Germinal - Emil Zola - ebook

Germinal ebook

Emil Zola

4,3

Opis

Germinal” to powieść autorstwa wybitnego francuskiego pisarza Emila Zoli, jednego z najważniejszych przedstawicieli naturalizmu.

Akcja utworu rozgrywa się między rokiem 1866 a 1867. Stefan Lantier przybywa w poszukiwaniu pracy do górniczej miejscowości i zatrudnia się w kopalni. Szybko zakochuje się w lokalnej piękności, Katarzynie Maheu. Jednak ta, chociaż darzy go sympatią, zostaje kochanką innego górnika, brutalnego, agresywnego Chavala.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-91-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ I

I

Noc była głęboka, na niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, nie można było rozróżnić przedmiotów na odległość kilku kroków. Drogą z Marchiennes do Montsou biegnącą prosto jak strzelił, przez pola zarosłe burakami szedł człowiek. Nie widział ni drogi, po której kroczył, ni linii horyzontu, gdzie niebo czarne stykało się z równią, wiatr jeno marcowy, gwałtowny, bił go po piersi i twarzy, wiatr, hulający niby po morzu; po tych rozłogach, zimny, niosący wilgoć bagien, brutalny, nieustający. Dokoła nic na ciemni, ni sylwetki drzewa, ni zarysów wzgórza, nic.  Człowiek ów wyszedł z Marchiennes . około drugiej w nocy, ubrany jeno w cienki bawełniany kaftan i spodnie z wełnianego pluszu, i do tej pory szedł szybkim krokiem drżąc z zimna. Pod pachą gniótł małe zawiniątko, które mu bardzo zawadzało. Przekładał je ustawicznie i przyciskał do siebie, usiłując obie posiekane od chłodu ręce wsunąć do kieszeni spodni. Miał tylko jedną myśl, nadzieję biednego, bezdomnego robotnika bez pracy, że ze świtem wiatr przycichnie i zrobi się. nieco cieplej. Tak szedł i szedł, aż wreszcie dwa kilometry przed Montsou ujrzał światło trzech palących się na wolnym powietrzu stosów węgla. Umieszczone były one jakby gdzieś wysoko i zdawały się bujać w powietrzu. Zrazu zawahał się niepewny i gotów zawrócić, ale potem poszedł dalej nie mogąc się oprzeć chęci ogrzania się choćby na chwilę u ognia. Droga skręciła nagle, światła znikły. Teraz po prawej ręce miał parkan zbity z szerokich desek, u stóp parkanu były szyny, po lewej zaś mały pagórek, z poza którego wyzierały szczyty dachów jakiejś niby wsi w dolinie rozłożonej. Uszedł może ze dwieście kroków, nagle na samym skręcie ukazały się znowu światła, a podróżny i tym razem nie mógł pojąć, jak mogą palić się tak wysoko na czarnem niebie podobne do dwu kopcących tarczy księżycowych. Teraz jednak uwagę jego zwróciło co innego. Na płaskim terenie ujrzał olbrzymią bezkształtną, masę, chaotycznie zbitych w jeden kłąb domów, ponad które sterczały w górę kominy. Słabe, zamglone światła łyskały przez szyby, pięć, czy sześć latarń chwiało się na belkowaniach, zębatymi czarnymi sylwetkami rysujących się na ciemni, niby potworne szkielety. Pogrążona w ciemności, otulona chmurą dymu masa ta wydawała ze siebie jeden tylko odgłos, ciężkie, głuche dyszenie niewidzialnej maszyny parowej.  Wędrownik rozpoznał nareszcie kopalnię. I zaraz opanowała go myśl przykra, natrętna, że nic mu z tego, bo i tutaj z pewnością roboty nie znajdzie. Zamiast przeto podejść bliżej budynków, skierował się na wzgórze, gdzie tliły w żelaznych koszach węgle, służąc równocześnie jako latarnie i do ogrzewania robotników. Robotnicy musieli widocznie pracować w szachcie do późnej nocy, bo dotąd jeszcze szuflowano miał. Posłyszał teraz turkot wózków kolebkowych na szynach i dostrzegł rysujące się na tle ogni sylwetki ludzi, zajętych ich opróżnianiem.  — Dobry wieczór! — rzekł i zbliżył się do jednego ogniska.  Odwrócony plecami do ognia stał poganiacz. Był to stary człek ubrany w kaftan z fioletowej włóczki, w czapce z króliczej skóry na głowie. Żółty, rosły koń stał jak z kamienia wykuty, czekając na opróżnienie sześciu wózków, które właśnie przywiózł. Pomocnik jednak nie spieszył się. Był to wysoki, szczupły chłopak, z miną zaspaną. Z pod kapelusza wymykały mu się rude włosy, leniwym ruchem naciskał dźwignię i wózki jeden za drugim przechylały się na osiach wysypując swą zawartość. Tu na wzgórzu wiał jeszcze ostrzejszy wiatr. Każdy jego powiew lodowaty ciął twarz jak brzytwą.  — Dobry wieczór! — odparł stary.  Zapanowało milczenie. Przybysz czuł, że patrzą nań podejrzliwie, wymienił więc swe nazwisko.  — Nazywam się Stefan Lantier, jestem maszynistą, nie wie pan, może mógłbym tutaj znaleść pracę? Płomień oświecał go teraz jasno. Mógł mieć ze dwadzieścia lat, był to piękny, ciemnowłosy chłopak, a cała postać jego wyrażała siłę i energię.  Poganiacz uspokoił się i odparł potrząsając głową.  — Pracę... tutaj... maszynista? Nie... nie! Wczoraj dopiero zgłaszało się dwu. Niema pracy.  Zamilkli obaj, gdyż powiał silny, ostry wiatr. Po chwili Stefan wskazując na ponurą grupę domów u stóp wzgórza spytał:  — To kopalnia węgla? Prawda?  Stary nie mógł zaraz odpowiedzieć. Porwał go silny kaszel, wstrząsający całem jego ciałem. Wreszcie splunął a flegma na zaróżowioną od ognia ziemię padła czarną plamą.  — Tak kopalnia węgla, Voreux... Domy robotnicze stoją tutaj opodal... widzi pan?  Ręką wskazał na domy wioski rozłożonej w kotlinie, które Stefan dostrzegł już przedtem. Wózki tymczasem opróżniono, a stary począł iść na sztywnych od reumatyzmu nogach za koniem, który sam, bez bicza ruszył z miejsca i kroczył powoli między szynami ruchem automatu, nie troszcząc się o wiatr, który mu jeżył grzywę i siekł po oczach, piersi, nogach.  Kopalnia Voreux zarysowała się teraz wyraźniej, a Stefan zapomniawszy grzać sobie ręce u ogniska rozglądał się dokoła. Rozróżnić mógł już poszczególne części fabryki, sortownie o ścianach jakby posmarowanych mazią, wieże szachtów, obszerne zabudowanie mieszczące machinę windy, małą czworogranną wieżyczkę pompy wodnej. Cała ta, w małej kotlinie przyczajona kopalnia, ze swymi niezgrabnymi zgrabnymi ceglanymi budynkami i kominami, co jak rogi groźnego zwierza wznosiły się w górę, wydała mu się w tem mdłem oświetleniu olbrzymim potworem czyhającym na ludzi i pożerającym ich masami. Potem począł myśleć o sobie, o swojem życiu, życiu wagabundy, od kiedy zaczął szukać pracy, to jest od dni ośmiu. Potem ujrzał się napowrót w warsztacie kolejowym w Lille, skąd go wygnano za to, iż pobił przełożonego. W sobotę przybył do Marchiennes, gdzie się spodziewał znaleść zajęcie w hutach. Ale ani tam, ani w Sonneville roboty nie było. Niedzielę spędził ukryty wśród belek wielkiego składu, drzewa, skąd go o drugiej w nocy wygnał dozorca. Nie posiadał ni grosza, ni okruszyny nawet chleba. I cóż się z nim stanie na tych ogromnych rozłogach, gdzie nawet schronić się niema gdzie przed lodowatym wiatrem? Gdzie iść? Tak, — rozmyślał — to kopalnia węgla. Zapatrzył się w grupę budynków fabrycznych, słabo oświetlonych latarniami, gdy nagle otwarły się drzwi kotłowni, buchnęła fala światła, ujrzał jasne paszcze pieców, czarne cielska kotłów i sylwetki ludzkie na tle jasności i pojął teraz dokładnie, że to regularne dyszenie uchodzącej pary nadawało fabryce pozory olbrzymiego, ciężko oddychającego potworu.  Tymczasem pomocnik poganiacza grzał się u ogniska i spoglądał na przybysza. Stefan właśnie zamierzał podnieść swe zawiniątko, gdy głośny kaszel oznajmił mu, że stary wraca. Powoli wyłaniał się z ciemności wraz ze swym żółtym koniem, ciągnącym sześć wózków naładowanych na nowo.  — Czy są fabryki w Montsou? — spytał Stefan.  Stary splunął znowu czarno i głosem przez wiatr przerywanym odparł:  — O, fabryk tu nigdzie nie brak. Inaczej tu było co prawda przed trzema, czy czterema laty! Wszędzie huczały maszyny, nie można było nastarczyć robotników... a jakie były zarobki! Teraz inaczej, trzeba przyciągać paska. Prawdziwa nędza panuje w całym kraju, robotnik nie może znaleść pracy, fabryki zamykają się jedna po drugiej, może to i nie wina cesarza, ale poco mu było wdawać się w wojnę w Ameryce? Wiedzieć musiał przecież, że tam ludzie i zwierzęta poginą na cholerę!  I poczęli obaj żalić się w krótkich, wiatrem przerywanych zdaniach.  Stefan opowiadał dzieje swej tygodniowej, daremnej włóczęgi. Czyż ma umrzeć z głodu? Niedługo roić się będzie po gościńcach od żebraków.  — Tak — mówił stary — to się źle skończy. Bóg się gniewa, że tylu chrześcian wyrzucono na ulicę.  — Nie co dnia teraz mają ludziska mięso — śmiał się Stefan.  — Ha... żeby tylko co dnia był kawałek chleba — wzdychał stary.  — Tak, tak, żeby chociaż chleb!  Umilkli, wiatr porwał ich słowa i poniósł kędyś daleko z dzikim skowytem.  — Tam! — krzyknął poganiacz wskazując ręką na południe, — tam jest Montsou!  Wyciągniętą ręką wskazywał na ciemni jakieś niewidzialne punkty i nazywał je po kolei. Tam, w Montsou pracowała jeszcze cukrownia, ale druga, firmy Hoton ograniczyła ilość robotników. Zresztą istniała tam jeszcze tylko fabryka mąki firmy Dutilleul i fabryka lin, firmy Bleuze, dostarczająca lin do kopalń. Trzymały się jako tako dotąd. Stary zakreślił ręką szeroki łuk ku północy. Tam leży Sonneville mówił, ale warsztaty budowlane nie mają teraz ani trzeciej części dawnych zamówień, dalej w Marchiennes, z trzech pieców hutniczych, teraz już dwa tylko funkcyonują, a w hucie szkła w Gagebois wybuchnąć ma niebawem strejk, gdyż mówią o obniżeniu płac.  — Wiem, wiem! — powtarzał Stefan. — Byłem tam, byłem!  — U nas — dodał poganiacz — dotąd się wlecze jako tako. Choć i tu zmniejszono pracę, a widzi pan, tam naprzeciwko, w „Victoire“ palą się już tylko dwie baterye koksowe.  Splunął i zaprzągłszy napół śpiącego konia do opróżnionych już wózków oddalił się powoli i znikł w ciemnościach.  Stefan znał teraz całą okolicę. Ciemno było jeszcze wokół ale gest starego rozwiał niejako wszędy całun nędzy. Rozpościerał on się daleko milami, a Stefanowi zdało się, że podmuchy marcowego wichru hulające po rozłogach niosą na skrzydłach wołanie o rabunek tysięcy ginących z głodu.  Zrywały się coraz to gwałtowniejsze niosąc śmierć, dusząc życie słabo tlejące w piersiach wygłodzonych. Stefan opanowany strachem wbił się oczyma w pomrokę, usiłując przedrzeć ją, dostrzedz zło, co tam gryzło życie u podstaw i bojąc się zarazem ujrzeć straszne widziadło. Ale dal czarna była jeszcze nicością, nie miała konturów, czem się stanie, w co obróci, nie można było przewidzieć. Gdzieś tylko w wielkiej odległości tlały baterye koksowe, stały szeregiem, w liczbie wielkiej, z kominami sterczącemi w górę, tworząc pasma płomieni, a dwie wieże nieco bardziej na lewo tliły niebiesko, jak olbrzymie pochodnie. Zdawało się, że to pogorzel jakaś gigantycznych rozmiarów, lub że to gwiazdy smutne świecące na niebie czarnem krainy węgla i żelaza.  — Pan może z Belgii?  Poganiacz wrócił i rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę.  Tym razem przywiózł tylko trzy wózki. Poczęto je opróżniać. Wydarzył się wypadek, przy windzie pękła jakaś śruba i na kwadrans robota stanęła. Przesuwacze przestali toczyć wózki po szynach, zapadło milczenie przerywane tylko tępymi uderzeniami młota spadającego kędyś w dali na żelazną blachę.  — Nie, pochodzę z południa — odparł Stefan.  Pomocnik rad z przerwy, opróżniwszy wózki usiadł na ziemi. Milcząc, oczyma bez połysku wpatrywał się w starego, dziwiąc widocznie, że tyle dzisiaj mówi. Zazwyczaj stary poganiacz nie był wielomownym. Może spodobał mu się obcy przybysz, a może napadła go chwilowa gadatliwość, która skłania starców do rozmawiania ze sobą w braku towarzystwa.  — Ja zaś — rzeki — pochodzę z Montsou i nazywam się Bonnemort.  — Bonnemort? — zawołał zdziwiony Stefan — to pewnie przezwisko?  Stary roześmiał się i rzekł wskazując na kopalnię:  — Tak, tak, trzy razy wyciągano mnie stamtąd... raz z opalonymi włosami, drugi, gdy ziema zasypała mnie już po pas, trzeci raz wreszcie rozdętego wodą jak żaba. Gdy się przekonano, że nie mogę się zdecydować przenieść na drugi świat, przezwano mnie Bonnemort, ot tak dla śmiechu!  Rozweselony począł się śmiać. Wydawał przytem odgłos podobny do zgrzytu źle nasmarowanej windy, a wreszcie zakończył strasznym atakiem kaszlu. Płomień ogniska oświetlał teraz jasno wielką jego głowę z rzadkiemi białemi włosami i twarz płaską bardzo bladą, pokrytą niebieskiemi plamami. Był małego wzrostu, szyję miał niezmiernie grubą, jakby rozdętą, kolana i stopy wykręcone na zewnątrz i długie sięgające kolan ręce. Zresztą podobnie, jak koń, wydawał się wyciosanym z kamienia. Obaj stali nieruchomo w wietrze, szarpiącym ich i siekającym niemiłosiernie i zdawało się, że nie czują go, nie słyszą. Gdy się wykaszlał i odkrząknął należycie, splunął opodal ogniska, a na ziemi ukazała się znowu czarna plama.  — Pan długo już pracuje w kopalni? — spytał Stefan.  Bonnemort szeroko roztoczył ręce.  Długo? Ha, pomyśl pan tylko! Miałem ośm lat gdym pierwszy raz zjechał do kopalni Voreux, a teraz mam pięćdziesiąt ośm. Porachuj pan. Robiłem tam na dole wszystko. Naprzód byłem chłopcem do pomocy, potem przesuwaczem, potem przez ośmnaście lat hajerem, potem z powodu tych przeklętych nóg, Kompania przeznaczyła mnie do kopania ziemi, pełnienia miału, poprawek rozmaitych, aż wreszcie wyjechałem na dobre na wierzch, bo doktór powiedział, że inaczej muszę tam na dole umrzeć. Już, widzisz pan od pięciu lat jestem poganiaczem! Ha, co? Piękna to porcya, pięćdziesiąt lat pracy w kopalni, a z tego czterdzieści pięć na dole.  Wypadające od czasu do czasu z żelaznego kosza węgle, tląc na ziemi, rzucały na jego bladą twarz purpurową łunę.  — Każą mi pensyonować się, — mówił dalej. — Ale niegłupim, ho, ho, niegłupim! Wytrzymam przecie może te dwa jeszcze lata do sześćdziesiątki. Wówczas dostanę sto ośmdziesiąt franków pensyi. Gdybym chciał iść dziś, daliby mi z pocałowaniem ręki sto pięćdziesiąt. Ho, ho... hytre to bestye! Zresztą prócz tych przeklętych nóg zdrów jeszcze jestem i silny. Widzi pan, tam na dole dokucza bardzo woda. Wlazła mi bestya pod skórę i są dni teraz, kiedy nie mogę ruszyć nogą, bym nie krzyczał na całe gardło z bólu.  Przerwał mu nowy atak kaszlu.  — I z tego pan także kaszle? — spytał Stefan.  Ale stary pokręcił przecząco głową. Potem gdy mógł znowu mówić objaśnił:  — Nie, nie z tego. Zeszłego miesiąca przeziębiłem się trochę. Nigdy dotąd nie kaszlałem, teraz nie mogę się tego pozbyć. I co komiczne, to to, że ciągle muszę pluć, ciągle pluć.  Odkrząknął i splunął znów czarno.  — Czy to krew? — spytał Stefan.  — Nie, to węgiel. Mam tego tyle w środku, że mógłbym do końca życia w piecu palić. A przecież już od pięciu lat nie byłem krokiem tam na dole. Muszę mieć ładny zapas, niema co mówić! Ale to człowieka trzyma, ha?  Zapanowało milczenie. Z głębi kopalni dochodził głuchy tętent kujących młotów, wicher wył jakąś wielką, żałobną skargę, krzyczał, że ciemno, że głód, że znużenie ciążą ziemi. Ogień w koszu żelaznym przygasał, a przy jego słabych blaskach stary ciągnął dalej.  Tak, tak i on i jego rodzina nie od wczoraj pracowują w kopalni. Od samego początku istnienia przedsiębiorstwa, wszyscy pracowali dla Kompanii w Montsou, dawno już temu weszli w jej służbę, przed stu sześcioma laty, Dziad, Wilhelm Maheu, będąc piętnastoletnim chłopcem odkrył pokłady węgla w Requillart. Była to pierwsza kopalnia Kompanii, dziś już opuszczona. Leży niedaleko cukrowni firmy Fauvelle. Wszyscy o tem wiedzą, a ktoby nie wierzył dowieść mu tego powinien fakt, że ku czci dziada nazwano pierwszy szacht, szachtem „Wilhelma“. Bonnemort nie pamiętał go, ale opowiadano mu, że był to silny, barczysty człowiek i umarł ze starości w sześćdziesiątym roku życia. Ojciec, zwany „Rudy“ w wieku lat czterdziestu zginął w kopalni w Voreux. Wydarzyła się katastrofa, wszystko niemal zapadło się dnia jednego i bardzo dużo krwi ludzkiej wsiąkło w skały, wiele pogruchotało się kości. Dwaj wujowie i trzej bracia padli niedługo potem ofiarą, a on, Wincenty Maheu ocalał, postradawszy tylko siłę w nogach, i to uważali wszyscy za wielkie szczęście. Ha, cóż robić? Pracować trzeba! Pracowano też w kopalni z ojca na syna pocieszając się tem, że w każdym zawodzie trafiają się wypadki. A oto i teraz syn jego, Toussaint Maheu i wnuki i bratanki pracują w kopalni. Mieszkają ot tam, w kolonii robotniczej. Ha, sto sześć lat pracy u jednego chlebodawcy, cztery pokolenia pracy, to nie igraszki, nie jeden mieszczuch nie mógłby tyle powiedzieć o swojej familii.  — Tak, tak, byleby było co jeść — wymruczał Stefan znowu.  — Właśnie do tego mówię — odparł stary — Póki jest chleb, można żyć!  Bonnemort zamilkł i zwrócił oczy na kolonię robotniczą. W oknach domów poczęły błyskać światła. Z wieży Montsou wybił zegar czwartą. Oziębiło się jeszcze bardziej.  — A czy bogata ta wasza Kompania? — spytał Stefan.  Stary podniósł w górę ramiona, a potem opuścił je znowu gestem, jak gdyby uginał się pod ciężarem złota.  — No, naturalnie! — rzekł. — Może nie tyle ma pieniędzy co sąsiadka w Anzin, ale posiada i tak grube miliony. Ani porachować! No bo jakże? Dziewiętnaście kopalń, z czego trzynaście w eksploatacyi. Voreux, Victoire, Crèvecoeur, Mirou, Saint Thomas, Madeleine, Feutry-Cantel i wiele innych. Dziesięć tysięcy robotników, koncesye na obszarach sześćdziesięciu gmin, dzienna produkcya pięć tysięcy tonn, wreszcie kolej łącząca wszystkie kopalnie, a ile warsztatów, fabryk, ani zliczyć, ani zliczyć! Ho, ho, złota im nie brak!  Zadudniły po szynach wózki, żółty koń nastawił uszy. Windę widocznie już naprawiono, a przesuwacze wzięli się na nowo do roboty. Starzec zaprzągł konia do pustych wózków i gotując się do odjazdu rzekł doń głosem miękkim:  — A próżniaku jakiś, znowu mielesz językiem, znowu wdajesz się w pogadanki. Hej, gdyby tak pan Hennebeau wiedział na czem czas tracisz, dałby ci on!  Stefan zapatrzył się w ciemność. Nagle rzekł:  — Więc kopalnia jest własnością pana Hennebeau?  — Ale gdzietam! — odparł stary — pan Hennebeau jest tylko generalnym dyrektorem. Płacą go podobnie jak i nas.  Stefan wskazał ręką wokół.  — Więc czyjeż to wszystko?  Bonnemort dostał nagle takiego ataku kaszlu, że długą chwilę mówić nie mógł. Gdy się wreszcie uspokoił i otarł z ust czarną pianę odparł, walcząc z wiatrem, który szalał teraz ze zdwojoną gwałtownością.  — Ha, czyje to? Ano nie wiadomo...., ludzkie!  I ręką wskazał w ciemności, punkt jakiś, odległe niewidzialne miejsce, kędy mieszkają ci, dla których rodzina Maheuów od stu przeszło lat pracuje i życie niesie w ofierze. Głos jego drżał, przebijał w nim strach zabobonny, jak gdyby mówił o świętości, o niedostępnym przybytku, gdzie w chwale nasycenia żyje potężny Bóg, niewidzialny dla swych sług, którym zabiera życie i zdrowie ilekroć mu się tak uczynić spodoba.  — Tak, tak, byle mieć chleb! — powtórzył poraź trzeci bez związku Stefan.  — Ha, ha, gdyby się miało codziennie chleb, byłoby dobrze... oj dobrze!  Koń znikł w ciemnościach, a za koniem powlókł się stary inwalid, ale pomocnik nie ruszył się z miejsca. Siedział na ziemi nieruchomy, zwinięty w kłębek z brodą ukrytą między kolanami, z zagasłym wzrokiem, w przestrzeń utkwionym.  Stefan podniósł z ziemi swe zawiniątko, ale nie ruszał się z miejsca. Czuł, że grzbiet jego odrętwiał od zimnego wiatru, podczas gdy piersi palił mu żar ogniska. A możeby, myślał, mimo wszystko zwrócić się do zarządu kopalni. Stary był może źle poinformowany. Zresztą zadowolni się byle czem, przyjmie każdą pracę. Inaczej, gdzież pójdzie i co się z nim stanie w tej ogłodzonej okolicy, gdzie nie było pracy dziesięć mil wokół. Ale strach go ogarniał na myśl o tej kopalni Voreux, co w czarny całun nocy okryta leżała na pustkowiu. Wiatr dął coraz zacieklej, jakby z coraz większych szedł dali, na niebie dotąd nie ukazał się brzask, pusto było, czarno, strasznie, tylko piece i koksowe ogniska rzucały łunę, barwiąc krwawo ciemności, ale nie rozświecając tajemniczych rzeczy co drzemały w ich toni. Kopalnia przyczajona, jak zła stwora jakaś, dyszała coraz to potężniej, jak gdyby dostała astmy, obżarłszy się zbytnio ciałami ludzkiemi.

II

Kolonia robotnicza, położona, wśród pól obsianych zbożem i burakami spała dotąd. Można już było dostrzedz kontury czterech grup ustawionych w rzędy domków podobnych do kasarń, czy szpitali. Stały w równoległych szeregach rozdzielone szerokiemi ulicami, przed każdym zaś leżał mały ogródek. Spało tam dwustu czterdziestu ludzi. W głębokiej ciszy skrzypiały jeno targane wichrem żelazne sztachety i siatki odgradzające ogródki od siebie.  Pod numerem szesnastym, w mieszkaniu rodziny Maheuów cisza panowała, ciemność nieprzebita zaległa izbę sypialną na piętrze, gdzie spało w ciasnocie mnóstwo ludzi, zmęczonych śmiertelnie, ledwo mając czem oddychać. Mimo zimna panującego na świecie powietrze miało tu wysoką dławiącą ciepłotę, jaką mają wszelkie ciasne ubikacye napełnione ludźmi. Kukułka zegara w izbie parterowej odezwała się cztery razy. Ale nikt się nie ruszył. Rozlegały się jeno oddechy i przyciszone chrapanie. Nagle zerwała się z łóżka Katarzyna. Z przyzwyczajenia przez sen policzyła cztery uderzenia zegara dolatujące z sąsiedztwa i podniosła się, nie mając atoli siły rozbudzić się zupełnie. Wysunęła z pod kołdry nogi, poszukała zapałek i zapaliła świecę. Ale nie wstała z łóżka. Głowa jej leciała w tył, chwiała się między ramionami instynktownie usiłując opaść na poduszki.  Przy blasku świecy widać było izbę o dwu oknach. Stały w niej trzy łóżka, szafa, stół i dwa krzesła. Poczerniałe od zużycia i starości meble jaskrawo odcinały się od żółto lakierowanych ścian. Prócz tego umeblowania nie było nic. Na ścianach jeno wisiała odzież i na kuchennym przypiecku stał dzbanek obok czerwonej miski służącej za miednicę. W łóżku na lewo spał najstarszy Zacharyasz, chłopak dwudziestoletni wraz ze swym jedenastoletnim bratem Jeanlinem. Na prawo leżało dwoje malców Lenora i Henryś objąwszy się za szyje. Dziewczynka miała sześć lat, chłopak cztery. Wreszcie trzecie łóżko zajmowała Katarzyna wraz z dziewięcioletnią Alzirą, która była na swój wiek tak mała i wątła, że gdyby nie wielki garb kaleki, który uciskał Katarzynę w nocy, byłaby nie czuła jej nawet obok siebie. Przez szklanne otwarte drzwi widać było wąską sionkę, w której stało czwarte łóżko zajęte przez ojca i matkę, a obok niego kołyska z najmłodszą, dopiero trzymiesięczną Estellą.  Katarzyna siedząc na łóżku czyniła rozpaczliwe wysiłki, by się rozbudzić, przeciągała się prostowała, zanurzała dłonie w rudych włosach, spadających jej na czoło i na kark. Była na swe piętnaście lat szczupłą. Z wąskiej koszuli wysuwały się tylko sinawe, jakby plamami węgla pokryte nogi i ramiona śnieżnej białości, odcinające się wyraźnie od ziemistego koloru twarzy, której skóra codziennie gryziona czarnem, ostrem mydłem pokryła się zmarszczkami i złuszczyła. Ziewnęła, ukazując w oprawie za szerokich nieco ust przepyszne białe zęby i blade, anemiczne dziąsła. Walczyła ze snem. W szarych jej oczach mających wyraz bólu i wyczerpania ukazały się łzy. Łamało się całe jej ciało, usiłując opaść na pościel.  Z łóżka rodziców rozległ się pomruk. Zakatarzonym głosem począł gderać Maheu.  — Tam do dyabła! Już czas! Zapaliłaś światło Katarzyno?  — Zapaliłam ojcze. Wybiła właśnie czwarta.  — Prędko, prędko, spiesz się leniu! Gdybyś była wczoraj mniej tańczyła, zbudziłabyś nas wcześniej dzisiaj. A to próżniak! Mruczał dalej, ale sen go wnet zmorzył, słowa stawały się coraz mniej wyraźne, począł chrapać.  Dziewczyna wstała i poczęła boso, w koszuli krzątać się po izbie. Przechodząc obok łóżka malców, narzuciła na nich kołdrę, która się zsunęła. Nie zbudzili się pogrążeni w głębokim śnie. Alzira otwarła oczy i nie wyrzekłszy ani słowa obróciła się, zajmując ciepłe jeszcze miejsce po starszej siostrze.  — Hej, Zacharyaszu i ty Jeanlin! — zawołała Katarzyna stojąc przy łóżku braci, którzy spali z twarzami w poduszce.  Musiała wziąść starszego za ramię i trząść nim. Począł kląć półgłosem, więc przyszło jej co innego na myśl. Jednem pociągnięciem zerwała z obu kołdrę i poczęła się śmiać na widok jak obaj fikają niecierpliwie gołymi nogami.  — Idź, nie rób głupstw! — zawołał Zacharyasz siadając na łóżku. — Nie lubię żartów! Psiakrew..., że też wyspać się nawet nie można.  Był chudy cienki, długi, na twarzy jego rosły kępki włosów, wyglądające jak rude plamy i sterczał na niej duży, bezkrwisty nos. Ściągnął koszulę, która się mu aż pod brodę zsunęła, nie dlatego, by nakryć nagi brzuch, ale dlatego, że poczuł chłód.  — Wybiła czwarta! — powtarzała Katarzyna. Dalej, wstawajcie! Ojciec będzie się gniewał!  Jeanlin zwinął się w kłębek zamknął oczy i rzekł:  — Idź sobie... chce mi się spać!  Zaśmiała się dobrodusznie. Jeanlin był mały, członki jego o nabrzmiałych skutkiem szkrofli stawach były tak drobne, dziecięce, że objąwszy go ramionami podniosła bez trudu z łóżka. Począł się wyrywać, ziemista twarz jego, na której świeciły zielone oczy, pobladła ze złości. Czuł się upokorzonym, słabym. Nie rzekł nic, tylko milczkiem ukąsił ją w prawą pierś.  — Szkaradniku jakiś! — zawołała, tłumiąc okrzyk bólu i postawiła go na ziemi.  Alzira podciągnąwszy kołdrę pod samą brodę spoglądała dokoła. Mądrymi oczyma śledziła każde poruszenie braci i siostry, ubierających się teraz. Powstał na nowo spór przy miednicy. Chłopcy szturkali dziewczynę, gdyż za długo się myła. Bez ceremonii podnosili koszule i posługiwali się nocnikiem, z obojętnością psów chowających się razem. Katarzyna ubrała się pierwsza. Wdziała spodnie robocze, kaftan płócienny, czapkę niebieską i wyglądała w tem, przy poniedziałku jeszcze czystem ubraniu, na młodego, ładnego chłopca. Płeć jej zdradzało tylko lekkie kołysanie w biodrach gdy chodziła.  — Będzie kontent stary znalazłszy za powrotem zimne łóżko! — mruczał Zacharyasz ze złością. Powiem żeś ty to zrobiła. Pamiętaj sobie!  Miał na myśli dziadka Bonnemort, który pracował całą noc, a spał we dnie, tak, że łóżko nie było nigdy puste. Ciągle w niem ktoś chrapał.  Nie odpowiadając, Katarzyna rozpostarła kołdrę i obetkała nią siennik dokoła. Od chwili w sąsiednim mieszkaniu ruszać się poczęto. Domki robotnicze wystawiono możliwie najtaniej, mury były więc tak cienkie, że słychać było każde słowo, każdy szelest. Rodziny trącały się przeto niejako łokciami i żaden szczegół życia nie został w ukryciu. Nawet dzieci wiedziały wszystko szczegółowo. Na schodach rozległo się ciężkie stąpanie, potem szelest, jakby ktoś kładł się na pościeli z westchnieniem ulgi.  — Acha, — odezwała się Katarzyna — Levaque schodzi po schodach, a Bouteloup kładzie się na zmianę do łóżka pani Levaque.  Jeanlin zrobił złośliwą minę, a nawet oczy Alziry zabłysły. Co ranka zabawiali się historyą małżeństwa we troje za ścianą u sąsiada, który był hajerem i miał robotnika ziemnego za lokatora. Żona jego miała w ten sposób dwu mężów, jednego na noc, drugiego na dzień.  — Filomena kaszle! — ciągnęła Katarzyna dalej nadsłuchując pod ścianą.  Mówiła o najstarszej córce Levaquów, wysokiej, dziewiętnastoletniej kochance Zacharyasza, z którym miała już dwoje dzieci. Była chorą na piersi. Dano jej zajęcie w sortowni, gdyż nie byłaby zniosła pracy w kopalni.  — E, cotam Filomena! Ona sobie nic z tego nie robi. Śpi do szóstej. A to dopiero próżniacze życie!  Ubrał się, poszedł do okna i tknięty nagle jakąś myślą otwarł je. Dzień wstawał. Kolonia robotnicza budziła się. W każdem oknie ukazywały się światła. Zacharyasz wychylił się sądząc, że może ujrzy jak z pomieszkającego naprzeciwko Pierrona wyjdzie Dansaert zarządca kopalni. Utrzymywała się bowiem w kolonii plotka, że ów Dansaert dotrzymuje pani Pierron towarzystwa w nocy. Ale Katarzyna zauważyła, że Pierron od wczoraj zajęty jest we dnie więc Dansaert spać musiał u siebie. I poczęli się kłócić, gdyż każde upierało się przy swojem. Lodowate powietrze wdzierało się tymczasem do izby, ale nie czuli tego rozgrzani rozterką słowną. Dopiero krzyk Estelli, która się zbudziła, skutkiem zimna, przypomniał im otwarte okno.  Maheu zerwał się nagle z pościeli. Cóż to mu się znowu stało? Znowu zaspał jak ostatni nicpoń. Począł kląć tak dosadnie, że dzieci umilkły, nie śmiejąc ust otworzyć. Zacharyasz i Jeanlin kończyli się myć. Ruszali się przytem powoli, jak gdyby nigdy nie mieli skończyć. Alzira wciąż patrzyła dokoła wielkiemi, mądremi oczyma. Tylko Lenora i Henryś spali dalej we wzajemnych uściskach i oddychali równo nie słysząc wcale zgiełku.  — Katarzyno, podaj mi świecę! — Zawołał Maheu.  Zapięła Kaftanik i zaniosła ojcu świecę. Bracia mogli skończyć się ubierać przy świetle wpadającym przez szklanne drzwi. Ojciec wyskoczył z łóżka. Katarzyna jeszcze bez trzewików, w grubych wełnianych pończochach, zeszła po omacku do drugiej izby na dole i zapaliła świecę. Poczęła przyrządzać śniadanie. Saboty całej rodziny leżały tutaj pod szafarnią.  — Stulisz ty gębę bębnie! — wrzasnął Maheu rozwścieczony ustawicznym krzykiem Estelli.  Małego wzrostu, jak stary Bonnemort, podobny był doń zresztą zupełnie. Taką samą miał wielką głowę, płaską ziemistą twarz i żółte, krótko ostrzyżone włosy. Dziecko przerażone wielkiem muskularnem ramieniem, które ujrzało po nad sobą, krzyczało jeszcze mocniej.  — Daj jej spokój! Wiesz, że to na nic! — odezwała się jego żona i rozłożyła się na środku łóżka.  Zbudziła się od chwili i poczęła narzekać, że nigdy nie dadzą jej się wyspać. Czyż nie mogą wstać cicho i iść do roboty? Zatonęła cała pod kołdrą i widać było tylko jej twarz o grubych rysach. Musiała być niegdyś piękną, ale dziś ta trzydziestodziewięcioletnia kobieta skutkiem długich lat niedostatku i siedmiorga dzieci, była ruiną. Z oczyma utkwionemi w sufit mówiła do ubierającego się męża. Żadne zresztą nie zwracało uwagi na małą, siniejącą od krzyku.  — Wiesz mówiła pani Maheu — że niema w domu ni grosza, a dziś dopiero poniedziałek. Sześć dni jeszcze do wypłaty dwutygodniowej. Tak iść dalej nie może. Wszyscy razem przynosicie do domu dziewięć franków. Jakże ma to wystarczyć? Przecież nas jest dziesięcioro?  — O, zawołał Maheu — jakto? Dziewięć franków? Ja i Zacharyasz po trzy to znaczy sześć, Katarzyna i ojciec po dwa, to jest cztery,... sześć i cztery to dziesięć, a Jeanlin franka to razem czyni jednaście!  — Tak, jednaście, ale nie liczysz świąt i niedziel. Nigdy nie dostaję więcej jak dziewięć..., rozumiesz?  Nie odpowiadał, zajęty szukaniem po ziemi swego skórzanego paska.  Po chwili wyprostował się i rzekł:  — No, no, nie trzeba się skarżyć, jestem jeszcze zdrów i silny. Niejeden, co ma jak ja czterdzieści dwa lata, ruszać już nie może nogami.  — Rozumie się mój stary — odparła żona — ale to nam nie przysporzy chleba... No powiedz co mam począć... Może ty masz jeszcze co pieniędzy?  — Mam dwa sous.  — Schowaj je sobie na szklankę piwa! Mój Boże, co ja pocznę? Sześć dni jeszcze, to okropność. Maigrat pokazał mi wczoraj drzwi, winniśmy mu już sześćdziesiąt franków. Ha, cóż robić, pójdę do niego jeszcze raz, ale jeśli się uprze i odmówi nam kredytu?  I skarżyła się dalej nie ruszając się z pościeli, przymykając tylko chwilowo oczy gdyż ją raziło światło. Opowiadała szeroko o pustej szafami, o tem, że malcy domagają się podwieczorku, że kaszy już nawet niema w domu, że z wody tutejszej dostają ludzie kolek, że wreszcie chyba przez te sześć dni żyć będą chyba liśćmi kapusty gotowanemi w wodzie. Musiała podnieść głos, gdyż krzyk Estelki głuszył jej słowa. Krzyk ten stał się wreszcie niemożliwym do zniesienia. Maheu rozwścieklony, porwał dziecko z kołyski, rzucił je na łóżko i wrzasnął wściekły.  — Weź ją, bo chyba zabije gadzinę! Przeklęty bęben! Nic temu nie brak, może ssać, a drze się głośniej od innych.  Estelka szukała też już piersi matczynej. Gdy ją matka wzięła pod kołdrę uspokoiła się zaraz i słychać było już tylko mlaskanie chciwych pokarmu warg.  — Pamiętasz przecież, że właściciele Piolaine kazali ci przyjść! — począł ojciec po krótkiem milczeniu.  — Tak spotkałam ich. Rozdają biednym dzieciom suknie.  Zrobiła gest niechęci i zwątpienia.  — Zresztą zaprowadzę tam dziś Lenorę i Henrysia. Ach, gdyby mi tak dali pięć franków!  Znowu zapanowało milczenie. Maheu skończył się ubierać. Chwilę stał bez ruchu, potem zakończył rozmowę.  — Ha cóż chcesz... inaczej być widać nie może. Trzeba się z tem pogodzić. I na cóż się zresztą przyda gadanie... lepiej pójdę do roboty.  — Pewnie — odparła żona. — Zgaś tylko świecę, nie potrzebuję przecież wiedzieć jakiego koloru są moje myśli.  Zgasił świecę i poszedł za Zacharyaszem i Jeanlinem na dół.  Schody zatrzęsły się pod ich nogami, ubranemi w grube, wełniane pończochy. Izba górna pogrążyła się znów w ciemności. Dzieci spały... nawet Alziry powieki zamknęły się, tylko matka leżała w ciemności z oczyma utkwionemi w powałę i rozmyślała, podczas gdy Estelka ssała jej zwiędłą wiotką pierś mrucząc jak kocie.  Na dole Katarzyna gotowała śniadanie. Na blasze małej kuchenki tlały bez przerwy na żelaznym ruszcie węgle. Kompania wydzielała co miesiąca dla każdej rodziny ośm hektolitrów nieużytków węgla. Twarde węgle nie chciały się palić, więc dziewczyna nie gasiła ognia na wieczór, ale przykrywała go, by rano rozniecić dodając parę kawałków dobrego węgla. Postawiwszy na ruszcie sagan z wodą otwarła szafarnię.  Izba dolna była dość obszerna, zajmowała bowiem całą szerokość domu. Ściany były malowane jasno-zielono, podłoga czysto wymyta posypana piaskiem. Panowała tu iście holenderska czystość. Prócz szafami z lakierowanej jedliny stał tu jeszcze stół i kilka krzeseł. Na ścianach widniały jaskrawe obrazki. Były to dane przez Kompanię portrety cesarza i cesarzowej, ryciny przedstawiające żołnierzy i świętych w obficie złoconych obwódkach, odcinające się ostro od nagich ścian. Izbę zdobił tylko zegar z kukułką jaskrawo malowany, którego tykot rozlegał się ciągle, oraz różowe pudełko stojące na szafami. Obok drzwi wiodących do sypialni na góry były drzwi do piwnicy. Mimo wzorowego porządku w powietrzu czuć było duszący odór cebuli, oraz zaduch z węgla.  Katarzyna zamyśliła się przed otwartą szafarnią. Była tam już tylko resztka chleba i spory kawałek sera. Ale masła nie było więcej jak na jedną kromkę. A trzeba było zrobić dla wszystkich czworga „kanapki“. Wreszcie wzięła nóż ukroiła kromkę, położyła na niej ser, potem ukroiła drugą pociągła ją odrobiną masła i zlepiła razem. Była to „kanapka“, jaką każdy robotnik brał ze sobą rano do kopalni. Niebawem na stole leżały wszystkie cztery, począwszy od wielkiej dla ojca, skończywszy na małej dla Jeanlina ukrojone najsprawiedliwiej w świecie.  Mimo, że była bardzo zajęta swą robotą, nie zapomniała widać historyi o nadzorcy i pani Pierron, o której mówił Zacharyasz, gdyż uchyliła drzwi wchodowych i wyjrzała ciekawie.  Wiatr dął lodowaty. W każdym domu kolonii robotniczej błyszczały światła i dolatywał szmer budzących się do pracy ludzi. Tu i owdzie drzwi się otwierały i czarne szeregi robotników snuły się już po ulicach ginąc w mrocznej jeszcze dali. Przyszło jej na myśl, że daremnie naraża się na przeziębienie, bo nakładacz Pierron śpi sobie najspokojniej, gdyż dopiero o szóstej wstać ma do roboty. Mimo to jednak stała spoglądając po kolei na domy. Jakieś drzwi się otwarły... właśnie u Pierronów... zaczerwieniła się z ciekawości. Ale to nie był Dansaert, tylko mała Lidya idąca do kopalni.  Syk wody pryskającej na węgle przypomniał jej o śniadaniu. Zamknęła drzwi i podbiegła do kuchni, gdzie woda z sagana rozlewała się na ogień gasząc go. Nie było w domu kawy, musiała więc zalać wodą wczorajsze fusy. Osłodziła potem tę kawę nędznym, żółtym cukrem i w tejże chwili weszli do izby bracia i ojciec.  — Psiakrew! — zaklął Maheu powąchawszy swą kawę. Niema się co obawiać, by nas z tego miała głowa rozboleć.  Wzruszył z rezygnacyą ramionami i rzekł:  — Ha, przynajmniej gorące... i to coś warte!  Jeanlin pozgarniał okruchy chleba, wsypał sobie do kawy, robiąc w niej w ten sposób rodzaj zupy. Katarzyna skończywszy swą porcyę, resztę kawy zlała do blaszanych manierek. Wszyscy czworo jedli i pili szybko przy migotliwem świetle kopcącej świecy.  — No, wreszcie jesteśmy gotowi! — zawołał ojciec. Wcale dobre... wcale... najedliśmy się niby rentierzy.  W tem z górnej izby od której drzwi nie zamknięto, rozległ się głos matki:  — Weźcie resztę chleba ze sobą... mam dla dzieci trochę klusek.  — Dobrze, dobrze! — odparła Katarzyna.  Przykryła na nowo ogień i postawiła na ruszcie resztę wczorajszej zupy dla dziadka, gdy wróci do domu o szóstej. Wszyscy włożyli saboty zarzucili manierki z kawą na plecy i powkładali swe „kanapki“ między koszule a kaftany. Każde miało teraz na plecach mały garb z chleba. Wyszli, mężczyźni naprzód, dziewczyna za nimi zgasiwszy po drodze świecę i przekręciwszy klucz w zamku. W domu zapanowały znów ciemności i cisza.  Ha, ha, ha, znowu wychodzimy razem! zaśmiał się ktoś zamykający drzwi sąsiedniego domu.  Był to Levaque idący do roboty wraz z synem Gebertem, wielkim przyjacielem Jeanlina. Katarzyna zdziwiona stłumiła śmiech i szepnęła Zacharyaszowi do ucha:  — A to wyśmienite! Więc Bouteloup nie czeka nawet na odejście Levaqua, by wieść do łóżka jego żony!  Światła w kolonii pogasły. Zamknęły się ostatnie drzwi i za chwilę znowu w izbach spały dzieci i kobiety w wygodniejszych teraz, obszerniejszych łóżkach. A drogami wiodącemi do kopalni snuły się szeregi cieniów. Wiatr dął z wściekłością szarpiąc kaftanami idących do pracy robotników. Szli z rękami założonymi na piersiach drżąc z zimna, a na plecach każdego sterczała „kanapka“. Ale smagani lodowatym wiatrem nie przyspieszali kroku. Obojętni, pochyleni tłoczyli się po drogach niby wielki tabun bydła pędzony kędyś daleko.

III

Stefan zstąpił ze wzgórza i wszedł na terytoryum kopalni. Ludzie, których się pytał o pracę kręcili głowami i mówili, by czekał na przybycie dozorcy. Błąkał się tedy pomiędzy budynkami. Były słabo oświetlone, mimo to jednak dostrzegł mnóstwo otworów czarnych, wielkich drzwi wiodących do labiryntu krużganków, sal, piąter. Wszedł na jakieś chwiejące się wpółprzegnite schody i dostał się na wąską ścieżkę z desek. Przeszedł przez sortownie, tak dotąd ciemne, że musiał wyciągnąć przed siebie ręce, by się o coś nie uderzyć. Nagle w ciemności zabłysła para ogromnych żółtych oczu i Stefan znalazł się pod wieżą szachtu, w hali kontrolnej u samego wejścia do kopalni.  Dozorca, ojciec Richomme, grubas o wyglądzie dobrotliwego żandarma, z siwym wąsem zbliżył się właśnie do biura kontrolora.  — Może potrzeba robotnika... do jakiejkolwiek roboty! — odezwał się Stefan.  Richomme chciał powiedzieć: nie — ale namyślił się i nie zatrzymując się rzekł jak inni:  — Proszę zaczekać na pana Dansaerta, starszego nadzorcę.  Świeciły tu cztery latarnie, których potężne reflektory całe światło kierowały na wejście do kopalni. W ich blasku ostro odcinały się kontury żelaznych ramp, dźwigni sygnałowych, zasuw i bierwion dębowych stanowiących rusztowanie, wśród którego ślizgały się klatki windy zapadając i ukazując się znowu nad ziemią. Reszta olbrzymiej budowli, podobnej do nawy kościoła ciemną była, ale wypełniały ją ruchome cienie. W głębi błyszczał magazyn lamp, w biurze zaś kontrolora paliła się żółta mała lampka podobna do gasnącej gwiazdy. Zjazd rozpoczął się właśnie a żelazna podłoga budynku tętniła ciągle krokami ludzkimi i trzęsła się pod kołami wózków, za któremi biegli przesuwacze pochyleni tak, że tylko ich pośladki dostrzedz było można w ruchliwym chaosie cieniów.  Przez chwilę Stefan stał nieruchomy, olśniony, odurzony. Czuł, że drętwieje, gdyż lodowate powietrze płynęło tu ze wszystkich stron.  Potem pociągnął go widok maszyny, której stalowe i mosiężne członki połyskiwały jak złoto i srebro. Stała wyżej trochę, może ze dwadzieścia metrów nad poziomem hali w głębi zjazdu i spoczywała tak mocno na swoim kamiennym fundamencie, że mimo iż szła pełną parą pracując siłą swych czterystu koni parowych nie trzęsły się mury budynku przy wznoszeniu się i opadaniu jej olbrzymich dźwigni. Maszynista stał z ręką na korbie, zasłuchany w dźwięk dzwonka sygnałowego z oczyma utkwionemi w indykator, na którym wyrysowana była kopalnia z wszystkiemi swojemi piętrami. Wisiały na niem nitkach kawałki ołowiu i poruszały się w górę i na dół obrazując w ten sposób ruch samej windy. Za każdym zjazdem i wyjazdem obracały się potężne pięciometrowe koła, na których osi osadzone były grube walce. Na walce te nawijała się lina stalowa i rozwijała znowu z taką szybkością, że wydawała się oczom szarym pyłem.  — Baczność! Na bok! — krzyknęło Stefanowi za uchem trzech robotników dźwigających olbrzymią drabinę.  Mało go nie rozgnietli. Powoli jednak oczy jego oswoiły się z półmrokiem i ujrzał, jak długie, trzydziestometrowe liny snuły się w górę wieży, przepływały na walce, by po drugiej stronie zanurzyć się pod ziemię z klatkami napełnionemi ludźmi. Walce spoczywały na potężnym rusztowaniu żelaznem, podobnem do wiązania dzwonnicy. Śmiało, pewnie, odbywały się te ruchy jak lot ptaka, gładko bez najmniejszego wstrząśnienia, przeszkody. Jak strzała mknęła tam i nazad olbrzymia lina, robiąc do dziesięciu metrów w sekundzie i dźwigając przeszło dwanaście tysięcy kilogramów.  — Baczność! Do wszystkich dyabłów! Na bok! — Krzyknęli znowu robotnicy, przenoszący drabinę na drugą stronę, by zbadać walce po lewej.  Stefan wolnym krokiem zawrócił do biura kontrolnego. Ten zgiełk i zawrotny ruch ponad głową przelatujących lin oszałamiał go. Drżąc ze zimna, znużonym wzrokiem spoglądał na znikające i wynurzające się z ciemności klatki, a uszy rozdzierał mu huk przelatujących wózków.  U wylotu szachtu funkcyonował sygnał, ciężki młot osadzony na dźwigni poruszanej liną z dołu. Gdy raz opadł z przeraźliwym dźwiękiem na kowadło znaczyło to: Stać! Gdy dwa razy: Jazda w dół! Trzy razy wreszcie Do góry. Były to jakby uderzenia maczug, połączone z przeraźliwym dźwiękiem głuszącym cały zgiełk. Jakby jeszcze tego było mało, robotnik stojący przy sygnale przez tubę krzyczał do maszynisty podając mu rozkazy. Wśród tego hałasu zapadały i ukazywały się klatki, opróżniały się i napełniały z taką szybkością, że Stefan nie mógł sobie zdać sprawy z całej tej manipulacyi.  Jedno tylko pojął. Oto kopalnia pochłaniała ludzi, po dwudziestu, trzydziestu na jeden łyk i to z taką łatwością, jakby nie czuła tej porcyi. Od czwartej począł się zjazd robotników. Schodzili się pojedyńczo z lampkami w ręku, i w małych grupkach oczekiwali, aż zbierze się dostateczna liczba. Cicho, jak zwierz nocny zjawiła się klatka czteropiętrowa, zahaczała się żelaznymi pazurami, z każdego przedziału wyciągano po dwa wózki napełnione, w ich miejsce zataczając próżne, lub napełnione klockami drzewa. W próżne wózki wsiadali górnicy po pięciu w każdy, tak, że klatka mieściła czterdziestu. Rozlegała się komenda, potem głuchy, niewyraźny pomruk, młot opadał cztery razy, co oznaczało: „Materyał ludzki“, którego przybycie sygnalizowano na dół, klatka zapadła, jak kamień w wodzie ginąc, a tylko lekkie drżenie liny wskazywało gdzie znikła.  — Czy tu głęboko? — spytał Stefan jakiegoś górnika, który napół zaspany stał obok niego.  — Pięćset piędziesiąt cztery metry! — odpowiedział! Ale są cztery piętra, pierwsze w głębokości trzystu dwudziestu metrów.  Zamilkli obaj i utkwili oczy w linę. Niebawem ukazała się klatka.  Stefan spytał jeszcze:  — A gdyby się lina urwała?  — A... gdyby się urwała...  Górnik dokończył wymownym gestem i podszedł do klatki gdyż przyszła nań kolej. Usiadł wraz z kilku innymi w pustym wózku i zniknął. Za małą chwilę niespełna cztery minuty klatka wróciła po nowy ładunek „materyału ludzkiego“.  I przez pół godziny kopalnia pochłaniała istoty ludzkie z mniejszą, lub większą żarłocznością, stosownie do głębokości w jakiej mieli pracować, ale nie ustawała ani na chwilę ciągle głodna, nie mogąc napełnić olbrzymiego żołądka, gotowa całe plemię pożreć. Ludzie napływali ciągle i znikali w cichym łonie ziemi, a klatka wracała ciągle cicho, jak zwierz, którego żarłoczność nie ma granic.  Stefan doznał znowu niemiłego uczucia, jakie go opanowało już tam na wzgórzu. I na cóż czekać? Starszy nadzorca powie mu niewątpliwie to samo co wszyscy. Niewytłumaczona trwoga doprowadziła do tego postanowienia. Poszedł. Ale przed halą maszyn zatrzymał się znowu. Przez otwarte drzwi ujrzał tam siedm kotłów parowych i dwa ogromne piece. W obłokach białej, syczącej pary pracowali ludzie. Jeden z nich dosypywał do pieca węgli. Gorąco buchało z tamtąd takie, że odczuł żar stojąc na progu. Owiały miłem ciepłem chciał już wejść do środka, gdy dostrzegł grupę górników zbliżających się do kopalni. Był to Maheu ze swoimi i Levaque. Stefan ujrzał na czele idącą Katarzynę i na widok jej łagodnej chłopięcej twarzy przyszło mu na myśl, by jej zapytać o robotę.  — Powiedzno bracie... nie potrzeba tu robotnika? Do jakiejkolwiek pracy... ha?  Spojrzała nań, przerażona nieco tem pytaniem wychodzącem z ciemności. Ale Maheu idący za nią, dosłyszał. Odpowiedział, przystanął i wdał się z obcym w krótką rozmowę. Niestety pracy tu nie było. Ale tułający się po świecie, bezdomny robotnik wzbudził w nim sympatyę. Rozłączywszy się z nim rzekł do swoich:  — Widzicie... nie trzeba narzekać... temu biedakowi jeszcze gorzej, niema dość pracy nawet dla tych, którzyby pragnęli zapracować się na śmierć.  Gromadka skierowała się prosto do ogrzewalni, obszernej sali ze ścianami z grubsza tylko otynkowanemi gdzie stały szafy z narzędziami i materyałami zamknięte na kłódki. Pośrodku sali stał otwarty na wszystkie strony piec tak naładowany rozżarzonym węglem, że kawałki jego z trzaskiem wypadały na udeptaną ziemię podłogi. Salę oświecał tylko ten piec siejący czerwoną łunę po ścianach powale i brudnych szafach pokrytych czarną sadzą.  W chwili gdy wszedł Maheu ze swoimi, dokoła pieca rozlegał się głośny śmiech. Około trzydziestu górników stało plecami do ognia, z lubością smażąc sobie kości. Schodzili się tutaj przed zjazdem, by nasycić się ciepłem i zabrać go nieco ze sobą do zimnej, wilgotnej kopalni. Właśnie śmiano się z Mouquette, małej ośmnastoletniej przesuwaczki, dobrej zresztą dziewczyny, której tłuste pośladki i piersi rozpierały kaftan i spodnie górnicze, tak, iż zdawało się, że lada chwila pękną. Mieszkała w Requillart wraz z ojcem starym stajennym Mouquem i bratem, który był też przesuwaczem. Ale sama zawsze szła do kopalni, ojciec i brat pracowali w innych godzinach. W porze letniej, w pszenicy, w zimie, gdzieś pod zabawiała się z jednym z licznych kochanków, których zmieniała co tydzień. Cała kopalnia przeszła przez jej ręce, wszyscy ją posiadali i opuszczali bez dalszych ceregieli. Gdy ją pewnego dnia prześladowano jakimś robotnikiem z fabryki gwoździ z Marchiennes, rozgniewała się na dobre i krzyczała w pasyi, że to posądzenie jej ubliża, że da sobie ramię odciąć, gdyby jej udowodniono, że wdaje się z kim innym prócz górników.  Właśnie dziś droczono się z nią.  — Więc już koniec z Chavalem? — mówił jeden robotnik. Wzięłaś sobie dla odmiany tego małego? Ależ on musi chyba wyłazić na drabinę!... Widziałem was pod Requillart i mogę przysięgać, że wlazł na kamień...  — No i cóż z tego? — odparła wesoło Mouquette. Cóż cię to obchodzi? Czym cię prosiła byś popychał?  Śmiech zahuczał potężny. Robotnicy śmiali się trzymając się za brzuchy. Śmiała się też i Mouquette wyglądająca bardzo nieprzyzwoicie i prowokująco w swem ciasnem ubraniu, z którego wypływać zdawały się piersi i pośladki. Była ona chorobliwie niemal tłustą.  Ale śmiech ustał gdy Mouquette zawiadomiła ojca Maheu, że wielka Florka nie przyjdzie. Znaleziono ją wczoraj w łóżku zmarłą i skostniałą już. Jedni twierdzili, że to nastąpiło skutkiem wady serca, inni zaś, że zmarła z powodu, iż zbyt szybko wypiła litr jałowcówki. Maheu był zrospaczony. Prawdziwe nieszczęście. Stracił przesuwaczkę, a nie było pod ręką zastępczyni. Pracował na akord wraz z trzema hajerami, Zacharyaszem, Levaquiem i Chavalem. Cóż teraz będzie? Sama Katarzyna przesuwaniu nie podoła i zarobek się zmniejszy. Nagle zawołał:  — Mam już! Biegnijno po człowieka, który pytał o robotę.  Właśnie przechodził Dansaert koło ogrzewalni. Maheu powiedział mu co się stało i prosił o pozwolenie wzięcia do roboty nieznajomego wskazując na to, że Kompania i tak dążyła do zastąpienia przesuwaczek, chłopcami, w ślad za swą konkurentką w Anzin. Starszy nadzorca uśmiechnął się, gdyż myśl wykluczenia dziewcząt była dotychczas niechętnie przyjmowana przez górników, którym zależało, by ich córki zarabiały w kopalni, bez względu, jakie to miało skutki pod względem moralnym i hygienicznym. Po krótkim wahaniu dał swe przyzwolenie, zastrzegając sobie jednak, że przyjęcie zależy jeszcze od potwierdzenia pana inżyniera Negrela.  — Ale co tam z tego! — zauważył Zacharyasz — Człowiek ten musi już być daleko stąd. Odszedł przed dobrą chwilą!  — Nie, — odezwała się Katarzyna — widziałam jak zatrzymał się obok kotłowni.  — To leć próżniaczko... a prędko! — krzyknął ojciec.  Wybiegła, a tymczasem górnicy opuścili ogrzewalnię robiąc miejsce innym. Jeanlin nie czekając na ojca wziął swą lampę i spuścił się na dół wraz z Bebertem i małą, słabowitą, dziesięcioletnią Lidyą. Niebawem rozlegał się głos Mouquette, która wymyślała z klatki chłopcom i groziła, że każdemu da w twarz, jeśli nie przestaną jej szczypać.  Katarzyna nie omyliła się. Stefan stał jeszcze u drzwi kotłowni i rozmawiał z palaczami. Czuł teraz dreszcz na samą myśl, że będzie musiał iść znowu precz i błąkać się po świecie w taki czas. Mimo to, zabierał się już, gdy nagle uczuł czyjąś rękę na ramieniu.  — Chodź pan! — rzekła dziewczyna. — Znalazło się miejsce dla pana!  Zrazu nie zrozumiał. Potem radość jego objawiła się wybuchem wdzięczności i ścisnął mocno dziewczynie rękę.  — Dziękuję ci bracie... Dziękuję!.. Dobry z ciebie chłopak.  Poczęła się śmiać spoglądając na jego twarz zaczerwienioną od blasku ognisk kotłowni. Śmieszyło ją, że ją bierze za chłopca, zwiedziony dziewczęcą jeszcze piersią i ukrytymi pod czapką włosami. Stefan uradowany śmiał się także i stali przez chwile oboje spoglądając życzliwie na siebie.  Tymczasem Maheu kucnął przed szafą, zdjął saboty i wełniane pończochy. Gdy Stefan przyszedł załatwiono sprawę w dwu słowach. Dostanie półtora franka dziennie, a choć praca jest wyczerpująca, to za to prędko się wyuczy wszystkiego co potrzeba. Stary hajer, radził mu nie zdejmować butów, które miał na nogach i pożyczył mu swej starej skórzanej czapki, dla ochrony głowy od uderzeń o skały, bez czego on sam i jego towarzysze obchodzili się już teraz doskonale. Wyjęto narzędzie ze szafy, w której znalazła się też i łopata Florki. Maheu zamknąwszy w szafie swe saboty, pończochy i zawiniątko Stefana począł się niecierpliwić.  — Cóż robi znowu ten gałgan Chaval? Znowu gdzieś gzi się pewnie z jakąś dziewczyną! Już pół godziny spóźnienia! Zacharyasz i Levaque grzali się spokojnie u ognia. Wreszcie Zacharyasz rzekł:  — Czekasz ojcze na Chavala?... Ależ on przyszedł przed nami i zaraz zjechał na dół!  — Jakto? Wiesz o tem i nic nie mówisz? Dalej... prędko... spieszmy się... a to straszne rzeczy!...  Katarzyna grzejąca sobie ręce musiała się też zabierać razem z nimi. Stefan puścił ją przodem i szedł z tyłu.  Zanurzyli się znów w labirynt schodów i ciemnych kurytarzy, gdzie stąpanie ich bosych nóg rozlegało się donośnie, podobne do klapania po błocie, starych rozdeptanych kaloszy. Wreszcie zabłysnęła przed nimi lamparnia, wielka sala o szklannych ścianach, w której na sztelarzach stały setki lamp górniczych systemu Davyego. Poprzedniego wieczoru oczyszczono i zbadano je dokładnie. Teraz świeciły się wszystkie, niby świece przy katafalku. U wejścia dostawał każdy górnik swoją, opatrzoną jego numerem, oglądał ją i zamykał sam, podczas gdy siedzący przy stole kontrolor zapisywał godzinę zjazdu do osobnego rejestru. Maheu wystarał się dla swego nowego pomocnika o lampę. Potem odbyła się jeszcze jedna ceremonia. Górnicy defilowali znowu przed innym kontrolorem, który badał czy wszystkie lampy są należycie zamknięte.  — Brr! Jak tu zimno! — rzekła Katarzyna drżąc na całem ciele.  Stefan skinął głową i nie odezwał się wcale. Znaleźli się teraz u zjazdu. Dął tutaj wiatr silny i lodowaty. Stefanowi ścisnęło się gardło, gdy stanął znowu wobec kręcących się walców i przebiegających z zawrotną chyżością lin. Ogłuszony turkotem pędzących po szynach wózków, przeraźliwymi uderzeniami sygnałowego młota, wrzaskiem tuby spoglądał z przestrachem na znikające i pojawiające się klatki, które w nienasyconą gardziel kopalni ciskały ludzi całymi kupami. A maszyna szła ciągle całą parą. Gdy przyszła nań kolej, był napół jeno przytomny. Drżał na całem ciele z zimna, ale milczał nerwowo, tak, że aż Zacharyasz i Levaque poczęli z niego drwić. Obaj byli niezadowoleni z przyjęcia obcego, zwłaszcza Levaque zły był, że go stary Maheu nie spytał o zdanie. Ale Katarzyna cieszyła się słysząc jak ojciec objaśniał Stefana.  — Widzi pan, — mówił — ponad klatką jest spadochron... ot te żelazne klamry. Gdy się lina urywa, wbijają się w bierwona szachtu. To funkcyonuje... zwykle... ale nie zawsze., o, nie zawsze. Tak... tak... szacht podzielony jest na trzy piętra i od dołu do góry obity deskami. Pośrodku idzie winda, z boku schody.  Urwał i począł mruczeć, ale nie śmiał podnieść głosu.  — Psiakrew! Czyż będziemy tu nocowali? To łajdactwo kazać tak marznąć ludziom.  Dozorca Richomme, który też zjeżdżać miał, stał obok z lampą zawieszoną u czapki. Usłyszał słowa ojca Maheu i rzekł cicho, dobrotliwym głosem:  — Uważaj no stary i stul gębę. Gotów kto usłyszeć.  Był on dawniej hajerem i utrzymywał przyjacielskie stosunki z dawnemi kolegami, o ile nota bene pozwalała na to nowa godność.  — Widzisz — dodał — wszystko ma swój czas... Oto i twoje pudło! Właź ze swą czeredą!  Klatka otoczona poręczą żelazną i gęsto okratowana czekała już oparta na hakach.  Maheu, Zacharyasz, Levaque i Katarzyna weszli w jeden z dolnych wózków, a że miejsce przeznaczone było na pięć osób wszedł więc też i Stefan. Lepsze miejsca były już zajęte, więc musiał się wcisnąć w kąt obok Katarzyny, której łokieć począł go gnieść. Zawadzała mu też lampa. Górnicy radzili, by ją zawiesił u guzika kaftana, ale nie dosłyszał i trzymał ją dalej niezgrabnie w ręku. Wsiadano dalej. Tłoczyli się ludzie w przedziałach pod i nad niemi, jak bydło wpędzone do wagonu. Klatka nie ruszyła się z miejsca. Cóż się stało? Zdawało mu się, że długą już chwilę czeka. Nagle uczuł wstrząśnienie i wszystko stało się czarne. Znikły otaczające przedmioty i uczuł, że wpada w przepaść. Zadrżał na całem ciele i doznał zawrotu głowy. Trwało to tak długo, jak długo mijając pierwsze dwa piętra hali zjazdowej dostrzegał w przyćmionem świetle zawrotny ruch desek okrywających boki studni, ale gdy wpadł w ciemń szachtu stracił możność kontrolowania swych wrażeń i stał napół przytomny z oczyma wytrzeszczonemi.  — Teraz zjeżdżamy w dół! — odezwał się Maheu spokojnym głosem.  Żadne z nich nie doznawało przykrego uczucia spadku, ale Stefan stracił kierunek i pytał się siebie samego, czy spada, czy się wznosi w górę. Gdy klatka nie dotykając ścian pędziła na dół, zdawało się, że wisi bez ruchu. Ale za chwilę uderzała o boki i drżenie ich udzielało się wiązaniu, klatce i zamkniętym w niej ludziom, napawając ich nerwowym strachem katastrofy. Pęd wzmógł się teraz tak, że Stefan nie mógł już dostrzedz tragarzy i poprzecznie rusztowania poprzez gęstą siatkę ochronną, choć przyciskał do niej twarz rozgorączkowaną. Lampy oświecały mdło ściśnionych, tylko otwarta lampa dozorcy w górnym wozie błyszczała jak latarnia morska.  — Ten szacht ma cztery metry średnicy — objaśniał dalej Maheu. — Właściwie Kompania powinnaby odnowić szalowanie, gdyż woda wciska się tutaj ze wszystkich stron... O, słyszy pan... teraz... Właśnie zeszliśmy na linię wodną.  Od chwili już Stefan zadawał sobie pytanie co to za szelest podobny do szelestu deszczu po dachu. Kilka grubych kropli padło mu na czoło, teraz poczęła po dachu bębnić ulewa, której siła szybko wzrastała, jak podczas oberwania chmury. Dach klatki był snadź dobrze dziurawy, gdyż deszcz począł lać się kilku cienkimi strumieniami. Jeden z nich w krótkim czasie przemoczył mu ubranie na ramieniu i przejął dreszczem. Zimno się teraz zrobiło i jeszcze straszniej. Nagle błyskawica przedarła noc, oślepiając Stefana. Wydawało się, że pękła ziemia, a przez otwór błysło piekło. Na tle jasności dostrzegł jakieś kształty, sylwetki ludzkie, ale za sekundę wszystko znów pogrążyło się w ciemnościach.  — To jest pierwsze! — objaśnił Maheu. Jesteśmy teraz w głębokości trzystu dwudziestu metrów. Widzi pan jak to prędko idzie...  I podnosząc swą lampę oświecił jednę z prostopadłych belek dębowych, która mknęła z szybkością szyny pod kołami pociągu pospiesznego. Dwa następne piętra błysły i znikły. Ulewa szalała dalej wśród nieprzebitych ciemności.  — Jakaż to głębia. — mruknął Stefan.  Zdawało mu się, że od kilku już godzin spada w głąb. Niewygodnie mu było bardzo w pozycyi, którą przybrał. Zwłaszcza łokieć Katarzyny sprawiał mu męki straszliwe. Nieodzywała się i Stefan czuł tylko ciepło jej ciała, które obejmowało go gorącą falą. Gdy wreszcie winda stanęła w głębokości pięciuset pięćdziesięciu czterech metrów zdumiał się, usłyszawszy, że zjazd trwał dokładnie jedną minutę. Ale łoskot haków bezpieczeństwa wbijających się w drzewo i uczucie, że stąpa po twardej ziemi wprawiły go w wesołe usposobienie i poufale odezwał się do Katarzyny:  — Cóż to masz pod skórą, że od ciebie taki żar bucha? Aleś mi łokciem wywiercił potężną dziurę w brzuchu.  Roześmiała się wesoło. Ten głuptas brał ją ciągle jeszcze za chłopca. Czyż miał bielmo w oczach?  — W oczach masz mój łokieć, nie w brzuchu! — odparła. Wywołało to wybuch śmiechu, którego sobie Stefan w żaden sposób wytłumaczyć nie mógł.  Klatka opróżniła się wreszcie, górnicy przeszli wpoprzek halę przyjazdową, wielką, w skale wykutą i wyłożoną kwadrami ciosu grotę, oświetloną trzema potężnemi lampami. Po żelaznych szynach turkotały wózki uderzając z hałasem o tarcze zwrotnic. Ze ścian wydzielał się odór piwniczny, powietrze było chłodne, przesiąkłe wyziewami saletry, tylko ze stajni pobliskiej szła fala ciepła wyziewów końskich. Cztery galerye otwierały tu swe czarne paszcze.  — Tędy! — powiedział Maheu do Stefana. — Nie jesteśmy jeszcze na miejscu. Mamy ze dwa kilometry przed sobą.  Robotnicy podzielili się na gromadki i znikli po kolei w czterech otworach. Około piętnastu poszło na lewo, a Stefan szedł ostatni za ojcem Maheu, przed którym kroczyli Katarzyna, Zacharyasz i Levaque. Dostali się w przepyszną galeryę jezdną, wykutą w tak twardej skale że tylko tu i owdzie potrzebowała obmurowania ciosowego. Jedno za drugiem szli ciągle bez słowa w mdłem świetle lamp. Stefan potykał się co kilka kroków na szynach. Od chwili już poczęło mu dudnić w uszach. Był to jakiś dziwny odgłos, jakby szum dalekiej burzy, głuchy grzmot, który szedł jakby i z wnętrza ziemi zbliżając się z zastraszającą szybkością. Czyż by to był łoskot walących się olbrzymich mas skalnych setki metrów wysokich, dzielących ich od powierzchni ziemi? Błyskawica przedarła ciemności, ściany galeryi zadrżały. Stefan instynktownie naśladując ruch ojca Maheu przylgnął plecami do ściany i zaraz ujrzał blisko przed sobą, dużego białego konia zaprzężonego do pociągu wózków. Koń stąpał powoli. Na pierwszym wózku siedział Bebert, trzymając w ręku cugle, a Jeanlin biegł z tyłu boso z rękami opartymi o brzeg ostatniego wózka.  Szli ciągle naprzód i doszli do rozstaju, gdzie się otwierały dwie nowe galerye. Grupa podzieliła się znowu. W ten sposób górnicy dostawali się we wszystkie punkty kopalni.  Teraz obmurowanie znikło, a ukazały się dębowe poprzecznice na powale galeryi, i belki na ścianach. Skała była tu krucha.  Przez szerokie szpary w drzewie połyskiwał łupek mikowy i bielały płaty piaskowca. Ciągle mijały ich pociągi próżnych i pełnych wózków. Z łoskotem grzmotu, ciągnione przez konie, w niepewnym świetle wyglądające na widziadła nocne wyłaniały się z otchłani i ginęły w niej znowu. Na bocznym torze jakby zaśniony wąż leżał w jednem miejscu szereg wykolejonych wózków, a koń tak mało odcinał się od czarnych ścian, że wyglądał, jak leżący na ziemi ogromny złom węgla. Wentylatory funkcyonowały bez przestanku z łoskotem blaszanych pokrywek na garnkach z gotującą się wodą.  W miarę oddalania się od hali przyjazdowej, galerya stawała się coraz węższa, a zwieszające się z góry złomy skalne zmuszały do schylania się bez przestanku. Stefan uderzył raz głową straszliwie w blok piaskowca. Gdyby nie gruba, skórzana czapka, byłby sobie roztrzaskał niewątpliwie głowę. Od tej chwili zwracał pilną uwagę na najmniejszy ruch idącego przed nim ojca Maheu, którego sylwetka dziwacznie podskakiwała i kurczyła się w świetle lampy.  Żaden z górników nie uderzył się w głowę, ani nie potknął się. Znali widocznie doskonale każdą skałę, każdy występ skalny i każdą dziurę w chodniku. Stefan począł się teraz ślizgać na przesiąkłej wodą ziemi. Często brodził w istnych bagniskach, o których obecności świadczył jeno chlupot nóg. Nie widział ich i nie mógł ominąć. Ale największą dlań niespodzianką była zmiana ciepłoty powietrza. Tam, u stóp zjazdu było chłodno, w galeryi głównej, którędy płynęło całe powietrze do kopalni dął mroźny wiatr, który w węższych przejściach potęgował się w orkan, im dalej jednak zapuszczano się w chodniki boczne, które pośrednio tylko uczestniczyły w wentylacyi, w tem lżejszym stawał się powiew. Gorąco wzmagało się i stawało ciężkie, dławiące.  Maheu dotąd nie otwierał ust. W jednem miejscu skręcił do chodnika na prawo i nie obracając się rzekł do Stefana:  — Pokład Wilhelma.  W tym pokładzie pracowali właśnie. Już za drugim krokiem Stefan uderzył się w głowę i obtarł sobie bok o ścianę. Powała spuszczała się tutaj tak nisko, że nieraz dwadzieścia i trzydzieści metrów iść trzeba było w postawie pochylonej, dotykając niemal rękami ziemi. Woda tymczasem sięgała do kostek. Uszli w ten sposób ze dwieście metrów. Naraz Stefanowi znikli z oczu Katarzyna, Zacharyasz i Levaque. Wsunęli się niezawodnie w szczelinę rozwartą przed nimi.  — Teraz jazda do góry! — zawołał Maheu. — Zawieś pan lampę na guziku i trzymaj się mocno drzewa.  Zniknął, a Stefan musiał iść za nim. Był to rodzaj komina wykutego w pokładzie. Przeznaczony był tylko dla pracujących tutaj i wiódł do chodników poprzecznych. Był tylko tak szeroki jak pokład węgla w tem miejscu, to jest sześćdziesiątcentymetrów. Stefan był smukły i tylko dzięki temu powiodło mu się wdrapać do góry. Nie byłby tego uczynił inaczej gdyż mu brakło wprawy. Wielkim wysiłkiem mięśni podniósł się w górę, opierając się biodrami o ściany i trzymając belek. Piętnaście metrów wyżej był pierwszy chodnik poprzeczny, ale Maheu pracował ze swą rodziną wyżej, w szóstym chodniku „w jamie“ jak mówił. Co piętnaście metrów znajdywały się chodniki. Wędrówka wydawała się Stefanowi nieskończenie długą, bolały go piersi, plecy, biodra, ręce. Dyszał, zdawało mu się, iż walą się nań skały przygniatając go swym ciężarem, przedewszystkiem brakowało mu powietrza do oddychania i krew uderzała mu do głowy. Był pewny, że lada chwila buchnie wszystkiemi porami skóry. W jednym z chodników ujrzał dwie schylone postacie pchające przed sobą wózki. Jedna była mała, druga większa. To Lidya i Mouquette pracowały. Musiał iść jeszcze o dwa piętnastometrowe stopnie wyżej. Pot ciekący z czoła zasłaniał mu oczy, zwątpił, by mógł doścignąć tamtych co szli przed nim i tak wprawnie, lekko ślizgali się w górę szczeliną.  — Odwagi! Już blisko! — zawołała Katarzyna.  Ale gdy dotarł wreszcie na miejsce usłyszał z głębi szczeliny dochodzący inny głos, który krzyczał:  — No, cóż to ma znaczyć? Cóż to za robota? Mam z Montsou dwa kilometry, a jestem pierwszy na miejscu!  Był to Chaval, wysoki, chudy, kościsty chłopak dwudziestopięcioletni o grubych rysach twarzy. Gniewał się, że musiał czekać. Gdy spostrzegł Stefana, spytał tonem pogardliwym:  — A to co znowu?  A gdy mu rzecz Maheu objaśnił, zamruczał przez zęby:  — A więc teraz chłopcy zabierają dziewczętom chleb z przed nosa!  Stefan zamienił z Chavalem spojrzenia instynktownej nienawiści, czuł obrazę, chociaż jej zrozumieć nie mógł.  W milczeniu wzięli się wszyscy do roboty. Sztolnie na wszystkich piętrach były teraz w ruchu. Pełno było robotników wszędy. Kopalnia pochłonęła chciwie swą dzienną racyę strawy, to jest blisko siedmiuset ludzi, którzy jak mrówki w olbrzymiem mrowisku pracowali teraz, wiercąc ziemię we wszelkich możliwych kierunkach, jak robaki starą szafę. Gdyby ktoś przyłożył ucho do ściany skalnej jakiegoś opuszczonego chodnika, byłby niezawodnie w głębokiej ciszy usłyszał gryzienie tych ludzi-owadów wnętrzności ziemi. Wszystkie odgłosy by mógł rozeznać od drżenia pędzącej w dół i do góry liny windy, aż do skrzypu kilofów wyrębujących w sztolniach węgiel.  Stefan obrócił się i w ciasnocie sztolni uczuł się znowu przyciśnionym do Katarzyny. Ale tymczasem dotknął jej piersi poczynających się zaokrąglać i nagle zrozumiał żar, który od niej bił obejmując go rozkoszną falą.  — Więc ty jesteś dziewczyną? — spytał zmięszany.  Odpowiedziała wesoło, bez rumieńca na twarzy:  — Naturalnie!... Doprawdy, długo trwało nimeś to spostrzegł.

IV

Czterej hajerzy umieścili się jeden za drugim w małej, wąskiej szyi sztolni. Jeden od drugiego oddzielony był deskami, które nie pozwalały odłupanym kawałkom węgla stoczyć się niżej. Przedziały poszczególne miały około czterech metrów długości, a wąskie były nadzwyczaj gdyż cały pokład miał w tem miejscu szerokości pół metra zaledwie. Górnicy kulić się musieli, czołgać na rękach i kolanach i obracając się uderzali plecami o ściany. Nie mogli użyć kilofów inaczej, jak kładąc się na boku z przekrzywioną szyją i wzniesionemi rękami. Tylko w ten sposób mieli dość miejsca na zamach krótkiej pikli, rodzaju kilofa na krótkiej rękojeści.  Na samym dole pracował Zacharyasz, Levaque i Chaval mieścili się po nad nim, a u samego zaś szczytu znajdywał się Maheu. Odkuto naprzód warstwę łupku, potem każdy w ścianie robił dwa prostopadłe wcięcia i wbijał od góry żelazny klin, w ten sposób wyłupując blok węgla. Węgiel był twardy, za każdym razem blok spadający pękał na drobne części i spadał na brzuch i kolana pracujących. Gdy nałupanych odłamków zebrało się sporo u dołu na deskach hajerzy znikali wówczas sobie wzajem z oczu, jak zamurowani w ciasnej komórce.  Ojcu Maheu było najgorzej. U góry sięgała ciepłota trzydziestu pięciu stopni, świeższe powietrze nie dochodziło tam i chwilami dusiło go w gardle. Dla oświecenia sobie ściany zawiesił lampę górniczą na gwoździu tuż nad głową i lampa ta prażyła mu czaszkę podnosząc przytem ciepłotę w sposób nieznośny. Męki jego potęgowała jeszcze wilgoć. Skała ponad nim wisząca, o kilka centymetrów od twarzy ociekała wodą. Bez ustanku, w szybkim tempie z upartą regularnością spadały nań duże, ciężkie krople, ciągle w to samo miejsce. Choć kręcił karkiem na wszystkie strony, ciągle padały mu na twarz z pluskiem i spływały po brodzie. Po kwadransie był przemoczony, spocony i kurzyło się z niego jak z garnka. Tego ranka klął bez końca kroplę spadającą mu ciągle na oko. Ale to nie pomagało i kuć musiał dalej skały, pośród których leżał jak ćma między kartkami książki, co chwila mogąc się spodziewać zgniecenia.  Pracowano w milczeniu, wszyscy kuli i nie było słychać nic, prócz tych nieregularnych, głuchych, jakby z oddali dochodzących ciosów. Dźwięk był tu raczej ostrym szelestem bez echa, w zduszonym gorącem powietrzu. Pył unoszący się chmurą, gazy wyciskające łzy z oczu czyniły atmosferę niemożliwą prawie do oddychania. Lampy palące się w siatkach metalowych błyszczały jak czerwone punkty, nie oświecając prawie sztolni podobnej do wąskiego skośnego komina, w którym sadza z dziesięciu lat uczyniła pomrokę nieprzebitą. W słabem półświetle poruszały się cienie dziwaczne. Tu i owdzie zjawiła się muskularna ręka bez ramienia, łydka olbrzymich rozmiarów, głowa, jakby głowa zbrodniarza, uczerniona dla niepoznaki. Czasem odrywające się od powały i ścian bloki węgla i odłamki skalnego muru, rozbłyskiwały, jak kryształy olbrzymie dyamentu zapadając za sekundę w czarną nicość. Hajerzy tłukli bez przerwy silnie, a prócz tych głuchych uderzeń słychać było jeno astmatyczny oddech górników i wykrzyki wyczerpania i niezadowolenia wywołane zaduchem i sączącemi się kroplami wody.  Zacharyasz osłabiony nieco wczorajszą pohulanką niedługo przestał kuć pod pozorem stemplowania ścian, co mu pozwalało świstać pod nosem i wpatrywać się bezmyślnie w ciemności. Rzeczywiście leżąca poza górnikami trzechmetrowa może przestrzeń jeszcze nie miała podparcia. Chcąc oszczędzić czasu, bez względu na możliwość niebezpieczeństwa nie popodpierali zwisających skał powały opróżnionej z węgla sztolni.  — Hej! — krzyknął Zacharyasz do Stefana. — Podaj no drzewo!  Stefan, którego Katarzyna uczyła właśnie jak ma władać łopatą, musiał przyciągnąć kloce drzewa, których mała jeszcze kupka leżała u wnijścia do sztolni. Zazwyczaj przywożono je tutaj zaraz z rana, przycięte odpowiednio do rozmiarów pokładu.  — Prędzej, do stu dyabłów, prędzej! — krzyczał Zacharyasz widząc jak niezgrabnie nowy przesuwacz przedziera się przez stosy węgla ciągnąc cztery ciężkie kloce dębowe.  Potem kilofem zrobił zacięcie w powale, drugie w ścianie i zaklinował w nich końce kloca dębowego, który w ten sposób podpierał strop. Popołudniu zwykle wypełniali robotnicy ziemni żwirem skalnym przestrzeń pomiędzy klocami opróżnionej arteryi, zostawiając jeno tyle miejsca, by się mógł przesunąć wózek.  Maheu przestał stękać. Wyłamał nareszcie swój blok i ocierał rękawem koszuli spotniałą twarz. Potem na widok Zacharyasza wpadł w gniew.  — Zostaw to! krzyknął. — Po śniadaniu będzie dość czasu... weź raczej kilof, bo nie dobijemy do zwykłej liczby wózków.  — Ależ tu się obniża powała! — zawołał chłopak. — Popatrz ojcze... tu jest wielka szczelina. Boję się, że spadnie!  — Głupstwo! Niech się wali! Albo to pierwszy raz! Już my sobie jakoś poradzimy!  Rozgniewał się na dobre, zwymyślał syna i kazał mu iść do roboty.  Za chwilę wszyscy przestali pracować i przeciągali się ziewając. Levaque leżąc na plecach i klnąc oglądał palec lewej ręki, skaleczony kawałkiem skały, który spadł znienacka. Chaval z wściekłością zdarł z siebie koszulę i obnażył się po pas dla ochłody. Czarni już byli od pyłu węglowego, który pokrywał ich ciała grubą warstwą i zmieszany z potem, cienkimi wstążeczkami spływał na dół.  Maheu począł pierwszy kuć na nowo. Tym razem wyłamywał blok głębiej, tak, że głową oparł się o ścianę. Krople wody ciekły mu teraz na czoło z taką straszną, upartą jednostajnością, iż miał wrażenie, że wywiercą mu dziurę w czaszce.