Polowanie - Jacek Paprocki - ebook + audiobook

Polowanie ebook i audiobook

Jacek Paprocki

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Koszaliński policjant-muzyk na tropie seryjnego mordercy

Precyzyjne działania seryjnego mordercy sieją popłoch w kilku nadmorskich miejscowościach i wprowadzają niemałe zamieszanie w życiu osobistym inspektora koszalińskiej policji Wiktora Sawickiego. Kim są ofiary i co je łączy? Okazuje się, że brutalny morderca konsekwentnie realizuje swój misterny plan, rzucając wyzwanie policjantowi.

Sawicki jest bardzo skuteczny, mimo że jego śledcze metody opierają się głównie na intuicji i przeczuciach. Nie ufa dowodom, usiłuje wczuć się w psychikę zbrodniarza. Po pracy szuka wytchnienia na scenie klubu Piwnica 303, gdzie koncertuje wraz z zaprzyjaźnionymi muzykami.

Tymczasem śmierć zbiera kolejne żniwo. Inspektor musi się zmierzyć nie tylko z seryjnym mordercą, ale i samym sobą. A wszystko to w scenerii trzech miesięcy upalnego lata, pełnego gitarowego rocka, seksu, mocnego alkoholu i amerykańskich papierosów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 48 min

Oceny
4,2 (17 ocen)
8
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Paprocki Polowanie ISBN: 978-83-7785-980-3 Copyright © by Jacek Paprocki, 2016 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Anna Damasiewicz REDAKCJA: Monika Ślusarska, Izabela TroinskaZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Przedstawione tu historie i osoby nie są prawdziwe, a wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń istniejących lub przeszłych są przeze mnie niezamierzone.

Koszalin nie jest miastem, w którym grasują seryjni mordercy. Trafnie scharakteryzował je nieznany autor murala, widniejącego przez długi czas na ścianie przejścia podziemnego przy dworcu PKP:

Witamy w mieście tanich cudów i ciepłych numerków.

I tak jest.

Lecz zawsze może się coś wydarzyć.

Autor

PROLOG

Czerwiec 2010 roku, niedzielne południe

Obywatela Józefa Brodę obudziło grzejące z czerwcową mocą słońce. Powoli otworzył oczy. Zobaczył nad sobą czyste, błękitne niebo.

— Gdzie ja jestem, do kurwy nędzy?

Powoli poruszył głową. W głowie rozległy się grzmiące dzwony. Kątem oka zauważył, że pochyla się nad nim jakiś krzak. Spojrzał w dół. Między nogami miał rower, a stopy opierał na pedałach jak wywracający się uczestnik Tour de France. Widział to kiedyś na Eurosporcie. Jednak on i rower leżeli w tej malowniczej pozie w głębi przydrożnego i jak najbardziej polskiego rowu.

Usiłował wygrzebać z pamięci kawałek wczorajszego dnia. Pamiętał, że po skończonej pracy razem z Ryśkiem, kucharzem z Koziego Dworu, w którym razem pracowali, poszli napić się czegoś mocniejszego do sklepiku we wsi. Kupowali wina i pili je, siedząc na murku za sklepem, schowani przed czujnym okiem przejeżdżających od czasu do czasu policjantów. Później przeszli na wódę, którą Rysiek załatwił u swoich krewniaków ze wsi. Co to była za wóda, nie pamiętał. W ogóle od tego momentu nic już nie pamiętał. Ale skąd ten rower?

W torbie przytroczonej do roweru coś zaczęło brzęczeć. Ki diabeł? Wsadził rękę i wyciągnął dzwoniącą komórkę.

— O cholera. A to kurewstwo skąd?

Wyplątał się z roweru i wstał. Musiało być już południe. Słońce stało wysoko na niebie. Schował komórkę z powrotem do torby.

— Nie wiem, skąd to wszystko mam, ale, kurwa, na piechotę do domu nie pójdę — wymamrotał i rozpoczął pierwsze podejście do ujeżdżenia krnąbrnego pojazdu. Niestety, rozbełtany mózg nie pozwolił zachować równowagi i Józef Broda wraz z nie swoim rowerem wrócił z impetem do rowu.

— Panie Boże, dopomóż — jęknął. Sięgnął do rowerowej torby, marząc o tym, żeby znalazła się tam na przykład jakaś butelka piwa. Nie było w niej jednak nic poza milczącą już komórką.

Drugi dosiad roweru był już prawie perfekcyjny i Józef ruszył — najpierw szosą, a potem leśnym skrótem w stronę domu. Jazda poprawiła mu humor, bo wysiłek skupienia się na jednoczesnym pedałowaniu i utrzymywaniu właściwego kierunku zajął całe zasoby jego mózgu, nie pozwalając rozmyślać o przebiegu wczorajszego wieczoru. Jechał coraz szybciej, bo przed oczami wyświetlał mu się obraz zimnej, oszronionej butelki piwa Brok, którą chyba miał w lodówce. Nabierał szybkości. „Chyba” zmieniło się w „prawie na pewno”. Niczym Lance Armstrong wszedł w kolejny zakręt i tu jego stalowy rumak się znarowił. Uciekł spod niego, zrzucając go w piach drogi, a sam pogalopował w pobliskie krzaki. Józef Broda wyciągnął się jak długi, a gdy uniósł głowę, ujrzał przed sobą głowę swojego pracodawcy, pana Henryka. Głowa stała na środku drogi i gapiła się na Józefa Brodę, a Józef gapił się na nią. W przebłysku trzeźwej inteligencji zauważył, że głowa nie ma ciała. Jest sama. I wtedy żołądek Józefa Brody wyrzucił na zewnątrz całą wczorajszą biesiadę.

Podniósł się, wyciągnął z krzaków rower, sięgnął do torby po komórkę i drżącymi palcami wystukał na klawiaturze numer, który znał z policyjnych seriali. Czekając na zgłoszenie się dyżurnego, klapnął ciężko na pobliski pieniek. Obserwował, jak coraz więcej mrówek pojawia się na głowie pana Henryka oraz na jego, Józefa Brody, wymiocinach, przetwarzając drobne informacje o położeniu i wartości konsumpcyjnej obu rzeczy w informację zbiorową całego królestwa mrówek. Wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów i zapałki. Palił jednego za drugim, wypatrując policji.

Wokół głowy i porzuconego w krzakach tułowia kręcili się policjanci. Zachowywali się tak, jakby brali udział w castingu do Kryminalnych Zagadek Czegoś Tam. Całe miejsce zostało ogrodzone żółtą taśmą, a pilnujący go policjanci musieli zawrócić kilku pijanych rowerzystów, którzy klęli na czym świat stoi, zmuszeni przeciskać się przez gęste krzaki dookoła.

Sawicki wysiadł z samochodu. Policjant pilnujący porządku uniósł lekko taśmę, co nie na wiele się zdało. Przy swoich prawie dwóch metrach wzrostu inspektor i tak musiał złożyć się niemal jak scyzoryk. Po chwili stanął nad głową leżącą na środku drogi. Wydawało się, że jej właściciel jest tylko zakopany po szyję w ziemi i niebawem zacznie wołać o pomoc.

„Szkoda, że nie zacznie” — pomyślał Sawicki i zapytał najstarszego stopniem policjanta:

— Kto znalazł zwłoki?

— Tamten oto dżentelmen. Józef Broda. Notowany. Zadzwonił do nas z komórki, którą wczoraj ukradł wraz z rowerem jakiemuś gówniarzowi. Tak się przestraszył, że wolał odpowiadać za kradzież i jazdę na rowerze po pijaku niż za pozbawienie kogoś głowy.

— Widział coś?

— Mówi, że nic, ale można go jeszcze trochę przycisnąć. Spisaliśmy też kilku, którzy nadjechali już po naszym przybyciu. Przesłuchamy ich później, choć twierdzą, że nic nie widzieli.

— Wiadomo, czyja to głowa i ta cała reszta? Należą do jednej osoby czy dwóch?

— No, to akurat jest jasne. Obie części należą do właściciela Koziego Dworu, Henryka Lubicza. Przeszukaliśmy już wstępnie zwłoki. Ofiara nie miała przy sobie żadnych dokumentów, kieszenie też są puste.

— I nic specjalnego, charakterystycznego?

— Na razie nic.

Zadzwonił jego telefon.

— Hej, Wiktor. Możesz rozmawiać? — Dzwoniła Helena Barszczewska, prawniczka, znajoma jeszcze z czasów liceum.

— Nie bardzo, a co jest?

— Masz wezwanie do sądu. Od twojej byłej. Wpadnij do mnie dziś wieczorem do domu albo jutro rano do kancelarii.

— OK.

— No to miłej pracy.

— Dzięki. — Usłyszał w słuchawce kliknięcie.

— Tak naprawdę rzadko kiedy jest miła — mruknął już do siebie i zapatrzył się na głowę leżącą na środku drogi. Patrzyła na niego jakby z wyrzutem. — Mogłabyś coś powiedzieć — rzucił w jej stronę i jak to miał w zwyczaju, zaczął obchodzić miejsce zbrodni, zataczając coraz większe koła. Pozwalało mu to spojrzeć na całą sytuację bez zaprzątania sobie głowy szczegółami. Przyjrzał się wszystkim drzewom w pobliżu miejsca zbrodni i wszystkim śladom widocznym w miękkiej ściółce leśnej drogi.

— Dzwońcie do mnie tylko wtedy, gdy znajdziecie coś ekstra — rzucił w zasadzie do nikogo, przeszedł tym razem nad taśmą i wsiadł do swojej sfatygowanej, pełnoletniej toyoty. Rozrusznik zarzęził, silnik kilka razy kaszlnął, ale dzisiaj był dzień dobroci dla kierowcy, więc posłusznie zaterkotał na wolnych obrotach, wypuszczając z rury wydechowej błękitne obłoczki, nie do końca chyba zgodne z unijnymi standardami.

Ciekawe, dlaczego nigdy nie miał kłopotów z uruchomieniem samochodu w ciepły, słoneczny dzień. Gdy lało, wiało i było zimno, żadna siła nie chciała zmusić jego auta do wybrania się w jakąkolwiek podróż. Zastanawiał się od dawna, czy to nie jest jakaś przemyślna strategia handlowa Japończyków.

Odjechał, wzbijając za sobą kłęby pyłu i strasząc przyglądające się z ciekawością ludzkim poczynaniom jeże i wiewiórki.

***

Widzę ich wszystkich. Luneta sprawia, że są jak na wyciągniecie ręki. Zaaferowane spojrzenia, uwagi wymieniane półgłosem. Wiem, że za chwilę ruszy cała machina. Laboratoria, wywiad w terenie, analiza śladów i tym podobne pierdoły. Samo miejsce wygląda malowniczo. Jak z amerykańskiego serialu. Bohaterowie pozytywni i negatywni.

Przyjechał Dryblas. Przypomina Don Kichota. Jego chuda i wysoka sylwetka wygląda na taką, którą pierwszy wiatr wywróci. Ale ja wiem, że tak nie jest. Raczej ugnie się pod naporem aż do ziemi jak stare i doświadczone drzewo, ale powstanie silniejszy i mocniejszy. Jego wzrok niepokoi i zarazem hipnotyzuje. Widzę go dokładnie. Jego głowa znajduje się dokładnie na środku krzyża lunety. Tak niewiele potrzeba, żeby zesłać na kogoś niebyt. Mam cały czas wrażenie, że patrzy wprost na mnie. Niemożliwe. Jestem daleko, tak daleko, że widzę go wyraźnie tylko dzięki cudom optyki. Chodzi wokół miejsca, gdzie leży numer jeden, i spogląda raz pod nogi, a raz w niebo. Co można dziś zobaczyć na niebie? Zamienił kilka słów z policjantami i idzie do swojego auta. Zanim usiadł za kierownicą, znowu spojrzał w moją stronę. Odjechał. Ostrożnie zgarniam ściółkę, aby zostawić jak najmniej śladów, i wracam do domu. Pracowity to był ranek.

ROZDZIAŁ I

Well they call me the hunter, that’s my name. They call me the hunter, that’s how I got my fame. Ain’t no need to hide, Ain’t no need to run. ‘Cause I’ve got you in the sights of my………..gun!

How Many More Times

Led Zeppelin

Czerwiec 2010 roku, niedziela rano

Głęboki huk silnika płoszył wiewiórki i ptaki, które chowały się przed południowym słońcem w gęstwinie liści drzew otaczających leśną drogę. Henryk odkręcił manetkę gazu prawie do oporu. Prędkość zawsze go upajała. Wiatr rozwiewał włosy i chłodził obrzmiałą jeszcze po wczorajszym pijaństwie twarz. Z dużą prędkością złożył się do kolejnego zakrętu, gdy oczy dostrzegły coś, czego tutaj być nie powinno. Mózg zarejestrował obraz, ale nie zdążył już wysłać sygnałów do rąk i nóg. Nie miał jak, bo stalowa, cieniuteńka linka rozciągnięta między drzewami oddzieliła głowę od reszty ciała niczym precyzyjny nóż chirurga lub dobra, stara, wypróbowana gilotyna. Głowa potoczyła się po drodze jak piłka, zatrzymując się między koleinami. Ostatnie impulsy nerwowe zacisnęły dłoń na manetce gazu. Motocykl wyrwał do przodu i wpadł w gęstwinę krzaków, gubiąc po drodze ciało i płosząc żmije wygrzewające się w wilgotnych korzeniach. Nastała cisza.

***

Wychodzę zza drzew, zwijam linkę, podchodzę do bezgłowego ciała leżącego w krzakach. Zostawiam znak. Potem cicho odchodzę, krocząc cały czas leśnym poszyciem. Unikam drogi, na której mogą pozostać ślady. Ani bezgłowy tułów, ani pozbawiona tułowia głowa nie protestują. Jeżeli martwi mogliby mówić, to jak Lubicz powiedziałby teraz o sobie? Ja i moja głowa czy ja i mój tułów? Śmieję się do siebie z powodu mimowolnego wywołania problemu chyba filozoficznego. A może egzystencjalnego?

Dzień wcześniej

Kozi Dwór góruje nad okolicznymi budynkami. Ozdobne krużganki, wieże i balkony czterogwiazdkowego hotelu położonego w Koziej Górze, pięć i pół kilometra od Karlina, przyciągają wzrok. Pałac wybudował pod koniec osiemnastego wieku Adam Krzysztof von Podewils. Przebudowano go niespełna sto lat później, nadając mu styl neogotycki. Majątek i okoliczne ziemie należały do rodziny Podewilsów od czternastego wieku, ale wraz z drugą wojną światową miało się to zmienić.

Zaraz po wojnie pałac zasiedlili czerwonoarmiejcy, którzy jako wyzwoliciele nie schodzili poniżej pewnych standardów lokalowych. Po ich wyprowadzce w 1947 roku we wnętrzach pałacu i budynków gospodarskich pozostały tylko te rzeczy, których nie dało się odkręcić lub oderwać. Majątek przeszedł na własność ludu polskiego, który reprezentowały powstające na tych terenach pegeery. W pałacu pojawiły się biurka, szafy biurowe, maszyny do pisania, pieczątki i tego typu akcesoria biurokracji socjalistycznej, a w budynkach gospodarskich dumnie mieszkały równie socjalistyczne krowy i wydające triumfalne pomruki socjalistyczne świnie. Krowy dawały socjalistyczne mleko, które później lud pracujący miast i wsi kupował w butelkach zamkniętych filuternie aluminiową folią. Świnie zaś oddawały życie na ołtarzu walki o zaopatrzenie bardzo ciężko pracujących robotników w kotlety schabowe panierowane.

Gdy Balcerowicz zlikwidował w 1991 roku wszystkie pegeery, prawie nikt nie wiedział, co z tym całym dobrem zrobić. Ale miejscowi wiedzieli. Natychmiast się rzucili do wybebeszania wszystkiego, co dało się odkręcić lub wyłamać. I tak znowu pałac poczuł się tak, jak po pożegnaniu z armią radziecką. Trochę goły.

I tu właśnie, na początku lat dziewięćdziesiątych, pojawił się pan Henryk. Kupił wszystko. Nie dość, że kupił, to jeszcze wyremontował wszystkie budynki i okazały, ponad dziesięciohektarowy park z centralnie położonym stawem, który otaczały bogate kolekcje różaneczników, cyprysików, platanów, żywotników i innych -ów. Faunę reprezentowały dumnie przechadzające się między wiele pamiętającymi drzewami pawie.

Henryk Lubicz zszedł do restauracji sprawdzić stan przygotowań do dzisiejszego spotkania. Wszystko grało. Wokół stołu biesiadnego sunęli bezszelestni kelnerzy, ustawiając w nienagannym porządku nakrycia, półmiski z potrawami i butelki różnorodnych alkoholi.

Wyszedł na dziedziniec i usiadł na ławeczce ze szklanką solidnie napełnioną dwunastoletnią whisky. Czekał na hotelowy mikrobus, który miał przywieźć zaproszonych na dziś kompanów — artystów. Lubił ich towarzystwo, dobrze się w nim czuł, mimo że w większości artystami byli marnymi. Ale dzięki nim mógł realizować swoje marzenia. Na ich tle mogła błyszczeć jego artystyczna dusza. Wiedział, że on był na szczycie piramidy Maslowa, podczas gdy niektórzy borykali się z wejściem na jej drugi poziom. Wiedział również, że zachwyty nad jego twórczością w sporej części spowodowane były materialną zawartością jego biesiad. Nie dbał o to. Po raz pierwszy w życiu o to nie dbał.

Urodził się w podpoznańskim Kicinie jako Henryk Burak, dziesiąte dziecko swoich rodziców. Ostatnie, które przyszło na świat. Po nim natura obdarzyła jego ponad czterdziestoletnią matkę naturalną antykoncepcją.

Ojciec, Antoni Burak, był pracownikiem słynnego na całą Polskę „Ceglorza”. Pracował na obrabiarkach. W miarę jak powiększała mu się rodzina, wydłużała się droga z zakładu do domu. Przy dziesiątym dziecku potrafił wracać nawet trzy dni.

W 1980 roku ojca zwolnili z pracy za pijaństwo. Oczywiście musiał utopić smutki podczas biesiady z kolegami. I tak to, podczas wyprawy zdezelowanym maluchem po wódkę na Rynek Jeżycki, Antoni Burak rozstał się z tym najlepszym ze światów. Maluch staranował dzielnie dwa tramwaje. Pasażerowie z tylnych siedzeń oraz kierowca nie odnieśli żadnych obrażeń, tylko Antoni siedzący z przodu nadział się okiem na trzymany między nogami szpicem do góry parasol tak skutecznie, że przez małą dziurkę zrobioną przez tenże parasol wyciekło z niego całe życie.

Heniu pierwszy raz dostał wpierdol od starszych braci bardzo, bardzo wcześnie i od tego momentu postanowił, że jego życie musi wyglądać inaczej. Gdy poszedł do szkoły, wyraźnie odstawał od reszty swojej rodziny. Co roku kończył klasę z wyróżnieniem. Zainteresowań specjalnych nie miał, do momentu, gdy w pierwszej lub drugiej klasie zetknął się z matematyką. Od razu zrozumiał, że uczestniczy w czymś, co wywrze wpływ na całe jego życie. Dodawanie. Przez dodawanie miało się zawsze więcej. Jego zachwyt sięgnął zenitu, gdy w drugiej czy trzeciej klasie nauczycielka pokazała mnożenie. To był dopiero czad. Co prawda jeden dodać jeden było dwa, a jeden razy jeden tylko jeden i dwa dodać dwa było cztery, a dwa razy dwa też tylko cztery, ale od trójki sprawa już nie była tak oczywista, a w zasadzie oczywista właśnie była. Było zawsze więcej. Z tych nauk wyciągnął dwa wnioski. Pierwszy, że mnożenie jest lepsze od dodawania, i drugi, że najlepiej mnożyć jak największe rzeczy. Te niezłomne przekonania stały się jego drogowskazem na całe życie.

Szkołę podstawową skończył z wyróżnieniem i gdy się dostał do renomowanego poznańskiego liceum Marii Magdaleny, wyprowadził się z domu. W liceum rozszerzał swoje umiejętności matematyczne, poznając podnoszenie do potęgi i stosowanie silni. Jednocześnie jego interesy nabrały rozpędu. Zaczął bywać coraz częściej na Rynku Łazarskim, widać go było pod hotelem Merkury. Oferował klientom hotelu kupno lub sprzedaż poszukiwanych przez wszystkich dewiz.

No i kobiety. Kobiety interesowały go nad wyraz. Urodę miał raczej radiową, ale magia pieniędzy powodowała, że mógł czerpać pełnymi garściami z rozkoszy oferowanych przez płeć odmienną.

Aż się uśmiechnął na wspomnienie tamtych czasów. Pociągnął solidny łyk. Alkohol pozostawiał na języku miły garbnikowy smak.

Skończył liceum z wyróżnieniem. Trzeba było podjąć decyzję o tym, co dalej. Postanowił iść na studia. Wybór był pragmatyczny. Po pierwsze — studiować powinien w Warszawie, bo tam kręciło się najwięcej pieniędzy i ludzi, którzy nimi zarządzali. Po drugie — kierunek powinien być jak najmniej absorbujący czasowo. Po trzecie — dobrze, gdyby na nim jego płeć stanowiła mniejszość.

Padło na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. No i zaczął zgłębiać meandry języka polskiego, oczywiście w przerwach pomiędzy robieniem interesów związanych z mnożeniem a zgłębianiem wdzięków niewieścich całego wydziału.

W 1988 roku weszła w życie liberalna ustawa Wilczka. W Polsce nagle eksplodowała przedsiębiorczość. Powstawały jak grzyby po deszczu firmy importujące towary z wyżej rozwiniętych państw zachodniej Europy. Towary wszystkie, bo na pustynnym rynku odziedziczonym po realnym socjalizmie pod koniec lat osiemdziesiątych nie było nic. Więc można było sprzedać wszystko.

I wtedy właśnie otworzył swoją pierwszą własną firmę. Za namową przyjaciół z podwarszawskich miejscowości i z ich pomocą finansową zainwestował w kupno dużych magazynów niedaleko Warszawy. Zakup był atrakcyjny, bo przetarg na nie ogłosiła plajtująca właśnie Spółdzielnia Rolnicza. Do przetargu przystąpiło jeszcze ośmiu oferentów, ale dziwnym trafem wszyscy się wycofali tuż przed przetargiem, tracąc zresztą wpłacone wadium. I tym sposobem on, Henryk Burak, stał się właścicielem kilku tysięcy metrów kwadratowych magazynów w odległości dwunastu kilometrów od Warszawy, przy trasie Warszawa–Katowice, zakupionych po cenie wywoławczej, i zaczął proponować wynajem miejsca magazynowego firmom, które trudniły się importem towarów wszelakich.

Z początku importerzy nie byli zbyt skłonni korzystać z cudzych magazynów oferowanych po zbyt wygórowanej według nich cenie. Zbywali go jak mogli, ale gdy kilka ich tirów wypełnionych telewizorami, meblami, cytrusami i tym podobnymi artykułami wyparowało bez śladu w szarej polskiej rzeczywistości, a magazyny, z których do tej pory korzystali, spłonęły, zauważyli koincydencję, przeliczyli jeszcze raz koszty i doszli do wniosku, że oferta POLMAG Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością jest jednak mocno konkurencyjna. Od tej pory, w zasadzie bez żadnych inwestycji w reklamę, magazyny firmy były stale wypełnione.

Był bogaty. Nawet bardzo bogaty. Kiepsko wyglądała jednak jego wizytówka: POLMAG Sp. z o.o. — Henryk Burak — Prezes. Mało wykwintnie jak na jego ówczesną pozycję.

Po latach nieograniczonego czerpania z możliwości odprężająco-rozweselających kobiet wszelkiej maści zamarzyło mu się posiadanie jednej, której byłby prawnym posiadaczem. Zaczął polować, zarzucając sieci w najlepszych lokalach stolicy. Nie musiała być mądra, bo on był mądry. Nie musiała być bogata, bo on był bogaty. Musiała być reprezentacyjna i posłuszna. Wybór jego padł na poznaną w warszawskiej Adrii Adriannę. Lat dziewiętnaście, urodzona i mieszkająca w Zielonce, matura w liceum pielęgniarskim, metr siedemdziesiąt wzrostu, wymiary 96×60×96, włosy blond, przynajmniej wtedy, gdy ją poznał. No i nazwisko. Nazywała się Lubicz.

Po miesiącu był ślub. Odbył się w Zielonce. Wynajął tam najlepszy i największy lokal. Na pannę młodą wydał kilkaset milionów ówczesnych złotych. Brylant w pierścionku zaręczynowym był tylko nieznacznie mniejszy od piłeczki pingpongowej. Suknia, buty i torebka kupione były w Paryżu i Adrianna wyglądała niczym księżna Diana. Mieszkańcy Zielonki — i ci zaproszeni na wesele, i ci niezaproszeni — zgodnie twierdzili, że Carringtonowie to przy Henryku ubodzy krewni. Na ślubie cywilnym przyjął nazwisko małżonki. Od tej pory nazywał się Lubicz. Wizytówka wyglądała już o wiele lepiej, a cała uroczystość zapisana została w księgach Urzędu Stanu Cywilnego i księgach kościelnych przez proboszcza, który dostał w kopercie brakującą na remont dzwonnicy kwotę.

Po powrocie z podróży poślubnej okazało się, że Adrianna jest w ciąży. Był szczęśliwy. Przedłuży ród, a w zasadzie go zapoczątkuje, bo wspomnienia Antoniego i jego kicińskiej rodziny ulotniły się bezpowrotnie.

Interesy szły świetnie. Z kilku tysięcy metrów kwadratowych magazynów zrobiło się kilkanaście tysięcy. Przyjaciele spod Warszawy podrzucili mu jeszcze parę innych pomysłów na biznesy, zatem wizytówki z nazwami firm, których był prezesem, nie mieściły się już w portfelu.

Potomek płci męskiej przyszedł na świat w prywatnej klinice w Warszawie. Dał mu na imię Przemysław, po matce. Adrianna trochę protestowała, ale shopping w Paryżu protesty te ukrócił do minimum.

Zapoczątkował ród, nastała więc pora na siedzibę rodową. Kupił zrujnowany pałac w Koziej Górze i go wyremontował. Powodem zakupu był również fakt, że jego skarbonka niebezpiecznie zaczęła się wysypywać w stronę zaciekawiającą Urząd Skarbowy i inne organy finansowe.

Zgodnie ze swoimi swoiście pojmowanymi regułami matematyki siedziba rodowa siedzibą rodową, ale pałac też musiał pomnożyć zainwestowane w niego pieniądze. Zrobił więc z pałacu luksusowy hotel. W portfelu przybyła mu kolejna wizytówka: Hotel Kozi Dwór — Henryk Lubicz — Prezes Zarządu. Dyrektorem hotelu mianował Adriannę. Kupił dla hotelu cztery gwiazdki, a żonę i syna przeniósł do stojącej pod lasem, w sporej odległości od hotelu, rezydencji myśliwskiej. Sobie zostawił w hotelu apartament królewski do wyłącznej dyspozycji.

Szklanka była już pusta, ale czerwcowe słońce delikatnie operujące nad parkowymi drzewami zachęcało do pozostania na ławeczce i oddawania się wspomnieniom.

Tu, w gminie Karlino, stał się cenionym biznesmenem, szanowanym nie tylko na szczeblu gminy, ale też i powiatu. Zadzierzgnął serdeczne kontakty z establishmentem z pobliskiego Koszalina, znajomości zawierając głównie na fundowanych w hotelu wystawnych bankietach, na które nie szczędził pieniędzy. Czasami odwiedzali go starzy przyjaciele spod Warszawy. Wtedy restauracja była zamykana dla gości z zewnątrz, a przed hotel zajeżdżały co chwilę taksówki z Koszalina, dowożąc atrakcyjne i bezpruderyjnie ubrane panie. O tym, co się działo w środku i o czym się tam rozmawiało, obsługa hotelu opowiadała legendy.

Powoli zamykał swoje interesy w Warszawie. Poddane wolnorynkowej presji przestawały być opłacalne. Wykruszał się też krąg jego przyjaciół w biznesie. Jedni umierali z przyczyn naturalnych, niektórym konkurencja pomagała opuścić ten świat, a inni po prostu przechodzili na emeryturę w swoich domach lub pomieszczeniach finansowanych przez Skarb Państwa.

Adrianna nie pociągała go już zupełnie, mimo że jak na swój wiek trzymała się doskonale. On jej już też nie. Obecnie przepuszczała przez swoje łóżko całe tabuny instruktorów fitness, kelnerów i przypadkowo poznanych mężczyzn, sporo od niej młodszych. Jej łupem padł nawet pewien bardzo młody ksiądz z sąsiedniej parafii i nauczyciel angielskiego jej syna. Wiedział o tym doskonale, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Dała mu nazwisko i syna. I na tym jej rola się kończyła. Nadal jeszcze potrafił załatwić sobie kobietę do łóżka.

Hotel przynosił coraz większe dochody, co było miłe. Pieniędzy miał tyle, że nie wydałby ich do końca życia. Przypomniały mu się umiejętności, które nabył na studiach. Zaczął pisać wiersze. Z okazji wydania pierwszego tomiku, oczywiście na własny koszt, wydał huczne przyjęcie, na którym znalazły się wszystkie osobistości ze świata kultury, władzy i polityki z Koszalina, Karlina i gmin ościennych. Zawarł na nim wiele przyjaźni i znajomości z lokalnymi artystami.

Niedawno kupił motocykl terenowy i od tego momentu jego drugą pasją stała się jazda po leśnych bezdrożach. Przez tyle lat woził tyłek w luksusowych limuzynach, że teraz, wsiadając na swoją yamahę XT 450, czuł się tak, jak kiedyś husarz idący w bój.

Siedział na ławeczce i wpatrywał się w czerwcowe słońce, powoli chowające się za parkowymi drzewami. Zbliżał się piękny, ciepły wieczór. Usłyszał warkot hotelowego mikrobusu. Klimatyzowany ford transit zajechał na podjazd, wyrzucając ze swych wnętrzności grupkę ośmiu wesoło gestykulujących panów. Henryk prawie wszystkich poznał na różnego rodzaju imprezach kulturalnych, których był hojnym sponsorem. Z jednym z nich, okazało się, zetknął się wcześniej, przy okazji jakiejś zagranicznej podróży, czego kompletnie nie pamiętał, a co tamten jemu, panu na Kozim Dworze, skwapliwie przypomniał. Podniósł się z ławeczki i poszedł przywitać gości.

Początek biesiady był kulturalny. Rozpoczął ją, jak zazwyczaj, Henryk, recytując swoje wiersze. Po nim wystąpił znany, kiedyś młody, ale nadal obiecujący poeta z Karlina.

Około godziny dziesiątej biesiada trwała już w najlepsze. Ze stołów poznikała spora część jedzenia i naruszono znacznie zapasy alkoholu przygotowane przez gospodarza. Nad stołem przewalały się rubaszne śmiechy i sprośne żarty, których za nic nie można było uznać za poetyckie. Kilku dobrze już pijanych uczestników, z wiodącym prym starym aktorem Jerzym, śpiewało na całe gardło pieśni rosyjskie i radzieckie, wyraźnie zdradzające lata, na które przypadł okres ich młodości.

Henryk lubił Jerzego. Ten aktor Dramatycznego Teatru Bałtyckiego w Koszalinie, niezmordowany w opowiadaniu dowcipów, był z wykształcenia księgowym. Usiłował dostać się na studia aktorskie pięć razy. Za każdym razem nieskutecznie. Nie zraziło go to i zatrudnił się w teatrze w Słupsku jako pomocnik oświetleniowca, wierząc, że przebywając blisko sceny, aktorów, a przede wszystkim reżysera, w którymś momencie będzie miał szansę pokazać swój niebywały talent. Jego wytrwałość została w końcu nagrodzona.

Przez dziesięć pierwszych lat grał w rozmaitych teatrach od Szczecina do Przemyśla, a raczej od Pyrzyc do Leska, role halabardników i lokajów, czyli wszystkie, w których nie było ani linijki dialogu. Grał je z pełnym zaangażowaniem, jak najlepiej wykorzystując swój ogromny talent. Przez następne dziesięć lat grywał już role zawierające kilka linijek. Przed emeryturą doszedł do pełnej strony tekstu. Emerytury doczekał w koszalińskim teatrze. Były kwiaty, uścisk dłoni dyrektora no i obowiązkowy bankiecik. Od tej pory grywał jeszcze czasami małe rólki i zajął się pisaniem wspomnień. Przynajmniej tak mówił wszystkim gościom Cafeterii Dramatycznej, która była nieformalnym lokalem koszalińskich artystów dziedzin wszelakich. Tam też przepijał skromną emeryturę. Był samotny, bo żona zmarła już piętnaście lat temu, a dzieci nie mieli. Podczas Henrykowych biesiad odgrywał rolę duszy towarzystwa.

Henryk pochłaniał kolejne kieliszki gorzkiej żołądkowej i czuł, jak wódka powoli uderza mu do głowy. Lubił ten euforyczny stan nieważkości towarzyszący początkowej fazie pochłaniania alkoholu, który spowalniając aktywność ośrodkowego układu nerwowego, odprężał i czynił go królem poezji.

Dosiadł się do niego Marek Staroń, szef największej na Pomorzu Zachodnim agencji ochrony i prezes honorowy klubu piłkarskiego z Koszalina.

— A ty, Henryczku, co sądzisz o naszym miłościwie wybranym prezydencie Bronisławie? — wybełkotał lekko już zamroczony wypitym alkoholem. — Cieszysz się czy nie? — zaszeleścił.

— Wiesz, mnie tak naprawdę jest wszystko jedno, kto jest prezydentem — odpowiedział dyplomatycznie Henryk. Nie lubił dysput o polityce, bo wzbudzały w rozmówcach emocje niewarte tego tematu.

— No nie chcesz mi powiedzieć, że wolałbyś Kaczora na prezydenta — rzucił zaczepnie Marek.

Henryk wiedział, że Marek był zawsze zdecydowanym zwolennikiem i, jakkolwiek by to zabrzmiało, członkiem partii akurat przewodzącej w sondażach i jej niestrudzonym admiratorem. „W zasadzie powinienem powiedzieć: ich niestrudzonym admiratorem” — pomyślał, bo od czasu, gdy się poznali, czyli od jakichś pięciu lat Marek zdążył już trzykrotnie zmienić partyjne barwy.

— Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że żaden prezydent nie ma większego wpływu na to, co robię tu, w MOIM Kozim Dworze. A to jest wystarczający powód, bym się tym tematem nie zajmował.

— Ale powiedz, że Bronisław jest o niebo lepszy od Jarosława — ciągnął uparcie Marek.

— Skoro tak mówisz, to pewnie tak jest. — Henryk wstał pod pretekstem nalania sobie wódki i przesiadł się na drugą stronę stołu.

Tu trwała zażarta dyskusja na tematy wybitnie niepolityczne. Krzysiek z zapałem dowodził, że na uroczystości rozdania Telekamer, którą oglądał w telewizji, wyraźnie widział, że Doda nie miała na sobie majtek.

— Mówię wam — perorował zawzięcie. — Słowo honoru, klnę się na wszystkie świętości, że widziałem Dodzinego boberka nieodzianego — prawie krzyczał do współbiesiadników.

— Przecież wszyscy widzieliśmy zdjęcia w „Fakcie” — oponował Adam. — Na zdjęciach dokładnie widać, że majtki są. A poza tym co ty mogłeś zobaczyć w telewizji? Przecież ślepy jesteś jak kret.

Krzysiek, na co dzień dyrektor Koszalińskiej Filharmonii, nosił okulary ze szkłami jak denka od butelek.

— Może i ślepy, ale boberka zawsze wypatrzę — odcinał się tak gwałtownie, że aż zaparowały mu okulary. — A w „Fakcie” to był Photoshop. — Aż się zapluł, usiłując wymówić angielskie słowo.

— No to opowiadaj, jak tam ten boberek wyglądał — wtrącił się ze śmiechem Jerzy.

— Boberek jak boberek. Wszystkie są takie same — wyrzucił z siebie Krzysiek.

— No, ale Dodziny musi być wyjątkowy. Ma IQ sto osiemdziesiąt — zaśmiewał się Jerzy, a z nim cała reszta. Henryk też się śmiał.

W rozmowę usiłował włączyć się Witek, niegdysiejsza lokalna gwiazda dziennikarska. Obecnie dawną sławę topił w kieliszkach czegokolwiek, co miało więcej procent niż kwas chlebowy. Stosował wyznawaną przez wielu pijaków zasadę, że kto głośniej mówi, ten ma „większą” rację.

— Kurwa, o czym wy gadacie? — wybełkotał donośnie. — Przecież ona jest totalnym beztalenciem i…

— I tu bym się z tobą nie zgodził — przerwał mu brutalnie milczący do tej pory Janusz. — Myślę, że ma talent. Jej boberek zawsze pojawia się w odpowiednim miejscu i czasie. A do tego trzeba mieć duży talent. Ile boberków przepadło, bo znalazły się w nieodpowiednim miejscu albo w nieodpowiednim czasie.

— Dzisiaj takie czasy, że jeżeli chce się być sławnym, trzeba czasem zdjąć majtki. — W tym zdaniu, wypowiedzianym przez milczącego do tej pory Adama, dało się wyczuć jakieś rozgoryczenie.

Adam był malarzem, który wegetował, usiłując sprzedać swoje obrazki, malowane najczęściej szkolnymi akwarelami, bo na większą inwestycję w farby nie było go stać. Czasami ktoś z litości kupił jakiś obrazek, więc miał za co pić aż do kolejnego aktu litości. Biesiada u Henryka pozwalała, choć raz w miesiącu, najeść się i napić do syta.

Henryk wiedział, że wszyscy z tego towarzystwa, mimo narzekania na upadek obyczajów, żeby osiągnąć sukces, chętnie ściągnęliby majtki, tylko że nikt nie był zainteresowany, co pod nimi mają. Nad czym zresztą w głębi duszy ubolewali.

Na krańcu stołu siedział samotnie Augustyn, naczelny poeta Karlina, niegdyś młodego pokolenia. Ale nadal obiecujący. Patrząc przed siebie obojętnie, pił głębokimi łykami czystą wódkę ze szklanki, nie popijając niczym i do nikogo się nie odzywając. Nikt nie przeszkadzał mu w zapijaniu smutków. Od Marka wiedzieli bowiem, że odeszła od niego trzecia żona. I sam ten fakt może nie wpłynąłby tak bardzo na nastrój Augustyna, gdyby nie sposób jej odejścia.

Otóż Augustyn pojechał swoim volkswagenem „ogórkiem”, którego miał od niepamiętnych czasów i którego kochał bardziej niż wszystkie swoje żony, na wieczór poetycki zorganizowany przez jego przyjaciela ze studiów w Gorzowie Wielkopolskim. Nie było go trzy dni, bo trochę zabradziażył. Gdy wrócił późną nocą, w mieszkaniu nie było żony. Nie było też mebli. Nie było niczego. Przerażony zaczął dzwonić do żony na komórkę, myśląc, że coś jej się stało, że mieszkanie okradziono. Bezskutecznie. Żona nie odbierała. Usiadł więc zrozpaczony na podłodze i się rozpłakał. Nagle telefon zadzwonił. Wyświetlił się jakiś obcy numer. Odebrał.

— Pan Augustyn Król?

— Tak, słucham — rzucił rozdrażniony.

— Wie pan, ja dzwonię w imieniu pana żony…

— Jak to. Wie pan, co się z nią stało? Pan może z policji?

— Nic jej nie jest. Leży tu obok mnie w łóżku. Wie pan, my już od dłuższego czasu mieliśmy romans i w końcu Ania postanowiła od pana odejść i zamieszkać ze mną. Ale ja dzwonię w innej sprawie.

Augustyn milczał ogłuszony tym, co usłyszał.

— Otóż w piwnicy zostało jeszcze stare, olbrzymie biurko, którego nie daliśmy rady zabrać. Pomyśleliśmy więc, że skoro posiada pan duży samochód, to czy nie mógłby pan nam tego biurka podrzucić pod adres…

Tu spokojny i uduchowiony poeta nie wytrzymał i wyrzucił z siebie do słuchawki misterną wiązankę bluzgów, dając upust swojej frustracji. Gdy skończył, głos w telefonie skomentował:

— Oj, widzę, że gorycz przez pana przemawia, panie Augustynie.

Połączenie zostało przerwane.

To się zdarzyło w ubiegłym miesiącu. Nikt już nie wiedział, czy tak było naprawdę, czy był to wymysł Marka, ale faktycznie żona od Augustyna odeszła. Topił więc Augustyn smutek swój samotnie w alkoholu, nie udzielając się w rozmowach, żeby gorycz przez niego nie przemawiała.

Janusz przerwał dyskusję na temat Dody, która niebezpiecznie zmierzała w kierunku omawiania boberków różnorakich celebrytek, poczynając od Sharon Stone, a na Edycie Herbuś kończąc. Obrazowe opisy nawet u Aleksandra hrabiego Fredry spowodowałyby lekkie zaczerwienienie oblicza.

Niewysoki, mocno opalony Janusz głośno gardłował na temat mającego się odbyć Festiwalu EuroPride. Każda sztuka ubrania, które miał na sobie, krzyczała drogimi metkami. Szeroko rozpięta biała koszula odsłaniała opalony tors pozbawiony jakiegokolwiek włoska. Na szyi błyszczał gruby, złoty łańcuch. Białe, płócienne spodnie i wsuwane buty z miękkiej skóry, tak zwane kabriolety, uzupełniały całość.

Janusz od kilku lat robił karierę na statkach wycieczkowych amerykańskiej firmy Cruise Star. Obecnie był tam intendentem. Mieszkał w Koszalinie, do którego wpadał dwa razy do roku na miesiąc i usilnie próbował w tym czasie zapłodnić swoją żonę Kamilę, jak dotąd bezskutecznie. Żona Janusza była reprezentacyjną sekretarką w Urzędzie Miejskim w Koszalinie i tak jak w te miesiące, kiedy Janusz przebywał w kraju, usiłowała zajść w ciążę, tak w pozostałe usiłowała nie zajść.

Henryk wiedział o tym doskonale, gdyż znalazła się kiedyś na jego terenie łowieckim i dołączyła do olbrzymiej kolekcji zdobyczy. Nie skończyło się na jednym razie. Pamiętał doskonale jej pulchne, wydepilowane łono z widocznym wyraźnie delikatnym nacięciem. Z nacięcia wypełzał wytatuowany, wijący się wąż, który rozwartą paszczą sięgał aż do szyi. Henryk lubił podróżować w okolice obu końców tego węża. Kamila też lubiła.

Henryk aż się spocił na samo wspomnienie ich łóżkowych zapasów. Alkohol zaczynał przejmować kontrolę nad jego mózgiem. Wyciągnął telefon i przewijając listę kontaktów, wyszukał numer Kamili.

„Może zadzwonić do niej i namówić na ujarzmianie węży w moim apartamencie?” — przyszło mu do głowy i już był bliski naciśnięcia zielonego klawisza.

— Żegnaj rozum, witaj flaszencug. — Przypomniał sobie powiedzenie ze starych, studenckich czasów i z żalem schował telefon do kieszeni. Wstał i stuknął nożem w stojący przed nim kieliszek tak, że cały się rozleciał. Kieliszek, nie Henryk.

— Panowie. Wszystko i tak od pewnego czasu krąży wokół dupy, czy to Dody, czy to pedałów z parady. W związku z tym, że powinniśmy zawsze wspierać produkty lokalne, proponuję jak zwykle zadzwonić do Filipa, aby przywiózł do nas kilka produktów lokalnych o nazwie „upadłe anioły” — wybełkotał. Wyciągnął z kieszeni telefon i przy owacjach biesiadników po kilku próbach udało mu się wybrać odpowiedni numer.

— Tu Henryk. Poprosimy o dostawę. Tak jak zwykle. — Schował telefon i opadł ciężko na krzesło.

W salonie zapanował wesoły rozgardiasz. Wszyscy panowie zaczęli poprawiać części swojej garderoby, na które do tej pory nie zwracali uwagi. Nawet Witek podniósł głowę z talerza i pohalsował majestatycznie do łazienki, aby oczyścić twarz i włosy z resztek sałatki i śledzika. Wódka nadal się lała, panowie pili już teraz „na odwagę”.

Recepcjonista wprowadził do saloniku osiem dorodnych dziewcząt z zaprzyjaźnionej agencji towarzyskiej z pobliskiego Karlina. Wszystkie ładne, zgrabne i skąpo ubrane. Dywagacje o majtkach Dody należały już do przeszłości. Dziewczyny akurat tej części garderoby nie miały na sobie na pewno. Było to starannie zaplanowane dużo, dużo wcześniej i stanowiło element zamówienia. Wspólnie zrobili kiedyś listę rzeczy, które ich kręcą, i przekazali ją właścicielowi agencji. Od tej pory zawsze mieli to, co chcieli. Brak majtek był jednym z postulatów.

Paniom towarzyszył jak zwykle cichy, spokojny młody człowiek o wielkości spychacza i takim też intelekcie. Pilnował, aby zabawa nie przekroczyła dozwolonej granicy, chociaż nigdy się tak nie zdarzyło, bo dozwolona granica była ustawiona, a w zasadzie opłacona, bardzo, bardzo wysoko. Czasami ocierał się o nią tylko Janusz.

Panie powitano radosnymi okrzykami. Panowie, lekko się zataczając, ruszyli na łowy.

Henryk siedział pijany w fotelu i nie miał ochoty się podnieść. Zapatrzył się w rozłożystą blondynę siedzącą w stroju skąpym, z szeroko rozwartymi nogami na stole, w którą pijany w sztok Witek usiłował wetknąć kawałek tortu. Oboje zaśmiewali się do łez. Znowu naszły go myśli o Kamili. Z trudem wstał.

— Panowie! Zostawiam was. Jutro śniadanko o dwunastej. Mnie nie będzie. Będę na mojej motocyklowej wycieczce, więc nie czekajcie na mnie. Bus odwiezie was po śniadaniu do domów. Uważajcie na siebie i dobrej zabawy — wybełkotał najwyraźniej, jak potrafił, i poszedł w kierunku schodów. Nikt w salonie nie przerwał zabawy.

Znowu pomyślał o Kamili i pędem pożeglował do swojego apartamentu, aby wyrzygawszy się, zapaść w opakowaniu w głęboki, pijacki sen. Śniła mu się Kamila i jej wąż.

***

Obserwuję ich od miesięcy. Dzisiaj jest gorąco. Okna sali bankietowej są otwarte, więc docierają do mnie obrazy i dźwięki. Widzę ich wszystkich. Słyszę te pseudointelektualne dyskusje i widzę te ilości alkoholu, które wlewają w siebie. Alkohol jest moim sprzymierzeńcem. Jest ich dziewięciu, wśród nich mój numer jeden. Widzę, jak pijany wdrapuje się na pałacowe schody, jak zapala światło w swoim apartamencie. Ma w sobie tyle alkoholu, że rzyga i zasypia w ubraniu, nie gasząc światła. Widzę to przez okno jego pokoju. Architektura z początku wieku jest dla mnie łaskawa. Mnóstwo gzymsów i gzymsików, na których można postawić stopę lub chwycić ręką. Zdarzało mi się wchodzić na trudniejsze obiekty. Patrzę i napawam się widokiem. Wiem, że jutro odbędzie się pierwsze skreślenie. Czuję po raz pierwszy, jak serce zaczyna szybciej bić, coraz mocniej wtłaczając krew w tętnice. Słyszę szum w uszach. Przez chwilę ogarnia mnie ciepło i wszystko przed oczami się zamazuje. Mózg niczym projektor z szalonym operatorem wyświetla sceny, mieszając przeszłość z teraźniejszością. Kurczowo zaciskam palce na gzymsie i czekam z zamkniętymi oczami, aż projekcja się skończy. I tak jak zawsze ustaje, ale pod powiekami wciąż jest obraz, który przez tyle lat nie uległ wymazaniu. Dłoń zaciska mi się bezwiednie na ostrzu cienkim od częstego ostrzenia. Nie czuję bólu. Powoli otwieram oczy, opuszczam się i znikam w gęstwinie parkowej roślinności. Idąc przez las, czuję dreszcz podniecenia. Wszystko na jutro jest przygotowane. Lista zostanie otwarta. To pech czy szczęście znaleźć się na niej pod numerem jeden? Czysty przypadek, ale całe nasze życie zależy od przypadków. Ja nie lubię przypadków. Lubię mieć kontrolę i tę kontrolę będę sprawować aż do końca listy.

***

W poniedziałek rano Sawicki zameldował się w kancelarii Heleny. Biuro miała urządzone w mieszkaniu wykupionym przy głównej ulicy. Dzień był, nawet jak na czerwiec, upalny. Błękitu nieba nie mąciła żadna chmurka.

Poszedł tam na piechotę dlatego, że po pierwsze — postanowił więcej chodzić na piechotę. Po drugie — miał z domu blisko. Po trzecie — miał z kancelarii blisko do komendy. Zresztą w Koszalinie wszędzie było blisko. A tak naprawdę to toyota nie dała się dziś rano uruchomić.

Przywitała go gorącą kawą i bez słowa wręczyła kilkustronicowy pozew. Przeczytał go w milczeniu.

— I co? — zapytał.

— Nic. Musisz się bronić.

— Przed czym? Mam rozwód bez orzekania o winie, cały majątek zostawiłem jej. Pospłacałem wszystkie drobne długi, jakie mieliśmy wspólnie. Płacę alimenty na studiującego syna.

— Jak widzisz, gówno ją to obchodzi.

— Przecież to oczywiste, że mnie na to nie stać. Jak odliczę z mojej pensji te alimenty, koszty wynajmu i utrzymania mieszkania, to pozostaje mi około tysiąca złotych na bieżące wydatki, włącznie z utrzymaniem samochodu. To jak mogę jej płacić tysiąc pięćset złotych miesięcznie?

— Oczywiste to jest dla ciebie i dla mnie. I może jeszcze dla wszystkich ludzi, którzy mają coś wspólnego z logiką. Ale nie dla sądu.

— Ty chyba żartujesz?

— Nie żartuję. Pracuję już ponad dwadzieścia lat w tej branży i im dłużej pracuję, tym mniej mi się to podoba. Idź już do pracy. Nie ma jeszcze wyznaczonego terminu rozprawy. Przygotuję ci moje pytania i twoje odpowiedzi, zawiadomię, jak wyznaczą termin, i jakoś damy radę. Tylko się nie denerwuj.

Wsadziła mu do ręki kopię pozwu i wygoniła z gabinetu. Dał sobą kierować jak otępiały. Dopiero gdy wyszedł za drzwi, trochę oprzytomniał.

Podreptał do komendy. Zajmował w niej malutki, spartańsko urządzony pokoik z numerem 221 na drzwiach. Usiadł za zagraconym biurkiem, włączył komputer, wyciągnął z szuflady pogniecionego papierosa i zapalił. Nie wolno było, ale on, rzadko bo rzadko, łamał ten zakaz. Od dziesięciu lat ograniczał palenie. Można nawet powiedzieć, że palił tylko okazjonalnie. W domu miał zawsze kilka paczek oryginalnych amerykańskich marlboro, które znajomy kupował mu w sklepie na promie. Nie nosił ze sobą całej paczki, wiedząc, że nic by go nie powstrzymało przed wypaleniem. Sawicki orientował się trochę, jakimi interesami zajmował się w przeszłości właściciel Koziego Dworu. Nie interesowało go to za bardzo, bo po pierwsze — od spraw gospodarczych były inne wydziały, a po drugie — wiedział od nich, że Henryk wycofał się już z tamtych interesów. Ale chętnych do pozbawienia go życia pewnie nadal było wielu. Oprócz partnerów biznesowych była jeszcze rodzina. Henryk był na pewno bardzo bogaty, a pieniądze budzą zawsze wielkie emocje. Wszedł na stronę internetową hotelu.

— No, to nie jest hotel dla policjantów na delegacji — mruknął.

Otworzyły się drzwi i wpadł jak burza Lewandek.

— Już jesteś? Mam tu wszystkie materiały, jakie zebrali nasi technicy. Trochę danych o denacie. Zamordowany — Henryk Lubicz. Kiedyś się nazywał Burak, ale przyjął nazwisko żony. Rocznik 1958. Żona — Adrianna Lubicz — dyrektor hotelu, rocznik 1970. Mają syna Przemysława, urodzonego w 1991 roku. Studiuje w Krakowie na pierwszym roku prawa. Na miejscu zdarzenia znaleziono ślady na drzewach, świadczące o tym, że rozpięty był między nimi drut albo cienka stalowa linka. Żadnych odcisków palców ani śladów butów. Sprawdziliśmy teren w promieniu dwustu metrów, licząc na to, że morderca Lubicza czymś przyjechał i że znajdziemy jakieś ślady opon. Są, niestety tylko rowerowe, nie do ustalenia czyje. To był dosyć popularny leśny skrót.

— Żadnych śladów na drodze albo poszyciu?

— Żadnych. To znaczy wiele, ale w takim stanie, że do niczego się nie przydadzą.

— Coś charakterystycznego w okolicy?

— W zasadzie też nic. Tylko śmieci. Kawałki papierów, flaszki, zwierzęce gówna i nie tylko, jak to na łonie przyrody. Zabezpieczyliśmy wszystko oprócz gówien. Mamy całą wielką torbę.

— Przejrzę później. Słuchaliście już kogoś?

— Przesłuchaliśmy obsługę hotelu i Adriannę Lubicz, która właśnie wróciła z zakupów w galerii w Koszalinie. Wszyscy mówili, że wczoraj w hotelu odbywała się, jak co miesiąc, huczna impreza. Tak zwany wieczór literacki. Byli goście. Jak przeczytasz listę, którą wstępnie ustaliliśmy, to się zdziwisz. Śmietanka osób kultury z okolic Karlina i Koszalina.

— I co? Myślisz, że to ktoś z nich rozpiął linkę między drzewami?

— No nie. Ale może coś widzieli. Lubicz pożegnał wszystkich gości i poszedł spać do apartamentu. Tak zeznała obsługa.

— A co go siekło z tym motocyklem?

— Jego żona powiedziała, że to była jego ostatnia pasja. Pierwszą było pisanie wierszy. Zazwyczaj jeździł w niedzielę. Miał stałą trasę po lesie i starał się ją przejeżdżać coraz szybciej. Taki sport niby. Miejscowi nieraz się skarżyli, bo płoszył im zwierzynę, którą chcieli skłusować.

— Zawsze jeździł o tej samej porze?

— Nie. Wyjeżdżał o różnych godzinach. Było to uzależnione od tego, jak długo spał.

— Morderca wiedział więc, którędy będzie jechał, ale nie wiedział, o której? W takim razie musiał czekać na niego od rana.

— Pewnie tak. Myślę jednak, że było bardziej po polsku. Dwóch gości po pijaku chciało zrobić kawał, na przykład takiemu Józiowi Brodzie. Rozciągnęli drut, żeby zrzucić go z roweru, jak będzie jechał nawalony przez las, ale najpierw napatoczył się Lubicz i dał się zdekapitować. Oni przestraszeni zdjęli drut i uciekli. Siedzą pewnie gdzieś zamelinowani i piją, a jak skończy im się alkohol i kasa, to sami do nas przyjdą.

— Może — powiedział leniwie Sawicki.

Lewandek rzucił mu na biurko stos teczek.

— Tu masz wszystko. Zobaczysz, że będzie tak, jak mówię. — I wypadł na korytarz, nie zamykając drzwi.

— Co to? Obora? A zresztą, niech będą otwarte — powiedział Sawicki już do nikogo.

Zaczął przeglądać dokumenty. Najpierw listę rzeczy znalezionych przy zamordowanym. Lubicz nie miał przy sobie nic. Jechał bez kasku, ale personel hotelu twierdził, że zawsze tak robił. Sawicki zabrał się za przeglądanie rzeczy zebranych w okolicy miejsca zbrodni.

„Niewiarygodne, jak ludzie śmiecą w lesie” — pomyślał. Większość rzeczy leżała tam już bardzo długo. Stosunkowo niedawno mogły się tam znaleźć tylko papierek po snickersie, butelka po piwie z nalepką oderwaną i wrzuconą do środka i połamana lalka bez głowy.

— Czyżby jakieś voodoo? — zapytał sam siebie, trzymając w ręku celuloidowy korpus.

Zadzwonił po Lewandka i kazał mu dać te trzy rzeczy do zbadania pod kątem obecności jakichkolwiek śladów.

Okolice Koszalina były bardzo spokojnym miejscem. Oczywiście, trupy się zdarzały, ale to były, jak mówił Lewandek, takie polskie zbrodnie. W ruch szły siekiery, noże, kosy, widły albo zwykłe swojskie ręce i nogi. Aspirant mógł mieć rację, mówiąc, że może to być efekt głupiego kawału, ale Sawicki przeczuwał, że coś wisi w powietrzu. Już w lesie czuł mrowienie na plecach, a czuł je zawsze, gdy spotykał się ze złem. Czystym, wyrafinowanym i nawet trochę uwodzicielskim złem. Siekiery i widły w plecach nie wywoływały tego uczucia. Były złem przypadkowym, chwilowym. Postanowił jeszcze raz pojechać na miejsce zbrodni. Zadzwonił do dyspozytora i poprosił o samochód.

— A gdzie pan chce jechać, inspektorze? — zapytał dyspozytor.

— Do Koziej Góry. Tam mnie wysadzicie i samochód może wrócić. Wrócę autobusem.

— OK. To się da zrobić. Bo na dłużej byłoby trudno. Co z pańską toyotą?

— Lepiej mnie nie wkurwiaj.

— Tak jest, panie inspektorze. — Wydawało mu się, że usłyszał w słuchawce śmiech.

***

Radiowóz skręcił z krajowej szóstki w drogę obok rzeki Młynówki. Minął wjazd na dziedziniec hotelu i zatrzymał się w lesie w miejscu, gdzie od asfaltowej drogi odchodził leśny dukt. Sawicki wysiadł, pożegnał się z kierowcą i ruszył w głąb lasu. Czerwcowe słońce prażyło niemiłosiernie. Nawet minimalny powiew wiatru nie poruszał rozgrzanego powietrza. Sawicki szedł wolnym krokiem, rozglądając się dookoła. Przez rzadko rosnące drzewa widział pałacowy park z dumnie górującymi nad nim wieżami hotelu. W oddaleniu widać było rezydencję myśliwską. Wyraźnie słyszał krzyki spacerujących po parku pawi.

Wchodził w głąb i drzewa przesłoniły ten widok. Powietrze pachniało zeschłym igliwiem i takim jakby grzybowym zapachem. Sawicki rozkoszował się panującą tu ciszą pozbawioną wszelkich miejskich odgłosów. Słychać było co prawda mnóstwo dźwięków, ale one były wtopione w przyrodę. Należały do niej. Nawet szum samochodów z pobliskiej trasy do Szczecina wpasował się w tę głośną ciszę, jakby wiedział, że on tu już nie może rządzić.

Doszedł do miejsca zbrodni. Poznał je po pozostałościach żółto-czarnej policyjnej taśmy na drzewach. Chwilę przyglądał się połamanym przez motocykl krzakom. Na ściółce widać było jeszcze zrudziałe plamy krwi, ale mrówki już pracowicie torowały sobie drogę do mrowiska, taszcząc na grzbiecie igliwie. I nie miał dla nich znaczenia jego kolor. Ostatnie resztki Henryka spoczną w mrowisku.

Sawicki zaczął dokładnie przyglądać się ukształtowaniu terenu. Przez chwilę się wahał, ale podjął decyzję i ruszył w kierunku wznoszącego się lekko w górę lasu po lewej stronie drogi. Szedł między drzewami, ostrożnie rozchylając stopami kobierzec leśnego poszycia. Teren wznosił się coraz mocniej. Dotarł wreszcie na szczyt i obejrzał się. Widział wijącą się drogę, ale drzewa zasłaniały miejsce zdarzenia. Przeszedł grzbietem wzniesienia, próbując znaleźć punkt, z którego byłoby je lepiej widać. W końcu znalazł. Obok wysokiego świerka widać było wygniecione bardziej niż w innych miejscach poszycie. Ktoś tu leżał? W przeciwną stronę prowadziła ledwo widoczna ścieżka. Ostatnimi dniami nie padało. Upał wysuszył wierzch ściółki, więc ślady utrzymywały się długo. Sawicki poszedł ścieżką. Po przejściu jakichś trzystu metrów wyszedł nagle na asfaltową wąziutką drogę. Tu trop się urywał.

— Szkoda — mruknął do siebie. — Grubo ponad pięćset metrów, musiał mieć niezłą lornetkę.

Poszedł wąską asfaltową drogą w kierunku, jak mu się wydawało, hotelu. Gdy zobaczył z oddali jego wieże, zszedł z asfaltu i podreptał na skróty przez łąki pachnące tak, jak pamiętał z czasów, gdy podróżował z plecakiem po Polsce i nocował w stodołach wypełnionych sianem.

Szeroki podjazd zaprowadził go wprost do recepcji hotelu. We wnętrzu panował przyjemny chłodek. Słychać było delikatny szum klimatyzacji. Za ladą stała odwrócona plecami do wejścia kobieta.

— Przepraszam. Jestem Wiktor Sawicki z policji w Koszalinie i szukam pani Adrianny Lubicz.

Postać obróciła się i zobaczył piękną kobietę, w wieku mniej więcej czterdziestu lat. Ciuchy, które miała na sobie, na pewno nie były kupione z pensji recepcjonistki.

— To ja. Przyszedł pan w sprawie tego nieszczęśliwego wypadku mojego męża?

— Czy możemy chwilę porozmawiać gdzieś w bardziej ustronnym miejscu?

— Beata! — rozdarła się nagle jak przekupka. — Beata! Chodź na recepcję, natychmiast!

Z drzwi na drugim końcu holu wybiegła przestraszona młoda dziewczyna, krzycząc:

— Już idę, pani dyrektor.

— Stój tu, bo ja zabieram pana komendanta do biura.

„Inspektora” — poprawił ją w myślach Sawicki. Pani dyrektor wyszła zza kontuaru. „Ma na sobie chyba ze dwadzieścia tysięcy złotych — zauważył Sawicki. — I ciut przykrótką jak na ten wiek spódniczkę. I ciut za wysokie jak na ten wiek szpilki. Ale generalnie jest nieźle”. Zawstydził się trochę, też w myślach.

— Proszę za mną, komendancie. — Uśmiechnęła się uwodzicielsko i ruszyła przed nim, zalotnie kręcąc pupą.

Weszli do biura. Było to spore pomieszczenie z łukowym ceglanym sklepieniem. Największym meblem było stare biurko ze stojącym na nim wielkim komputerowym monitorem. W rogu urządzony był kącik dla interesantów — dwa fotele, stolik i dwuosobowa sofka. Wszystkie meble wyglądały na zabytkowe.

— Proszę usiąść, panie komendancie. — Wskazała mu jeden z foteli. — Napije się pan czegoś?

— Jeżeli można, poprosiłbym wodę mineralną. Straszny dziś upał.

— Może pan komendant da się skusić na coś mocniejszego?

— Dziękuję. Wie pani na pewno z filmów, co w takiej sytuacji odpowiada policjant. Jestem na służbie.

— Szkoda — powiedziała z wyraźnym żalem. — Gazowaną, niegazowaną?

— Poproszę gazowaną.

Adrianna Lubicz podeszła do telefonu stojącego na biurku i wydała dyspozycje. Usiadła naprzeciwko niego i założyła szczupłe, opalone nogi w taki sposób, że Sawicki mógł bez trudu zaobserwować błysk białych majtek. Nie lubił takiego kokietowania, ale powstrzymał się od komentarza. W końcu był w pracy. Wszedł kelner i postawił przed nimi szklanki. Krwistoczerwona od razu znalazła się w dłoni z paznokciami takiego samego koloru.

— Czym mogę panu komendantowi służyć? — zapytała.

— Jak się pani domyśla, jestem tutaj z powodu śmierci pani męża. Wiem, że była pani już oficjalnie przesłuchana przez moich ludzi, ale chciałbym porozmawiać mniej formalnie. Prowadzę śledztwo i może mi to pomóc w wykryciu sprawcy.

— Proszę pytać, panie komendancie. Jestem cała do pańskiej dyspozycji. — Uśmiech. — A tak w ogóle proszę mi mówić po imieniu. Mam na imię Adrianna, ale może być Ada. — Krwistoczerwone paznokcie zastukały o szklankę i znowu uniosły ją do ust.

— Czy twój mąż miał wrogów?

— A ty jak masz na imię?

— Wiktor. — Sawicki wolał zwracać się po imieniu. To była pozostałość po rockandrollowej przeszłości, gdzie było to normą bez względu na wiek i pozycję.

— Ładnie. Otóż, Wiktorze, Henryk był bardzo bogaty, więc musiał mieć wrogów. Gdy publikowana była lista najbogatszych Polaków, zawsze powtarzał, że to nie sztuka być bogatym i się na niej znaleźć. Sztuką jest być bogatym i się na niej nie znaleźć.

— Czy ma pani…, przepraszam, czy masz kogoś konkretnego na myśli?

— Nie. Mówię ogólnie. Nie znałam interesów, które robił, ani osób, z którymi współpracował. Wychowywałam syna i wystarczało mi, że miałam wszystko, co potrzebowałam.

— Ale jesteś dyrektorką tego hotelu.

— To taki prezent od Henryka. Chciał, abym miała czym się zająć, jak Przemek pojedzie na studia. Ale to on tak naprawdę wszystkim rządził.

— Przemek to syn? Co studiuje?

— Prawo na UJ.

— Często bywa w domu?

— Teraz już tylko na święta. Nawet na wakacje nie chce przyjeżdżać. Kontaktujemy się głównie przez Skype’a. Ale czemu pytasz?

— Muszę ustalić fakty. Czy jest jeszcze jakaś bliska rodzina?

— Ze strony Henryka. On był z wielodzietnej rodziny, ale ja nic o niej nie wiem. Henryk nigdy o tym nie mówił. Chyba się jej wstydził.

Czerwony płyn w szklance już się kończył. Słowa Adrianny nabierały pewnego rozleniwienia i krągłości jak obłoki z rzadka widoczne na czerwcowym niebie.

— Czy masz jakieś podejrzenia, kto mógł to zrobić?

— Niestety nie. — Opróżniła jednym haustem szklankę. — Wiem, że jestem główną podejrzaną, ale to nie ja. Ja miałam wszystko, czego chciałam. Miałam nieograniczony dostęp do większości jego środków, byłam i jestem współudziałowcem wielu jego firm. Czy żyje, czy nie, byt mam zapewniony. Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale to prawda. — Wyrzuciła z siebie trochę jakby sennie.

— Przepraszam, ale to rutynowe pytanie. Co robiłaś w niedzielę między godziną jedenastą a trzynastą?

Przełożyła nogi. Znów mignął kawałek bielizny.

— Byłam akurat na zakupach w Koszalinie. Wyjechałam z Koziego Dworu około dziewiątej i wróciłam natychmiast, jak dostałam telefon od recepcjonistki, że coś się stało z Henrykiem.

— Kto dzwonił?

— Recepcja, nie pamiętam kto. Byłam trochę roztrzęsiona.

— Która to była godzina?

— Spojrzałam na zegarek w samochodzie. Czternasta trzydzieści dwie. A dzwoniła Beata. Ta, którą dziś widziałeś.

— Co ci powiedziała?

— Że z Henrykiem chyba coś się stało. Nie znała żadnych szczegółów, mówiła, że ludzie z wioski przynieśli informację, że policja jest w lesie. — Popatrzyła z tęsknotą na pustą szklankę.

— Dlaczego na wiadomość, że policja jest w lesie, wszyscy od razu pomyśleli, że coś się stało Henrykowi? — Sawicki zadał pytanie na głos, ale bardziej do siebie niż do Adrianny.

— Wiesz, Henryk od roku fascynował się jazdą motocyklem po bezdrożach. Jeździł jak szaleniec. Mówiłam mu, żeby uważał na siebie, bo młodzieniaszkiem już nie jest, ale on nawet nie zakładał kasku. Wszyscy w okolicy o tym wiedzieli, więc skojarzenie było proste.

— Mam informację, że w sobotę była tu jakaś huczna impreza.

— Tak. To drugi fioł Henryka. Wyobraził sobie na starość, że zostanie wielkim poetą. Wiekopomnym. Pisał wiersze i otaczał się artystycznym towarzystwem. Raz w miesiącu organizował ostrą popijawę dla kumpli artystów. Sami faceci — powiedziała to jakby trochę z zazdrością.

— A w sobotę, podczas imprezy, gdzie byłaś?

— U siebie, w rezydencji myśliwskiej.

— Może to ktoś potwierdzić?

— Tylko obsługa hotelu. Przynieśli mi kolację. — Oczy uciekły jej na bok, jakby była czymś spłoszona. Nie uszło to uwadze Sawickiego. — Może dasz się jednak namówić na drinka? — Sawicki widział, że nie chodziło o niego, tylko o pretekst do zamówienia kolejnej Bloody Mary.

— Nie. Dziękuję. — Wypił do końca wodę i wstał. — To na razie wystarczy. Jest już ustalony termin pogrzebu?

— Czwartek o czternastej. Na cmentarzu w Koszalinie. — Wstała razem z nim. — Jak dojedziesz do Koszalina?

— Złapię jakąś okazję.

— Mogę cię podrzucić.

— Przecież piłaś.

— Tylko jednego drinka, panie władzo — roześmiała się. — No dobrze. Zawiezie cię nasz kierowca.

— Dzięki, ale dam sobie radę — ton głosu Sawickiego był stanowczy.

— Nie to nie. Chciałam być miła.

— I byłaś — odpowiedział Sawicki. — Do zobaczenia.

Odprowadziła go na dziedziniec. Na odchodnym wetknęła mu w rękę kartonik wizytówki.

— Tu jest moja komórka. Prywatna. Jakby co, to mogę być cała do twojej dyspozycji — szepnęła.

Sawicki nic nie odpowiedział, tylko uścisnął jej rękę i pomaszerował w stronę bramy pałacowego ogrodu. Był pewien, że stała i wpatrywała się w jego plecy.

Po chwili wyszedł na krajową szóstkę. Szedł szybkim krokiem lewą stroną drogi. Obok niego raz po raz przemykały samochody. Rozgrzany asfalt zdawał się parować, a powietrze odbite od niego falowało tak, że rzeczywistość zdawała się fatamorganą. Zamyślił się. Kto w tym, spokojnym w gruncie rzeczy, miejscu zdecydował się na taki czyn? Komu mógł przeszkadzać Henryk? Oczywiste było, że przede wszystkim należy podejrzewać najbliższych. W grę wchodziły miliony. Trzeba sprawdzić Adriannę i Przemka. I rodzinę ze strony Henryka. Intuicja mówiła mu jednak, że sprawca nie da się znaleźć tak prędko. Będzie czuł jego oddech na plecach, tak jak czuł to coś w lesie, kiedy wsiadał do samochodu.

Rozmyślając, doszedł do Karlina. Tam wsiadł do autobusu do Koszalina i po drodze zasnął. Wysiadł na ponurym dworcu autobusowym, nie najlepszej wizytówce miasta. Uzmysłowił sobie, że od śniadania nic nie jadł. Nie miał ochoty dzisiaj gotować, więc pomaszerował do centrum, aby zjeść coś w barze Maredo. Podwójne ruskie pierogi i kubek maślanki załatwiły sprawę. Leniwie pospacerował w kierunku domu. Z zasady starał się nie korzystać z komunikacji miejskiej, która w Koszalinie i tak była bardzo rachityczna. Albo toyota, albo spacerek. Czuł już trochę w nogach te parę kilometrów, które dzisiaj zrobił.

Było już późne popołudnie i upał nieco zelżał. Doczłapał się do domu, odbierając po drodze gazety od zaprzyjaźnionego kioskarza, i wjechał windą na ósme piętro. W domu panował przyjemny chłodek, bo wychodząc, zostawił otwarty balkon i okno, a przeciąg skutecznie wygonił parne powietrze. Podszedł do lodówki, nalał sobie soku pomidorowego, doprawił solą i pieprzem, wrzucił dwie kostki lodu i usiadł w fotelu.

Od dawna miał zwyczaj czytania prasy codziennej dopiero wieczorem. Kiedyś czytał ją rano i zawsze jakaś informacja o otaczającym go świecie tak go irytowała, że przez cały dzień był wkurzony albo miał zepsuty humor. Wieczorne czytanie powodowało, że wkurzenie trwało krócej. Noc i sen zacierały negatywne emocje, pozostawiając rano w jego głowie tylko informacje. Dzisiaj wyjątkowo nic go nie zirytowało. Przeczytał krótką, suchą informację o śmierci Henryka L. Autor notatki ukrywał się pod inicjałami WS. Odłożył gazety, włączył telewizor i zaczął oglądać jakiś film na Polsacie.

Obudził go szumiący telewizor. Z trudem zwlókł się z fotela i poszedł do sypialni. Sił i chęci wystarczyło mu tylko na zdjęcie ubrania i założenie piżamy. Higienę odłożył do jutra. Cały czas czuł na sobie tamto spojrzenie. A może to były już zwidy senne.

***

Przy filiżance porannej kawy, którą zawsze robił sobie w komendzie, bo w domu nie miał na to czasu, przeglądał listę gości piątkowej libacji w Kozim Dworze. Większość uczestników znał, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia lub z lokalnych mediów.

Witold Świst — dziennikarz. Znał go, bo niejeden raz dyskutował z nim przy piwie w swoim ulubionym lokalu Piwnica 303. W młodych latach Świst czasami występował jako wokalista w lokalnych zespołach rockowych i zdarzyło im się nawet kilka razy spotkać na jakichś przeglądach. To chyba on był odpowiedzialny za notatkę o Henryku L. w lokalnej gazecie.

Jerzy Marzec — emerytowany aktor koszalińskiego teatru. Nie znał go osobiście, ale czasem widywał w Piwnicy 303 i Cafeterii Dramatycznej.

Marek Staroń — Sawicki sporo o nim wiedział, bo była to osoba znana w okolicy. Staroń był honorowym prezesem czwartoligowego klubu piłkarskiego Victoria Koszalin i, już nie honorowym, prezesem największej w Koszalinie agencji ochrony Protektor. W dawnych czasach pracował ponoć w służbach w wydziale IV, ale to była ta część jego CV, o której rozmów starannie unikał. Po 1989 roku założył z kolegami ze służby firmę ochraniającą interesy młodych, raczkujących jeszcze biznesmenów. No i jak spora część panów z tamtej formacji, udzielał się na niwie kulturalnej. Zbierał wszystkie informacje o przedwojennych mieszkańcach tych terenów i był skarbnicą wiedzy na temat historii tych ziem. Sawicki nie lubił byłych esbeków, więc ich kontakty ograniczone były do minimum.

Krzysztof Zyburtowicz — dyrektor Filharmonii Koszalińskiej. Kiedyś był w niej szeregowym muzykiem grającym na puzonie i, tak jak połowa muzyków z zespołu, kierowcą taksówki. Po zwolnieniu kolejnego dyrektora, który naraził się trzem istniejącym tam związkom zawodowym, owe związki jego desygnowały na to stanowisko. Mógł więc przestać szoferować, ale nie musiał też dąć w swój blaszany instrument, czego tak naprawdę nie lubił. Sawicki spotkał się z nim kilka razy na dżemach w Piwnicy 303, gdzie namiętnie usiłował wcisnąć swoją puzonową solówkę, zawsze taką samą, wszędzie, gdzie się dało, bez względu na gatunek muzyczny. A czasem i bez względu na tonację.

Janusz Andrzej Jarek — wiedział, że jest mężem sekretarki z Urzędu Miejskiego, Kamili, którą spotykał czasem wieczorem w koszalińskich lokalach. O nim wiedział niewiele. Słyszał, że pracuje za granicą na statkach wycieczkowych.

Adam Polewka — Sawicki przypomniał sobie wysokiego, wyglądającego jak spłoszony chart malarza, którego spotykał czasem na wernisażach organizowanych w koszalińskich galeriach. Kiedyś popili mocno na plenerze w Osiekach i Adam wyrzucił z siebie całe rozgoryczenie. Zaraz po ASP w Poznaniu zawitał do Koszalina. Malował obrazki ładne, lecz niewzbudzające szału wśród nabywców. Ale miał jeden talent. Był świetnym biesiadnikiem. W krótkim czasie poznał wiele wysoko postawionych osób z kręgów ówcześnie rządzącej jedynej słusznej partii. Te znajomości doprowadziły go na eksponowany stołek architekta powiatowego. Miał wpływ na kształtowanie przestrzeni w najbliższej okolicy. Sawicki znał z opowieści jego kryteria estetyczne. Każdy, kto zgłosił się do niego z kopertą odpowiedniej grubości, mógł wybudować sobie dowolny koszmarek na swojej działeczce. Żył więc Adaś jak pączek w maśle, nie musząc pacykować stojących w pracowni zagruntowanych blejtramów. Ale do czasu. Przyszło nowe, wyprowadzono sztandar jedynej słusznej przez lata partii, Adaś stracił posadę i został bez środków do życia. Od tej pory wegetował, starając się bezskutecznie znowu znaleźć w kręgach władzy.

Augustyn Król — Sawicki nigdy nie spotkał tego człowieka. Czytał o nim kilka artykułów w lokalnej prasie, ale że sam za poezją nie przepadał, a i poeta był z Karlina, nigdy się na żadnej wspólnej imprezie nie spotkali.

Paweł Cibor-Dobrzyński — dyrektor teatru w Koszalinie. Fircyk w kapeluszu, którego czasem widywał w Piwnicy 303, najczęściej, jak już porządnie pijany usiłował śpiewać swoim niskim głosem rosyjskie romanse. Wiedział, że postrzegany był jako znamienity menedżer kultury i stawiany za wzór całej koszalińskiej menażerii kulturalnej. Media też go lubiły, bo chętnie zabierał głos na każdy temat, bez względu na to, czy się na nim znał, czy nie. Niektórzy wieścili mu wybitną karierę polityczną.

Czy mordercą Henryka L. mógł być któryś z tych ludzi? Mało prawdopodobne, ale należało z nimi wszystkimi porozmawiać. Sawicki nie miał na to zbyt wielkiej ochoty, ale wiedział, że się od tego nie wykręci.

Sięgnął po telefon.

— Lewandek, chodź do mnie.

Czekając na aspiranta, zaczął przeglądać protokół z przesłuchania Adrianny Lubicz. Nie dowiedział się z niego niczego nowego. Lewandek, gwałtownie szarpiąc drzwiami, wtargnął do pokoju, wzbijając kurz z segregatorów.

— Cześć, szefie. Słucham.

— Wyślij zawiadomienia do wszystkich biesiadników i umów mi ich na przyszły tydzień. Masz jakieś wyniki z laboratorium?

— Tak. Na papierku od snickersa są zamazane odciski palców, ale chyba nie da się po nich nikogo zidentyfikować. Lalka leży tam już dłużej niż tydzień, w środku była woda deszczowa, a padało tydzień temu. Natomiast butelka po piwie nie ma na sobie żadnych odcisków palców, co jest dziwne, bo wygląda na to, że ktoś ją wytarł przed wyrzuceniem. W środku była oderwana, zgnieciona nalepka z piwa Brok, a na niej napisana długopisem cyfra jeden. Nalepka pochodziła z tej butelki.

— Co ty o tym sądzisz? — zapytał Lewandka.

— A co mam sądzić. Sam, jak piję z flaszki, to obrywam nalepki. Taki tik. Tik taki. — Lewandek się roześmiał.

— A cyfra?

— Ktoś się bawił długopisem. Jak się pije piwo, szczególnie samotnie, to człowiek bezwiednie robi różne rzeczy. Ile razy sam pomazałem podkładki pod piwo, nie zdając sobie z tego sprawy. Najczęściej rysuję wąsate penisy. — Znowu śmiech.

— Musisz dotrzeć do rodziny ze strony Henryka. Potrzebuję na jutro listę wszystkich jego żyjących krewnych.

— Ta jest, szefie!

— I popytaj trochę kolegów z Warszawy o pana Henryka. Może uda ci się coś wyniuchać.

Lewandek chciał już wypaść z pokoju, ale Sawicki powstrzymał go gestem.

— Wczoraj byłem na miejscu zdarzenia i po lewej stronie drogi na wzniesieniu, w odległości ponad pięciuset metrów od miejsca zbrodni znalazłem wygniecioną ściółkę. Myślę, że leżał tam ktoś, kto obserwował nas przy pracy. To mógł być morderca. Pojedź tam z technikami i przeszukajcie cały teren na wzniesieniu. Ślady, śmieci, wszystko, co podejrzane.

— Jasne, szefie. Będę dzwonił, jak znajdziemy coś ciekawego.

I już go nie było. Jak zwykle nie zamknął za sobą drzwi.

Sawicki współpracował z nim już trzy lata. Lubił młodego aspiranta za jego bystrość i niezmordowaną energię. Zaczęli współpracować przy sprawie zwłok znalezionych przy wyburzaniu pensjonatu w Ustroniu Morskim. Musiał przyznać, że jego bystrość i skrupulatność bardzo pomogły w ustaleniu tożsamości ofiar oraz pozwoliły odkryć okoliczności ich śmierci. Świetnie się uzupełniali. Lewandek wnosił pedantyczną, buchalteryjną niemal skrupulatność w zbieraniu dowodów, dostarczając Sawickiemu paliwa do pracy konceptualnej. Niestety, nigdy nie zamykał za sobą drzwi.

Przejrzał protokoły z przesłuchań personelu hotelowego. Nie znalazł tam nic szczególnego. Odchylił się na krześle i bujając się, podsumowywał w myślach dotychczas zdobyte informacje.

***

Sala pustoszała. Studenci, głośno trzaskając podnoszącymi się siedzeniami, opuszczali salę wykładową. Przy tablicy, całej zapisanej niezrozumiałymi dla laika symbolami, stała niewysoka, szczupła i bardzo ładna młoda kobieta. Jej twarz okalały niezbyt długie ciemne włosy z grzywką spadającą na duże, piękne, szarozielone oczy. Doktor Marysia Matuszewska, wykładowca fizyki na Wydziale Nanotechnologii Politechniki Koszalińskiej, pakowała zebrane wcześniej od studentów testy do swojej torebki o rozmiarach torby plażowej. Upał był niemiłosierny. Klimatyzacja nie nadążała z wymianą powietrza, więc po dwóch godzinach wykładu czuła się niemal tak jak po pobycie w saunie. Cienka, biała bawełniana koszulka kleiła się do rozgrzanego ciała.

„Muszę wyjść na powietrze, bo zaraz zemdleję” — pomyślała i byle jak wepchnęła do torby pozostałe testy.

Szła w stronę wyjścia, odpowiadając na pozdrowienia studentów przesiadujących na korytarzu. Świeże powietrze przywitało ją temperaturą godną pieca hutniczego. Ale, jak to blisko morza, był też minimalny, leciutki wiaterek, który nieśmiało podnosił do góry brzeg jej białej spódnicy w czerwone kwiaty i czasami odsuwał od ciała materiał koszulki. Założyła duże przeciwsłoneczne okulary i wolnym krokiem szła na parking do swojego samochodu. To był ostatni egzamin w tej sesji. Miała wolne. Cieszyła się na myśl o tym, że będzie mogła pojechać do Mielna i wyciągnąć się na plaży albo popływać w jeziorze Czajcze koło Wyszeborza. Dzisiaj rano zaplanowała wyjazd nad jezioro. Kostium kąpielowy, ręcznik i koc miała w samochodzie. Wrzuciła do środka torbę i usiadła za kierownicą. Nagrzane siedzenie parzyło skórę jej ud, a kierownica nie dawała się dotknąć. Szybko włączyła silnik i ustawiła klimatyzację na full, jednocześnie zamykając drzwi. Po chwili temperatura we wnętrzu zrobiła się znośna. Wycofała i ruszyła w stronę wyjazdu w kierunku Poznania.

Skończyła fizykę teoretyczną na uniwersytecie w Poznaniu. Od razu, siłą rozpędu, doktoryzowała się. Dwa lata temu zaproponowano jej pracę na Politechnice Koszalińskiej, co jej odpowiadało, bo stąd pochodziła i tu miała mieszkanie odziedziczone po rodzicach. Obecnie robiła habilitację.

Nie myślała jednak teraz o fizyce. Rozkoszowała się tym błogim uczuciem, że już nie musi dostosowywać się do rytmu zajęć na uczelni. Będzie mogła wylegiwać się w łóżku do południa i oglądać do późna w nocy ulubione filmy. Zostały jej jeszcze do sprawdzenia testy, ale wiedziała, że zajmie to tylko chwilę. To była olbrzymia zaleta testów. Taka zerojedynkowość. Dobrze albo źle.

Jej pas drogi w kierunku Manowa był prawie pusty. Z naprzeciwka walił tłum samochodów z rejestracjami z całej Polski. Upalny czerwiec spowodował najazd turystów na wybrzeże. Zmęczeni często całodzienną podróżą kierowcy w obładowanych rodziną i bagażami samochodach wyczyniali na drodze niestworzone rzeczy. Musiała skupić się na jeździe, bo co chwilę jakiś jadący z naprzeciwka, przeceniając wyraźnie możliwości swojego samochodu, decydował się na wyprzedzanie. Dwa razy musiała mocno przyhamować i zjechać na pobocze.

Skręciła w boczną, asfaltową drogę prowadzącą do jeziora, a później w leśny dukt, którym dojechała do celu. Zapłaciła za bilet wstępu miłej starszej pani, zamieniając z nią kilka słów o pogodzie. Kilka lat temu jezioro oddane zostało w dzierżawę prywatnemu właścicielowi. Dbał on o czystość, wywoził śmieci i pilnował porządku. Opłata wynosiła cztery złote, więc nie była to wygórowana cena za cały dzień byczenia się na czystej plaży nad jeziorem.

Pamiętała to miejsce z czasów licealnych. Jeździli tu wieczorami z bandą kolegów i koleżanek z klasy. Chłodzili w nim swoje ciała po całym dniu upałów. Kiedyś dojazd był znacznie trudniejszy, co powodowało, że na taką wyprawę nie było wielu chętnych. Oni dojeżdżali do Manowa kolejką wąskotorową i dalej szli piechotą. To było pięć kilometrów, ale co to jest dla młodych nóg. Tam rodziły się pierwsze licealne miłości, krótkie, ale burzliwe, pieczętowane skrytymi pocałunkami i odkrywaniem tajemnic swoich ciał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki