Pół na pół - Steve Cavanagh - ebook + audiobook + książka

Pół na pół ebook i audiobook

Steve Cavanagh

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Bezkompromisowy prawnik Eddie Flynn powraca!

Najnowsza książka bestsellerowego autora thrillerów prawniczych, Steve’a Cavanagha.

Błyskotliwa, wciągająca i wartka książka, dla której warto zarwać noc.

Jedna siostra ukryła się w łazience i stamtąd zadzwoniła na 911.

Druga stała nad bestialsko okaleczonymi zwłokami ojca i wybrała ten sam numer.

Kiedy zorientowały się, że w domu nie są same, zrozumiały też, że każda z nich będzie kolejnym celem. Tej drugiej, która stoi za drzwiami.

Policja zgarnęła je obie. I teraz obie czekają na proces za tę samą zbrodnię. Każda twierdzi, że jest niewinna.

Jedna z nich kłamie.

I nawet Eddie Flynn – adwokat, który zanim zaczął działać zgodnie z prawem, przez lata sam je łamał – nie wie która.

Kiedy wśród osób związanych ze sprawą trup zaczyna ścielić się gęsto, Eddie orientuje się, że morderstwo byłego burmistrza nie było odosobnionym przypadkiem. I będzie musiał dowiedzieć się, która z sióstr Avellino odkryła w sobie żyłkę seryjnego mordercy.

Ten facet to dopiero jest ktoś!

Lee Child

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 16 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,6 (785 ocen)
543
183
53
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izabella2010

Nie oderwiesz się od lektury

cudowny kryminal. Do końca trzyma w niepewności. Polecam z całego serduszka
10
Majo_o

Nie oderwiesz się od lektury

Poznajemy dwie siostry, zatrzymane pod zarzutem zabójstwa własnego ojca. Toczy się proces, lecz której siostrze uwierzysz? Do samego końca trzyma w napięciu, zastanawiamy się czy aby na pewno odpowiednia siostra zostanie skazana. Uwielbiam tą książkę, a przede wszystkim styl pisania autora. Jest to książka, która wzbudzi wiele emocji i przyciągnie zainteresowanie czytelnika aż do końca. Polecam, jeżeli jeszcze nie czytałeś to nie ma na co czekać :))
10
bozanka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kawał kryminału prawniczego. To pierwsza książka tego autora, na którą trafiłam, ale nie ostatnia. Filip Kosior czyta, super.
10
monaczubacz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, zakończenie można przewidzieć,ale i tak warto przeczytać:)
00
angibangi

Dobrze spędzony czas

Świetna
00

Popularność




EDDIE FLYNN,

który kiedyś stał po mrocznej stronie prawa, wie, że obrona przed sądem należy się każdemu. Nie reprezentuje jednak klientów, którym nie ufa.

„Pośpieszcie się, proszę. Ona go zadźgała i idzie na górę.

Moja siostra…” „Ojciec jest w sypialni. Wykrwawia się. To jej sprawka, mojej siostry…”

Te dwa zgłoszenia nowojorska policja otrzymuje niemal jednocześnie.

Od dwóch sióstr oskarżających jedna drugą.

Obie stają przed sądem w jednym procesie.

Alexandra – kobieta sukcesu, solidna i wzbudzająca zaufanie.

Sofia – niestabilna psychicznie, z burzliwą przeszłością.

Eddie Flynn stawia na jedną z nich. Podejmując się jej obrony, nie wie, że może drogo za to zapłacić: życiem kogoś mu bliskiego. Mimo to nie ustaje w wysiłkach, by prawdziwa zabójczyni poniosła zasłużoną karę.

Steve Cavanagh

Urodzony w Belfaście autor powieści sensacyjnych, z zawodu prawnik, który występował w głośnych procesach związanych z tematyką społeczną, między innymi z prześladowaniami na tle rasowym.

Rozgłos przyniosła mu seria thrillerów prawniczych z elementami powieści sensacyjnej, z adwokatem Eddiem Flynnem. Trzecia powieść z tego cyklu, Kłamca, została wyróżniona nagrodą Gold Dagger dla najlepszej powieści kryminalnej 2018 roku. Wkręcenito pierwsza powieść autora poza serią.

Cavanagh jest współautorem popularnych podcastów Two Crime Writers and a Microphone, w których wraz pisarzem Lucą Veste’em omawiają najnowsze wydarzenia na światowym rynku wydawniczym (i nie tylko).

Steve Cavanagh ma żonę i dwójkę dzieci.

stevecavanaghauthor.com

Tego autora

WKRĘCENI

TRZYNAŚCIE

PÓŁ NA PÓŁ

Tytuł oryginału: FIFTY-FIFTY

Copyright © Steve Cavanagh 2020 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki zagranicznej: Head Design/Orion Books

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Kasia Meszka

Zdjęcie na okładce: © Alamy

ISBN 978-83-6775-912-0

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Ossowska

woblink.com

Luce Veste’owi Z podziwem i wdzięcznością za to, że jest moim fanem, że mnie zainspirował, że pisze wspaniałe książki, które uwielbiam, i że dzięki niemu zrywam boki ze śmiechu. Dzięki za wszystko.

Styczeń. Eddie

STYCZEŃ

Eddie

Jest jedno słowo, które przeraża adwokata procesowego bardziej niż cokolwiek innego. Widziałem je na ekranie mojego telefonu. Wysłano je kilka sekund wcześniej.

WRÓCILI.

Przysięgli opuścili salę rozpraw czterdzieści osiem minut wcześniej.

Jest wiele rzeczy, które można zrobić w czterdzieści osiem minut. Można zjeść lunch. Można zmienić olej w samochodzie. Można nawet obejrzeć odcinek serialu.

Ale jedną z rzeczy, których nie da się zrobić w czterdzieści osiem minut, jest wydanie sprawiedliwego i wyważonego orzeczenia w najbardziej skomplikowanym procesie o zabójstwo w historii Nowego Jorku. Jest to niemożliwe. Być może chodzi o jakieś pytanie ze strony ławy przysięgłych, pomyślałem. To nie jest werdykt.

To nie może być werdykt.

Po drugiej stronie ulicy, na rogu Worth i Lafayette, jest Corte Café. Z zewnątrz lokal wydaje się zachęcający. Podają tam kawę i kanapki, mają plastikowe stoły i krzesła, na których zwykle chłodzi tyłki dwóch albo trzech adwokatów. Zawsze można poznać, którzy z nich czekają na powrót przysięgłych. Nie są w stanie niczego przełknąć. Nie są w stanie usiedzieć w miejscu. Wprowadzają nerwowy nastrój w całej kafejce zupełnie jak ktoś, kto siedziałby z maczetą na kolanach. Ja też chodzę tam, żeby czekać na werdykt, ale widok innego adwokata cierpiącego piekielne katusze wystarcza, żeby odechciało się kawy. A w Corte Café mają ją dobrą.

Więc zamiast obgryzać paznokcie, poprosiłem o kawę na wynos i wyszedłem na plac. Nie wiem, ile razy i jak długo przemierzałem Foley Square. Mój rekord to trzy dni. Tyle czasu potrzebowali przysięgli, żeby uniewinnić jednego z moich klientów, a ja o mało nie wyrąbałem obcasami rowu w chodniku. Tym razem esemes przyszedł, kiedy tylko opuściłem Corte Café z kawą w ręce.

Wyrzuciłem kubek, przeciąłem ulicę i ruszyłem w stronę budynku, w którym mieści się Sąd Karny Manhattanu. Dziesięć metrów nad wejściem wisi tam na maszcie gwiaździsty sztandar. To stara flaga. Czas, porywiste wiatry i deszcz nie były dla niej łaskawe. Jej kolory wyblakły i była niemal na pół rozdarta. Kilka gwiazd się odpruło i odleciało z wiatrem. Długie nici z postrzępionych białych i czerwonych pasów sięgały niemal chodnika. Załatwiono już pieniądze na jej wymianę. Czasy były ciężkie i nadchodziły jeszcze cięższe, ale o flagę dbano na ogół w pierwszej kolejności, nawet jeśli nie było kasy na przeciekający dach. Moim zdaniem powinni ją zostawić – spłowiałe od słońca barwy i rozdarcia pasowały do naszej epoki. Mogłem się tylko domyślać, że sędziowie są tego samego zdania. Z dziećmi, które więziono w klatkach na granicy, gwiaździsty sztandar tracił dla niektórych powab. Nigdy jeszcze nie widziałem mojego kraju tak podzielonego.

Na szczycie masztu przycupnął kruk. Wielkie czarne ptaszysko z długim dziobem i ostrymi pazurami. Wracające do Nowego Jorku kruki zaobserwowano po raz pierwszy w 2016 roku. Wcześniej występowały tylko na północy stanu; nikt nie wiedział, dlaczego wróciły. Zakładały gniazda pod mostami i estakadami, czasami nawet na słupach telefonicznych albo trakcji elektrycznej. Żywiły się śmieciami i padliną, których w zaułkach miasta było pełno.

Kiedy przechodziłem pod flagą, kruk nagle zakrakał: kra, kra, kra. Nie wiedziałem, czy mnie wita, czy ostrzega.

Tak czy inaczej, wyprowadził mnie z równowagi.

Przed wzięciem tej sprawy nie wierzyłem w czyste zło. Wcześniej spotykałem się i walczyłem z ludźmi, którzy robili złe rzeczy, ale składałem to na karb ludzkich słabości – żądzy, furii albo chciwości. Niektórzy sprawcy byli chorzy. Psychicznie. Można było uznać, że nie są odpowiedzialni za swoje straszliwe zbrodnie.

Przechodząc w sądzie przez kontrolę bezpieczeństwa, nie mogłem opanować tych myśli. Atakowały mój umysł, zatruwały go. Każda była kroplą krwi spadającą do szklanki zimnej wody. Już wkrótce będzie się widziało tylko czerwień.

Przy większości zabójców, z którymi miałem do czynienia, mogłem w jakiś sposób wyjaśnić ich działania. Wskazać w ich przeszłości albo psychice jakiś element, który wpływał na ich rozumowanie i popełnione zbrodnie. Potrafiłem je zawsze zracjonalizować.

Tym razem nie było łatwego wytłumaczenia. Nie miałem żadnego klucza.

Tym razem naprawdę nie potrafiłem tego zracjonalizować. W tej sprawie było coś mrocznego.

Czyste zło.

Czułem je. Zawisło nad tym procesem niczym krążące nad miastem kruki.

Obserwowało.

Czekało.

I nagle pikowało w dół, by rozedrzeć ofiarę dziobem i pazurami. Ciemne, szybkie, śmiercionośne.

Nie sposób było tego inaczej opisać. Nie ma na to lepszego słowa. Ludzie mogą być dobrzy. Jest coś takiego jak dobry człowiek. Ktoś, kto robi dobre rzeczy, bo sprawia mu to przyjemność. Więc dlaczego nie może istnieć coś odwrotnego? Dlaczego ktoś nie może być zły, bo mu to sprawia przyjemność? Nie myślałem o tym wcześniej w ten sposób, ale teraz wydawało mi się to całkiem sensowne. Zło jest realne. Mieszka w mrocznych zakamarkach i może trawić człowieka niczym rak.

Tyle osób zginęło. I być może zginą kolejne, zanim to się skończy. Kiedy byłem dzieckiem i dorastałem w zimnym małym domu na Brooklynie, mama mówiła, że nie ma czegoś takiego jak potwory. Historie, które czytałem jako chłopiec, o potworach i czarownicach, o odbieraniu dzieci rodzicom, porywaniu ich do lasu, to tylko bajki, powiedziała. Potwory nie istnieją.

Myliła się.

Windy w budynku Sądu Karnego były stare i nieznośnie powolne. Pojechałem na swoje piętro. Wysiadłem, ruszyłem korytarzem w stronę sali rozpraw i dołączyłem do pozostałych. Zająłem miejsce przy stoliku obrony, obok klientki. Kiedy wszyscy w końcu usiedli, zamknięto drzwi. Sędzia siedział już w fotelu za stołem.

Gdy do sali wmaszerowali przysięgli, zapadła głucha cisza.

Już wcześniej oddali woźnemu werdykt, który uzgodnili w swoim gronie. Moja klientka próbowała coś powiedzieć, ale w ogóle jej nie słyszałem. Krew huczała mi w uszach.

Potrafię przewidzieć, w którą stronę skłonią się przysięgli. Umiem to odgadnąć. Dotąd nigdy się nie pomyliłem. Jeszcze przed przyjęciem sprawy wiem, czy klient jest winny.

Zanim po drobnych modyfikacjach wykorzystałem w praktyce adwokackiej zdolności przydatne w zupełnie innym fachu, przez wiele lat byłem profesjonalnym kanciarzem. Wykiwanie na dwieście patoli dilera narkotykowego nie różni się tak bardzo od wykiwania ławy przysięgłych, żeby wydała właściwy werdykt. Niewinni ludzie często trafiają za kratki – ale nie na mojej wachcie. Już nie. Nauczyłem się – w barach, knajpach i na ulicy – czytać ludzi. Jestem w tym dobry. Jeśli mam się zaangażować w obronę klienta na sali rozpraw, muszę wiedzieć, czy jest winny, czy niewinny, już po pierwszym spotkaniu. Jeśli jest winny, a w sądzie zamierza dowodzić czegoś przeciwnego, życzę mu powodzenia i się rozstajemy. Nie zrobiłem tego przed kilkoma laty i kosztowało mnie to więcej, niż mogłem znieść. Zignorowałem to, co podpowiadał mi instynkt, i pomogłem klientowi wyjść na wolność. Był winien, a ja go wypuściłem. Skrzywdził kogoś. Więc ja skrzywdziłem jego. W pewien sposób wciąż płacę za tamten błąd. Nikt nie jest nieomylny.

Nawet ja.

Rozszyfrowywanie klientów i rozszyfrowywanie przysięgłych to moja specjalność. Ale ta sprawa nie była normalna. Nie było w niej nic normalnego.

To był pierwszy werdykt, którego nie umiałem odgadnąć. Byłem w tę sprawę zbyt zaangażowany. W moim przekonaniu szanse każdej ze stron były idealnie równe. Odgadnięcie werdyktu przypominało rzut monetą. Orzeł lub reszka. Wiedziałem, co powinno się stać. Wiedziałem już, kto jest mordercą. Nie wiedziałem tylko, czy dostrzegą to przysięgli. Nie potrafiłem ich rozgryźć.

I byłem zmęczony. Nie spałem od wielu tygodni. Od tamtej mrocznej krwawej nocy.

Woźny wstał i zwrócił się do przewodniczącego ławy przysięgłych.

– Czy odnośnie do wszystkich zarzutów ustaliliście werdykty, co do których zgadzają się wszyscy przysięgli? – zapytał.

– Ustaliliśmy – odparł przewodniczący.

CZĘŚĆ PIERWSZA

SIOSTRY

Trzy miesiące wcześniej

Zapis zgłoszenia na numer 911

Numer incydentu: 19 – 269851

5 października 2018, godzina 23.35.24

Dyspozytorka: Tu numer alarmowy dziewięćset jedenaście. Potrzebuje pani interwencji policji, straży pożarnej czy pogotowia ratunkowego?

Dzwoniąca: Policji i pogotowia. Natychmiast!

Dyspozytorka: Pod jaki adres?

Dzwoniąca: Franklin Street sto pięćdziesiąt dwa. Pospieszcie się, proszę. Ona go zadźgała i idzie na górę. Moja siostra.

Dyspozytorka: Ktoś został zadźgany w tym domu?

Dzwoniąca: Tak, mój ojciec. O Boże, słyszę, jak ona wchodzi po schodach.

Dyspozytorka: Wysyłam patrol nowojorskiej policji i pogotowie. Gdzie dokładnie pani jest w tym domu? Gdzie jest pani ojciec?

Dzwoniąca: On jest na drugim piętrze. W sypialni małżeńskiej. Wszędzie jest krew. Ja… ja jestem w łazience. To moja siostra. Nadal tu jest. Ma chyba nóż. O Boże… [niezrozumiałe]

Dyspozytorka: Proszę zachować spokój. Zamknęła pani drzwi?

Dzwoniąca: Tak.

Dyspozytorka: Jest pani ranna?

Dzwoniąca: Nie, nie jestem. Ale ona chce mnie zabić. Proszę, niech się pospieszą…

Dyspozytorka: Już jadą. Proszę się położyć na podłodze. Jeśli pani może, proszę zaprzeć się nogami o drzwi. Nic złego się pani nie stanie. Proszę wziąć głęboki oddech, policja jest w drodze. Proszę zachować spokój i nie odzywać się. Jak pani się nazywa?

Dzwoniąca: Alexandra Avellino.

Dyspozytorka: Jak się nazywa pani ojciec?

Dzwoniąca: Frank Avellino. To moja siostra, w końcu totalnie jej odbiło. Zaszlachtowała go… [niezrozumiałe]

Dyspozytorka: Czy w domu jest więcej łazienek? W której pani jest?

Dzwoniąca: W tej przy sypialni małżeńskiej. Chyba słyszę siostrę. Jest w sypialni. O Jezu…

Dyspozytorka: Proszę być cicho. Nic złego się pani nie stanie. Policja jest tylko kilka przecznic od domu. Proszę się nie rozłączać.

Dzwoniąca: [niezrozumiałe]

Dyspozytorka: Alexandra… Alexandra? Jest pani tam?

Rozmowa zakończyła się o godz. 23.37.58

Zapis zgłoszenia na numer 911

Numer zgłoszenia: 19 – 269851

5 października 2018, 23.36.14

Dyspozytorka: Tu numer alarmowy dziewięćset jedenaście. Potrzebuje pani interwencji policji, straży pożarnej czy pogotowia ratunkowego?

Dzwoniąca: Policji i pogotowia. Mój tato umiera! Jestem na Franklin Street sto pięćdziesiąt dwa. Tato! Tato, błagam, nie odchodź! Został napadnięty. Potrzebuje pomocy medycznej.

Dyspozytorka: Jak się pani nazywa?

Dzwoniąca: Sofia. Sofia Avellino. Nie wiem, kurwa, co robić. Tyle tu krwi.

Dyspozytorka: Czy to pani ojciec został zaatakowany? Jest w domu?

Dzwoniąca: Ojciec jest w sypialni. Wykrwawia się. To jej sprawka, mojej siostry… [niezrozumiałe]

Dyspozytorka: Czy w domu jest ktoś jeszcze? Czy znajduje się pani w bezpiecznym miejscu?

Dzwoniąca: On chyba nie żyje. Proszę, przyślijcie tu kogoś. Tak się boję. Nie wiem, co robić.

Dyspozytorka: Czy pani ojciec krwawi? Jeśli tak, proszę spróbować przytknąć do rany ścierkę albo ręcznik. I uciskać ją. Policja powinna zjawić się u pani lada chwila. Widzę, że z pani domu dzwonił ktoś jeszcze.

Dzwoniąca: Co?! Zadzwonił do was ktoś jeszcze?

Dyspozytorka: Czy w tym momencie w domu jest jeszcze ktoś poza panią i ojcem?

Dzwoniąca: O mój Boże! To Alexandra! Jest w łazience. Widzę jej cień pod drzwiami. Cholera! Ona tam stoi! Muszę się stąd wydostać. Ona mnie zabije. Proszę, pomóżcie mi, proszę… [krzyk]

Rozmowa zakończyła się o godz. 23.38.09

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Eddie

Nienawidzę prawników.

To znaczy większości. Właściwie prawie wszystkich, z kilkoma znaczącymi wyjątkami. Na przykład mojego mentora, sędziego Harry’ego Forda, oraz kilku innych weteranów, którzy snują się po korytarzach Sądu Karnego Manhattanu niczym nieboszczycy na własnych pogrzebach. Kiedy przed ukończeniem dwudziestki zajmowałem się wyrafinowaną hochsztaplerką, znałem o wiele więcej adwokatów niż teraz. Większość prawników łatwo oszukać, bo są nieuczciwi.

Nigdy nie sądziłem, że stanę się jednym z nich. Na wizytówce w mojej kieszeni widnieje napis: Eddie Flynn, adwokat.

Gdyby mój ojciec, który był utalentowanym hochsztaplerem, dożył tego dnia, byłoby mu wstyd. Mogłem zostać bokserem, oszustem, kieszonkowcem albo nawet bukmacherem. Gdyby żył, spojrzałby na syna adwokata, pokręcił głową i zastanawiał się, jaki popełnił błąd jako rodzic.

Główny problem polega na tym, że adwokaci myślą więcej o sobie niż o klientach. Na początku są pełni dobrych intencji; oglądali film Zabić drozda, być może nawet przeczytali książkę Harper Lee i chcą zostać kimś w rodzaju Atticusa Fincha. Chcą reprezentować maluczkich. Historia Dawida i Goliata. A potem zdają sobie sprawę, że trzymając się szlachetnych zasad, nie zarobią dużych pieniędzy, że ich klienci są wszyscy winni i że nawet jeśli napiszą mowę na miarę Atticusa Fincha, sędzia będzie ją miał w głębokim poważaniu.

Ci, którzy są dość cwani, by wiedzieć, że to od samego początku była mrzonka, dochodzą do wniosku, że muszą zatrudnić się w dużej kancelarii, harować od rana do wieczora i zdążyć zostać wspólnikiem przed pierwszym zawałem serca. Innymi słowy, uświadamiają sobie, że prawo to biznes. Dla niektórych kwitnący.

Stojąc przed Pierwszym Komisariatem Nowojorskiej Policji przy Ericcson Place 16, widziałem na własne oczy, ile forsy koszą adwokaci karniści z górnej półki. Miejsca postojowe na zewnątrz, zarezerwowane na ogół dla radiowozów, zajęła flota drogich limuzyn, w większości niemieckiej produkcji. Naliczyłem pięć mercedesów, dziewięć bmw i jednego lexusa.

Musiało się tam dziać coś ważnego.

Do komisariatu wchodziło się przez nabijane ćwiekami, pomalowane na biało i niebiesko ozdobne drzwi, za którymi było stanowisko funkcjonariusza do spraw transportu, a dalej biurko sierżanta dyżurnego. I właśnie przy nim trwała w najlepsze awantura. Detektyw w żółtej koszuli wymachiwał palcem przed twarzą sierżanta Bukowskiego, a w poczekalni po drugiej stronie biurka kłóciło się ze sobą kilkunastu adwokatów. Poczekalnia miała mniej więcej dwadzieścia metrów kwadratowych i była wyłożona żółtymi kafelkami, które kiedyś musiały być białe, ale w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych gliniarze kopcili jak smoki.

Bukowski zadzwonił do mnie dwadzieścia minut wcześniej i kazał szybko przyjeżdżać. Jest sprawa. Dużego kalibru. To oznaczało, że jestem mu winien bilety na mecz Knicksów. Mamy układ. Jeśli na jego biurko trafi coś smakowitego, dzwoni do mnie. Problem polega na tym, że Bukowski nie jest jedynym w tym komisariacie gliniarzem, który bierze w łapę, a sądząc po tłumie papug, wieść musiała się roznieść.

– Bukowski! – zawołałem.

Mój sierżant był kosmatym zwałem mięśni i tłuszczu wciśniętym w granatowy mundur nowojorskiej policji. Jarzeniówki rozświetliły krople potu na jego łysej głowie, kiedy odwrócił się, puścił do mnie oko, po czym oznajmił bez ogródek detektywowi, żeby zabrał mu palec sprzed twarzy, bo inaczej urwie mu go i wsadzi w pewne miejsce jego matce. Nie interesowały mnie szczegóły.

– Dosyć tego, Bukowski – rzucił detektyw w żółtej koszuli. – Każdy z nich dostanie jedną minutę z podejrzaną. Po prostu. Następnie podejrzana wybierze sobie obrońcę i zaczniemy od razu przesłuchanie. Czy to jest jasne?

– Jak najbardziej. Wydaje się fair. Dam radę to zorganizować. Napij się kawy i wróć za pół godziny. Albo zadzwoń do mamy i powiedz, że wpadnę do niej po końcu zmiany.

Detektyw, nadal wymachując palcem, cofnął się o krok, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł przez stalowe drzwi poczekalni.

Bukowski odwrócił się do stojących przed nim adwokatów.

– Powiem wam, jak to będzie wyglądało – oświadczył, jakby prowadził sesję bingo i objaśniał jej zasady. – Każdy z was pobierze numerek, a kiedy go wywołam, będzie miał jedną minutę sam na sam z podejrzaną. Jeśli ta nie podpisze mu upoważnienia, już go tu nie ma. Jasne? To wszystko, co mogę dla was zrobić.

Część adwokatów wzniosła ręce do nieba i zaczęła stukać w telefony, a pozostali, nadal się skarżąc, podbiegli do maszyny, żeby pobrać numerek. Numerki były dla osób, które chciały złożyć skargę, a nie dla adwokatów czekających na spotkanie z klientem.

– Co tu jest grane, Bukowski? – spytałem. – Po co mam ci kupować bilety na mecz Knicksów, skoro dzwonisz do każdej cholernej papugi na Manhattanie?

– Przykro mi, Eddie. Słuchaj, to niesamowita sprawa. Będziesz chciał ją prowadzić. To, co się teraz dzieje, to nic w porównaniu z tym, co będzie się działo rano, kiedy armia paparazzich będzie próbowała pstryknąć fotkę, gdy przywieziemy te dziewczyny, żeby postawić im zarzuty.

– Jakie dziewczyny? Co to za sprawa?

– Siły szybkiego reagowania przywiozły je po północy. To siostry. Obie po dwudziestce. Ich ojciec leżał na górze w sypialni, posiekany nożem. Obie zadzwoniły pod dziewięćset jedenaście i doniosły na siebie nawzajem. Każda z nich twierdzi, że ojca zabiła ta druga. Ta sprawa… to będzie bomba.

Rozejrzałem się po poczekalni. Zebrała się w niej śmietanka nowojorskiej palestry, sami wielcy gracze w garniturach za tysiąc dolców, z towarzyszącymi im asystentami.

Spojrzałem na siebie. Byłem w czarno-białych butach Air Jordan Low, dżinsach, czarnej kurtce i T-shircie z logo AC/DC. Większość klientów, których obsługiwałem, nie interesowała się po północy szczegółami mojej garderoby. Zauważyłem, że kilku gości w garniturach trąca się wzajemnie i wskazuje w moją stronę. Najwyraźniej nie byłem dla nich konkurencją. Nie rozumiałem jednak, dlaczego ta sprawa jest aż tak ważna.

– Każda z sióstr twierdzi, że zrobiła to ta druga. I co z tego? Mają kupę szmalu czy coś w tym rodzaju? Co zagnało tej nocy wszystkie lwy do wodopoju?

– Kurczę, nie oglądałeś wieczornych wiadomości? – zapytał Bukowski.

– Nie, uderzyłem w kimono.

– Te siostry to Sofia i Alexandra Avellino. Córki Franka Avellino.

– Frank Avellino nie żyje?

Bukowski pokiwał głową.

– Rozmawiałem z jednym gościem z sił szybkiego reagowania, który był na miejscu zdarzenia. Avellino był wypatroszony jak ryba. Nożem. Facet powiedział, że trudno było na to patrzeć. A na pewno naoglądał się już wielu różnych rzeczy.

Siły szybkiego reagowania nowojorskiej policji działają w podobny sposób jak antyterroryści. Nie ma takiej rzeczy, której by nie widzieli – od ataków terrorystycznych po napady na bank, porwania i snajperów strzelających do wszystkiego, co się rusza. Jeśli ktoś od nich stwierdził, że trudno patrzeć na zwłoki Franka Avellino, to musiał to być widok z najgorszego koszmaru. Jednak to nie nadzwyczajny poziom okrucieństwa przyciągnął tutaj najlepszych manhattańskich mecenasów – chodziło o to, kim byli ofiara i domniemane sprawczynie.

Do listopada ubiegłego roku Frank Avellino pełnił funkcję burmistrza Nowego Jorku.

– Jakie są szanse, że dostanę tę sprawę, skoro jestem ostatni w kolejce? – zapytałem.

– Jesteś teraz pierwszym oczekującym – odparł Bukowski. – Carol Cipriani nie przekonała klientki, żeby podpisała papiery. Facet, który z nią teraz siedzi, nie ma na to najmniejszej szansy. Wprowadzam cię za pół minuty.

– Chwileczkę. Byłem trzeci w kolejce?

– Carol Cipriani dała mi tysiaka, żeby być pierwsza, ale klientka jej odmówiła. Przykro mi, Eddie. Muszę coś jeść.

– Hej, za kogo ty nas masz? Za siekaną wątróbkę? Co się tu odstawia? – obruszył się jeden z prawników w garniturach.

– Spokojnie, bez obaw – rzucił Bukowski. – Eddie nie wpycha się do kolejki. Ty też będziesz miał swoją szansę, koleś. Wszystko w porządku, Eddie – zapewnił mnie. – Większość tych dupków chce reprezentować Alexandrę. Ty zobaczysz się z Sofią.

– Zaraz, zaraz… To nie spotkamy się z obiema siostrami? – zapytał inny adwokat i wszyscy zaczęli głośno protestować.

Bukowski – podobnie jak sześciu innych sierżantów dyżurnych – był moim człowiekiem i zawsze dawał mi cynk, kiedy zgarnęli kogoś ważnego. A ja zawsze należycie mu się odwdzięczałem. Nowojorscy gliniarze wyczuli, że to duża sprawa, i każdy, który miał zasilającego jego kieszeń adwokata, łapał za telefon. Nie pierwszy raz to widziałem. Detektywi prowadzący sprawę psioczyli na sierżantów, ale jeżeli nie opóźniało to w znacznym stopniu śledztwa, niewiele mogli zrobić. Nie składali skarg do przełożonych, bo nie wypada donosić na kolegów.

W nowojorskiej policji kapusie nie mają łatwego życia. Niektórzy z obecnych tu teraz adwokatów zdobędą klientów, a ci, którym to się nie uda, nie będą składali skarg. Jeśli to zrobią, nikt już do nich nigdy nie zadzwoni. Klienci też się nie skarżą, bo dostają najlepszych obrońców. Zabójstwo kogoś znanego to dla mundurowych wygrana na loterii. Jak w większości spraw dziejących się w tym mieście drobna korupcja i drobne pieniądze na boku usprawniają działanie systemu.

Witajcie w Nowym Jorku.

– Wezmę tylko klucze i przedstawię cię Sofii – powiedział Bukowski.

– Dlaczego kierujesz mnie akurat do niej? – chciałem wiedzieć.

Nachylił się, żeby być bliżej mnie.

– Znam cię – odparł. – Nie weźmiesz sprawy, jeśli klient popełnił przestępstwo i próbuje się jakoś wywinąć. Co do Alexandry, mam pewne wątpliwości. A ta mała… to znaczy Sofia… sam zobaczysz. Przez mój areszt codziennie przechodzi od dwadzieściorga do trzydzieściorga ludzi. Tak samo jak ty potrafię rozpoznać prawdziwych sprawców. Ona tego nie zrobiła. Ale muszę cię ostrzec. Żadnych gwałtownych ruchów z tą małą. Nic jej nie dawaj, nie zostawiaj przy niej żadnych długopisów ani kartek.

– Dlaczego?

– No cóż… lekarz więzienny uważa, że jest szurnięta… Ale ciebie nie zaatakuje. Zostaniesz jej obrońcą.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kate

Kate Brooks spała głębokim snem, w założonej na strój gimnastyczny piżamie i dwóch parach grubych białych skarpetek, owinięta wełnianymi kocami. Stare kaloryfery w wynajmowanej przez nią kawalerce nie dawały ciepła bez względu na to, jak długo przy nich majstrowała. Mieszkanie reklamowano jako perełkę z wszechstronnym centralnym ogrzewaniem. Wszechstronność oznaczała chyba kaloryfery po obu stronach pokoju. W rezultacie Kate, kładąc się do łóżka, musiała się szczelnie opatulać. Kiedy zaczęła się ostra zima, nie wiedziała, jak sobie poradzić.

W jej telefonie odezwał się budzik – elektroniczny dzwonek z każdą sekundą był coraz głośniejszy. Wysunęła rękę spod koca i stuknęła dwa razy w ekran smartfona leżącego na szafce nocnej. Kiedy dzwonek ucichł, cofnęła szybko dłoń pod koc i nie do końca obudzona, obróciła się na drugi bok.

Po paru minutach telefon znów zaczął dzwonić.

Tym razem zmusiła się, żeby otworzyć oczy. Dźwięk, który słyszała, nie był podobny do budzika. Zdała sobie sprawę, że dzwoni do niej szef – Theodore Levy. I że nie odebrała jego pierwszego telefonu.

– Tak, proszę pana? – odezwała się ochrypłym głosem.

– Ubieraj się – powiedział Levy. – Chcę, żebyś pojechała do biura, wzięła pewien dokument i spotkała się ze mną w Pierwszym Komisariacie w Tribece.

– Oczywiście. Co mam zabrać z biura?

– Jest tam Scott i sprawdza pewne rzeczy, ale potrzebuję go tutaj. Masz mi przywieźć egzemplarz umowy o świadczeniu usług prawnych dla Alexandry Avellino. Chcę go tu mieć za czterdzieści pięć minut. Nie spóźnij się – dodał Levy i rozłączył się.

Kate wygrzebała się z pościeli i wstała z łóżka. Tak wyglądało życie świeżo upieczonej prawniczki. Pracowała w firmie od sześciu miesięcy i na jej egzaminie adwokackim nie wysechł jeszcze atrament. Z tego, co zrozumiała, Scott, inny stażysta, był już w biurze i mógł przecież zabrać egzemplarz umowy. Co ciekawe, zupełnie jej to nie zdziwiło. Levy wydawał rozkazy, a ludzie je wykonywali. Nie miało znaczenia, że coś można było zrobić łatwiej albo szybciej; szef był szczęśliwy, gdy podwładni zasuwali jak szaleni.

Zerknęła na zegarek. Będzie musiała wziąć taksówkę. Od niej do firmy jechało się dwadzieścia minut. Z firmy do Pierwszego Komisariatu prawdopodobnie kolejne dwadzieścia.

Nie miała czasu na prysznic.

Ściągnęła piżamę, skarpety i strój gimnastyczny i włożyła bluzkę oraz biznesowy kostium. Spódnica była pognieciona, ale to nie miało znaczenia. Wkładając rajstopy, zobaczyła na prawej łydce oczko. Jej ostatnia para. Zaklęła i zaczęła szukać butów. Wychodząc z aneksu sypialnego do udającej salon niewielkiej klitki, w której udało jej się zmieścić sofę i regał z książkami, walnęła głową o łuk i skaleczyła czoło. Czując silny ból, stanęła w miejscu i zaczerpnęła powietrza.

– Zasraniec – mruknęła.

Przy drzwiach wyjściowych leżała para adidasów. Włożyła je, złapała płaszcz i torebkę i wybiegła z mieszkania.

Dwadzieścia minut później poprosiła kierowcę, żeby zatrzymał się na Wall Street i na nią zaczekał, po czym pobiegła do budynku, w którym mieściła się jej firma. Otworzyła kartą magnetyczną frontowe drzwi i ruszyła do recepcji, gdzie za szybą siedział przy biurku ochroniarz. Kiedy drzwi windy zaczęły się otwierać, zrobiła krok do przodu, ale z kabiny wybiegł Scott z teczką pod pachą i zderzył się z nią ramieniem.

– Przepraszam, Kate, muszę lecieć. Sekretarka Levy’ego nadal drukuje tekst umowy. Nie miałem czasu go zabrać. Levy chce, żebym natychmiast stawił się w komisariacie.

– Zaczekaj, będę na dole za dwie minuty – powiedziała. – Czeka na mnie taksówka.

Scott skinął głową, odwrócił się i pobiegł w stronę frontowych drzwi. Kate wcisnęła przycisk dwudziestego piątego piętra i liczyła wszystkie, kiedy winda jechała w górę. Maureen, sekretarka Levy’ego, wyjmowała kartki z drukarki. Włożyła je, wciąż ciepłe, do teczki i podała ją Kate.

– To jest egzemplarz umowy?

Maureen pokiwała głową.

Dlaczego Scott nie mógł zaczekać i go ze sobą zabrać?

Kate dawno temu przestała zadawać sobie takie pytania. W świecie dużych kancelarii prawniczych nikomu nie przeszkadzało zaangażowanie dwadzieściorga prawników oraz pięćdziesięciorga asystentów, jeśli tylko dawało to chwilową przewagę nad przeciwnikiem. Wysłano ją po egzemplarz umowy, bo można ją było wysłać. Wbiegła z powrotem do windy, wcisnęła parter i stuknęła kilka razy palcem w przycisk zamykający drzwi.

– Szybciej, szybciej, szybciej – szeptała, kiedy niespiesznie się zamykały.

Na parterze wyskoczyła z windy i pobiegła do wyjścia. Ochroniarz wstał, użył swojej karty magnetycznej, żeby odblokować drzwi, i otworzył je przed nią.

– Dziękuję – szepnęła Kate, po czym wybiegła na zewnątrz i stanęła jak wryta. Jej taksówka zniknęła. Musiał ją zabrać Scott.

Zasraniec.

Gorączkowo spojrzała w prawo i w lewo. Ani jednej taksówki. Otworzyła aplikację Ubera w telefonie. Jej ojca wkurzało, że z niego korzysta, i wielokrotnie ją przed nim ostrzegał. Dostępny samochód był dwie przecznice dalej.

Pojawił się po kilkudziesięciu sekundach. Kate usiadła z tyłu. W starym niebieskim fordzie pachniało psem. Było zbyt ciemno, by dobrze przyjrzeć się kierowcy, ale zorientowała się, że jest chudym blondynem z tatuażami na obu rękach.

Scott był totalnym zasrańcem.

Dostał pracę w firmie cztery miesiące po Kate. Kancelaria Levy, Bernard i Groff oferowała pełen zakres usług prawnych. Co oznaczało, że potrafili ukryć twoje miliony, żebyś nie musiał płacić podatków, pozbawić twoją żonę alimentów, które jej się należały, i pozwać każdego, kto ci podpadł, pod dowolnie wymyślonym zarzutem. A jeśli wpadłeś w prawdziwe tarapaty, proponowali ci usługi Theodore’a Levy’ego – genialnego adwokata karnisty. Kate spróbowała sił w kilku zespołach i w końcu wylądowała w karnym. Miała dryg do tej roboty. I to było widać. W zespole Levy’ego było kilkunastu prawników, jednak prowadząc swoje sprawy, lubił współpracować z młodymi stażystami, żeby bardziej doświadczeni adwokaci mogli się skupić na własnych klientach.

Kate zauważyła, że szczególnie blisko lubił współpracować z młodymi stażystkami.

Scott przeszedł do zespołu karnego miesiąc temu i z miejsca przypadł szefowi do gustu. Stał się jego ulubieńcem. Kate mogła to potwierdzić. Była z Levym tylko na jednym lunchu, a pracowała z nim dwa miesiące dłużej od Scotta, który zdążył się już spotkać z szefem na lunchu cztery razy. Levy był niski i podobny do ropuchy, a Scott wysoki, chudy jak szczapa, z kośćmi policzkowymi, którymi można by posiekać mięso na hamburgery. Jego niebieskie oczy wydawały się podświetlone z tyłu, jakby miał w oczodołach małe żarówki.

Zabrał jej taksówkę i Kate obiecała sobie, że przy pierwszej okazji zmyje mu za to głowę.

Kierowca ubera w ogóle się nie odzywał. Wkrótce wysiadła z jego forda i poszła do komisariatu.

W środku panował istny cyrk.

Zobaczyła tłum adwokatów z czołowych manhattańskich kancelarii, którzy najwyraźniej na coś czekali.

Na aluminiowej ławce po drugiej stronie sali siedzieli pogrążeni w rozmowie Levy i Scott. Żeby do nich dotrzeć, musiała przecisnąć się obok kilkunastu prawników tłoczących się w małej poczekalni. Niektórych znała z telewizji. Innych z zamieszczanych w miesięczniku Rady Adwokackiej ogłoszeń i zdjęć. To ich fotografowano zawsze na organizowanych przez Radę imprezach. Wszyscy byli grubo po czterdziestce. Wszyscy byli biali i bogaci. Wszyscy byli mężczyznami.

I wszyscy ją ignorowali.

– Przepraszam – powtarzała, próbując przecisnąć się przez tłum.

Niektórzy prawnicy ze sobą rozmawiali. Głównie o golfie. Bogaci biali adwokaci uwielbiają golfa. Inni kłócili się, jeszcze inni rozmawiali przez telefon. Żaden nawet na nią nie spojrzał. Z opuszczoną głową parła do przodu, mrucząc cicho „przepraszam”. Pośrodku poczekalni ktoś przesunął dłonią po jej plecach, a chwilę później poczuła, jak ktoś inny szczypie ją najpierw w udo, a potem w pośladek.

Zakasłała, zrobiła krok w bok i odepchnęła stojącego przed nią siwego adwokata o wiele mocniej, niż się tego spodziewał. Za sobą usłyszała wybuch śmiechu. Paru samców i ich prywatny żarcik. Polegający na tym, że jeden z nich uszczypnął ją w tyłek. Ani Levy, ani Scott nawet nie podnieśli wzroku. Kate obróciła się, czując, że się czerwieni. Siwowłosy adwokat zdążył już wrócić na miejsce i nie sposób było odgadnąć, który z chamów za jej plecami to zrobił. Twarz i szyja płonęły jej z zażenowania. Wiedziała, że jeśli się poskarży, wywoła scenę.

– Gdzieś ty się podziewała, Katie? – usłyszała za sobą piskliwy głos Levy’ego. – Scott dotarł tu dziesięć minut temu.

Zamknęła oczy. Otworzyła je. Próbowała się zresetować. To była zła noc. Nie chciała wybuchnąć na oczach Levy’ego. Powiedziałby jej pewnie, żeby wzięła się w garść i nie robiła mu wstydu. Odpuściła więc. Musiała się skoncentrować na rozmowie z szefem. Tylko dwie osoby używały wobec niej zdrobnienia Katie. Jedną z nich był ojciec, drugą Levy. Uwielbiała, kiedy zwracał się tak do niej ojciec, i wkurzało ją, gdy robił to jej przełożony.

Cofnęła się o krok, stanęła przed Levym i podała mu egzemplarz umowy.

– To dla nas ważna sprawa – oświadczył z poważną miną. – Dla całej firmy. Musimy przejąć tę klientkę. Chcę, żebyś była na sto procent skoncentrowana.

Kate pokiwała głową.

– Jestem skoncentrowana – odparła. – Co to za sprawa?

Levy’emu opadła szczęka i pozostawał w tym stanie przez kilka sekund. Wyglądało to tak, jakby czekał na przelatującą muchę i w odpowiednim momencie chciał wysunąć swój gadzi język, żeby ją złapać.

– Nie żyje były burmistrz, Frank Avellino. Został zamordowany w swojej sypialni. Dźgnięty… Ile razy, Scott?

– Pięćdziesiąt trzy.

– Dźgnięty pięćdziesiąt trzy razy, moja droga. A my będziemy reprezentować jego starszą córkę. Obie siostry aresztowano na miejscu zbrodni i każda obwinia drugą o zabicie ojca. Jedna kłamie, a my mamy za zadanie udowodnić, że nie jest to nasza klientka. Rozumiesz?

Kate zignorowała protekcjonalny ton, który słyszała w głosie Levy’ego. „Moja droga” nie było przejawem uprzejmości. Przywykła do prostactwa, z którym musiała się borykać, ale słysząc „moja droga” albo „młoda damo”, nadal zgrzytała zębami. Opanowała gniew, bo była to chwila, na którą czekała, odkąd zaczęła pracę w firmie. Radziła sobie bez problemu z obleśnymi facetami w barach i z seksizmem na ulicy, ale w przypadku mężczyzn, od których zależała jej kariera, wyglądało to inaczej. Wiedziała, że to nie w porządku i tak być nie powinno, ale uznała, że lepiej będzie stać ze spuszczoną głową i milczeć. Na razie. Levy i inni mieli nad nią władzę. Gdyby poskarżyła się na złe traktowanie, w mgnieniu oka wyleciałaby z roboty i jej kariera dobiegłaby końca, zanim jeszcze naprawdę się zaczęła.

Miesiącami pisała pisma procesowe, wymieniała uściski rąk z klientami i serwowała kanapki na firmowych przyjęciach. Teraz została przydzielona do sprawy. Sprawy dużego kalibru, głośnego zabójstwa. Czując dreszcz ekscytacji, wygładziła kostium, oblizała spierzchnięte wargi i odchrząknęła. Chciała być gotowa. Czuła się gotowa.

– Rozumiem – powiedziała.

– Co ty masz na nogach? – zapytał Levy, mierząc ją krytycznym spojrzeniem. – To są buty do biegania?

Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale nie było jej dane tego zrobić.

– Twoja kolej, Levy! – dobiegł głos zza otwartych stalowych drzwi.

– Jesteśmy gotowi – mruknął Levy, po czym wstał i podciągnął spodnie, które często opadały mu z wystającego brzucha. Nie miało znaczenia, czy nosił pasek, czy szelki, i tak co chwila musiał je podciągać.

Kate zobaczyła, że przez stalowe drzwi wychodzi grupka prawników. Najwyraźniej wracali z rozmowy z potencjalną klientką. Mieli spuszczone głowy i robili wrażenie znużonych. Zrozumiała, że to jej szef poprowadzi tę sprawę. To była jego mocna strona: niezależnie od tego, kto był klientem, Levy potrafił zdobyć jego zaufanie. Był piarową maszyną z dyplomem prawa. Poprowadzą tę sprawę, a Kate będzie brała w tym udział od początku do końca. Powstrzymała uśmiech, który cisnął się jej na usta z nerwów i podniecenia.

– Okej, wchodzimy – rzucił Levy.

Scott skinął jej głową. Kate odwzajemniła ten gest. We troje ruszyli w stronę stalowych drzwi. I nagle zobaczyła przed sobą grubą teczkę. Wyciągnęła ręce i teczka wylądowała na nich z głuchym łupnięciem. Stanęła jak wryta.

– Są tutaj rzeczy, których klientka i nowojorska policja nie powinni zobaczyć – oznajmił Levy. – Włóż to do sejfu w bagażniku mojego samochodu. Stoi na parkingu. Złoty mercedes.

Podał jej kluczyki. Kate wzięła je i przełknęła ślinę. Miała wrażenie, że łyka kaleczące gardło ostre kamyki.

– Nie zajmie nam to dużo czasu. Czekając na nas, będziesz miała czas się zastanowić, dlaczego tak bardzo się spóźniłaś. Kiedy skończymy, mogę cię odwieźć do domu – powiedział Levy, po czym on i Scott podeszli do otwartych stalowych drzwi.

Kate nadal stała w miejscu.

– Nie przejmuj się, kotku. Masz ważniejsze zadanie. Będziesz pilnować samochodu pana Levy’ego – powiedział ktoś za nią. Jeden z adwokatów z konkurencyjnej firmy.

To wystarczyło, by w całej poczekalni rozległ się tubalny śmiech.

Zaczerwieniła się aż po czubki uszu i obeszła grupę prawników. Nie miała odwagi ponownie przedzierać się przez jej środek. Kiedy przypomniała sobie ostatnie słowa Levy’ego, poczuła, jak przechodzą ją ciarki.

Zaproponował, że kiedy skończą, odwiezie ją do domu. To oznaczało, że po raz kolejny będzie się do niej w obleśny sposób przystawiał.

Pchnęła mocno drzwi i wyszła na ulicę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Ona

Kiedy przywieźli ją do Pierwszego Komisariatu, sierżant dyżurny zmierzył ją uważnym spojrzeniem, wyjaśnił, jakie przysługują jej prawa, i powiedział, co ją czeka.

– Osobiste rzeczy, w tym ubranie i bielizna, zostaną pani odebrane. Funkcjonariuszki zaprowadzą panią do pomieszczenia, w którym będzie się pani mogła przebrać. Dostanie pani ubiór zastępczy. Detektywi prowadzący śledztwo będą chcieli pobrać od pani wymaz do badań DNA i wycisk zębów, a także obciąć pani paznokcie. Proszę robić to, o co poproszą. Nie sprzeciwiać się, bo to może się dla pani źle skończyć. Funkcjonariuszki zrobią pani poza tym zdjęcie i zdejmą odciski palców. Następnie zaprowadzą panią do pokoju przesłuchań i detektywi zadadzą pani kilka pytań. Czy jest coś, czego pani nie rozumie?

Pokręciła głową.

– Ma pani obrońcę?

Po raz drugi pokręciła głową. Nadal się nie odzywała.

– Kiedy pani stamtąd wyjdzie, będzie go pani miała – zapewnił ją sierżant.

Nie mylił się. Wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak to opisał. W obecności dwóch policjantek rozebrała się w milczeniu i oddała im zakrwawione ubranie, a one włożyły je do dużych przezroczystych plastikowych toreb. Dały jej bieliznę i pomarańczowy dres. Kiedy się ubrała, obcięły jej paznokcie, wrzuciły ścinki do torby i przesunęły pałeczką z wacikiem po wnętrzu jej ust. Wacik zostawił nieprzyjemny smak.

Potem zabrały ją do pokoju przesłuchań i zostawiły samą. Na bocznej ścianie było lustro, domyśliła się więc, że ją przez nie obserwują.

Oparła łokcie o kolana, pochyliła się i spuściła głowę. Wzrok utkwiła w białych gumowych klapkach, które jej dali. W ogóle się nie odzywała i nie poruszała.

Nie powiedziała ani słowa, odkąd policja aresztowała ją w domu przy Franklin Street. Usłyszała, jak jeden z gliniarzy mówi o niej, że jest w szoku. I tego się trzymała.

Nie była w szoku.

Zastanawiała się.

I słuchała.

Blat stalowego stołu był porysowany i powgniatany. Miała ochotę wyciągnąć rękę i wodzić palcami po rysach i wgnieceniach, powąchać stół i go poczuć.

Takie kompulsywne zachowania zaczęły się u niej już we wczesnym dzieciństwie. Kolejny powód irytacji matki, która biła córkę za każdym razem, gdy widziała, jak ta dotyka tego, co ją otacza, a potem to wącha. Mogła spędzić całą godzinę z liściem, kamieniem, brzoskwinią. Zapachy i doznania ją obezwładniały i nagle wpadała matka – prask! prask! Nie dotykaj tego. Przestań wszystkiego dotykać, ty mała wstrętna brudasko.

Radość z dotykania różnych przedmiotów stała się kolejną rzeczą, którą musiała trzymać w sekrecie. Pomagała jej w tym muzyka. Zakochując się w piosence, widziała konkretne kolory i kształty i muzyka stawała się dla niej czymś o wiele bardziej realnym i fizycznym. A to pomagało utrzymać w spokoju dłonie.

W jej głosie wciąż rozbrzmiewała ta piosenka. Ta, którą usłyszała, kiedy weszła tego wieczoru do domu ojca przy Franklin Street 152. To była ulubiona piosenka matki – She w wykonaniu Charles’a Aznavoura. Ona zawsze wolała wersję Elvisa Costello. Piosenka dźwięczała jej w głowie, głośna i czerwona, zagłuszając wszystkie myśli. Siedząc w śmierdzącym małym pokoju przesłuchań, bezgłośnie powtarzała jej słowa.

She may be the face I can’t forget…

Słuchając muzyki, widziała różne obrazy. Krawat ojca. Nadal zaciśnięty mocno na jego szyi. Błysk białej kości w jego klatce piersiowej. I refleksy światła na ostrzu noża, kiedy wyciągała go z jego piersi, podnosiła i raz po raz wbijała mu w brzuch, szyję, twarz, oczy.

She…

Wszystko było wcześniej zaplanowane. Fantazjowała o tym od wielu lat. Jak wspaniale byłoby nie tylko go zabić, ale też rozedrzeć na strzępy. Zniszczyć jego ciało. Rozczłonkować. Przyszło jej do głowy, że wszystkie jej inne zabójstwa były tylko przygotowaniem do tego głównego.

Nabierała dzięki nim wprawy.

Obserwowanie, jak światło gaśnie w oczach ofiary, było z początku ekscytujące. Patrzyła na transformację. Życie zmieniało się w śmierć. I to zadaną jej ręką. Nie czuła żalu, nie miała poczucia winy.

Matka wybiła to jej i siostrze z głowy, kiedy były małe. Była znakomitą szachistką i chciała, by córki grały w szachy jeszcze lepiej niż ona. Kiedy była młoda, śledziła występy sióstr Folgar, które w tak wspaniałym stylu pokonywały rywali. Chciała, by jej córki też tak grały, i wcześnie zaczęła ich szachową edukację.

Dlatego od czwartego roku życia musiała siedzieć przed szachownicą w swoim pokoju i przestawiać pionki i figury, podczas gdy matka oceniała jej ruchy i uczyła ją klasycznych technik. Jak pilnować ustawienia, jak stosować strategie, które na półmetku partii szybko prowadziły do mata. Ćwiczyły długimi godzinami. Codziennie. Bez siostry. Ćwiczyła tylko z matką. Która przed popołudniową sesją nie pozwalała jej nic zjeść. Żadnego lunchu. Miska płatków na śniadanie była odległym wspomnieniem. Spędziła w tamtym małym pokoiku z matką wiele godzin – zdezorientowana, przestraszona i głodna.

Jeśli popełniała błąd w strategii albo zbyt długo trzymała w palcach pionka lub figurę, żeby poznać lepiej fakturę polerowanego drewna lub wyczuć jego zapach, matka łapała jej pulchną dziecięcą dłoń i gryzła jeden z palców. Nadal to widziała. Matkę łapiącą ją za nadgarstek. Miała wtedy wrażenie, że jej ręka wpada w jakiś straszliwy taśmociąg, który powoli przybliża ją do piły tarczowej. Tyle że to nie była piła. Widziała, jak matka wykrzywia jaskrawoczerwone wargi i szczerzy dwa rzędy idealnie białych zębów. Jej palce rozpaczliwie dygotały i nagle… chaps.

Ugryzienie bolało. To była kara. Celem nie było zranienie do krwi, lecz szok, który miał sprawić, że błąd w grze nie zostanie znów popełniony. Zastanawiała się, czy wszystkie matki są takie. Zimne, nieczułe, z ostrymi zębami.

Grając w szachy, zawsze była głodna. Według matki na czczo umysł był bardziej kreatywny, witalny. Za każdym razem, gdy widziała zbliżające się do jej małego palca zęby, ssało ją w dołku i robiło jej się niedobrze. Wyobrażała sobie czekający ją ból, co było zawsze gorsze niż samo ugryzienie.

Uczyła się na własnych błędach.

Przypomniała sobie wyraz twarzy drogiej siostry w dniu, gdy matka spadła ze schodów. Siostra płakała aż do powrotu ojca do domu. Nigdy się po tym nie pozbierała. Można by sądzić, że chociaż matka stale je gryzła i biła, zmuszała codziennie do grania w szachy i czytania książek na ich temat, siostra w jakiś sposób za nią tęskniła. Dla niej została bezpowrotnie zerwana jakaś więź.

Nawet teraz, wiele lat później, wciąż miała w uszach zawodzenie siostry, kiedy ta zobaczyła ciało matki. Stała u stóp schodów, zaciskając kolana i trzymając w ręce tego głupiego pluszowego króliczka, a na jej czerwonych rajtuzach rozszerzała się od krocza w dół mokra ciemna plama. Szlochała tak rozpaczliwie, tak panicznie, że w końcu zabrakło jej tchu.

Teraz te ugryzienia, razy i łzy były tylko wspomnieniem. Stały się jej częścią, czymś, co pomogło stać się idealną istotą, którą była dzisiaj.

To, co wydarzyło się tej nocy, było idealne. Wydawało się chaotyczne, szalone. Ciało drogiego tatusia leżało tam, gdzie się osunęło. Zabójstwo popełnione przez szaleńca.

Tak to wyglądało. Tak miało wyglądać. Prawdę mówiąc, delektowała się tym, co robiła. Gdy zabijała wcześniej, zawsze się kontrolowała i osiągała satysfakcję, choć żadne zabójstwo nie mogło się równać z pierwszym. Aż do teraz. Tym razem naprawdę się nie hamowała. Instynkty, które trzymała na wodzy dzięki sile woli i lekarstwom – wszystkie zostały uwolnione przy najdroższym tatusiu. Miała wrażenie, że spuszcza powietrze z wentyla. Ulga była niezrównana.

Policja nigdy wcześniej nie powiązała jej z żadną z jej zbrodni. Siedziała teraz w policyjnym areszcie, czekając, aż zostanie jej postawiony zarzut zabójstwa.

Była dokładnie tam, gdzie chciała się znaleźć.

Gdzie zaplanowała, że się znajdzie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Eddie

Bukowski prowadził mnie korytarzem wyłożonym pożółkłymi od nikotyny kafelkami. Za plecami usłyszałem gliniarza wzywającego następną ekipę prawników na rozmowę kwalifikacyjną z klientką. Zwolniłem, bo chciałem zobaczyć, co to za ludzie.

Theodore Levy i młody przystojny blondyn, jego asystent, szli za wysokim policjantem. Spotykałem się z Levym w korytarzach sądu przy Center Street, lecz nigdy nie prowadziliśmy razem żadnej sprawy. Byliśmy obaj obrońcami, ale Levy był adwokatem z wyższej półki. Pracował dla przestępców w białych kołnierzykach, którzy mogli zapłacić fortunę za jego usługi. Wiedział oczywiście, że o tym zabójstwie będą trąbiły media, a co jakiś czas potrzebował takich spraw, żeby poprawić sobie notowania. Kiedy twoją buźkę widać przez sześć miesięcy na pierwszych stronach gazet, oznacza to na ogół więcej klientów i możliwość podniesienia stawki godzinowej o dwadzieścia procent.

Szedłem dalej, ale pozwoliłem Levy’emu się dogonić. Przy końcu korytarza Bukowski skręcił w prawo i weszliśmy po schodach na drugie piętro. Jeszcze kilka lat temu były tu cztery wieloosobowe cele dla zatrzymanych, ale zlikwidowano je, żeby mieć więcej przestrzeni biurowej. Żelazne drzwi cel, ważące po trzysta kilogramów, zostały zdemontowane. I zniknęły. Czy zarobili na tym gliniarze, czy ekipa remontowa? Nie wiadomo. Ale ktoś dostał za złom niezłą kasę i na pewno nie było to miasto. Na drugim piętrze oprócz pomieszczeń dla detektywów wygospodarowano miejsce na pięć pokoi przesłuchań.

Tylko dwa były zajęte. Można to było poznać po białych tabliczkach pośrodku drzwi, tuż pod niewielką szybą. Powstrzymałem chęć zerknięcia na moją klientkę i zaczekałem na Levy’ego.

– Eddie Flynn, prawda? Jestem Theodore Levy – przedstawił się, podając mi rękę.

Wymieniliśmy uścisk dłoni, po czym wsadził kciuki pod pasek spodni i podciągnął je. Miał krótko ostrzyżone czarne włosy i okulary w grubych czarnych oprawkach. Przyglądał mi się przez nie dużymi sowimi oczami niczym przedsiębiorca pogrzebowy przymierzający klienta do trumny.

– Miło pana poznać – powiedziałem.

– Mamy piątek bez krawata? – zapytał.

– Przed posiedzeniem wstępnym w sądzie się przebiorę. Moi klienci nie zatrudniają mnie ze względu na to, jak jestem ubrany.

– W porządku. Podobno będzie pan bronił siostry? Życzę szczęścia.

– Czyżbym potrzebował szczęścia? Wie pan chyba coś, czego ja nie wiem. Zastanawiałem się, dlaczego połowa manhattańskiej palestry ubiegała się o zaszczyt reprezentowania pańskiej klientki. Oświeci mnie pan, dlaczego większość chce bronić akurat tę siostrę, a nie drugą?

– Widzi pan, z Sofią zawsze były jakieś problemy. Powiedzą to panu wszyscy, którzy znali Franka Avellino. To tajemnica poliszynela. Alexandra była jego złotą dziewczyną. Na Manhattanie wszyscy ją znają i można na nią śmiało postawić. Sofia jest szurniętą czarną owcą. To może się zakończyć tylko w jeden sposób. Myślę, że powinien pan pogadać z Sofią o ugodzie.

– Jeszcze z nią nie rozmawiałem. Zobaczymy, jak to się potoczy.

– W porządku, życzę szczęścia. – Levy dał znak wysokiemu gliniarzowi, a ten otworzył drzwi do pokoju przesłuchań i odsunął się na bok. Adwokat wszedł do środka razem z asystentem, który trzymał plik papierów.

Przysunąłem się, żeby zerknąć na Alexandrę Avellino.

Choć siedziała za stołem, widziałem, że jest wysoka. Włosy tlenione, ale u dobrego fryzjera. Miała zaczerwienione oczy i lekko rozmazaną szminkę, lecz poza tym sprawiała wrażenie zdrowej i wysportowanej, z mleczną jasną cerą. Biorąc pod uwagę okoliczności, wyglądała całkiem nieźle. Z całej jej postaci emanowała pewność siebie. Była kobietą, która dawała sobie radę ze sobą i z innymi. Przez otwarte drzwi doleciał mnie lekki zapach perfum.

Wysoki policjant zamknął je i oparł się o nie plecami.

Bukowski wsunął klucz do zamka i otworzył drzwi sąsiedniego pokoju.

– Okej, Eddie, to jest Sofia – powiedział.

Wszedłem do środka.

Sofia Avellino wydawała się nieco niższa od siostry. Ciemne włosy kontrastowały z bladą cerą. Obie miały oczy ojca – wąskie, ale inteligentne i przenikliwe. Nie uśmiechała się. Usta i nos miała węższe niż siostra. Wydawały się w podobnym wieku i z tego, co pamiętałem, urodziły się w odstępie roku. Nie wiem, skąd o tym wiedziałem; niewykluczone, że z artykułu w gazecie lub z telewizji.

Zmierzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem, nic jednak nie powiedziała. Naprzeciwko niej siedział adwokat, którego nie znałem, ale który robił wrażenie tak samo zamożnego i rozchwytywanego jak ci, których widziałem na dole w poczekalni.

– Nie wynajmując mnie, popełnia pani duży błąd – oznajmił, po czym zgarnął papiery i wybiegł na korytarz.

Zignorowałem go i skupiłem uwagę na siedzącej przede mną kobiecie.

– Cześć, Sofio. Nazywam się Eddie Flynn i jestem adwokatem karnistą – przedstawiłem się. – Sierżant Bukowski poinformował mnie, że nie masz obrońcy. Chciałbym z tobą porozmawiać i zorientować się, czy mogę ci pomóc. Nie masz nic przeciwko?

Po krótkim wahaniu Sofia pokręciła głową i zaczęła rysować palcami wyimaginowane linie i koła na stole. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że wodzi nimi po rysach i wgnieceniach na blacie, jakby badała jego powierzchnię. Nerwowa, trochę dziecinna reakcja. Po chwili zorientowała się chyba, co robi, i schowała ręce pod stół.

Usiadłem naprzeciwko niej i podniosłem otwarte dłonie, dając jej sygnał, żeby się przede mną otworzyła.

– Wiesz, dlaczego się tutaj znalazłaś? – zapytałem.

Przełknęła ślinę i pokiwała głową.

– Mój tato nie żyje – odparła. – Zabiła go moja siostra. Mówi, że zrobiłam to ja, ale przysięgam panu, że to nieprawda. Nie mogłabym. To kłamliwa dziwka.

Wymawiając słowo „dziwka”, podniosła obie dłonie i walnęła nimi w stół.

– Rozumiem, że to zabrzmi głupio, ale chciałbym, żebyś zachowała spokój – powiedziałem. – Jestem tu, żeby ci pomóc, jeśli tylko zdołam.

– Sierżant Bukowski powiedział, żebym porozmawiała z adwokatami, ale nie decydowała się na żadnego, dopóki nie spotkam się z panem. Nie wiem, co powinnam zrobić…

Pokręciła głową. W jej oczach, które były o wiele bardziej zielone, niż mi się z początku zdawało, wezbrały łzy. Odwracając wzrok, napięła mięśnie szyi, by stłumić spazmatyczny szloch, po czym nabrała powietrza do płuc.

– Przepraszam – rzuciła. – Nie mogę uwierzyć, że go nie ma. Nie mogę uwierzyć, że mu to zrobiła.

Zamknęła oczy i pozwoliła, by łzy kapały bezpośrednio z jej oczu na podłogę. Pokiwałem głową, a ona podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami. Płacząc, kołysała się lekko w przód i w tył na krześle.

– Przykro mi z powodu twojego ojca – odezwałem się. – Naprawdę. Szczerze mówiąc, znalazłaś się w najgorszej możliwej sytuacji. Gliniarze chcą dorwać ciebie i prawdopodobnie również twoją siostrę. Jednej z was albo obu zostanie zapewne postawiony zarzut zabójstwa. Może uda mi się ci pomóc, a może nie. Chcę wiedzieć tylko jedno. Potrzebuję pewności, że nie zabiłaś ojca.

Sofia słuchała mnie uważnie. Wytarła twarz chusteczką, pociągnęła nosem i próbowała doprowadzić się do stanu, w którym będzie mogła ze mną rozmawiać. Jeśli udawała, była w tym bardzo dobra. Po drugiej stronie stołu nie widziałem aktorki. Widziałem cierpiącą młodą kobietę. To było prawdziwe. Nie do końca wiedziałem tylko, czy cierpienie wynika ze śmierci ojca, czy z faktu, że mogła zostać oskarżona o jego zabójstwo. Albo z jeszcze innego powodu.

– Dlaczego pan mnie o to pyta? Inni adwokaci nie pytali, czy jestem winna. Nie wierzy mi pan?

– Zadaję to pytanie wszystkim klientom. Tych, których uważam za niewinnych, bronię ze wszystkich sił. Jeśli mówią, że tego nie zrobili, potrafię na ogół poznać, kiedy kłamią, i wtedy się rozstajemy. Jeżeli przyznają się do winy, pomagam im opowiedzieć ich historię na sali rozpraw, żeby sędzia zrozumiał, dlaczego to zrobili, i poznał okoliczności łagodzące. Nie bronię morderców, którzy chcą wyjść na wolność. To nie jest moja bajka.

Przyjrzała mi się na nowo, jakbym zdjął maskę i dopiero teraz pokazał prawdziwą twarz.

– Podoba mi się, że pan o to zapytał – powiedziała. – Chcę, żeby został pan moim obrońcą. Nie zabiłam ojca. To Alexandra. Ona to zrobiła.

Kiedy to mówiła, bacznie ją obserwowałem. W jej oczach, głosie i na twarzy widziałem prawdę. Nie było żadnych oznak, które mogłyby świadczyć, że kłamie. Uwierzyłem jej.

Nadeszła pora zabrać się do pracy.

– Opowiedz mi, co się wydarzyło – poprosiłem.

– Poszłam do domu taty przy Franklin Street. Mieszkam niedaleko i często go odwiedzałam. Ostatnio coraz częściej, bo zaczęła mu szwankować pamięć. Weszłam do domu i z początku myślałam, że go nie ma.

– Chwilę. Jak dostałaś się do środka?

– Mam klucze. Tak samo jak Alexandra.

– Dobrze, przepraszam, że ci przerwałem. Powiedziałaś, że z początku myślałaś, że go nie ma…

– Weszłam do środka i nie było go w gabinecie. Tam zwykle siedział, pracował albo oglądał telewizję. Nie było go tam. Stanęłam u stóp schodów i zawołałam go, ale nie odpowiedział. Pomyślałam, że pewnie wyszedł z domu, więc zrobiłam sobie drinka… w gabinecie jest barek… wypiłam go i dopiero wtedy poszłam na górę.

– Po co?

– Usłyszałam hałas i doszłam do wniosku, że jednak jest w domu i po prostu nie usłyszał, jak wchodzę. Na pierwszym piętrze go nie było.

– Co jest na pierwszym piętrze?

– Trzy pokoje gościnne i siłownia. Nie było go w siłowni, a do pokoi nie zaglądałam. Nie miał powodu tam wchodzić. Wtedy znowu usłyszałam hałas. Dochodził z drugiego piętra.

– Co to był za hałas?

– Nie wiem. Trudno go opisać. Brzmiał jak jęk albo stęknięcie. A może jakby ktoś z kimś rozmawiał. Nie wiem, naprawdę dobrze nie pamiętam. Wiem tylko, że poszłam na górę sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Kiedy zdarzały mu się zaniki pamięci, był zupełnie zdezorientowany. Nie wiedzieliśmy, czy to starość, początki demencji, czy alzheimer. Bałam się, że upadł. Zobaczyłam, że leży na łóżku w sypialni. Światło było zgaszone, ale pamiętam, że wydało mi się to dziwne. Coś było z nim nie w porządku.

– To znaczy?

– Po ciemku słabo go widziałam, zobaczyłam jednak, że wciąż ma na nogach buty. To było niezwykłe. Zawsze robił mi wymówki, kiedy leżałam w butach na kanapie.

– Zapaliłaś światło? – zapytałem.

– Nie. Po prostu do niego podeszłam i zapytałam, czy dobrze się czuje. Pomyślałam, że może się zdrzemnął. Nie odpowiedział. I wtedy zobaczyłam, co ona mu zrobiła. Uniosłam jego głowę i zorientowałam się, że cała jego twarz jest… – Sofia urwała. – Wpadłam w panikę i zadzwoniłam pod dziewięćset jedenaście.

– Widziałaś, jak twoja siostra albo ktoś inny atakuje ojca?

– Nie, nie widziałam. Ale wiem, że to ona. Schowała się w łazience. Widziałam światło padające spod drzwi. I cienie, kiedy podeszła do nich bliżej. Bałam się, że wpadnie do sypialni i zabije także mnie. Wiedziałam, że to ona. Zaczęłam krzyczeć i wybiegłam z domu.

– Skąd wiesz, że to siostra zabiła waszego ojca? – zapytałem.

– Bo jest najgorszą wywłoką, jaką znam. Wiedziałam, że to ona. Nosi na twarzy maskę, którą pokazuje światu. Maskę bogatej kobiety sukcesu. Ale to wszystko kłamstwo. Ma porąbane w głowie. Nasza mama… kiedy dorastałyśmy, nie miałyśmy z nią lekko. Alexandra jest o wiele bardziej porąbana niż ja. Po prostu lepiej to ukrywa. Kiedy powiedziałam, że schowała się w łazience, policjanci aresztowali również ją. Siedząc z tyłu radiowozu, widziałam, jak zakuwają ją w kajdanki.

Ktoś zapukał do drzwi pokoju przesłuchań. W oczach Sofii błysnął strach i zerknęła nad moim ramieniem. Wstałem i zobaczyłem przez szybę dwóch detektywów.

– Wszystko w porządku, Sofio – powiedziałem. – Świetnie ci idzie. Pozwól, że porozmawiam z detektywami.

Sofia Avellino miała szeroko otwarte oczy i z trudem oddychała. Domyślałem się, że przeżywa na nowo moment, kiedy znalazła ojca. Spróbowałem ją uspokoić, aż w końcu pokiwała głową i zamknęła oczy. Opuszki jej palców znów znalazły rysy na powierzchni stołu i zaczęły po nich wodzić. Otworzyłem drzwi, wyszedłem na korytarz i zamknąłem je za sobą.

Jednego z detektywów, w żółtej koszuli, widziałem już wcześniej, jak kłócił się z sierżantem. Był mniej więcej mojego wzrostu i podobnej postury, ale z dziesięć lat starszy, z grzywą siwych włosów. Jego partner miał na sobie trzyczęściowy garnitur, granatową koszulę i jasnoniebieski krawat. Młodszy ode mnie, miał gładko wygolone boki głowy i zaczesane do tyłu włosy na górze. Tworzyli dziwną parę.

– Detektyw Soames – przedstawił się ten w żółtej koszuli, stukając się kciukiem w pierś. – A to detektyw Tyler. – Wskazał młodszego kolegę. Na tym zakończyły się uprzejmości.

Tyler nie skinął mi nawet głową ani się nie uśmiechnął. Po prostu się na mnie gapił. Prezentowali tradycyjne podejście nowojorskiej policji: adwokaci są wrogami. Żaden nie podał mi ręki i obaj wydawali się wkurzeni samym faktem mojego istnienia.

– A pan? – zapytał Soames.

– Miło mi poznać obu panów – odparłem.

– Jasne, jasne, ale jak się nazywasz, przyjacielu? Chcemy zacząć przesłuchiwać podejrzaną – mruknął Tyler. Kiedy mówił, jego zaczesane do tyłu włosy w ogóle się nie poruszały. Cokolwiek trzymało je razem, odznaczało się industrialną siłą. Słowo „przyjacielu” wymówił tonem wcale nie wskazującym, że mnie za niego uważa.

– Nazywam się Eddie Flynn. Dopiero co poznałem moją klientkę. Jeśli nie macie nic przeciwko, potrzebuję trochę więcej czasu – powiedziałem tak grzecznie, jak tylko mogłem. Nie zasługiwali na to, ale byłem w dobrym nastroju.

– Musimy zaczynać. Zegar tyka. Dajemy panu pięć minut i wchodzimy – oświadczył Soames.

– Być może będę potrzebował trochę więcej czasu. Moja klientka właśnie straciła ojca. Nie jest w zbyt dobrym stanie psychicznym.

– Lekarz twierdzi, że nic jej nie jest i może zostać przesłuchana – powiedział Tyler.

Stosując zasadę „ręka rękę myje”, Tyler zamówił standardowy raport u dyżurnego lekarza, który ogląda od czasu do czasu podejrzanych, żeby zarobić czterysta dolców i zakreślić w rubryczce, że dana osoba może być – wedle jego najlepszej medycznej wiedzy – przesłuchana. Dzięki temu gliniarze byli kryci, jeśli adwokat próbował podważyć zeznania klienta, argumentując, że biedaczek był zszokowany, wstrząśnięty i nie wiedział, co mówi. Chodziło tylko o to, a nie o badanie stanu zdrowia.

Odwróciłem się od Tylera, który był złym psem, do Soamesa, który trzymał w ręce smycz.

– Czy ten lekarz zajrzał ci do tyłka, Soames? Musi boleć, kiedy twój hipsterski partner próbuje wtykać tam bez przerwy głowę.

– Pięć minut – warknął Tyler. Przechodząc, potrącił mnie z premedytacją w ramię, po czym zapukał do pokoju przesłuchań, w którym była Alexandra.

Zamiast wrócić do Sofii, wsadziłem ręce do kieszeni i oparłem się o ścianę.

Levy wyszedł z pokoju przesłuchań i został powitany przez Soamesa w podobny sposób jak ja. Bez wylewności.

– Dlaczego nie chcecie najpierw przesłuchać Sofii? Moja klientka nie jest jeszcze gotowa – oświadczył.

– Chodzi o to, że jeszcze was nie zatrudniła? – zapytał Soames.

– Tak się składa, że to zrobiła. Potrafi rozpoznać dobrego obrońcę. Potrzebuję dwudziestu minut, żeby odebrać od niej instrukcje.

Drzwi do pokoju, w którym siedziała Alexandra, nadal były otwarte. Asystent Levy’ego został w środku i słyszałem, że kobieta z nim rozmawia.

– Nie zrobiłam tego. To moja siostra. Jest kompletną wariatką – mówiła, płacząc. – Dlaczego się tu znalazłam? Jestem ofiarą w takim samym stopniu jak mój ojciec.

– Jeśli to możliwe, panie mecenasie – zwrócił się do Levy’ego starszy detektyw – chcemy od niej usłyszeć wyłącznie wstępną relację. Co widziała dziś w nocy pańska klientka? Gdzie się znajdowała? Nie będziemy rozmawiać o problemie, który wyłonił się po ujawnieniu testamentu jej ojca.

– Jakim problemie? – zapytał czujnie Levy.

Soames cofnął się o krok i skrzyżował ręce na piersi.

– Zadzwonił do nas Mike Modine, adwokat Franka Avellino – odparł. – Tylko tyle mogę powiedzieć.

Przestałem opierać się o ścianę i podszedłem do drzwi drugiego pokoju przesłuchań. Chciałem zapytać Sofię, czy nie wie czegoś o testamencie ojca, ale miałem świadomość, że gliniarze wiedzą, że ich słyszę. Mogli po prostu wodzić nas za nos, próbując wyprowadzić w pole obrońców. Nie znałem Mike’a Modine’a. Nigdy o nim nie słyszałem, co oznaczało, że najprawdopodobniej nie był obrońcą procesowym. Jeśli jednak był prawnikiem Franka Avellino, być może spisał jego testament. Nie wiedziałem tego na pewno, ale skoro skontaktował się z policją, to w ostatniej woli byłego burmistrza mogło być coś ciekawego. I niewykluczone, że to coś było motywem zabójstwa.

Musiałem porozmawiać z Sofią.

Otworzyłem do połowy drzwi i stanąłem jak wryty.

– Przepraszam – szepnęła Sofia.

– O mój Boże! Potrzebny lekarz! – krzyknąłem.

Usta, szyja i piersi Sofii były całe we krwi. Przegryzła sobie żyłę w nadgarstku. Oczy nagle stanęły jej w słup i osunęła się nieprzytomna z krzesła na podłogę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kate