Pogrom - Emil Zola - ebook

Pogrom ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Pogrom” to utwór znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
„ Henryeta na drodze do Balan z początku mogła się szybko posuwać. Była zaledwie godzina dziewiąta; gościniec szeroki, otoczony domami i ogrodami, był jeszcze wolny, coraz bardziej jednak zapychał się w miarę zbliżania do miasteczka, z którego mieszkańcy uciekali a wojska ciągle się przesuwały. Przy każdej fali tłumu, Henryeta przyciskała się do ścian; prześlizgiwała się, przemykała zawsze. I drobna, okryta ciemną suknią, ze swemi pięknemi włosami jasnemi i twarzyczką bladą na pół ukrytą pod czarną koronką, nie zwracała na siebie niczyjej uwagi, nic nie powstrzymywało jej kroku lekkiego i cichego.
Ale przed Balan pułk piechoty marynarki zagrodził jej drogę. Była to zbita masa ludzi, czekających na rozkazy, stojąca pod cieniem wielkich drzew. Spięła się na palce i nie mogła dojrzeć końca. Jednakże usiłowała zrobić się jeszcze mniejszą, przecisnąć niejako. Odpychano ją, czuła, że ją uderzają kolbami. Po dwudziestu krokach rozległy się krzyki i protestacye. Jakiś kapitan spostrzegł ją i krzyknął:
— Hej, kobieto, czyś oszalała?... Dokąd idziesz?
— Idę do Bazeilles.
— Jakto do Bazeilles?
Rozległ się śmiech ogólny. Pokazywano ją sobie, żartowano. Kapitan, rozweselony także, mówił:
— Moja dzierlatko, mogłabyś też zabrać nas z sobą do Bazeilles!... Byliśmy tam przed chwilą i mam nadzieję, że jeszcze powrócimy, ale muszę cię ostrzedz, że tam jest bardzo gorąco.
— Idę do Bazeilles, do mego męża — odrzekła Henryeta swym głosem słodkim a jej oczy blado — niebieskie zachowywały ciągle wyraz spokojnego postanowienia.
Przestano się śmiać; jakiś stary sierżant wziął ją za rękę i zmusił do powrotu.
— Widzisz, moje biedne dziecię, że niepodobieństwo jest iść dalej... kobieta nie może w tej chwili dostać się do Bazeilles... Twego męża znajdziesz później. No, miej że rozum!”
Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 688

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

POGROM

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-907-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Część pierwsza

Rozdział I

Rozłożono się obozem o dwa kilometry od Milhuzy, w kierunku Renu, w pośród żyznej równiny. Na schyłku owego dnia sierpniowego, pod niebem smętnem, po którem przewalały się ciężkie chmury, namioty ciągnęły się długą linią w poprzek szerokich bruzd, broń w kozłach połyskiwała ustawiona regularnie a straże z karabinami nabitemi jej strzegły, nieruchome, z okiem wytężonem w dal, w mgłę szarą rozległej przestrzeni, podnoszącą się z łona wielkiej rzeki.  Przybyli z Belfort około godziny piątej. Była już ósma, a ludzie dopiero teraz mogli się zabrać do jedzenia. Lecz drwa na opał gdzieś w marszu zabłądziły, tak że nie można ich było rozdać. Niepodobna więc było rozpalić ognia i ugotować zupy. Trzeba było poprzestań na sucharach, skrapianych obficie wódką, która do reszty podcięła nogi, zmęczone marszem. Jednakże dwaj żołnierze, po za kozłami broni, w pobliżu wędrownego szynku, usiłowali rozpalić naręcze mokrego drzewa, które narąbali swemi pałaszami, a które stanowczo zapalić się nie chciało. Dym czarny i wlokący się leniwie, podnosił się wśród powietrza wieczornego, smutnie i ponuro.  Było tam wogóle dwanaście tysięcy ludzi; wszystko co miał ze sobą generał Feliks Douay z siódmego korpusu armii. Pierwsza dywizya, na rozkaz przybyły wczoraj, udała się do Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; tak, że jenerał zdecydował się wymaszerować z Belfortu z samą tylko drugą dywizyą, z artyleryą rezerwy i dywizyą niekompletną jazdy. Widziano ogniska w Lorrach, a depesza wysłana przez podprefekta z Schelestadt donosiła, Ze prusacy przeszli Ren pod Markolsheim. (Jenerał czując się zbyt odosobnionym na prawem skrzydle innych korpusów, pozbawiony z nimi wszelkiej komunikacyi, tym więcej przyśpieszał swój ruch ku granicy, że wczoraj rozbiegła się pogłoska o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Każdej chwili mógł mieć albo sam do czynienia z nieprzyjacielem, albo być wezwanym na pomoc pierwszemu korpusowi. Owego dnia, tej soboty pełnej niepokojów i burzy, 6 sierpnia, musiano się gdzieś bić od strony Froeschwiller; burza drgała w powietrzu przygnębiającem i pełnem ponurego zasępienia; unosiły się w niem jakieś dreszcze, gwałtowne podmuchy wiatru, niosącego ze sobą trwogę. Dywizya od dwóch dni przekonana była, że maszeruje na bój; żołnierze lada chwila spodziewali się spotkać przed sobą prusaków, u kresu tego gwałtownego pochodu z Belfortu do Milhuzy.  Dzień miał się ku schyłkowi; rozległ się capstrzyk z głębi obozu; dudnienie bębnów, słaby dźwięk trąbek, unoszony przez wicher. Jan Macquart, który zajęty był umocowywaniem namiotu, wbijając głębiej kołki, podniósł się. Na pierwszy odgłos wojny, opuścił Rognes, z sercem krwawiącem się z bólu po utracie żony Franciszki i gruntu, jaki mu wniosła w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów, mając trzydzieści dziewięć lat. Powrócono mu naszywki kapralskie i wcielono go do 106 pułku liniowego, którego kadry uzupełniano. Niekiedy dziwił się sam, że nosi na sobie mundur, który po Solferino z taką radością zrzucił z siebie, wyrzekając się brząkania szablą i zabijania ludzi. Ale cóż robić! kiedy się nie ma w ręku dziś rzemiosła, ani żony, ani żadnego majątku, gdy serce skacze w piersi ze smutku i wściekłości — trzeba tę ostatnią wywrzeć na wrogu, gdy się tylko nawinie. Gdy człowiek nie ma ochoty do pracy, to przynajmniej będzie bronił starej ziemi francuskiej!  Stojąc, Jan rzucił wzrokiem na obóz, gdzie na dźwięk capstrzyku zapanował ruch szybki. Kilku ludzi biegło. Inni, śpiąc już, podnosili się i przeciągali mrucząc gniewliwie. Jan czekał cierpliwie apelu, z tym spokojem pełnym rozsądku, z zimną krwią, która zeń wytwarzała wybornego żołnierza. Koledzy mawiali, że gdyby był miał wykształcenie, mógłby zajść daleko. W rzeczy zaś samej umiejąc tylko czytać i pisać, nie marzył nawet o stopniu sierżanta. Gdy się kto urodził chłopem, musi zostać chłopem.  Ale zaciekawił go widok ognia z mokrego drzewa, dymiącego wciąż szkaradnie, i zawołał na dwóch ludzi, Loubeta i Lapoulle’a, którzy uparcie się koło ogniska kręcili i którzy należeli do jego sekcyi.  — Dajcież tam pokój! podusicie nas!  Loubet szczupły i żywy z miną żartownisia, — odrzekł ze śmiechem:  — Zaraz się rozpali, kapralu, zaręczam za to... Czemu nie dmuchasz, ty tam!...  I popchnął Lapoulle’a, olbrzyma, który nadymał się cały i istny huragan wyrzucał ze swych piersi, tak że twarz mu krwią nabiegła, oczy się zaczerwieniły i łzy z nich płynęły.  Dwaj inni żołnierze z tejże sekcyi, Chouteau i Pachę, pierwszy wyciągnięty do góry brzuchem, jak wygodniś jaki, drugi siedząc w kuczki, łatał zawzięcie dziurę w swych spodniach, wybuchnęli śmiechem, rozweseleni okropną miną tego bydlęcia Lapoulle’a.  — Odwróć się i dmuchaj z innej strony, zobaczysz pójdzie łatwiej — wołał Chouteau.  Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie prędko przytrafi się nowa okazya do śmiechu; on sam zresztą ze swą powagą, twarzą pełną i regularną, nie był zwolennikiem melancholii i przymykał oczy na żarty swych podwładnych. Ale zajęła go teraz inna grapa; żołnierz także z jego sekcyi, Maurycy Levasseur, rozmawiał od godziny już przeszło z jakimś cywilnym jegomością, ryżym, liczącym około trzydziestu sześciu lat, z twarzą dobroduszną, oczami dużemi i wyłupiastemi, któremi źle widział, przez co został uznany za niezdatnego do wojska. Przyłączył się do nich artylerzysta, wachmistrz, z miną zawadyacką i zuchwałą, z wąsikami i bródką ciemną, i wszyscy trzej rozmawiali sobie spokojnie, jak u siebie w domu.  Jan dla uchronienia ich od napomnień, uznał za stosowne dać im ostrzeżenie:  — Dobrze pan zrobisz, jeżeli sobie stąd pójdziesz. Capstrzyk otrąbują i gdyby pana zobaczył porucznik...  Maurycy nie dał mu skończyć.  — Zostań Weiss, zostań! — rzekł.  I odwracając się do kaprala dodał sucho:  — Ten pan jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, z którym się zna.  Do czego się już nie wtrąca ten cham, którego ręce czuć z daleka gnojem? On został adwokatem ostatniej jesieni i zaciągnął się dobrowolnie jako ochotnik a dzięki protekcyi pułkownika, został wcielony do 106 pułku, bez przechodzenia wprzódy przez depot. Tornister nosił chętnie, ale od samego początku uczuł pewien wstręt, podnosił się w nim rokosz przeciw temu nieukowi, temu gburowi, który miał prawo mu rozkazywać.  — Dobrze — odrzekł Jan swym tonem spokojnym — niech was wsadzą do kozy, nic mię to nie obchodzi.  To powiedziawszy odwrócił się, wiedząc dobrze, iż Maurycy nie kłamie; gdyż pułkownik, pan de Vineuil, przechodził właśnie w tej chwili, ze swą postawą szlachetną, twarzą długą i żółtą, ozdobioną białemi wąsami, pozdrawiając Weissa i żołnierza uśmiechem. Szedł on śpięsznie w stronę dworu wiejskiego, bielejącego o dwieście lub trzysta kroków na prawo, pośród drzew śliwkowych, gdzie sztab zainstalował się na noc. Nie wiedziano czy dowódzca 7-go korpusu tam się znajduje, pogrążony w smutku, wskutek śmierci brata, poległego pod Wissemburgiem. Ale za to generał brygady Bourgain-Desfeuilles, pod rozkazami którego pozostawał pułk 106, znajdował się tam z pewnością, krzykliwy jak zawsze, tocząc się na swych małych nogach, z twarzą hulaki i ciasną głową. Żywy ruch panował koło domu, wysyłano i przyjmowano sztafety co chwila, oczekując gorączkowo na depesze zbyt wolno idące, o tej wielkiej bitwie, która, każdy to przeczuwał, musiała mieć wynik fatalny. Gdzie była ona stoczoną i jakie w tej chwili są jej rezultaty? W miarę, jak noc zapadała, zdawało się, że na ogrodzie, na zabudowaniach rozrzuconych dokoła, drżała trwoga, rozciągało się morze cienia. Mówiono, że schwytano szpiega pruskiego, włóczącego się koło obozu, że go przyprowadzono na folwark, dla tego, by go generał wybadał. Może pułkownik de Vineuil otrzymał jaką depeszę i dla tego tak śpieszy.  Tymczasem Maurycy zaczął znów rozmawiać ze swym szwagrem Weissem i swym krewniakiem Honoryuszem Fouchard, wachmistrzem... Capstrzyk przesuwając się wolno, przeszedł koło nich trąbiąc i bębniąc wśród melancholijnej ciszy zmroku, ale oni żadnej na to nie zwracali uwagi. Młodzieniec, wnuk bohatera wielkiej armii, urodził się w Chêne-Populeuz, z ojca wykolejonego z drogi chwały wojennej na to, by otrzymać nędzny urząd rachmistrza. Matka, wieśniaczka, umarła wydając go na świat, jego i siostrę, Henryetę, dwoje bliźniąt. Ta ostatnia wychowała braciszka. I znalazł się teraz tutaj, zaciągnąwszy się na ochotnika wskutek niemałych grzechów, następstw temperamentu słabego i gorącego. Rozrzucał pieniądze na karty, kobiety, na głupstwa w tym wszystko pochłaniającym Paryżu, gdzie uczył się prawa i gdzie rodzina ostatni grosz oddała, by zeń zrobić pana. Ojciec umarł z tego, siostra pozbywszy się wszelkich zasobów, wyszła za mąż, za tego poczciwca Weissa, alzatczyka z Milhuzy, przez długi czas buchaltera rafineryi w Chêne-Populeui, teraz nadzorcy w dużej fabryce sukiennej w Sedanie, należącej do pana Delaherche. I zdawało się Maurycemu, że się zupełnie poprawił, sądząc tak w swej nerwowości zdolnej do złudzeń i do zniechęcenia. Był on szlachetny, zapaleniec, ale bez charakteru, ulegający wszelkim prądom. Blondyn, nizki, z czołem bardzo rozwiniętem miał oczy szare i pieszczotliwe, niekiedy nieco dzikie.  Weiss przybiegł do Milhuzy w przeddzień pierwszych kroków wojennych, w gorącej chęci załatwienia pewnego interesu familijnego, i jeżeli skorzystał z pozwolenia pułkownika de Vineuil by uścisnąć dłoń szwagra, to dla tego, że pułkownik był wujem młodej pani Delaherche, pięknej wdowy zaślubionej przez fabrykanta sukna, a którą Maurycy i Henryeta znali od dziecka, dzięki sąsiedztwu. Prócz tego, okrom pułkownika, kapitan Maurycego nazwiskiem Beaudoin był znajomym Gilberty, młodej pani Delaherche, jej przyjacielem poufnym, jak mówiono, jeszcze z czasów gdy mieszkała w Mézières jako pani Maginot, żona pana Maginot, inspektora leśnego.  — Uściskaj w mojem imieniu Henryetę — powtarzał Weissowi młody człowiek, przywiązany namiętnie do siostry. — Powiedz jej, że postaram się, by była ze mnie zadowoloną i dumną.  Oczy mu zaszły łzami, gdy sobie przypomniał wszystkie swe szaleństwa. Szwagier, wzruszony również, przerwał to rozczulenie, zwracając się do Honoryusza Fouchard, artylerzysty.  — Jak będę przejeżdżał przez Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard i powiem mu, żem pana widział i że pan zdrów jesteś.  Wujaszek Fouchard. wieśniak, mający trochę gruntu i obok tego handlujący mięsem, był bratem matki Henryety i Maurycego. Mieszkał on w Remilly, na wzgórzu, w odległości sześciu kilometrów od Sedanu.  — Dobrze! — odrzekł chłodno Honoryusz — ojczulek co prawda nie dba o to, ale kiedy pan chcesz, możesz doń wstąpić.  W tej chwili żywy ruch zapanował koło folwarku i zobaczyli wychodzącego zeń swobodnie, w towarzystwie tylko jednego oficera, włóczęgę, którego oskarżono o szpiegostwo. Zapewne pokazał swe papiery, wymyślił jaką historyę, gdyż poprostu wyrzucano go tylko z obozu. Rysował on się niewyraźnie w oddaleniu, wśród wzrastającego zmroku, wielki, nabity, z głową ryżą.  Naraz Maurycy krzyknął:  — Honoryuszu, patrz, patrz.. to ten prusak, wiesz... Goliat!  Na dźwięk tego imienia, artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe gorejące oczy. Goliat Steinberg, czeladnik rzeźniczy, człowiek, który go pokłócił z ojcem, który mu odbił Sylwinę, cała historya obrzydliwa, wszystkie brudy wstrętne, które mu dziś jeszcze sprawiały cierpienie! Chciał biedź, chciał go zdusić. Ale człowiek przeszedł już poza kozły z bronią i rozpłynął się w cieniu nocy.  — Ale cóż znowu? — Goliat! mruknął — to niemożliwe. On tam jest, razem z innymi... Jeżeli go kiedy spotkam, no!...  I ruchem groźnym wskazał widnokrąg objęty mrokiem, cały ten wschód różowy, gdzie we dług niego znajdowały się Prusy. Zapanowało milczenie; znowu rozległ się capstrzyk w oddali, ginący w innej stronie obozu, rozpływający się łagodnie wśród ogarniających wszystko ciemności.  — Do dyabła! — zawołał Honoryusz — będę się miał z pyszna, jeżeli nie zdążę na apel! Dobranoc, bywajcie zdrowi wszyscy.  I uścisnąwszy po raz ostatni obie ręce Weissa, pobiegł szybko ku wzgórzu, gdzie stał pułk rezerwy artyleryi, nie wspomniawszy o swym ojcu, nie przesławszy żadnego słówka Sylwinie, której imię paliło mu usta.  Minęło kilka minut, i od strony lewej, gdzie stała druga brygada, rozległ się głos trąbki, zwołującej do apelu. Bliżej, odpowiedziała druga, potem trzecia zajęczała gdzieś w dali. Powoli wszystkie grały razem, gdy nagle Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć całą gamą tonów dźwięcznych. Był to chłopak rosły, chudy i chorobliwie wyglądający, nie posiadający ani jednego włoska na brodzie, zawsze milczący, który jednak dął w trąbę z gwałtownością huraganu.  Wtedy sierżant Sapin, człeczyna maleńki, wymuskany, o dużych oczach bez wyrazu, zabrał się do apelu. Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a żołnierze zbliżając się odpowiadali najrozmaitszemi tonami, począwszy od wiolonczeli aż do fletu. Ale nagle zrobiła się przerwa.  — Lapoulle! — powtórzył głośno sierżant.  Nikt nie odpowiedział. Jan rzucił się do stogu gałęzi zielonych, które fizylier Lapoulle podniecony przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić. Leżał on teraz na brzuchu, z twarzą ciemną i dmuchał w dym czarny, który rozłaził się leniwie:  — Do wszystkich dyablów! rzuć to! krzyknął Jan. Odpowiedz na apel!  Lapoulle oszołomiony podniósł się i, zrozumiawszy o co idzie, ryknął: obecny! tak dzikim głosem, że Loubet aż się za brzuch chwycił od śmiechu. Pache, który skończył łatanie spodni, odpowiedział głosem zaledwie zrozumiałym, rodzajem szeptu modlitwy. Chouteau pogardliwie, nie racząc nawet wstać, rzucił swe: „obecny“ i wyciągnął się na ziemi jeszcze wygodniej.  Rochas, porucznik służbowy, w odległości kilku kroków stał nieruchomy. Gdy apel się skończył, sierżant Sapin zbliżył się doń i zaraportował, że nikogo nie brakuje, mruknął przytem coś niewyraźnie, pod nosem, wskazując ręką na Weissa, ciągle rozmawiającego z Maurycym.  — Jest nawet o jednego zadużo, czego chce ten jegomość?  — Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku! — uważał za stosowne wtrącić się Jan i całą rzecz wytłomaczyć.  Rochas wzruszył gniewnie ramionami i nie rzekłszy ani słowa, puścił się wzdłuż namiotów, czekając na gaszenie ogni, podczas gdy Jan zmęczony marszem całodziennym, usiadł niedaleko Maurycego. Rozmowa tego ostatniego dochodziła mu do uszów niby brzęczenie, którego nie słuchał, zajęty swemi ponuremi myślami, co z trudnością wywijały mu się z ciężkiej i tępej jego głowy.  Maurycy był za wojną, uważał ją za konieczną, a nawet potrzebną dla istnienia narodów. Nabył takiego przekonania od chwili gdy się przejął ideami rozwoju, tą teoryą ewolucyi, która roznamiętniała ówczesną młodzież inteligentną. Czyż życie wreszcie nie jest wojną wszystkich przeciw wszystkim? czyż zasadą natury nie jest walka ciągła, zwycięstwo najsilniejszego, wzmocnienie siły przez działanie, odradzające się życie młode na łonie śmierci? I przypomniał sobie to wielkie uniesienie, które nim owładnęło, gdy dla odkupienia swych występków, przyszła mu myśl zostania żołnierzem, walczenia na granicy kraju. Być może, że Francya plebiscytu, oddając się całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam, nie dalej jak przed tygodniem, uważał ją za głupstwo i za zbrodnię. Rozprawiano długo o tej kandydaturze księcia niemieckiego na tron hiszpański; w powszechnem zamieszaniu, które powoli się rozwijało, trudno było odgadnąć, kto ma racyę, tak dalece, że nie wiedziano nawet kto pierwszy cisnął wyzwanie i zdawało się, że sama fatalność nieunikniona w godzinie przeznaczenia rzuciła na siebie dwa narody. Dreszcz przebiegł po Paryżu; przypominał sobie Maurycy ów wieczór gorący, gdy na bulwarach przepełnionych tłumami, biegły gromady ludzi potrząsając pochodniami i krzycząc: do Berlina! do Berlina! Zdawało mu się, że słyszy jeszcze śpiew pięknej kobiety, z profilem królowej, jak przed ratuszem, stojąc na koźle dorożki, owinięta w sztandar, nuciła marsyliankę. Czyżby to więc było fałszem, czyż serce Paryża nie zabiło naprawdę? A potem wszystkiem, gdy przyszedł do domu, przypomniał sobie, jak po uniesieniu nerwowem, nastąpiły dlań godziny straszliwego zwątpienia, zniechęcenia i niesmaku; przybycie swoje do koszar, adjutanta, który go przyjął, sierżanta który mu dał umundurowanie, izbę cuchnącą i brudną straszliwie, gburowate koleżeństwo swych nowych towarzyszów, mechaniczne ćwiczenia, które go z nóg ścinały i zamęt w głowie rodziły. W ciągu tygodnia jednak przyzwyczaił się do tego i przywykł zupełnie. A w chwili gdy pułk ruszył do Belfortu, obudził się w nim dawny zapał.  Maurycy od samego początku miał zupełną pewność zwycięztwa. Dla niego plan cesarza był jasny: rzucić czterykroć sto tysięcy ludzi nad Ren, przejść rzekę wprzód nim prusacy będą gotowi, odciąć Niemcy północne od południowych, przy pomocy ruchu szybkiego, i dzięki kilku świetnym zwycięztwom zmusić Austryę i Włochy do połączenia się z Francyą. Czyż bowiem nie obiegała pogłoska przez chwilę, że korpus siódmy, do którego jego pułk należał, miał wsiąść na okręty w Breście i udać się do Danii dla dokonania dywersyi, któraby zmusiła Prusy do unieruchomienia jednej ze swych armij? Prusy te miały być nagle zaskoczone, otoczone ze wszech stron, zgniecione w ciągu kilku tygodni. Miała to być prosta przechadzka wojenna ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd zatrzymali się w Belforcie, poczęły go dręczyć wątpliwości. Korpus siódmy mający bronić wylotów Czarnego Lasu, przyszedł tam w stanie niewypowiedzianego nieładu, niekompletny, pozbawiony wszystkiego. Oczekiwano przybycia z Włoch trzeciej dywizyi i druga brygada jazdy musiała pozostać w Lyonie, gdzie obawiano się zaburzeń ludowych, a trzy baterye gdzieś się zapodziały, tak że nic o nich nie wiedziano. Nastąpiło zupełne rozczarowanie; magazyny w Belforoie, które miały dostarczyć wszystkiego, były puste; ani namiotów, ani kotłów, ani pasów flanelowych, ani aptek polowych, ani kuźni, ani rzędów na konie, nic! Nie było ani jednego lekarza, ani robotnika. W ostatniej chwili spostrzeżono się, że brak trzydziestu tysięcy rozmaitych przyborów do karabinów; musiano wysiać oficera do Paryża, który przywiózł zaledwie pięć tysięcy, wyrwanych administracyi wojennej prawie gwałtem. Z drugiej strony przerażał go brak wszelkiej działalności. Stano tu od dwóch tygodni i nie ruszano się woale. Czuł on to dobrze, że każda chwila opóźnienia, była niepowetowaną stratą, pozbyciem się możności zwycięstwa. I wobec wymarzonych planów podnosiła się rzeczywistość wykonania. To czego teraz się domyślał zaledwie z trwogą, a o czem później miał się przekonać, stało się! Siedem korpusów armii rozrzuconych wzdłuż granicy od Mecu do Bitsch, od Bitsch do Belfortu; kadry wszędzie niekompletne, mniemane czterykroć sto tysięcy ludzi redukowały się do dwustu trzydziestu tysięcy co najwyżej; generałowie zazdroszczący sobie nawzajem, każdy z chęcią zdobycia buławy marszałkowskiej, sam jeden, bez pomocy innych i bez pomagania innym; najstraszliwszy brak przezorności, mobilizacya i skoncentrowanie sił w jednej chwili dla zyskania na czasie, rozbijała się o niepojęte niedołęstwo! nakoniec powolna niemoc, mająca swe źródło w górze, w chorym cesarzu, niezdolnym do stanowczej i szybkiej decyzyi, ogarniała całą armię, rozstrajała ją, unicestwiała i oddawała na łup klęski wprzód, nim mogła jej stawić czoło. Mimo to jednak, ponad głuchą gorączką oczekiwania, w dreszczu mimowolnym wobec tego co się dziać będzie, istniała przecież pewność zwycięstwa.  Nagle, dnia 3-go sierpnia, rozeszła się wieść o zwycięztwie pod Saarbrück, odniesionem dnia poprzedniego. Nie wiedziano, jak wielkie były rozmiary tego zwycięztwa. Ale dzienniki wrzały zapałem, mówiły o zajęciu Niemiec, o pierwszym kroku zwycięzkiego pochodu; poczynała się legenda księcia cesarskiego, zbierającego z zimną krwią kule na pobojowisku. — Potem w dwa dni później, gdy się dowiedziano o przygnębiającej porażce pod Wissemburgiem, krzyk wściekłości wyrwał się ze wszystkich piersi. Pięć tysięcy ludzi schwytanych w zasadzkę, broniących się przez dziesięć godzin trzydziestu pięciu tysiącom prusaków, domagało się poprostu zemsty! Bez wątpienia naczelnicy byli winni, że się źle pilnowali, że nic nie przewidzieli. Ale wszystko to się naprawi, Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizyę siódmego korpusu, korpus pieszy podtrzyma piąty, prusacy musieli już w tej chwili cofnąć się za Ren, z bagnetami naszych zuchów na karku. I myśl, że tego dnia bito się zapewne wściekle, oczekiwanie gorączkowe wiadomości, cały niepokój rozlewał się dokoła pod tem niebem szarem i chmurnem...  Maurycy powtarzał Weissowi:  — No! już im tam z pewnością dziś zalano sadła za skórę!  Weiss, nie odpowiadając nic, potrząsnął głową markotnie. On także patrzał w stronę Renu, na wschód, gdzie noc zupełna zapadła, i widział tylko ciemności nieprzejrzane, pełne tajemnic. Od czasu apelu wielka cisza zaległa nad drzemiącym obozem, przerywana zaledwie krokami i głosem kilku zapóźnionych żołnierzy. W sali folwarku zajaśniało światełko, drżący blask, przy którym sztab czuwał, oczekując na depesze, przybywające co chwila, lecz niewiele rozjaśniające położenie. A ognisko drzewa mokrego, nakoniec porzucone, falowało ciągle kłębami ponurego dymu, który popychany przez wiatr unosił się nad tym niespokojnym folwarkiem, zaciemniając pierwsze gwiazdy na niebie.  — Zalali im sadła — powtórzył Weiss — Bóg by to dał!  Jan, ciągle siedzący opodal, nadstawił uszów; porucznik zaś Rochas, usłyszawszy to pobożne życzenie zwątpienia, zatrzymał się nagle.  — Jakto — zawołał Maurycy — nie wierzysz? czyżbyś przypuszczał zupełną klęskę?!...  Weiss zrobił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, jego twarz poczciwa zdradzała silne wzruszenie i była blada.  — Klęskę? Oby Bóg nas od niej ustrzegł! Wiesz, ztąd pochodzę; mój dziadek i babka zostali zabici w 1814 roku, i gdy sobie pomyślę o najeździe, pięście mi się ściskają i gotów jestem tak jak stoję, w surducie, ruszyć naprzód i strzelać jak prosty żołnierz! klęska! o! nie, nie, nigdy nie uwierzę, by to kiedy stać się mogło!  Uspokoił się i z pewnym wyrazem zniechęcenia opuścił ręce.  — Tylko, powiem ci szczerze, jestem trochę niespokojny... Znam ja dobrze moją Alzacyę; dopiero co przejechałem ją całą za interesami i widziałem dużo takich rzeczy, które rzucają się same w oczy, a których nasi generałowie widzieć nie chcą... O! wojna z Prusami... pragnęliśmy jej oddawna i oddawna oczekujemy uregulowania starych rachunków. Ale to wcale nie przeszkadzało naszym dobrym stosunkom sąsiedzkim z Badenem i Bawaryą; wszyscy mamy z tamtej strony Renu przyjaciół lub krewnych. Myśleliśmy, że i oni tak samo jak my marzą o przytarciu rogów nieznośnej dumie pruskiej... Myśmy ludzie spokojni, wyrozumiali, ale od dwóch tygodni ogarnia nas niepokój i niecierpliwość na widok jak wszystko coraz gorzej idzie. Od chwili wypowiedzenia wojny pozwolono kawalerzystom nieprzyjacielskim siać grozę po wsiach, badać teren, przecinać druty telegraficzne. Baden i Bawarya porusza się, w Palatynacie widać ogromne masy wojsk, wiadomości ze wszystkich stron dochodzące na jarmarki, na place, donoszą, że granica jest zagrożona, a gdy mieszkańcy, merowie gmin przerażeni tem wszystkiem mówią o tem przechodzącym oficerom, ci ruszają ramionami i mówią: złudzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko... I wtedy gdy nie było ani godziny do stracenia, oni marnują dnie za dniami! I na co czekają? czy na to, żeby nam całe Niemcy na kark się zwaliły!  Mówił to głosem przyciszonym, złamanym, jak gdyby samemu sobie powtarzał rzeczy, o których oddawna już rozmyślał.  — Niemcy! znam ja ich dobrze i co jest najstraszniejszego, że wy wszyscy macie takie o nich pojęcie jak o Chinach... Czy pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, który przeszłej wiosny przybył do Sedanu dla zobaczenia się ze mną? Spokrewniony z nim jestem przez kobiety; jego matka była siostrą mojej matki i wyszła za mąż w Berlinie; otóż jest on niemcem z kościami i nienawidzi francuzów. Obecnie jest kapitanem w gwardyi pruskiej... Pamiętam jak dziś, gdym go wieczorem odprowadzał na kolej, mówił mi swym głosem szorstkim: „jeżeli Francya wypowie nam wojnę, będzie pobitą.“  Nagle porucznik Rochas, dotąd zachowujący się spokojnie, postąpił kilka kroków naprzód. Był to wysoki, chudy mężczyzna, liczący koło piędziesięciu lat, z twarzą długą, pobrużdżoną, ogorzałą i czarną. Olbrzymi nos, zagięty, dotykał się prawie ust szerokich i dobrych, nad któremi strzępiły się potężne wąsiska szpakowate. Uniósł się i krzyczał głosem grzmiącym:  — Co pan tu do dyabła pleciesz! siejesz popłoch między naszymi żołnierzami!  Jan, nie mięszając się wcale do sprzeczki, był jednak zdania, ze porucznik miał racyę. I on, jakkolwiek zaczynał się dziwić przewłoce i nieporządkowi, jaki panował, nie wątpił nigdy że prusacy dostaną tęgo po skórze. Było to pewnem; po to zresztą tu przyszli.  — Ale panie poruczniku — odrzekł Weiss zaatakowany — nie myślę wcale zniechęcać nikogo... przeciwnie, obciąłbym, żeby wszyscy wiedzieli o tem, o czem ja wiem, gdyż w takim tylko razie można zapobiedz nie jednemu... A przytem, widzisz pan, te Niemcy...  I mówił dalej tonem pełnym rozsądku, wyjaśniał swe obawy. Prusy urosły po Sadowie; ruch narodowy, umieścił je na czele innych państw niemieckich; całe to obszerne państwo tworzące się powoli, odmłodzone, posiada zapał i uniesienie niepokonane dla zdobycia jedności swojej; przedstawiał system służby obowiązkowej w wojsku, wyćwiczonem, karnem, zaopatrzonem we wszystko, zahartowanem w wielkiej wojnie, pełnem dumy ze swych piorunowych zwycięztw nad Austryą; inteligencya, siła moralna tej armii, dowodzonej przez młodych generałów, podległych naczelnemu wodzowi, który przeznaczony jest na to by zreformować sztukę wojenną i obdarzony jest rozsądkiem, przenikliwością, czystością wzroku. I wobec tych niemców stoi Francya, z cesarstwem zmurszałem, potwierdzonem wprawdzie przez głosowanie powszechne, ale zgniłem u podstaw, które, osłabiwszy ideę ojczyzny przez zdeptanie wolności, stało się liberalnem zbyt późno, by przez to ocalić się od upadku, gotowe z chwilą, gdy nie uspokoi żądzy użycia — runąć; armia, wprawdzie posiada zdumiewającą waleczność rasy, ozdobiona wawrzynami Krymu i Włoch, ale zepsuta przez zastępstwo kupne, zasklepiona w rutynie szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięztwa, by usiłowała sobie przyswoić zdobycze nowej nauki; generałowie nakoniec są po większej części miernościami, trawieni przez żądzę współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco głupi, z cesarzem na czele, chorym i wahającym się, oszukiwanym i oszukującym samego siebie, rzucającym się w straszne awantury na oślep, bez przygotowań poważnych, w pośród gorączki powszechnej, wśród rozprzężenia wojsk, prowadzonych poprostu na rzeź.  Rochas słuchał z ustami otwartemi, z oczami wytrzeszczonemi. Okropny jego nos wydłużył się. Nagle parsknął śmiechem donośnym, krzywiąc się szkaradnie.  — Co pan tam pleciesz, co znaczą te głupstwa!... To nie ma sensu za grosz! niewarto nawet mówić o tem! Mów pan o tem rekrutowi ale nie mnie, mnie, co mam dwadzieścia pięć lat służby!  I bił się pięścią w piersi. Był on synem mularza, pochodzącego z Limousin, urodził się w Paryżu i gardząc rzemiosłem ojca, zaciągnął się do wojska w osiemnastym roku życia. Żołnierz losu, nosił najprzód tornister, potem został kapralem w Afryce, sierżantem w Sewastopolu, porucznikiem po Solferino, poświęciwszy piętnaście lat egzystencyi twardej i bohaterskiej waleczności na to, by otrzymać ten stopień, z którego wyżej już posunąć się nie mógł, z powodu braku wykształcenia.  — Ale mój panie, który wiesz niby wszystko, a nie wiesz tego... Tak... w Mazagran, miałem zaledwie dziewiętnaście lat, było nas wszystkiego stu dwudziestu trzech ludzi, ni mniej ni więcej i przez trzy dni trzymaliśmy się przeciw dwunastu tysiącom arabów... Tak, tak... przez całe lata, tam w Afryce, w Mascara, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, potem w Laghouat, gdybyś był z nami mój panie, widziałbyś jak te czarne dyabły zmykały niby zające, gdy tylko się pokazaliśmy... A pod Sewastopolem, proszę pana, kroć sto tysięcy!... nie można powiedzieć, żeby tam było wygodnie! Burze, które ci kłaki ze łba wyrywały, zimno sobacze, ciągłe alarmy i w końcu te szatany wysadzają się w powietrze! No!... proszę pana, myśmy ich zmusili, że się sami upiekli w gorącym piecu!.. A pod Solferino, tam pan przecież nie byłeś, więc czego o tem gadasz? Tak... tak, pod Solferino, to była łaźnia, choć była tam taka ulewa, jakiej pan zapewne przez całe życie nie zobaczysz! Pod Solferino sprawiliśmy rzetelne cięgi austryakom. Trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszemi bagnetami, jak gdyby ich co piekło i paliło!...  Wybuchnął śmiechem, stara wesołość żołnierza francuskiego drżała w jego uśmiechu tryumfalnym. Była to dawna legenda, gdy wojacy francuzcy przebiegali świat z kochanką z jednej a butelką dobrego wina z drugiej strony, co podbijali ziemię, śpiewając zwrotki rozpustne. Dość było jednego kaprala i czterech żołnierzy, by całe armie gryzły piasek!..  Nagle krzyknął:  — Pobita, Francy a pobita!... te świnie pruskie miałyby nas pobić, nas?...  Zbliżył się i schwycił gwałtownie Weissa za klapę od surduta. Cała jego wysoka i chuda postawa błędnego rycerza, wyrażała niewysłowioną pogardę dla wszelkiego wroga, ktokolwiek by on był, bez względu na czas i miejsce.  — Słuchajno acpan... jeżeli prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy ich do domu, bijąc kolanem w tył... rozumiesz pan, kolanem w tył, aż do Berlina!...  W całej postaci jego błyszczał spokój dziecka, czysta pewność niewinności, która nic nie wie i niczego się nie boi.  — Tak to mój panie, tak, nie inaczej!  Weiss, oszołomiony, prawie przekonany — odrzekł pośpiesznie, że on tego tylko pragnie. Maurycy milczał, nie śmiejąc wtrącać się w rozmowę wobec swego zwierzchnika, i śmiał się razem z nim; ten zuch, którego uważał dotąd za głupca, wlał mu niemałą otuchę do serca. Jan ruchami głowy potwierdzał słowa porucznika. On także był pod Solferino, gdzie taka była ulewa. To się znaczy mówić! Gdyby wszyscy zwierzchnicy tak mówili, niktby nawet nie myślał o tem, że niema kotłów i pasów flanelowych.  Noc już oddawa zapadła i Rochas machał swemi wielkiemi rękami wśród ciemności. Czytał on tylko jedną książkę, opisującą zwycięztwa Napoleona, którą nabył od kolportera wędrownego. I nie mógł się uspokoić, dopóki całego zasobu swych wiadomości nie wyczerpał:  — Austryi wyłoiliśmy skórę pod Castiglione, pod Marengo, Austerlitz, Wagram. Prusaków zbiliśmy pod Eylau, Jeną, Lutzen; Rosyę pod Friedlandem, Smoleńskiem, Moskwą, Hiszpanię, Anglię tłukliśmy wszędzie! cały świat praliśmy od stóp do głów, wzdłuż i wszerz!... I dziś nas miano by prać? Dlaczego, jak? Czyżby się świat zmienił?  Wyprostował się i podniósł rękę jak drzewce sztandaru.  — Bito się tam gdzieś dzisiaj, oczekujemy wiadomości. Co tu po wiadomościach, ja wiem co się stało... Wyłupiono skórę prusakom, wykupiono tak, że ledwie dyszą, rozbito w puch!...  W tej chwili pod niebem posępnem, rozległ się donośny krzyk pełen bólu. Czyżby go wydał ptak jaki nocny? a może był to głos tajemniczy, płynący zdala, obciążony łzami? Cały obóz otulony mrokiem, zadrżał i niepokój z jakim oczekiwano na depesze idące tak wolno, zwiększył się, wzrósł znacznie. W głębi na folwarku świeca przyświecała niespokojnemu czuwaniu sztabu, wyprostowała swój płomień, podobny do gromnicy.  Była już godzina dziesiąta; Gaude podniósł się z czarnej ziemi, na której leżał i pierwszy zatrąbił na gaszenie ogni. Zagrały i inne trąbki i nikły powoli w umierającym odgłosie, jakby ogarnięte snem. Weiss, który tak długo zabawił, począł żegnać się czule z Maurycym, życząc mu powodzenia i odwagi! Uściska Henryetę od brata, wstąpi do wujaszka Fouchard. Gdy już odchodził, rozległ się szmer, cały obóz się poruszył. Przyszła wieść o wielkiem zwycięstwie Mac Mahona; następca tronu pruskiego wzięty do niewoli z dwudziestu pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska, odparta i rozbita, działa i bagaże zdobyte.  — Ba! — zawołał Rochas swym grzmiącym głosem.  I idąc za Weissem, rozpromieniony szczęściem, wołał:  — Kolanem w tył panie, kolanem w tył!  W kwadrans potem, inna depesza donosiła, że armia zmuszona była opuścić Woerth i cofa się szybko. O! cóż za noc! Rochas, zmorzony snem, owinął się w płaszcz i spał na ziemi obojętny na chłód i niewygodę. Przywykł zresztą do tego. Maurycy i Jan wsunęli się pod namiot, gdzie już Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle gnietli się nawzajem, śpiąc z głowami na tornistrach. Sześciu mogło się tu pomieścić, z warunkiem, że nogi będą mieli skurczone. Loubet rozweselił wszystkich i kazał im zapomnieć o głodzie, zapewniając Lapoulle’a, że jutro rano każdy z nich do stanie po jednej kurze; ale byli znużeni, więc pospali się odrazu, nim prusacy nadejdą. Przez chwilę Jan nie ruszał się, przyciśnięty do Maury cego; pomimo znużenia nie mógł zasnąć. Wszystko to co mówił Weiss przychodziło mu do głowy. Widział Niemcy pod bronią, szeregi niezliczone, olbrzymie i czuł, że jego towarzysz także nie spał i myślał o tem samem. Naraz ten poruszył się niespokojnie, odsunął, tak że Jan domyślał się, że mu przeszkadza. Między chłopem i wykształconym mieszczuchem, nieprzyjaźń instynktowna, wstręt sfery i wykształcenia, wytwarzały jakieś chorobliwe uczucie fizyczne. Pierwszy jednak doświadczał z tego powodu pewnego żalu, starał się jak najmniej zająć miejsca, by uniknąć nieprzyjaznej pogardy, którą odgadywał. Jakkolwiek noc była chłodna, pod namiotem było tak duszno, pośród ciał nagromadzonych, że Maurycy, rozgorączkowany, wyskoczył i rozciągnął się o kilka kroków w oddali. Jan przerzucał się z boku na bok, zanurzony w półśnie ciężkim i dręczyły go mary przykre, w których plątał się żal, że był nielubiany, z przeczuciem strasznego nieszczęścia, które zdawało się biedź ku niemu z głębi nieznanej przyszłości.  Upłynęło zapewne parę godzin; cały obóz czarny, nieruchomy, zdawał się niknąć w łonie nocy fatalnej, w której ciążyło coś bezimiennego i strasznego. Coś drżało w morzu ciemności, jakiś szelest unosił się w nieskończoności, jakiś szmer trudny do określenia, niby tentent konia, brzęk szabli, przemykanie się zapóźnionego włóczęgi, wszystkie te zwykle odgłosy nocy, które teraz przybierały charakter groźby. Nagle w pobliżu namiotu markietańskiego zajaśniało wielkie światło i całe czoło obozu oblało blaskiem. Widać było szeregi kozłów z bronią, jej lufy połyskujące, w których drgały płomyki czerwone, podobne do barwy krwi świeżej; ukazały się w tym nagłym pożarze straże ciemne i wyprostowane. Czyżby to był nieprzyjaciel, o którym wodzowie mówili od dwóch dni, i naprzeciw którego przybyli z Belfortu do Milhuzy? Nagle wśród gwałtownego snopu iskier, ogień zgasł. To stos drzewa mokrego, tak długo rozniecany przez Lapoulle’a i Loubeta, żarząc się przez całe godziny, buchnął nagle płomieniem.  Jan, przerażony tym blaskiem jaskrawym, wyszedł również pośpiesznie z namiotu i o mało, że nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu, patrzał przed siebie. Noc stawała się coraz ciemniejszą i obaj żołnierze ułożyli się na ziemi, o kilka kroków jeden od drugiego. Teraz mieli przed sobą, w głębi gęstych ciemności tylko okno folwarku oświecone, tę świecę zatraconą, która zdawała się błyszczeć przy umarłym. Która godzina być mogła? może druga, może trzecia. Tam, sztab wcale się nie kładł na spoczynek. Słychać było krzykliwy głos generała Bourgain-Desfeuilles, rozdrażnionego nocą bezsenną, wśród której pokrzepiał się tylko grogiem i cygarami. Nowe depesze nadeszły, rzeczy widać szły niedobrze, cienie sztafet galopowały zamazane i niewyraźne. Co się tam stało? Czyżby to już był koniec? Zimny przewiew przeszedł po nad obozem, zanurzonym w śnie i niepokoju.  W tem Jan i Maurycy poznali pułkownika de Vineuile, którego cień chudy i wysoki przesuwał się szybko. Szedł zdaje się z majorem Bouroche, mężczyzną rosłym z głową lwa. Obaj zamieniali ze sobą słowa bez związku, słowa niezupełne, szeptane, jakie się słyszy w brzydkim śnie.  — Przyszła z Bazylei... nasza pierwsza dywizya rozbita... dwanaście godzin walki... cała armia w odwrocie...  Cień pułkownika zatrzymał się i zawołał na drugi cień, który biegł lekki, delikatny, szlachetny.  — To ty Beaudoin?  — Tak pułkowniku.  — Ach mój kochany, Mac Mahon jest pobity pod Froeschwiller, Frossard pobity pod Spickeren, de Failly obezwładniony między nimi dwoma... Pod Froeschwiller jeden tylko korpus przeciw całej armii cudów dokazywał. Stracone wszystko, ucieczka, panika, Francya otwarta...  Łzy go dusiły, słowa rozpływały się w oddaleniu; trzy cienie znikły w ciemności.  Mauryoy, drżąccoałem ciałem, stanął na nogi.  — Ot mój Boże! — zawołał.  I nic więcej wyrzec nie mógł, a Jan z sercem ściśniętem mruczał:  — O, przeklęty losie!... ten pan, krewniak pański miał widać racyę, mówiąc, że oni mocniejsi są od nas...  Mauryoy, na pół nieprzytomny, o mało go nie zdusił. Prusacy mocniejsi od francuzów! duma jego krwią ciekła. A chłop tymczasem mówił spokojnie i uparcie:  — To widzisz pan, nic nie znaczy. Dlatego, że się trochę po skórze dostało, nie trzeba tracić odwagi.. Oddamy im to...  Nagle przed nimi zarysowała się druga postać. Poznali Rochasa, owiniętego jeszcze w płaszcz, którego błędne szmery, może tchnienie klęski, zbudziły z twardego snu. Chciał wiedzieć o co idzie, zadawał pytania.  Gdy nakoniec z wielkim trudem zrozumiał wszystko, nadzwyczajne zdumienie odbiło się w jego oczach poczciwych.  Może, dziesięć razy powtórzył:  — Pobici? jak to pobici? dlaczego pobici?  Niepokój nocy tą klęską był brzemienny. Teraz na wschodzie dzień szarzał, dzień mętny, niewypowiedzianie smutny zajrzał pod namioty. W jednym z nich można było rozróżnić ziemistą twarz Loubeta i Lapoulle’a, Chouteau i Paohe’a, którzy chrapali zawzięcie z ustami otwartemi. Zorza żałobna jaśniała pośród mgły szarej, pod — noszącej się tam w głębi, z dalekiej rzeki.

Rozdział II

Koło godziny ósmej słońce rozpędziło ciężkie mgły i wesoła, gorąca niedziela sierpniowa zajaśniała nad Milhuzą, nad obszerną i żyzną płaszczyzną. W obozie, teraz zbudzonym ze snu, szemrzącym życiem, słyszano dzwony wszystkich parafij, dźwięczące w wilgotnem powietrzu. Ta piękna niedziela straszliwej klęski, jaśniała weselem, niebem czystem dnia świątecznego.  Gaude nagle zatrąbił na śniadanie, oo bardzo zadziwiło Loubeta. Co to znaczy? czyżby to były owe kury, które obiecał wczoraj Lapoulle’owi? Urodzony wśród hal paryzkich, na ulicy de la Cossonnerie, syn nieprawy przekupki, zaciągnął się do wojska za „kilka groszy“ jak mówił, skosztowawszy wprzódy wszelkiego rodzaju rzemiosł; był łakotnisiem, wiecznie tylko marzącym o przysmakach. Pobiegł więc zobaczyć co to takiego, podczas gdy Chouteau, artysta, malarz pokojowy z Montmartre, mężczyzna piękny i rewolucyonista, wściekły że go znów powołano do szeregów, pokpiwał sobie ostro z Pache’a, którego schwycił klęczącego poza namiotem i odmawiającego pacierze. A to dopiero nabożniś! czemu nie poprosi swego Pana Boga, żeby mu dał sto tysięcy dochodu? Ale Pache, pochodzący z zapadłej wioski pikardyjskiej, wątły i cichy, pozwolił kpić z siebie, z niemą uległością męczennika. Był on kozłem ofiarnym sekcyi razem z Lapoullem, olbrzymem, klocem wyrosłym na bagnach Solonii i tak głupim, że przybywszy do pułku, pytał się, czy by nie mógł zobaczyć króla! Chociąż więc straszna nowina o klęsce pod Froeschwiller obiegała od rana, czterej ci żołnierze śmieli się i pełnili zwykłe swe obowiązki z obojętnością maszyn.  Nagle zapanowało drwiące zadziwienie. Kapral Jan w towarzystwie Maurycego, szedł niosąc drwa do palenia. Rozdawano więc drzewo nakoniec, którego napróżno wczoraj oczekiwano, dla ugotowania zupy. Tylko dwanaście godzin spóźnienia!  — Niech żyje intendentura! — krzyknął Chouteau.  — No! no! nie mam nic przeciw temu, byle dostarczała co potrzeba — odrzekł Loubet. — Zobaczycie, jaki wam pyszny kapuśniaczek ugotuję!...  Zwykle, dobrowolnie podejmował się gotować, za co mu dziękowano, gdyż gotował wybornie. Tylko, że wtedy obarczał Lapoulle’a prawdziwą pańszczyzną.  — Ruszaj mi po szampana! poszukaj trufli!...  Dziś rano przyszła mu do głowy dziwaczna myśl ulicznika paryskiego, żeby sobie zadrwić z biedaka.  — Żywo, dawaj mi kurę!  — A gdzież jest?  — Ależ tam, na ziemi... ta sama, com ci ją wczoraj obiecał, a którą kapral dopiero co przyniósł!  I wskazał mu wielki kamień biały, leżący u ich nóg. Zmię8zany Lapoulle podniósł kamień i obracał go w ręku na wszystkie strony.  — Milionset dyabłów! dalej, wypłucz mi tę kurę!... jeszcze! wypłucz jej łapy, szyję. Więcej wody, próżniaku, niedołęgo!...  I tak sobie, dla kpin, gdyż nadzieja śniadania rozweseliła go i obudziła w nim skłonność do żartów, wrzucił kamień wraz z mięsem do kotła pełnego wody.  — To doda smaku rosołowi! Co? — tyś o tem nie wiedział, nic więc nie umiesz, ty gamoniu!... Dostaniesz za to sam kuperek i zobaczysz, jakie to smaczne!  Cała sekcya kładła się od śmiechu, patrząc na Lapoulle’a, który przekonany o prawdzie słów Loubeta, już z góry się oblizywał. Ach, szelma ten Loubet, z nim niepodobna się nudzić! Gdy ogień trzeszczeć począł, gdy kociołek szumiał, wszyscy otoczyli go kołem i pożądliwie patrzeli na mięso dygoczące w wodzie, wdychając w siebie przyjemny zapach, jaki się dokoła rozchodził. Głodni byli od wczoraj jak psy; myśl o śniadaniu zachwycała wszystkich. Pobito nas to prawda, ale to nie przeszkadza, że należy się posilić. W całym obozie buchały ognie, kociołki szumiały i unosiły się krzykliwe i żarłoczne objawy radości wśród dźwięku dzwonów płynących ciągle ze wszystkich wież Milhuzy.  Naraz, koło dziewiątej, zapanował jakiś ruch, oficerowie poczęli biegać a porucznik Rochas, któremu kapitan Beaudoin wydał przed chwilą jakiś rozkaz, przeszedł przed namiotami swego plutonu, wołając:  — Dalej, rzucać wszystko, zwijać wszystko, wyruszamy!  — A śniadanie?...  — Śniadanie na kiedyindziej! Wyruszamy natychmiast!  Trąbka Gauda brzmiała nalegająco. Zapanowało powszechne zdumienie; wszystkimi owładnął głuchy gniew. Jakto? maszerować bez jedzenia, nie poczekać godzinki, żeby się śniadanie ugotowało! Sekcya chciała mimo to wypić rosół; ale była to tylko woda ciepła, a mięso nieugotowane, podobne do skóry, nie dało się ugryźć; Chouteau mruczał i klął pod nosem, tak że Jan musiał się w to wdać, żeby przyśpieszyć przygotowania do pochodu. Cóż więc było tak nagłego, po co uciekać, napędzać ludzi i niepozwolić im nawet pokrzepić swe siły? Maurycemu po wiedziano, że wojsko wyrusza przeciw prusakom, dla pomszczenia się na nich, ale nie wierzył temu, ruszając ramionami. W ciągu kwadransa, obóz został zwinięty, namioty przytrokowane, kozły rozebrane, tak że została tylko naga ziemia i ogniska kuchenne, poczynające już gasnąć.  Ważne przyczyny zmusiły generała Douay do nagłego odwrotu. Depesza podprefekta z Schelestadt, z dnia przedwczorajszego, znalazła potwierdzenie; telegrafowano, że znów spostrzeżono ognie pruskie, że Markolsheim jest zagrożony; inny telegram doniósł, że korpus armii nieprzyjacielskiej przechodził Ren pod Hunningue. Nadchodziły obfite i dokładne szczegóły; widziano jazdę i artyleryę, wojska maszerujące i kierujące się do jednego zbornego punktu. Gdyby się zatrzymano jeszcze godzinę, linia odwrotu na Belfort byłaby odciętą. Wobec klęski, po Wissemburgu i Froeschwiller, generał osamotniony, stojący na straconej placówce w przedniej straży, musiał się tylko jaknajśpieszniej cofać, tym więcej, że nowe wiadomości, nadeszłe rano, zwiększały ogrom niebezpieczeństwa.  Najprzód pognał sztab tęgim kłusem, kłując konie ostrogami, z obawy, żeby go prusacy nie uprzedzili i nie zajęli Altkirchu. Generał Bourgain Desfeuilles, przewidując marsz ciężki, był na tyle przezorny, że wstąpił do Milhuzy i zjadł tam obfite śniadanie, klnąc na te marsze bezcelowe Milhuza, patrząc na wyjeżdżających oficerów była w rozpaczy; mieszkańcy na widok odwrotu, wybiegli na ulice, narzekali na nagle odejście tych wojsk, których przybycia tak gorąco pragnęli; opuszczano ich więc, niezliczone bogactwa nagromadzone na dworcu kolejowym miały wpaść w ręce nieprzyjaciół, a ich miast, najdalej wieczorem ma być podbite? A dalej, w drodze, na polach, wieśniacy wychodzili przed domy, zdziwieni, przerażeni. Jakto! te pułki, które widzieli przybywające wczoraj, idące na walkę, cofały się już, uciekały bez boju! Wodzowie byli posępni, popędzali konie nie odpowiadając na pytania, jak gdyby nieszczęście szło ich śladem. A więc to prawda, że prusacy zgnietli armię, że tłoczyli się ze wszystkich stron do Francyi, jak woda w czasie przyboru. I w czystem, cichem powietrzu, ludność przejęta popłochem słyszała daleką wrzawę najazdu, wzrastającą z każdą chwilą; wozy napełniały się sprzętami, domy się wypróżniały, całe rodziny ciągnęły szeregiem po drogach, gnane na oślep strachem.  W zamęcie odwrotu, wzdłuż kanału idącego od Rodanu do Renu, w pobliżu mostu, pułk 106, uszedłszy zaledwie jeden kilometr, musiał się zatrzymać. Rozkazy pochodu źle obmyślane i gorzej wykonane, stłoczyły tutaj całą drugą dywizyę. Przejście było tak wązkie, pięć metrów mające zaledwie szerokości, że defilada wlokła się nieskończenie długo.  Dwie godziny przeszły, a pułk 106 czekał ciągle nieruchomy, przed nieskończoną falą płynącą koło niego. Żołnierze, stojąc pod palącem słońcem, z tornistrami na plecach, z bronią u nogi, poczęli się niecierpliwić.  — Zdaje się, że dostaliśmy się do tylnej straży — rozległ się szyderczy głos Loubeta.  Ale Chouteau uniósł się:  — Drwią sobie z nas i obcą nas tu żywcem ugotować. Przyszliśmy tu pierwsi, więc pierwsi przejść powinniśmy! A że z drugiej strony kanału, na szerokiej i żyznej płaszczyźnie, na drodze wijącej się pośród chmielników i dojrzałego zboża, widać było doskonale cały ruch wojsk, które odbywały tę samą drogę z powrotem, którą przebyły wczoraj, więc poczęto szydzić, i kpić gniewnie:  — Niema co, to jest doskonałe! — wołał Chouteau. — Pyszny jest ten ich marsz na nieprzyjaciela, o którym nam brzęczą nad uchem od wczoraj rana... Nie, doprawdy to trochę za wiele. Przychodzimy, zwijamy obóz, nie mogąc nawet połknąć kapki rosołu!  Śmiech i szyderstwa wzrastały, a Maurycy, stojący niedaleko Chouteau, przyznawał jego słowom słuszność. Dlaczego nie pozwolono im ugotować i zjeść spokojnie śniadania, kiedy tu stoją napróżno od dwóch godzin jak kołki? Jeść mu się chciało i czarny żal go brał na myśl kociołków zbyt prędko wywróconych, gdyż nie mógł pojąć konieczności tego pośpiechu, który mu się wydawał strasznie głupim i nikczemnym. Zupełnie jak zające!...  Naraz porucznik Rochas zwymyślał sierżanta Sapina, że nie umie utrzymać swych ludzi w karbach. Na wrzawę, kapitan Beaudoin, jak zawsze porządny, zbliżył się i zawołał:  — Cicho tam w szeregach!  Jan, milczący, stary żołnierz włoski, przywykły do karności, patrzał na Maurycego, którego zdawały się bawić złośliwe i przesadzone uwagi Chouteau’a. Dziwił się, jakim sposobem, pan, młodzieniec tak pięknie wyedukowany, może aprobować rzeczy, do pewnego stopnia prawdziwe, ale o których mówić nie należy? Gdyby każdy żołnierz chciał ganić swych zwierzchników i dawać im rady, to na pewno, nie dalekoby wojsko zaszło...  Nakoniec, po oczekiwaniu trwającem jeszcze godzinę, pułk otrzymał rozkaz pochodu. Na nieszczęście most był tak jeszcze zawalony przez ogon dywizyi, że wkradł się straszliwy nieporządek. Pułk się zmięszał, jedne kompanie przemykały się, podczas gdy inne przyciśnięte do brzegu rzeki, musiały się zatrzymać. Na dobitkę jakiś szwadron kawaleryi koniecznie chciał przejść, spychając na pola maruderów, których piechota już zostawiała. W ciągu godziny marszu, obła banda łazęgów wlokła się za wojskiem, wydłużając się i spóźniając jakby umyślnie.  W ten to sposób Jan znalazł się na tyle, zabłąkany na drodze wązkiej ze swą sekcyą, której nie obciął opuścić. Pułk zniknął; nie widać było ani jednego oficera. Byli tylko sami żołnierze, mięszanina różnych pułków, ludzie znużeni, idący kupą, pierwszą lepszą drogą, jaka się nawinęła. Słońce paliło jak rozpalonem żelazem a tornistry, obciążone namiotami i najrozmaitszą swą zawartością, gniotły ramiona jak bryły ołowiu. Wielu było nieprzyzwyczajonych do tego, ubrano ich bowiem w grube płaszcze połowę, które im ciążyły nadzwyczajnie. Nagle, jakiś blady drobny żołnierz, z oczami pełnemi wody, zatrzymał się i rzucił swój tornister do rowu z głębokim oddechem, z westchnieniem człowieka umierającego i nagle odzyskującego życie.  — O! ten znalazł się w kropce! — mruknął Chouteau.  Mimo to szedł dalej, zgarbiony pod ciężarem. Ale dwóch innych poszło za przykładem bladego żołnierza. Widząc to, nie mógł wytrzymać:  — Precz! — zawołał.  I szybkim ruchem ręki rzucił swój tornister w krzaki. Dziękuję! dwadzieścia pięć kilo dźwigać na karku! miał tego dosyć. Nie był przecież bydlęciem pociągowem, by wlec to na sobie.  Zaraz naśladował go Loubet i zmusił Lapoulle’a do zrobienia tego samego. Pache, przeżegnawszy się przed krzyżem na drodze, odpiął paski i położył starannie tornister u stóp jakiegoś niskiego muru, jak gdyby miał zamiar wrócić po niego niedługo. Sam Maurycy tylko pozostał jeszcze z pakunkiem na plecach, gdy Jan, odwróciwszy się spostrzegł swych żołnierzy z plecami wolnemi.  — Weźcie mi zaraz tornistry, gdyż wpakują mię za to do kozy!  Ale żołnierze, choć nie podnieśli jeszcze rokoszu, z minami ziemi i milczącemi szli dalej, popychając przed sobą kaprala po wązkiej drodze.  — Czy weźmiecie wasze tornistry, co? chcenie bym zdał o was raport?  Słowa te wywarły na Maurycego takie wrażenie, jakby go kto uderzył biczem po twarzy. Raport! ten cham, ten gbur obce zdać raport, dla tego, że biedacy, pozbawieni sił, pragnęli sobie ulżyć! I oślepiony gniewem gorączkowym, szybko odpiął paski i rzucił tornister na drogę, wlepiając w Jana wzrok wyzywający.  — Dobrze — odrzekł tenże z miną rozsądną, nie mogąc wszczynać sporu. — Pomówimy o tem wieczorem.  Maurycy cierpiał straszliwie na nogi. Wielkie i twarde trzewiki, do których nie był przyzwyczajony, obtarły mu skórę zupełnie. Był on słabego zdrowia, krzyż go bolał od tornistra, choć go zrzucił, a ciężar karabina, który nie wiedział na które ramię położyć, zapierał mu oddech w piersiach. Ale cierpiał więcej moralnie, w przystępie rozpaczy, która nim owładnęła. Nagle, bez możliwości oporu, brały znów w nim górę złe instynkta, budził się w nim dawny utracyusz, którego się wstydził. Jego wybryki w Paryżu, były szaleństwem „tamtego“ jak mówił, chłopca słabego, jakim się stawał w złej godzinie, zdolne go do najgorszych nikczemności. A teraz, gdy się wlókł pod palącem słońcem, był tylko bydlęciem z tego zapóźnionego stada, rozpierzchłego, rozsianego po drodze. Było to odbicie klęski, odgłos piorunu spadłego bardzo daleko, o całe mile, a którego konające echo biło teraz po piętach tych ludzi, ogarniętych trwogą, uciekających choć nie widzieli dotąd nieprzyjaciela. I czegóż się spodziewać? na co liczyć? czyż nie skończyło się wszystko? Klęska, pobicie, nic nie pozostaje jak ledz i umrzeć!...  — To nic — krzyczał głośno Loubet ze śmiechem łobuza targów paryzkich — idziemy do Berlina, tylko w inny sposób.  Do Berlina! do Berlina! krzyk ten, wydawany przez tłum rojący się na bulwarach przez noc szalonego zapału, brzmiał jeszcze w uszach Maurycego. Wszak ten okrzyk zachęcił go do zaciągnięcia się w szeregi. Wiatr zmienił swój kierunek pod naciskiem burzy, nastąpił straszny przeskok, i w tej ufności rozegzaltowanej tkwił cały temperament narodu, a teraz po pierwszych niepowodzeniach nikł, zmieniał się w rozpacz porywającą tylu żołnierzy błędnych, zwyciężonych i rozproszonych wprzód, nim się z wrogiem zmierzyli.  — Ach, jakże mię pali w łapy to karabinisko — zawołał znów Loubet, przerzucając jeszcze raz sztucer z ramienia na ramię. Tę fujarkę chętniebym wysłał na przechadzkę!  I przypominając sobie sumę, jaką otrzymał za zastępstwo w wojsku, krzyczał.  — Bagatela! pięćset kółeczek za to rzemiosło... okradziono mię bezwiednie!... Ten sam bogacz, teraz pali sobie fajeczkę w swym domu, a ja tu za niego łeb sobie rozbijam!  — Ja, burknął Chouteau, kończyłem swą służbę i miałem już iść do domu... Ale cóż! człowiek nie ma szczęścia i musiał wpaść w takie świństwo!  Puścił w ruch wahadłowy swą strzelbę, poczem rzucił ją gwałtownie na drugą stronę płotu.  — Idź do dyabła, paskudny sprzęcie!  Karabin wywrócił dwa koziołki i padł w bruzdę, leżąc tam długi, nieruchomy, podobny do trupa. Za tym przykładem poleciały inne. Pole wkrótce pokryło się bronią, zdrętwiałą, smutną, opuszczoną, pod palącemi promieniami słońca. Był to rodzaj szaleństwa zaraźliwego, głód dręczył żołądki, trzewiki uciskały nogi, ten pochód nużący, klęska nieprzewidziana, której groźba zdała się pędzić za nimi. Niczego dobrego się już nie spodziewano, wodzowie uciekający, intendentura, która jeść nie dawała, zmęczenie, ogłupienie, chęć skończenia wszystkiego, chociaż nic jeszcze nie zrobiono. Cóż więc dziwnego! karabiny leciały za tornistrami. I wśród głupiej wściekłości, wśród szyderstw szaleńców, których to bawiło, karabiny padały obok długiego szeregu tych łazęgów, rozproszonych po polu.  Loubet przed rzuceniem swego, wywinął w nim pięknego młynka, niby pałką tamburmażora. Lapoulle widząc, że wszyscy tak robią, myślał że to należy do regulaminu wojskowego i poszedł za tym przykładem. Ale Pache w niejasnem poczuciu obowiązku, jakie zawdzięczał swemu wychowaniu religijnemu, nie chciał tego uczynić, za co Chouteau obrzucał go obelgami, nazywając księżem dzieckiem.  — To ci dopiero bałwan!... chłopska matka kazała mu co niedziela połykać Pana Boga!... idź służyć do mszy... to podle, nie robić tego co koledzy!  Maurycy ponury szedł w milczeniu, z głową pochyloną pod upałem dnia. Szedł niby w śnie dręczącym, otoczony widziadłami, jak gdyby posuwał się ku jakiejś przepaści, leżącej przed nim; było to niejako obniżenie się całej natury człowieka ucywilizowanego, obniżenie tłoczące go do poziomu tych nędzników, którzy go otaczali.  — Wiesz co — zawołał nagle do Chouteau — ty masz racyę!  I położył już karabin na stosie kamieni, gdy Jan, opierający się napróżno temu bezwstydnemu porzucaniu broni, spostrzegł to. Skoczył naprzód.  — Podnieś pan natychmiast swój karabin, natychmiast, czy słyszysz?  Fala strasznego gniewu rozlała się nagle na twarzy Jana. On zwykle tak spokojny, zawsze skłonny od środków łagodnych, miał teraz oczy pełne płomieni, glos grzmiący powagą. Żolniłrze jego, którzy go nigdy takim nie widzieli, zatrzymali się zdziwieni.  — Podnieś pan karabin natychmiast, albo wezmę się do ciebie! Maurycy, drżąc, wyrzekł jedno tylko słowo, które sądził, że jest obelżywem:  — Cham!  — Tak, jestem chamem, a ty jesteś panem, ty!... A jednak jesteś świnią, tak, wstrętną świnią. Ja to panu mówię!  Rozległy się dzikie wrzaski, ale kapral mówił dalej z mocą niezwykłą:  — Kiedy kto ma edukacyę, to powinien to okazać. Jeżeli my wszyscy jesteśmy chłopami i gburami, to powinieneś nam pan dawać przykład, bo umiesz więcej od nas... Podnieś karabin, do wszystkich dyabłów, albo ci w łeb strzelę, gdy przybędziemy na miejsce.  Maurycy, pokonany, podniósł karabin. Łzy wściekłości zasłaniały mu oczy. Szedł, zataczając się jak pijany, między kolegami, którzy teraz drwili z tego, że ustąpił. Ach ten Jan! nienawidził go z całej duszy, dotknięty do żywego tą lekcyą kolącą, zwłaszcza, że czuł iż nie miał słuszności. Chouteau mruczał obok niego, że dla takich kaprali trzeba poczekać na pierwszą lepszą bitwę, by im posiać kulkę. Maurycemu w oczach czerwieniało wszystko, i widział już siebie jak mierzył z poza muru do Jana.  Ale co innego zwróciło teraz uwagę wszystkich. Loubet spostrzegł, że Pache, podczas sprzeczki, rzucił także swój karabin, kładąc go łagodnie pod krzakiem. Dlaczego to zrobił? nie umiałby wytłomaczyć, śmiejąc się przytem półgębkiem i trochę wstydliwie, jak chłopiec, któremu wyrzucają pierwszy jego grzech. Zresztą szedł wesoło, rozochocony, machając zawzięcie rękami. I długim tym gościńcem oblanym przez słońce, wśród zboża dojrzałego i chmielników ciągnących się jeden za drugim, postępowali dalej w nieładzie, trzymając się już teraz razem, bez tornistrów i bez broni, podobni do tłumu zbłąkanego, wałęsającego się, mięszanina nicponiów i żebraków, na widok których drzwi chat wiejskich pośpiesznie się zamykały.  W tej chwili nowe spotkanie rozdrażniło jeszcze bardziej Maurycego. Głuchy turkot przeciągły dochodził z oddali. Była to artylerya rezerwy, która wyruszyła ostatnia i której czoło ukazało się na zakręcie drogi tak nagle, że maruderzy ledwie mieli czas skoczyć w bok drogi. Szła ona kolumną, posuwając się wspaniałym kłusem, w zupełnym porządku, cały park sześciu bateryj, pułkownik z boku a oficerowie na swych miejscach. Działa szły brzęcząc, w równych odstępach, starannie zachowanych, a przy każdem jaszczyk, konie i ludzie. I Maurycy w piątej bateryi, poznał doskonale armatę swego krewniaka Honoryusza. Wachmistrz jechał przy niej, osadzony dumnie na koniu, z lewej strony podoficera, pięknego blondyną Adolfa, który siedział na dzielnym koniu alezyańskim, doskonale dobranym do wałacha sąsiedniego; a wśród sześciu kanonierów, siedzących parami na koźle i jaszczykach, znajdował się we właściwem miejscu celownik, Ludwik, brunecik, kolega Adolfa, jego żona, jak mówiono, według przepisów łączących konnego kanoniera z pieszym. Urośli oni teraz w oczach Maurycego, który ich poznał w obozie; i działo zaprzężone w cztery konie, oraz jaszczyk zaprzężony w sześć koni, zdawało mu się, że błyszczy jak słońce, wymuskane, czyste, ukochane przez wszystkich, przez zwierzęta i ludzi, skupionych koło niego w porządku i miłości kochającej się rodziny; a nadewszystko boleśnie odczuł pogardliwe spojrzenie, jakiem kuzyn Honoryusz powitał łazęgów, zdumiony, że spostrzegł go w tej gromadzie ludzi bezbronnych. Już orszak się kończył, zapasy artyleryjskie, jaszczyki, wozy z sianem, kuźnie. Potem w ostatnim tumanie kurzu widać było tylko nogi koni i ludzi, którzy znikli na drugim zakręcie drogi, wśród cichnącego stuku podków i kół.  — Do licha! — zawołał Loubet — niewielka sztuka nadymać się, gdy się jedzie powozem!  Sztab zastał Altkirch niezajętem. Prusacy jeszcze nie nadeszli. Ale generał Douay ciągle w obawie, żeby mu nie deptali po piętach, lękając się, że się ukażą lada chwila, chciał dotrzeć koniecznie do Dannemarie, gdzie czoło kolumny weszło dopiero o piątej godzinie wieczór. Była już godzina ósma, noc zapadała, gdy rozłożono się biwakiem wśród zamętu pułków, o połowę zmniejszonych. Ludzie wyczerpani padali z głodu i znużenia. Prawie do godziny dziesiątej przybywali maruderzy, szukając i nie mogą znaleźć swych kompanij, żołnierze pojedynczy, drobne gromadki, cały ten opłakany i nieskończony ogon łazęgów i zniechęconych, porozrzucany wzdłuż drogi pochodu.  Jan, jak tylko połączył się z pułkiem, począł szukać porucznika Rochasa, żeby mu złożyć raport. Znalazł go, jak również kapitana Beaudoin naradzających się z pułkownikiem wszyscy trzej przed drzwiami małej oberży, bardzo zaniepokojeni wynikiem apelu, nie wiedząc gdzie się znajdują ich żołnierze. Pułkownik, usłyszawszy pierwsze słowa kaprala, kazał mu się zbliżyć i opowiedzieć wszystko. Jego długa żółta twarz, oczy czarne, białe jak śnieg włosy i długie zwisające wąsy, wyrażały milczące strapienie.  — Pułkowniku — zawołał kapitan Beaudoin, nie czekając na zdanie swego zwierzchnika — trzeba rozstrzelać z pół tuzina tych bandytów..  Porucznik Rochas ruchem głowy potwierdził ten wniosek. Ale pułkownik odrzekł z wyrazem bezsilności:  — Zawielu ich jest... jakże chcesz? blisko siedmiuset! kogo wziąć na ich miejsce?... A zresztą, gdybyś pan wiedział! generał nie chce. On jest łagodny, mówi że w Afryce nigdy żadnego żołnierza nie ukarał... Nie, nie! nie mogę. To byłoby straszne.  Kapitan ośmielił się powtórzyć:  — Tak, to straszne... to koniec wszystkiego.  Jan już odchodził i słyszał jak major Bouroche, którego nie widział, stojąc na progu oberży, mruczał głucho: nie ma już karności, nie ma kary, armię dyabli biorą! Za tydzień będą zwierzchników kolanami w tył bili, a tymczasem gdyby kilku tym łajdakom łby zmyto kulami, inni dobrzeby się namyślać zaczęli.  Nikt nie został ukarany. Oficerowie straży tylniej, eskortujący furgony, byli na tyle przezorni, że pozbierali tornistry i broń, leżącą po obu stronach drogi. Brakło zaledwie kilku sztuk, żołnierze zostali znów uzbrojeni nad ranem, cichaczem, jakby dla zamazania całej sprawy. Wydano rozkaz zwinięcia obozu o godzinie piątej rano, ale już o czwartej zbudzono żołnierzy, naglono o pośpiech w odwrocie do Belfortu, w tem przekonaniu, że prusacy byli zaledwie o dwie lub trzy mile oddaleni. Musiano znów poprzestać na sucharach; wojsko było wycieńczone tym spoczynkiem krótkim i gorączkowym, bez cieplej strawy w żołądku. Znowu tego poranku, porządek marszu był naruszony przez ten nagły i przyśpieszony ruch.  Był to dzień ciężki i pełen smutku. Wygląd kraju się zmienił; wkroczono w okolicę górzystą, drogi się spinały, wlokły po spadkach wysadzonych jodłami; wązkie doliny, zarosłe jałowcem, oblane były złotem. Ale wśród tych pól, błyszczących pod słońcem sierpniowem, trwoga rosła z każdą godziną. Nowa depesza polecająca merom, ażeby uprzedzili mieszkańców, iż dobrze zrobią chowając to co mają kosztownego, doprowadziła zdziwienie i popłoch do ostatnich granic. A więc nieprzyjaciel już jest? czy zdążymy przynajmniej wymknąć mu się? I wszystkim się zdawało, że słyszą wzmagające się dudnienie najazdu, ten szum rzek wezbranych; w każdej wsi prawie na potykano nowiny, zwiększające trwogę, płacz i narzekania.  Maurycy szedł krokiem lunatyka, z nogami zakrwawionemi, z plecami przygniecionemi tornistrem i karabinem. Nie był już zdolny do zebrania myśli, wpadł w stan pół-senny; nie słyszał stąpania kolegów, czuł tylko Jana po swej stronie lewej, który był także znużony i zbolały. Wsie, które przechodzili, budziły poprostu litość i trwogę. Jak tylko ukazywało się cofające się wojsko, ta banda zmęczonych żołnierzy, wlokących nogi leniwie, mieszkańcy otaczali ich, przynaglali do pośpiechu. Cała ta Alzacya tak spokojna przed dwoma tygodniami, oczekująca wojny z uśmiechem, przekonana, że toczyć się będzie w Niemczech, a tu tymczasem Francya została najechana i u nich to, około ich domów, na ich polach, burza rozszaleje, podobna do tych strasznych huraganów gradu i piorunów, które niszczą całe kraje w ciągu jednej godziny! Przed drzwiami, wśród nadzwyczajnego zamięszania, mężczyźni ładowali wozy, pakowali meble tłukąc i łamiąc wszystko. Z góry, przez okna, kobiety wyrzucały pościel, wynosiły kolebki, których o mało nie zapomniano. Przywiązywano do nich dzieci, umieszczano je na wierzchu, między nogami krzeseł i stołów wywróconych. Na drugim wozie, nieco z tyłu, przywiązywano do szafy starego ojca kalekę, którego wywożono jak sprzęt jaki! Wreszcie ci, którzy nie mieli wozów, pakowali swe ruchomości na taczki, inni biegli obciążeni łachmanami, jeszcze inni myśleli tylko o zegarze, który przyciskali do piersi, jak dziecię. Nie mogąc wszystkiego zabrać, porzucano meble, paczki z bielizną zbyt ciężkie ciskano do rowu. Niektórzy przed oddaleniem się zamykali wszystko, domy wyglądały jak wymarłe, okna i drzwi zabite; większa jednak część w pośpiechu, w rozpaczliwem przekonaniu, że wszystko zostanie zburzone, zostawiała stare swe domostwa otwartemi, okna i drzwi na roścież, przez które widać było izby puste zupełnie. Te domy biedne i otwarte robiły najsmutniejsze wrażenie, wrażenie miast szturmem wziętych, wyludnionych przez trwogę, z których nawet koty uciekły ze strachu przed zbliżającą się grozą. Opłakane to widowisko w każdej wsi się powtarzało i przybierało coraz ciemniejsze barwy; liczba uciekających zwiększała się, zamięszanie rosło, widać było pięście wyciągnięte, słychać przekleństwa i płacz.  Ale Maurycy doznawał największych zgryzot w drodze, na gościńcu, wśród pola. W miarę, jak się zbliżano do Belfortu, łańcuch uciekających skupiał się, tworzył szereg nieprzerwany. O! biedni ludzie, sądzący, że znajdą schronienie w marach twierdzy! Mąż popędzał konia, żona szła za nim, wlokąc dzieci. Całe rodziny śpieszyły, upadając pod tobolami, rozproszone, gdyż dzieci nie mogły zdążyć za starszymi, wśród oślepiającej białości gościńca, palonego przez słońce letnie. Wielu zdjęło trzewiki, szło boso dla pośpiechu; matki napół obnażone, nie przestając się posuwać naprzód, karmiły plączące niemowlęta. Twarze przerażone zwracały się wtył, ręce rozpaczliwie podnosiły się, jak gdyby chciały ograniczyć widnokrąg, w tym wichrze trwogi, która najeżała włosy na głowach. Inni, właściciele folwarków, z całą swą służbą, biegli na przełaj przez pola, pędząc przed sobą rozłażące się trzody; owce, krowy, woły, konie, które biczem wypędzano ze stajni i obór. Kierowały się one ku wąwozom, wyżynom, samotnym lasom, podnosząc tumany kurzu wielkiej wędrówki, jak niegdyś gdy ludy najechane ustępowały miejsca zwycięskim barbarzyńcom. Mieli oni tam mieszkać w szałasach, wśród skał zaprzepaszczonych, zdała od dróg, gdzie żaden żołnierz nieprzyjacielski nie śmiałby się zapuścić. Kurz unoszący się nad nimi ginął poza kępkami jodeł, wraz z gasnącym odgłosem beczenia i kopyt bydlęcych, podczas gdy tu, na drodze, fala wozów i pieszych płynęła ciągle, przeszkadzając marszowi wojska, tak ścieśniona w miarę zbliżania się do Belfortu, tak pędząca nieprzeparcie naprzód, że kilkakrotnie musiano pochód żołnierzy wstrzymywać.  Podczas jednego z takich odpoczynków, Maurycy był świadkiem sceny, której wspomnienie zostało mu na całe życie, podobne do policzka wymierzonego silną dłonią.  Tuż przy drodze stał dom samotny, mieszkanie jakiegoś biednego chłopa, którego nędzne grunta rozciągały się w tyle. Nie chciał on opuścić swego pola, przywiązany do roli zbyt silnie; i został nie mogąc się oddalić bez rozdarcia własnego serca. Widać go było w izbie dolnej, jak siedział na ławie, patrząc wzrokiem szklanym na przechodzących żołnierzy, których odwrót oddawał jego zboże dojrzałe nieprzyjacielowi. Obok niego stała żona, młoda jeszcze, trzymając dziecko a drugie wieszało jej się u spódnicy i wszyscy troje płakali. Otóż, nagle, we drzwiach gwałtownie otworzonych, ukazała się babka, kobieta bardzo stara, wysoka, chuda, z gołemi ramionami, podobnemi do suchych, sękatych gałęzi, któremi szybko poruszała. Siwe jej włosy, wydostawały się z pod czepka, unosiły się około głowy skołtunowane, i tak była rozgniewaną, że słowa jej więzły w gardle i wydobywały się niewyraźnie, podobne do czkawki umierającego.  Z początku żołnierze poczęli się śmiać. Wyglądała tak zabawnie ta staruszka. Lecz potem usłyszeli jej słowa:  — Łajdaki, rozbójniki! podli! podli!  Głosem coraz krzykliwszym pluła na nich słowami obelżywemi. Śmiechy ustały, dreszcz śmiertelny przebiegł szeregi. Żołnierze spuszczali oczy lub patrzeli gdzieindziej.  — Podli! podli! podli!  Nagle zdawała się rosnąć. Postawa się jej wyprostowała i w swej brzydocie tragicznej, w łachmanach, poruszała swą długą ręką od zachodu na wschód z takim jakimś ruchem olbrzymim, że zdawała się niem napełniać niebo.  — Podli, Ren nie tutaj... Ren jest tam, podli, podli!  Nakoniec ruszono znowu i Maurycy, którego wzrok w tej chwili padł na twarz Jana, widział, że ten ma oczy pełne łez dużych. Uczuł ściśnienie koło serca, boleść jego zwiększyła się, na myśl, że nawet ten gbur czuł obelgę, na którą nie zasłużono, ale którą znieść trzeba było. W jego biednej schorzałej głowie wszystko się pomięszało, tak że nigdy sobie nie mógł przypomnieć kiedy i jak ten marsz się skończył.  Korpus siódmy całego dnia potrzebował na przebycie dwudziestu trzech kilometrów, rozdzielających Dannemarie od Belfortu; i znowu noc zapadła i było bardzo późno, gdy wojska mogły rozłożyć się pod murami fortecy, w tem samem miejscu, z którego wyruszyły przed czterema dniami, by iść na nieprzyjaciela. Pomimo godziny spóźnionej i nadzwyczajnego znużenia, żołnierze rozpalili ognie i poczęli gotować wieczerzę. Od chwili wyruszenia ztąd, poraz pierwszy jedli ciepłą strawę. Około ogni, wśród nocy chłodnej, z nosami zagłębionemi w miski, zaczęły się podnosić głosy zadowolenia, gdy nagle wrzawa jakaś rosnąca, wybuchająca niespodziewanie, zdziwiła obóz. Przybyły dwie nowe depesze jedna za drugą: prusacy wcale nie przeszli Renu pod Markolsheim i nie było ani jednego niemca w Hunningue. Owe mniemane przejście Renu pod Markolsheim, most pontonowy zbudowany przy blasku wielkich świateł elektrycznych, wszystkie te wieści alarmujące, były prostem, niepojętem złudzeniem prefekta w Sohelestadt. Co zaś do korpusu zagrażającego Hunningue’owi, sławnego korpusu armii szwarcwaldzkiej, przed którym drżała Alzacya, to składał on się z maleńkiego oddziału wirtemberskiego, dwóch batalionów piechoty i szwadronu jazdy, który ze zręczną taktyką, marszami i kontrmarszami nieustannemi, zjawiając się niespodzianie i nagle, kazał wierzyć w obecności trzydziestu do czterdziestu tysięcy ludzi. I wobec tego o mało dziś rano nie wysadzono w powietrze wiaduktu w Dannemarie! Miano zniszczyć dwadzieścia mil kraju bogatego bez żadnego powodu, wskutek popłochu najnierozsądniejszego; a żołnierze na myśl o tem co widzieli w tym dniu opłakanym, mieszkańców uciekających, pędzących z przestrachem bydło w góry, potok wozów naładowanych sprzętami, płynących, ku miastu pośród gromady dzieci i kobiety, wściekali się, wybuchali gniewem i szyderstwem.  — Do pioruna, to zanadto głupio! wołał Loubet z pełnemi ustami, potrząsając łyżką. Gdzież jest więc ten nieprzyjaciel, naprzeciw którego nas prowadzono? Nikogo nie było!... Dwanaście mil tam, dwanaście z powrotem, i nawet psa przed nami! Wszystko to dla niczego, ot tak sobie, dlatego, żeby najeść się strachu!  Chouteau, który głośno wylizywał miskę, złorzeczył generałom, nie wymieniając ich zresztą.  — Ha cóż? świnie! głupcy! Napędzili nam niemałego tchórza! Jeżeli tak się spisali, gdy nie było nikogo, to jakżeby działali, gdyby się znaleźli wobec prawdziwej armii!  Dorzucono nowe naręcze drew na ogień, by jasno gorzał i Lapoulle, grzejąc sobie wygodnie nogi, wybuchnął głupim śmiechem, nie rozumiejąc wcale o co idzie, gdy Jan, udając że nic nie słyszy, rzeki tonem ojcowskim:  — Cicho bądźcie!... gdyby was usłyszano, mielibyście się zpyszna!  On sam, w swym prostym chłopskim rozumie, był oburzony na głupotę naczelników. Jednakże należało ich szanować a że Chouteau wygadywał ciągle, krzyknął na niego.  — Milcz!... oto porucznik, idź do niego i zakomunikuj mu swe uwagi.  Maurycy, siedząc na uboczu, spuścił głowę na piersi. Tak, to był koniec wszystkiego. Zaledwie zaczęto i już się skończyło. Ta niekarność, ten rokosz żołnierzy przy pierwszem niepowodzeniu, czynił z armii bandę bez żadnej spójni, zdemoralizowaną, materyał dla wszelkiego rodzaju katastrof. Tam, pod Belfortem, nie widziała ona jeszcze ani jednego prusaka a była już pobita.  Dnie następne w swej jednostajności ciągłego oczekiwania były smutne i niezdrowe. Generał Douay dla zajęcia czemś wojska, kazał mu pracwać przy szańcach twierdzy, będących w nader złym stanie. Kopano ziemię z gniewem, przebijano skały. Nie było żadnych wiadomości. Gdzie się znajdowała armia Mac-Mahona? co robiono pod Metzem? Obiegały najdziwaczniejsze pogłoski, kilka dzienników nadesłanych z Paryża zwiększało przez różne sprzeczne podania ciemności pełne niepokoju, wśród których się znajdowano. Generał dwa razy pisał, domagając się rozkazów, i nie otrzymał żadnej odopowiedzi. Dnia 12 sierpnia nakoniec korpus siódmy uzupełnił się przez przybycie trzeciej dywizyi, która nadeszła z Włoch; było to jednak zawsze tylko dwie dywizye, gdyż pierwsza pobita pod Froesohwiller, porwana rozsypką, Bóg wie gdzie się teraz znajdowała. Potem, po tygodniu tego opuszczenia, tego oddzielenia zupełnego od Franoyi, depesza telegraficzna przyniosła rozkaz do wymarszu. Wzbudziło to wielką radość; wszystkim już obrzydło to życie bezczynne, jakie pędzono. A gdy się przygotowywano, przypuszczenia znów się rozpoczęty, nikt nie wiedział, dokąd się miano udać; jedni mówili że do Sztrasburga, inni zapewniali, że wyruszą śmiałym marszem do Czarnego Lasu, dla odcięcia linii odwrotu prusakom.  Nazajutrz rano, pułk 106 pojechał pierwszy, zapakowany do wagonów bydlęcych. Wagon, w którym znajdowała się sekcya Jana, był tak napełniony, że Loubet twierdził, iż nie ma możności nawet nosa sobie utrzeć. Rozdział żywności na kilka dni z góry, nastąpił przy nadzwyczajnym nieporządku, tak że żołnierze otrzymali zamiast żywności samą wódkę; prawie wszyscy byli pijani, ztąd krzykliwi i śpiewający śpiewki bezwstydne. Pciąg biegł, w wagonach z powodu dymu tytuniowego nie można było nawet widzieć; gorąco było nie do zniesienia, z tych ciał przepełnionych spirytusem wznosiły się duszące wyziewy; z głębi czarnych i pędzących wagonów wybiegały krzyki, panujące ponad turkotem kół, rozlegające się daleko po sennych polach. Dopiero w Langres wojska poznały, że jadą do Paryża.  — Hm, do dyabła! — mówił Cbouteau, rządzący już w swym kącie jak pan niewątpliwy wskutek swej wymowy, z pewnością postawią nas przed Charentonneau, żeby czasem Bismark nie poszedł spad do Tuileries!...