy i brwi płoną. Gdy rozejrzał się wokół ponownie, rodzina, osaczona wreszcie przy studni, dogorywała. Ojciec poruszał jeszcze ręką, próbując objąć nieruchome ciałko córki, jednak wielka rana na piersi nie pozostawiała wątpliwości co do dalszego losu mężczyzny. Czyjeś tłuste, włochate pośladki podrygiwały na tle nagich, pokrwawionych ud matki; kolejny żołdak grzecznie czekał, majstrując już przy pasie spodni. Asger skrzywił się, czując, jak do gardła podchodzi mu odraza.

Zeskoczył z konia, podszedł z boku, spojrzał w oblicze gwałconej kobiety z odległości kilku kroków. Światło w jej oczach gasło z każdym ruchem leżącego na niej mężczyzny; dwójka dzieci patrzyła na Asgera z wyrzutem w martwych twarzach. Prawie się przewrócił, gdy tuż obok niego przemknęła jakaś dziewczyna, szlochając piskliwie. Wpadła do najbliższej chaty przez szeroko otwarte drzwi, zaraz za nią władował się tam jeden z uzbrojonych mężczyzn. Asger oparł się o rachityczny płot, różane kolce szarpnęły za kurtkę. Zapach kwiatów zmieszał się ze swądem spalenizny i strachu, tworząc nieznośną mieszankę. Asger zatoczył się ogarnięty nagłą słabością; opanował się jednak szybko i spokojnym krokiem wszedł do chaty.

Chwilę musiał przyzwyczajać wzrok do panującego w pomieszczeniu półmroku. Małe okna i tak dawały niewiele światła, a teraz jeszcze w środku kłębiły się szare chmury dymu. Lecz przerażony pisk dziewczyny był wyraźny, podobnie jak gniewne pomruki mężczyzny oraz głuchy odgłos uderzenia. Asger skręcił w lewo, musiał schylić głowę, by dostać się do ciasnej izby. Kobieta leżała już na podłodze, półnaga i półprzytomna. Napastnik przyszpilał ją do klepiska ciężkim butem i zniecierpliwiony majstrował przy spodniach. Asger zbliżył się, stanął obok. Tamten popatrzył na przybysza z ukosa, zdumiony otworzył usta. Zaraz jednak uśmiechnął się szeroko.

– Sidort. Postanowiłeś się przyłączyć, no proszę. Ale, chłopcze, ta dziewucha jest moja. Idź poszukać sobie innej, na zewnątrz pełno ich biega.

Jednak Asger nie poruszył się, patrząc na leżącą. Zwykła dziewczyna, mogła mieć osiemnaście czy dwadzieścia lat. Szczupła, o ładnych piersiach i przeciętnej twarzy, częściowo zasłoniętej teraz krwawą maską. Uderzenie w głowę sprawiło, że nie całkiem była świadoma tego, co dzieje się wokół; pojękiwała tylko cicho, nie otwierając oczu. Nie, w tej chwili zdecydowanie nie sprawiała wrażenia pociągającej kobiety.

Ale napastnik najwyraźniej uważał inaczej. Zirytowany ponownie zerknął na Asgera, wreszcie pchnął go w ramię.

– Co się gapisz, gówniarzu? Spierdalaj! Możesz wrócić, jak z nią skoń… – Przerwał, gdy cienkie ostrze zatopiło się w jego szyi. Asger patrzył na niego z zainteresowaniem. – Ty… – wycharczał jeszcze, próbując dosięgnąć Sidorta zakrzywionymi palcami, a wtedy ten wyszarpnął sztylet. Krew buchnęła niemożliwym do zatamowania strumieniem.

Asger usunął się przed opadającym ciałem, schował nóż, podszedł do okna. Wyjrzał ostrożnie. Zbawienny las czernił się może dwieście kroków od chaty. Zauważył też tylko jednego z napastników, który właśnie znikał w stojącej nieopodal stodole.

Przykucnął przy dziewczynie. Poklepał ją delikatnie po policzkach, otworzyła oczy.

– Wstań – szepnął. – Uciekaj przez okno, do lasu.

Nie słuchała. Znowu zaczęła popiskiwać, najpierw cicho, potem coraz głośniej. Próbował ją uspokoić, ale wkrótce wrzeszczała już na całe gardło i miotała się bezładnie, obijając o ściany. Chwycił ją za łokieć, przyciągnął do okna. Wyrwała się, machnęła ręką na odlew. Poczuł na policzku gorące uderzenie, a ona przemknęła jak burza, znikając w wyjściu. Ruszył za nią o pół uderzenia serca za późno. Usłyszał strzał i ciało dziewczyny, która nie zdążyła przekroczyć progu chaty, wpadło z powrotem do przedsionka. Była martwa, zanim dotknęła podłogi.

Asger zdusił krzyk wściekłości. Przekroczył zwłoki, wyszedł do płonącego ogrodu. Rudzielec mierzył do niego z pistoletu, ale na widok znajomej twarzy uśmiechnął się i opuścił broń.

– Uważaj, chłopcze, na zabłąkane kule.

Asger go zignorował. Wbił wzrok w jakiś punkt ponad ramieniem mężczyzny. Pułkownik Bargul Noredana wciąż siedział na koniu, w odległości może czterech prętów, i patrzył na Sidorta z ciekawością w oczach. Asgera jednak to już nie obchodziło. Oparł się o cienki pień jabłoni, nie zważając na to, że liście tlą się tuż nad jego głową, i spokojnie załadował pistolet. Nie bardzo ufał tej broni, mało celnej i zawodnej, ale na raz się przyda. Uniósł głowę, słysząc zrozpaczony, desperacki wrzask, głośniejszy niż wszystkie inne wokół. Jeden z bandziorów trzymał w pasie wierzgającą kobietę. To ona krzyczała, a krzyk mieszał się z rechotem napastnika. Kolejny ze zbirów, z wytatuowaną na łysej czaszce salamandrą, kopał leżącego na ziemi mężczyznę. Pięścią rąbnął w twarz próbującą go powstrzymać dziewczynkę, może dziesięcioletnią. Kobieta zawyła jeszcze głośniej. Gdy bity mężczyzna przestał reagować na ciosy, jego oprawca podszedł do ogłuszonego dziecka. Chwycił dziewczynkę za kołnierz sukienki, rozdarł odzież jednym szarpnięciem. Asger skrzywił się, gdy zauważył, że piersi małej nawet jeszcze nie zaczęły kiełkować. Zbir odwrócił wściekłą twarz w stronę histeryzującej kobiety; jego towarzysz ledwo mógł ją utrzymać. Cios w brzuch uciszył ją wreszcie, z jej ust buchnęły krwawe wymiociny, bezsilnie zawisła w podtrzymujących ramionach.

Dziewczynka leżała na plecach i cicho kwiliła. Wytatuowany kucnął przy niej, pogładził wielką dłonią po policzku. Szeptał uspokajająco, gdy zdzierał strzępy sukienki, gdy ściskał maleńkie sutki na płaskiej klatce piersiowej.

Asger podszedł powoli, jakby chciał lepiej obejrzeć rozgrywającą się przed nim scenę. Czuł na sobie ironiczne, zaciekawione spojrzenia. Pierwszy raz był obecny przy pacyfikacji wspierającej rebelianckich partyzantów wsi. Każdy reagował na takie doświadczenie inaczej. A co zrobi dumny, uparty, rozwydrzony paniczyk, który najwyraźniej wciąż nie pojął, że nie jest już panem własnego losu?

Sidort stanął, wyciągnął pistolet i strzelił. Z bliska. Salamandra wybuchnęła czerwienią i odłamkami kości, martwe ciało przygniotło dziewczynkę. Asger, z wyrazem obrzydzenia na twarzy, mocnym kopniakiem odrzucił trupa. Pozornie niezainteresowany otoczeniem, w rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę z ciszy, która nagle zapadła. Nawet płomienie jakby się nieco uspokoiły.

A potem kilku naraz runęło w jego stronę. Asger stał cierpliwie, wyjął tylko szablę i uniósł głowę. Napotkał wzrok Bargula Noredany, dalej tkwiącego w siodle w pozycji zaciekawionego widza. Atakujący zwolnili, jakby nagle stracili pewność siebie. Sidort schylił się do cholewy buta, wysunął z niej sztylet i rzucił lewą ręką, ledwie celując. Ostrze utkwiło w oku jednego ze zbirów. Chłopak okręcił się na pięcie i ciął szablą, do tyłu, z niewygodnej pozycji. Kolejne ciało zwaliło się do jego stóp. Podbiegł do najbliższej chaty, oparł się plecami o ścianę, wreszcie pewien, że nikt nie zajdzie go od tyłu. Kolejni mężczyźni zbliżali się już niepewnie, ostrożnie, szczerząc zęby w próbie dodania sobie odwagi. Któryś z przytomniejszych wyjął pistolet, ładował go teraz nerwowo. Wyrzucone niedbałym gestem kolejne ostrze głęboko rozorało mu nadgarstek.

Potężny rudzielec ryknął wściekle. Wysoko uniósł szablę, puścił się pędem. Asger sparował silne uderzenie i poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Szczupłe, jeszcze niemal chłopięce ciało z trudem wytrzymało impet ciosu. Ale Sidort braki w fizycznej sile potrafił nadrabiać czym innym. Wywinął się, nagle znalazł się za plecami rywala i ciął, szeroko, mocno, bez elegancji. Tamten zdołał się jeszcze odwrócić, na usta wystąpiła mu różowa piana. Asger uśmiechnął się lekko.