Emil Zola
KARTKA MIŁOŚCI
Wydawnictwo Avia Artis
2022
ISBN: 978-83-8226-899-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).
Rozdział I
Lampka nocna paliła się na kominie; zasłaniała książka, której cień zalewał połowę pokoju. Spokojne światło padało na stolik i kanapkę, tonęło w grubych fałdach aksamitnych firanek, migotało w zwierciedle palisandrowej szafy, stojącej między dwoma oknami. Niebieska barwa obicia, mebli i dywanu, harmonijna symetrya pokoju, nadawała mu w mroku nocnym pewien wdzięk mglisty, nieokreślony. Naprzeciw okien, w cieniu, stało łóżko, pokryte również aksamitem; tworzyło ono czarną masę, z pośród której bieliły się tylko prześcieradła. Helena, z rękami skrzyżowanemi w spokojnej postawie matki i wdowy, lekko oddychała. Zegar uderzył pierwszą. Cisza głęboka panowała do koła; zdała tylko na te wyżyny Trocadero dochodził głuchy huk Paryża. Oddech Heleny tak był lekki, że pierś nie podnosiła się prawie. Spała snem pięknym, spokojnym i silnym; profil miała regularny, włosy kasztanowate mocno związane; pochyliła głowę naprzód, jak gdyby usnęła przysłuchując się. W głębi pokoju otwarte drzwi prowadziły do przyległego gabinetu. Nic nie przerywało ciszy. Pół do drugiej wybiło. Chód zegara przyciszony był; wahadło jego zdawało się także poddawać sennej atmosferze, która ogarniała cały pokój. Lampka spala, meble spały; na stoliku, obok zgaszonej lampy kobieca robótka leżała uśpiona. Helena miała we śnie wyraz powagi i dobroci. W chwili, kiedy druga wybiła, w głębi gabinetu dało się słyszeć westchnienie, które przerwało spokój; potem szmer bielizny — potem znowu cisza. Teraz już słychać było ciężki oddech. Helena nie poruszyła się. Nagle się podniosła. Obudził ją głos dziecka niewyraźnie coś mówiącego i jak gdyby skarżącego się na ból jakiś. Niezupełnie jeszcze rozbudzona, podniosła ręce do skroni, ale natychmiast zeskoczyła na dywan, usłyszawszy głuchy krzyk. — Joanno!... Joanno!... co tobie? odpowiedz mi! — pytała. Dziecko milczało. Pobiegła po lampkę, szepcząc: — Mój Boże! niezdrowa była, nie powinnam była kłaść się. Szybko weszła do gabinetu; głucha cisza panowała tutaj. Drżąc światło lampki rzucało tylko okrągłą jasną plamę na sufit. Helena pochyliwszy się nad żelaznem łóżeczkiem, nie mogła zrazu nic rozróżnić. Potem między rozrzuconemi prześcieradłami ujrzała Joannę sztywnie leżącą, r. odrzuconą głową, z muszkułami szyi wyprężonymi i twardymi; oczy miała otwarte, utkwione w strzałę, na której firanki były zawieszone. — Mój Boże! mój Boże! — zawołała — mój Boże! ona umiera! I postawiwszy lampkę, drżącemi rękami dotykała córki. Nie mogła znaleźć pulsu. Serce zdawało się milczeć. Rączki, nóżki gwałtownie się wyciągały. Szał ją ogarnął; przerażona bezprzytomna wołali tylko: — Moje dziecię umiera! na pomoc!... Moje dziecię! moje dziecię! Wróciła do pokoju; sama nie wiedziała co robi, kręciła się na miejscu i trącała o meble. Potem wróciła do gabinetu i znowu przypadła do łóżka, wciąż wołając o pomoc. Wzięła Joannę na ręce, całowała jej włosy, przesuwała ręce po ciele, błagając by przemówiła do niej. Jedno słowo, tylko jedno. Co ją bolało? Może chciała trochę lekarstwa wczorajszego? Może powietrze orzeźwiłoby ją? I upiera się przy tej myśli, że musi jej coś odpowiedzieć. — Powiedz mi, Joanno, oh, powiedz mi, proszę cię! — Mój Boże, co tu począć? Tak nagle, w nocy. Nawet światła nie ma. — Myśli jej plątały się. Wciąż mówiła do córki, pytając ją i odpowiadając za nią. To ją tak w żołądku bolało; nie, w gardle. Ale to przejdzie. Trzeba się tylko uspokoić. I starała się zachować przytomność umysłu — ale traciła już prawie,, czując na ręku sztywne swe dziecię, lezące w konwulsyach i bez oddechu. Patrzała na nią: usiłowała myśleć i opierała się potrzebie krzyczenia, którą w sobie czuła. Nagle mimo woli, krzyknęła. Przebiegła salę jadalną i kuchnię — wołając: — Rozaljo! Rozaljo!.. Prędko doktora!... Moje dziecię umiera! Służąca, która spała w małej izdebce za kuchnią, zaczęła wykrzykiwać. Helena wróciła się biegnąc. Była w koszuli tylko i zdawała się nie czuć chłodu nocy, bardzo jeszcze zimnej w lutym. Ależ ta sługa da umrzeć dziecku! Minuta zaledwie upłynęła. Wróciła do kuchni, potem znowu do pokoju. I po omacku, szybko włożyła spódnicę, zarzuciła szal na ramiona. Przewracała meble, gwałtowną swą rozpaczą napełniła cały pokój, gdzie przed chwilą tak głęboka panowała cisza. Potem włożyła pantofle i, pozostawiwszy za sobą drzwi otwarte, zbiegła trzy piętra w tej myśli, że ona tylko jedna potrafi sprowadzić doktora. Odźwierny pociągnął sznurek, Helena znalazła się za bramą; w uszach jej szumiało, w głowie było pusto. Szybko przebiegła ulicę Vineuse i zadzwoniła do doktora Bodin, który poprzednio już leczył Joannę. Po długim, jak wieczność czasie, służący oznajmił jej, że doktór jest przy łożu rodzącej kobiety. Helena osłupiała. Nie znała innego doktora w Passy. Czas jakiś szła ulicą, patrząc na domy. Zimny wiatr przeszywał ją; szła w pantoflach po śniegu, który upadł z wieczora. I wciąż widziała przed sobą córkę swą i wciąż myślała, że zabije ją, jeżeli nie znajdzie doktora. Wróciła na ulicę Vineuse; tu pochwyciła za dzwonek jakiś; może dostanie adres doktora jakiego. Znowu zadzwoniła, tak długo nie otwierano. Wiatr ociskał jej spódnicę koło nóg i rozrzucał włosy. Nakoniec służący otworzył i powiedział, że doktór Deberle już w łóżku Zadzwoniła do mieszkania doktora, a więc niebo nie opuściło jej jeszcze! Popchnęła służącego i weszła powtarzając: — Moje dziecię, moje dziecię umiera!... Powiedz mu niech przyjdzie. Wbiegła na piętro, walcząc ze służącym i na wszystkie uwagi jego odpowiadając to tylko, że dziecię jej umiera. Wszedłszy do pokoju, zgodziła się zaczekać. Ale jak tylko usłyszała, że doktór w sąsiednim pokoju wstaje, zbliżyła się do drzwi i przemówiła do niego. — Natychmiast, panie, błagam pana... Moje dziecię umiera! I kiedy doktór wszedł ubrany już prawie, ale bez krawatki, nie dała mu jej szukać. Poznał ją. Mieszkała w sąsiednim domu i była lokatorką jego. Kiedy dla skrócenia drogi prowadził ją ogrodem do drzwi, które łączyły oba mieszkania, nagle przypomniała sobie o tem. — To prawda, szepnęła, jesteś pan doktorem, i wiedziałam o tem... Widzisz pan, straciłam przytomność... Spieszmy. Na wschodach chciała, by szedł przed nią. Samego Boga nie byłaby wprowadzała do siebie z większą czcią. Na górze Rozalia czuwała przy Joannite i zapaliła lampę stojącą na stole. Wszedłszy do pokoju, doktór natychmiast wziął tę lampę i zbliżył ją do dziecka nieruchomie wyprężonego; głowa tylko opadła; i twarzyczka drgała raz po raz. Zacisnąwszy usta, nic nie mówił naprzód. Helena patrzyła ma niego z niepokojem. Spostrzegłszy ten modlący się do niego wzrok matki, szepnął. — To nic... Ale nie można jej tutaj zostawiać. Potrzebuje powietrza. Helena szybkim, silnym ruchem podniosła dziecię. Byłaby ucałowała ręce doktora za to jedno, dobre słowo; balsam pociechy spłynął na nią. Ale zaledwie złożyła ją na swem wielkiem łóżku, biedne ciałko dziewczątka poczęło rzucać się w gwałtownych konwulsyach. Doktór podniósł zasłonę lampy, białe światło zalało pokój cały. Otworzył okno i kazał Rozalii podnieść firanki u łóżka. Helenie znowu serce ścisnęło się niepokojem trwożliwie i szeptała: — Ależ ona umiera, panie!... Spójrz pan, spójrz!... Jak się zmieniła! On nie odpowiadał, uważnie tylko śledził objawy paroksyzmu. Wreszcie rzekł: — Wejdź pani do alkowy i trzymaj ją za ręce, żeby się nie zadrasnęła. Tak, z lekka, nie tak mocno... Uspokój się pani, nie można przerywać paroksyzmu. I oboje, pochyliwszy się nad łóżkiem, podtrzymywali Joannę, która gwałtownie się rzucała. Doktór zapiął był suknię swą, dla zakrycia gołej szyji. Helena miała na sobie szal, który była zarzuciła na ramiona. Ale Joanna szamocząc się rozwiązała szal i rozpięła suknie doktora. Nie spostrzegli tego nawet. Nie widzieli siebie wcale. Powoli, chora uspokajała się, ale wpadła w stan wielkiego osłabienia. Doktór zapewnił wprawdzie matkę, co do końca paroksyzmu, pomimo to jednak sam miał minę zafrasowaną. Wciąż spoglądał na chorą, wreszcie zadał kilka pytań Helenie, stojącej koło łóżka. — Ile ma lat? — Jedenaście i pół. Znowu zamilkł. Potrząsł głową, pochylił się, podniósł zamkniętą powiekę Joanny i popatrzył na błonę. Potem Janowu zapytał, nie podnosząc oczu. — Czy miewała dawniej konwulsye? — Tak, ale ustały około szóstego roku... Bardzo jest delikatna. Od kilku dni była niezdrowa. Miewała kurcze i chwilami traciła przytomność. — Czy w rodzinie pani były wypadki chorób nerwowych? — Nie wiem... Nie wiem... Matka moja umarła z choroby piersiowej. Zawahała się, wstydząc się wyznać, że prababka jej była w domu obłąkanych. W rodzinie jej częste były podobne tragiczne wypadki. — Uważaj pani — zawołał doktór — nowy atak. Joanna otworzyła oczy. Błędnym wzrokiem powiodła dokoła, ani słowa nie mówiąc. Potem utkwiła oczy w jeden punkt, rzuciła się w tył, wyciągnęła jak struna i zesztywniała. Była bardzo czerwona. Nagle zbladła, zsiniała, i konwulsye na nowo się rozpoczęły. — Trzymaj ją pani — rzekł doktór. — Weź ją za drugą rękę. Podbiegł do stołu, na którym wchodząc postawił był swoją apteczkę. Wrócił z fleszeczką, z której dał dziecku powąchać. Ale skutek był straszny; Joanna rzuciła się tak silnie, że się wyrwała z rąk matki. — Nie, nie, nie eteru! — zawołała Helena, uczuwszy zapach. — Eter doprowadza ją do szaleństwa. Zaledwie zdołali ją utrzymać we dwoje. Podnosząc się na piętach i karku, jak gdyby złamana we dwoje, gwałtownie się kurczyła. Potem opadła, i z jednej strony łóżka na drugą przerzucała. Pięście miała zaciśnięte i wielki palec zgięty ku dłoni; chwilami otwierała je i rozszerzając palce, starała się pochwycić coś, coby mogła zgnieść. Natrafiwszy na szal matki, uczepiła się go. Matkę to szczególnie dręczyło, że jak powiadała, nie mogła poznać swej córki. Biedny jej anioł tak łagodną miał twarzyczkę; a teraz wykrzywione rysy, oczy głęboko wpadłe zmieniły ją do niepoznania. — Zrób pan cokolwiek, błagam pana — wyszeptała. — Nie mam już sił. Przypomniała sobie właśnie, że córka jednej ze znajomych jej w Marsylii umarła, zaduszona w takim ataku. Może doktór zwodził ją, nie chcąc przestraszać. Co chwilę zdawało jej się, że czuje na swej twarzy ostatnie tchnienie Joanny, której ciężki oddech zatrzymywał się często. Wzruszona i przerażona zapłakała ze strachu i z litości zarazem. Łzy jej padały na niewinne ciałko dziecięcia, które odrzuciło wszystko, co ją okrywało. Tymczasem doktór długimi giętkimi palcami lekko naciskał dół szyi chorej. Paroksyzm złagodniał. Po kilku jeszcze ruchach mniej już gwałtownych, Joanna leżała bezwładnie. Padła na sam środek łóżka z wyprostowanem ciałem, z rękami wyciągniętemi, głowę opartą na poduszce pochyliła na piersi. Wyglądała jak Chrystus dziecięciem. Helena pochyliła się nad nią i długi pocałunek złożyła na czole. — Skończyło się już? — zapytała półgłosem. — Jak pan sądzisz, czy paroksyzm powtórzy się jeszcze? Doktór zrobił dwuznaczny ruch... Wreszcie odpowiedział. — W każdym razie, następne będą już mniej gwałtowne. Kazał Rozalji podać sobie szklankę i karafkę. Nalał połowę szklanki, wziął dwie inne flaszki, odrachował krople i z pomocą Heleny, która podniosła głowę dziecka, wlał pomiędzy zaciśnięte zęby łyżeczkę lekarstwa tego. Lampa jasno bardzo paliła się, białem swem płomieniem oświecając nieporządek pokoju, którego meble poprzewracano. Ubranie, które Helena udając się na spoczynek rzuciła była na poręcz fotelu, ześliznęło się i upadło na dywan. Doktór stąpił na gorset, podniósł go, by mu się nie plątał pod nogami. Zapach koszyka (verbena) rozchodził się z rozrzuconego łóżka i z leżącej na meblach bielizny. Całe życie codzienne kobiety, we wszystkich jego szczegółach a nawet tajnikach, gwałtownie zostało odsłonięte. Doktór sam przyniósł miednicę, umoczył ręcznik i przyłożył go do skroni Joanny. — Pani zaziębi się — rzekła Rozalia, trzęsąc się o zimna. — Możeby można zamknąć okno. Nadto chłodno. — Nie, nie — zawołała Helena — zostaw okno otwarte... Nieprawdaż, panie? Lekki wiatr wciskał się do pokoju i podnosił firanki. Nie czuła tego. Szal nawet zupełnie się zsunął z ramienia, odkrywając górną część piersi. Z tyłu warkocz się rozplótł, i promienie włosów spływały aż do pasa. Podniosła w górę rękawy, odsłaniając nagie ramiona, by mieć większą swobodę ruchów; myśląc tylko o dziecku, zapominała o wszystkiem. A obok niej doktór krzątał się, nie myśląc również ani o kurtce rozpiętej, ani o kołnierzu od koszuli, który Joanna oderwała. — Podnieś ją, pani, trochę — rzekł. — Nie, nie tak.. Daj mi pani swą rękę. Wziął jej rękę i sam ją podłożył pod głowę dziecka, któremu chciał dać znowu lekarstwo. Potem przywołał ją do siebie. Posługiwał się nią jak pomocnicą; a ona ślepo go słuchała, widząc że córka spokojniejsza. — Proszę tutaj... Głowę jej oprzesz, pani, na swojem ramieniu, a ja słuchać będę. Helena spełniła rozkaz. Pochylił się nad nią, chcąc przyłożyć ucho do piersi Joanny. Policzkiem swym dotknął nagiego jej ramienia; i badając serce dziecka, mógłby był usłyszeć bicie serca matki, kiedy podniósł głowę, oddech jego spotkał się z oddechem Heleny. — Tutaj wszystko jak się należy — rzekł spokojnie. Jej oczy rozjaśniły się. — Połóż ją pani napowrót. Nie trzeba jej męczyć więcej. Nowy paroksyzm nastąpił. Był już daleko słabszy. Joanna wyszeptała kilka słów niezrozumiałych. Dwa razy jeszcze w krótkich przerwach paroksyzmy ponawiały się, ale bardzo słabo i natychmiast kończyły. Dziecię tak opadło z sił, że doktór znowu się zaniepokoił. Ułożył ją sam, głowę wysoko; okrył kołdrą aż po szyję i z godzinę jeszcze czuwał nad nią, zdając się czekać, by zaczęła naturalnie oddychać. Z drugiej strony łóżka Helena nieruchoma czekała również. Powoli rysy Joanny wypogodziły się zupełnie. Płowe światło lampy oświecało ją. Twarzyczka wróciła do dawnego, ślicznego owalu, trochę długiego, ale wdziękiem i delikatnością rysunku przypominającego główkę kozy. Wielkie powieki niebieskawo-przezroczyste spuszczone były, ale musiały być pod niemi ciemne oczy, pełne blasku. Kształtnym noskiem lekko oddychała, na wargach trochę dużych błąkał się uśmiech. I tak spała spokojnie na poduszce, zasłanej włosami czarnymi jak atrament. — Na teraz skończyło się już naprawdę — rzekł doktór półgłosem! I odwrócił się, porządkując flaszki i gotując się dc odejścia. Helena zbliżyła się w błagalnej postaci. — Oh! panie — wyszeptała — nie opuszczaj mnie. Zaczekaj jeszcze trochę. A gdyby się paroksyzmy wróciły... Uratowałeś ją pan. Zrobił znak, że nie ma się już czego obawiać. Został jednak dla jej spokojności. Ona odesłała Rozalję, by się znowu położyła. Wkrótce zaczęło świtać, dzień był łagodny pochmurny; biały śnieg leżący na dachach odbijał wyraźnie od szarych obłoków. Doktór zamknął okno Od czasu do czasu, wśród głębokiej ciszy zamieniali ze sobą po słów kilka. — Nie ma nic ważnego, upewniam panią, — mówił doktór. — Tylko w jej wieku potrzeba wielkiej troskliwości... Musisz pani szczególnie starać się o to, by wiodła życie równe, spokojne, bez wstrząśnień. Po chwili Helena przemówiła z kolei: — Ogromnie jest nerwowa i delikatna... Nie zawsze mam władzę nad nią Drobnostką jaką nieraz tak żywo cieszy się lub martwi, że mię tem aż niepokoi... Kocha mię z taką namiętnością i taką zazdrością, że się zanosi od płaczu, jeżeli widzi, jak pieszczę inne dziecko. Potrząsł głową, powtarzając: — Tak, tak, nerwowa, zazdrosna... Doktor Bodin leczy ją, nieprawdaż? Pomówię z nim; wspólnie się naradzimy nad energicznymi środkami.. Dziecko jest w tym wieku, gdzie kwestya zdrowia kobiety rozstrzyga się. Widząc go tak przychylnym, Helena uczuła się rozrzewnioną. — Ach, panie, jakże wdzięczną panu jestem za jego dobroć! Słowa te głośniej wypowiedziała i przestraszyła się zaraz, sądząc, że obudziła tem Joannę. Dziecko spiło; śliczna była z rumieńcem na twarzy i uśmiechem na ustach. W mieszkaniu, do którego wrócił spokój, zawisła atmosfera poprzedniej ociężałości. Obicia, meble, odzienie porozrzucane znowu zaczęły drzemać. Wszystko kąpało się i wypoczywało w szarym brzasku dnia, co wpływał do pokoju przez oba okna. Helena znowu stała z jednej strony łóżka, doktór z drugiej. Między nimi Joanna spała, lekko oddychając... — Ojciec jej często chorował — przemówiła Helena z cicha, wracając do poprzedniego pytania. — Ja zawsze byłam zdrowa. Doktór, który dotąd nie patrzał na nią jeszcze, podniósł oczy i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, widząc ją tak silną i zdrową. Ona uśmiechnęła się także swoim spokojnym uśmiechem. Czuła się szczęśliwą ze zdrowia swego. On nie spuszczał z niej oka. Nie zdarzyło mu się dotąd spotkać tak skończonej piękności. Słusznego wzrostu, wspaniałej postaci, była to Junona szatynka, szatynka złocista z odcieniem blond. Kiedy powoli obracała głowę, profil jej miał czystość linii posągu. Szare oczy i białe zęby rozjaśniły twarz całą. Podbródek okrągły, trochę duży, nadawał jej wyraz rozsądku i stałości. Wspaniała nagość tej matki szczególnie zadziwiała doktora. Szal osunął się znowu; pierś była odsłonięta, ramiona obnażone. Gruby warkocz koloru połyskującego złota spływał na szyję i gubi! się między piersiami. Pomimo spódnicy źle zawiązanej, włosów rozrzuconych i nieporządnego ubrania, zachowała wyraz majestatycznej i wzniosłej godności i skromności nie rumieniła się wcale pod tem spojrzeniem mężczyzny który zaczął uczuwać w sobie wielki niepokój. Ona także popatrzyła na niego. Doktór Deberle miał trzydzieści pięć lat, twarz ogoloną, pociągłą, oko bystre, usta wąskie. Ona z kolei spostrzegła jego nagą szyję. I tak stali naprzeciw siebie oko w oko, a mała Joanna spała między nimi. Ale przestrzeń rozdzielająca ich, przed chwilą jeszcze tak wielka, teraz zdawała się zmniejszać, Joanna nadto lekko oddychała. Helena powolnym ruchem podciągnęła w górę szal i obwinęła się nim; doktór zapiął kołnierz od kurtki. — Mamo, mamo — wyszeptała Joanna przez sen. Budziła się. Otworzyła oczy, ujrzała doktora, zaniepokoiła się. — Kto to? kto to? — spytała. Matka całowała ją. — Śpij, moja najdroższa, byłaś trochę słaba. To przyjaciel. Dziecię zdawało się być zdziwione. Nic nie pamiętała. Sen ją morzył znowu; usnęła szepcząc: — Oh, lulaj, lulaj!... Dobranoc, mateczko.. Jeżeli to twój przyjaciel, to będzie i mój. Doktór schował apteczkę. Ukłonił się milcząc i wyszedł. Przez chwilę Helena słuchała oddechu dziecka. Potem usiadła na kraju łóżka i zadumała się; myśli i spojrzenia poszły w dal. Lampa, którą nie gaszono, bladła wstydząc się coraz większego dnia.
Rozdział II
Nazajutrz, Helenie przyszło na myśl, że
trzebaby pójść podziękować doktorowi Deberle. Czuła się trochę
zakłopotana, przypominając sobie, jak go zmusiła niemal do
przyjścia, jak noc całą spędził przy Joannie; usługa, którą jej
przez to oddał, zdawała się, przechodzić zakres zwykłych odwiedzin
doktora. Pomimo to zwlekała przez dni parę, czując jakiś wstręt do
tego kroku, ale sama nie wiedziała dla czego. Tak wahając się,
wciąż myślała o doktorze; jednego dnia spotkała go i skryła się
przed nim jak dziecko. Potem gniewała się na siebie za tę
nieśmiałość. Pewność i spokój wrodzony powstały przeciw
niespokojnemu żywiołowi, co zdawał się wkraczać w jej życie. To też
postanowiła tegoż dnia jeszcze pójść z podziękowaniem do doktora.
Mała zachorowała w nocy z wtorku na środę, a teraz była sobota.
Joanna zupełnie wyzdrowiała. Doktor Bodin, który przybiegł bardzo
niespokojny, mówił o doktorze Deberle z szacunkiem, jaki się należy
od biednego, starego doktora względem młodego kolegi bogatego i już
słynnego. Uśmiechając się jednak z lekka — dodał — że majątek
pochodzi od papy Deberle, człowieka, którego całe Passy szanowało.
Dla syna pozostało nietrudne zadanie odziedziczenia półtora miljona
i ogromnej klienteli. — Jest to zresztą człowiek bardzo zdolny,
dodał pośpiesznie doktór Bodin, i bardzo mi będzie przyjemnie
naradzić się z nim co do zdrowia mojej małej przyjaciółki, Joanny.
Około trzeciej godziny Helena z córką zeszły na ulicę Vineuse, i
uszedłszy kroków kilka, zadzwoniły do sąsiedniego domu. Obie były
jeszcze w ciężkiej żałobie. Służący we fraku i białej krawatce
otworzył im. Helena poznała wielki przysionek, ozdobiony portyerami
ze wschodniej materyi; mnóstwo kwiatów na prawo i na lewo stało w
skrzyniach. Weszły do małego pokoju, mającego obicia i meble kolcru
rezedy. Służący stanął i czekał. Helena powiedziała mu nazwisko
swoje.
— Pani Grandjean.
Służący otworzył drzwi do bardzo wspaniałego salonu, żółto z
czarnem, i usuwając się powtórzył:
— Pani Grandjean.
Helena, stanąwszy już na progu, chciała cofnąć się W salonie koło
komina spostrzegła młodą damę, siedzący na wązkiej kanapce, którą
całkowicie zajmowała swą szeroko rozłożoną suknią. Naprzeciw niej
siedziała niemłoda osoba w kapeluszu i w szalu.
— Przepraszam rzekła Helena — chciałam się widzieć z doktorem
Deberle.
I wzięła za rękę Joannę, którą była puściła naprzód. Zadziwiła się
i zażenowała, że tak wpadła do nieznajomej sobie osoby. Dla czego
nie zapytała się o doktora? Wiedziała przecie, że jest żonaty.
Pani Deberle głosem szybkim i ostrym kończyła właśnie opowiadanie
swoje:
— Cudowne to, cudowne!... Umiera tak naturalnie. Chwyta się za
piersi, odrzuca głowę i cała zielenieje. Trzeba ją widzieć, wierz
mi panno Aurelio...
Ujrzawszy Helenę, powstała z wielkim szelestem sukni, zbliżyła się
do drzwi i rzekła bardzo uprzejmie:
— Będzie pani łaskawa wejść, bardzo proszę.. Mego męża niema...
Ale bardzo mi będzie przyjemnie, bardzo przyjemnie, upewniam
panią... To zapewne ta ładna panienka, co tak mocno owej nocy
zasłabła... Proszę panią usiąść na chwilę.
Helena musiała przyjąć fotel; Joanna nieśmiało usiadła na brzegu
krzesła. Pani Deberle znowu zasunęła się w głąb kanapki swojej i,
ładnie śmiejąc się dodała:
— To mój dzień. Tak przyjmuję co sobotę... Piotr wprowadza
wszystkich. Przeszłego tygodnia przyprowadził mi pułkownika,
mającego podagrę.
— Co wygadujesz, Julisiu! szepnęła panna Aurelja, stara biedna
przyjaciółka, która ją znała od dziecka.
Chwilowe milczenie nastąpiło. Helena rzuciła okiem na bogaty
salon, na firanki i krzesła, których czarna tkanina, przetykana
złotem, rzucała do koła blask olśniewający. Na kominie, na
fortepianie i stołach pełno było kwiatów. Jaskrawe, dzienne światło
zalewało pokój cały, spływając przez okna, które wychodziły na
ogród, gdzie widać było tylko drzewa bez liści i nagą ziemię.
Gorąco było bardzo, tak jak w piecu; na kominie tliło się jedno
tylko polano. Helena, przelotnie rzuciła wejrzenie na gospodynię,
rychło domyśliła się, że iskrzący się salon miał tylko służyć za
ramy dobrze dobrane. Pani Deberle miała krucze włosy i płeć
śnieżnej białości. Małego wzrostu, pulchna, ruchy miała powolne i
wdzięczne. Na całem tem złocistem tle, przy ciemnych, bujnych
włosach, blada jej cera nabierała pewnego odbłysku czerwonawego.
Wydała się Helenie czarującą.
— Okropna to rzecz konwulsye — zaczęła znowu pani Deberle. — Mój
mały Lucyan miał je także, będąc niemowlęciem... Jakże pani musiała
być niespokojna! Ąle teraz drogie dziecię zdaje się być już
zupełnie zdrowe.
Mówiąc to przeciągłym tonem, z kolei przypatrywała się Helenie,
dziwiąc się i zachwycając jej pięknością. Nigdy jeszcze nie
widziała kobiety, której postawa byłaby więcej królewska; żałobne
szaty wspaniale ubierały tę wysoką i surową postać wdowy.
Uwielbienie swoje wyraziła mimowolnym uśmiechem i zamieniła
spojrzenie z panną Aurelią. Obie przypatrywały jej się z tak
naiwnym zachwytem, że i ona z kolei lekko się uśmiechnęła.
Pani Deberle oparła się powoli na kanapce swojej i, biorąc w rękę
wachlarz, który miała zwieszony u paska — orzekła:
— Nie byłaś pani na wczorajszem przedstawieniu w Wodewilu?
— Nigdy nie bywam w teatrze — odpowiedziała Helena.
— Mała Noemi była cudowna, cudowna!... Umiera tak naturalnie!...
Chwyta się za piersi, ot tak, odrzuca głowę i zielenieje cała...
Zrobiła ogromne wrażenie.
Czas jakiś roztrząsała grę aktorki, której zwolenniczką była.
Potem przeszła do innych nowinek Paryża; do wystawy obrazów, gdzie
widziała nadzwyczajne rzeczy; do głupiego romansu, o którym
dzienniki tak wiele się rozpisywały; do skandalicznego wypadku, o
którym półsłówkami mówiła z panną Aurelią.
I tak przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot niezmęczona, mówiąc
szybko i obracając się wśród tego wszystkiego jak we właściwej
sobie atmosferze. Helena, dla której świat ten zupełnie był obcy,
słuchała tylko i od czasu do czasu rzuciła jakieś krótkie słówko.
Drzwi się otworzyły służący oznajmił:
— Pani Chermette.. Tissot...
— Dwie panie weszły; bardzo były ustrojone. Pani Deberle podeszła
ku nim pośpiesznie; suknia jej czarna jedwabna miała mnóstwo ozdób,
a ogon tak był długi, że musiała go nogą odrzucać, jak tylko
chciała się obrócić. Dobrą chwilę trwało szybkie krzyżowanie się
cienkich głosików.
— Jakżeście panie dobre!!.. Zapominacie panie o nas.
— Przychodzimy względem tej loterji, wie pani?
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze.
— Oh, nie możemy siadać. Musimy jeszcze być w dwudziestu domach.
— Ależ przecie zatrzymacie się panie chwileczkę.
Obie panie usiadły wreszcie na brzegu kanapy. Cienkie głosiki
jeszcze cieniej odezwały się znowu.
— I cóź? wczoraj, w Wodewilu?\
— Przepysznie!
— Wiecie panie, że odpina suknię i odrzuca włosy... Na tem zależy
całe wrażenie.
— Powiadają, że połyka coś dla nadania sobie zielonej cery.
— Nie, nie, tylko wszystkie ruchy są obrachowane... Ale trzeba
było obmyślić je naprzód.
— To zadziwiające.
Obie panie powstały. Za chwilę już ich nie było. W salonie znowu
się zrobiło spokojnie i ciepło. Hjacynty, stojące na kominie,
wydawały przenikliwy zapach. Z ogrodu dolatywał hałas gwałtownej
kłótni wróbli, których całe stado zleciało się na trawnik. Pani
Deberle, zanim usiadła, spuściła tiulową haftowaną zasłonę okna,
naprzeciw którego siedziała; i wróciła na swe miejsce; łagodniejszy
blask padł na nią.
— Przepraszam panią — rzekła — nie mam jednej chwili swobodnej...
I bardzo przyjaźnie znowu mówić zaczęła z Heleną. Zdawała się znać
po części historję jej życia, zapewne za pomocą ploteczek, które
krążyły po domu, gdzie Helena mieszkała, a który był jej
własnością. Ze śmiałością, pełną taktu i przyjaźni, jak się
zdawało, mówiła o jej mężu i okropnej śmierci jego w hotelu Var na
ulicy Richelieu’go.
— I to zaraz po waszem przybyciu, nieprawdaż? I nigdy przedtem nie
byłaś pani w Paryżu... Musiał to być okropne, ta śmierć w nieznanem
sobie miejscu, nazajutrz po długiej podróży, kiedy człowiek sam nie
wie jeszcze, gdzie i jak się obróci.
Helena powoli potrząsła głową. Tak, były to straszne chwile.
Choroba, która miała zabrać jej męża, nagle się rozwinęła nazajutrz
po ich przyjeździe, w chwili kiedy właśnie mieli wyjść razem. Nie
znała ani jednej ulicy, nie wiedziała nawet, w jakim cyrkule
mieszka; ośm dni z rzędu zamknięta z umierającym, pod swojem oknem
słyszała huk Paryża i czuła się samotną, opuszczoną, zgubioną jak
na pustyni. Kiedy po raz pierwszy zeszła na ulicę, była już wdową.
Dreszcz ją przeszywał na samo wspomnienie tego wielkiego, pustego
pokoju, w którym było tylko pełno flaszeczek z lekarstwami i
pozamykane jeszcze tłomoki.
— Mąż pani, jak mi mówiono, był podobno dwa razy starszy od pani?
— zapytała pani Deberle z wyrazem głębokiego współczucia; panna
Aurelia dobrze nadstawiana uszu, nie chcąc stracić ani słówka z
rozmowy.
— Gdzież tam — rzekła Helena — o sześć lat tylko był starszy.
I w krótkich słowach opowiedziała historję małżeństwa swego. Jak
mąż jej zakochał się w niej, kiedy mieszkała z ojcem swoim,
kapelusznikiem Mouret na ulicy Petites-Maries w Marsylji; jak
rodzina Grandjean, bogatych rafinerów, oburzona ubóstwem młodej
dziewczyny, uparcie sprzeciwiała się małżeństwu; jak smutno i
pokryjomu odbył się ślub ich; a potem jak niepewny byt mieli, aż
dopiero jeden ze stryjów umierając, zapisał im około dziesięciu
tysięcy franków dochodu. Wówczas to Grandjean, który znienawidził
był Marsylję, postanowił osiedlić się w Paryżu.
— W jakim wieku wyszłaś pani za mąż? — spytała Jeszcze pani
Deberle.
— Miałam lat siedemnaście.
— Musiałaś pani być bardzo piękną.
Rozmowa urwała się, Helena udała, że nie słyszy.
— Pani Mangueliń — oznajmił służący;\
Młoda kobieta nieśmiało weszła. Pani Deberle zaledwie się
podniosła trochę. Była to jedna z jej protegowanych i przychodziła
z podziękowaniem za oddaną usługę. Zabawiła chwil kilka i wyszła z
niskim ukłonem.
Pani Deberle wróciła do rozmowy, której przedmiotem stał się teraz
ksiądz Jouve; obie go znały. Był to, skromny wikaryusz przy
kościele Notre-Dame-de Gràce, parafii Passy; dla pobożności swojej
jednak był najwięcej; poważany i kochany w całym cyrkule.
— Co to za namaszczenie! — szeptała z miną nabożną.
— Bardzo był dobry dla nas — rzekła Helena. — Mój mąż znał go
dawniej w Marsylii... Jak tylko dowiedział się o mojem
nieszczęściu, natychmiast podjął się wszystkiego. On to umieścił
nas w Passy.
— Zdaje się ma brata?
— Tak, matka jego wyszła powtórnie zamąż, Pan Rambaud znał także
męża mego... Założył główny skład: oliwy i towarów południowych na
ulicy Rambuteau i ma podobno wielkie dochody.
Ksiądz i brat jego to cały mój dwór — dodała wesoło.
Joanna nudziła się, siedząc na krzesełku swojem: z wyrazem
niecierpliwości spoglądała na matkę. Delikatna jej twarzyczka
wyrażała cierpienie, jak gdyby wszystko, co tu mówiono, sprawiało
jej przykrość; chwilami wciągała w siebie ciężki i silny zapach
salonu i ukośne spojrzenia rzucała na meble — nie dowierzała im —
nadzwyczajna czułość organizmu ostrzegała ją przed nieokreślonem
niebezpieczeństwem. Potem znowu zwracała oczu na matkę z wyrazem 1
tyranicznego uwielbienia.
Pani Deberle spostrzegła to niezadowolenie dziecka...
— Otóż to rzekła — młoda panienka nudzi się, że jej każą być tak
rozsądną jak dorosłej pannie. Proszę, tam, na stoliku leżą książki
z obrazkami.
Joanna powstała i wzięła album; ale spojrzenia jej znowu pobiegły
do matki z wyrazem gorącej prośby. Helena, ujęta uprzejmością
gospodyni nie ruszyła się z krzesła; powolnego będąc charakteru,
chętnie siedziała na miejscu godzinami całemi. Ale kiedy służący
raz po raz wymienił nazwiska trzech dam; pani Berthier, pani
Guirand i pani Levasseur, zdawało się jej, że powinna już powstać.
Pani Deberle, widząc to — zawołała:
— Zostań pani, muszę pokazać pani mego syna.
Kółko, otaczające komin, rozszerzyło się. Wszystkie te panie
mówiły jednocześnie. Jedna a nich utrzymywała, że upada ze
znużenia; i opowiadała, iż od pięciu dni nie kładła się wcześniej
jak o czwartej rano. Inna gorzko się uskarżała na mamki; niepodobna
już było znaleźć między niemi ani jednej uczciwej. Wreszcie rozmowa
padła na szwaczki. Pani Deberle twierdziła, że kobieta niezdolna
jest do krawiecczyny damskiej, że kobieta nie potrafi dobrze ubrać
innej; trzeba na to mężczyzny. Tymczasem dwie panie szeptały z sobą
półgłosem, i kiedy chwilowe zrobiło się milczenie, kilka słów z ich
rozmowy dało się wyraźnie słyszeć: wszystkie wówczas zaczęły śmiać
się, wachlując powoli.
— Pan Malignou — oznajmił sługa.
Młody, wysoki mężczyzna, starannie ubrany, wszedł do salonu.
Pozdrowiono go lekkimi wykrzyknikami. Pani Deberle, nie wstając
podała mu rękę i rzekła:
— No jakże! wczoraj w Wodewilu?
— Obrzydliwie! — zawołał.
— Jakto, obrzydliwie!... Ależ cudownie gra — chwyta się za piersi,
odrzuca głowę.
— Dosyć, dosyć! to tak realne, że aż obrzydliwe!
Rozpoczął się spór. Łatwo to powiedzieć realizm. Ale młodzieniec
nie życzył sobie wenie realizmu.
— W niczem — mówił podnosząc głos — w niczem! Jest to upodlanie
sztuki.
Piękne rzeczy pokazałyby się wreszcie na scenie! Czewnuź Noemi nie
posunęła dalej jeszcze realizmu swego? Tu zrobił ruch, który
zgorszy! wszystkie panie. Fi! co za szkaradzieństwo! Ale kiedy pani
Deberle wygłosiła swój frazes o ogromnem wrażeniu, jakie artystka
zrobiła, a pani Levasseur opowiedziała o jednej damie, która
zemdlała na galeri, zgodzono się wreszcie, że sztuka ogromnie się
powiodła. Na tem słowie skończył się spór.
Młody człowiek, otoczony gronem pań, wygodnie wyciągnął się w
fotelu. Zdawał się być na bardzo poufałej stopie w domu doktora.
Mechanicznie wyjął ze skrzynki kwiatek i żuł go. Pani Deberle
zapytała:
— Czytałeś pan romans?...
Nie dał jej dokończyć i odpowiedział tonem wyższości.
— Czytuję dwa romanse tylko na rok.
Co do wystawy sztuk, prawdziwie nie warto było trudzić się jej
oglądaniem. Kiedy wszystkie przedmioty rozmowy zostały już
wyczerpane powstał i zbliżył się do Julii; oparłszy się o małą
kanapkę, na której siedziała, zamienił z nią słów kilka po cichu,
podczas kiedy inne panie żywo rozmawiały między sobą.
— Patrzcie! Już go niema — zawołała pani Berthier, obracając się.
— Przed godziną widziałam go u pani Robinot.
— Tak, bywa także u pani Lecomte — rzekła pani Deberle. — O, to
człowiek najbardziej zajęty w całym Paryżu.
I zwracając się do Heleny, która przypatrywała się tej scenie —
mówiła dalej:
— Jest to wielce wykształcony człowiek, którego bardzo lubimy...
Ma zajęcie u ajenta bankowego. Zresztą bardzo jest bogaty i ze
wszystkiem obeznany.
Damy zabierały się do wyjścia.
— Żegnam kochaną panią, liczę na panią we środę.
Będziesz pani na tym wieczorze? Bo to nigdy niewiadomo z kim się
człowiek znajduje. Jeżeli pani będziesz to i ja także.
— A więc dobrze, będę, przyrzekam pani. Proszę oświadczyć ukłony
moje panu Gutraud.
Kiedy pani Deberle wróciła się odedrzwi, znalazła Helenę, stojącą
na środku salonu. Joanna przyciskała się do matki, którą wzięła za
rękę i konwulsyjnym a pieszczącym ruchem palców swoich raz po raz
ciągnęła ją ku drzwiom.
— A, prawda — szepnęła gospodyni domu.
Zadzwoniła na służącego.
— Piotrze, powiedz pannie Smithson, żeby przyprowadziła Lucyana.
Zaledwie służący wyszedł, drzwi się otworzyły, i poufale, bez
żadnego zawiadomienia weszła do salonu piękna dziewczyna lat
szesnastu, a za nią mały staruszek z twarzą okrągłą i rumianą.
— Dzień dobry, siostro — rzekło dziewczę, całując panią Deberle.
— Dzień dobry, Paulinko... dzień dobry, ojcze... — rzekła pani
Deberle.
Panna Aurelia, która dotąd wciąż siedziała koło komina, powstała
dla powitania pana Letellier. Miał on wielki magazyn jedwabnych
materyi na bulwarze kapucynek. Od śmierci żony oprowadzał wszędzie
młodszą swą córkę, szukając dla niej dobrego męża.
— Byłaś wczoraj w Wodewilu? — spytała Paulina.
— O, cudowne! — machinalne powtórzyła Julia, stojąc przed lustrem
i poprawiając włosy.
Paulina skrzywiła się jak zepsute dziecko.
— Co to za nudna rzecz być młodą dziewczyną!... Poszłam z papą o
północy do drzwi teatralnych, by się dowiedzieć, jak udała się
sztuka.
— Tak — rzekł ojciec — spotkaliśmy tam Malignou’a. Mówił, że
bardzo dobrze powiodła się.
— Tak? — zawołała Julia — tylko co tu był i utrzymywał, że to
obrzydliwe... Z nim nigdy niewiadomo, czego się trzymać,.
— Dużo miałaś gości? — zapytała Paulina, przeskakując nagle do
innego przedmiotu.
— O! mnóstwo osób, wszystkie te panie! Wciąż było tu pełno..
Ledwie żyję..
Tu przyszło jej na myśl, że zapomniała o przedstawieniu podług
przyjętych formuł i, przerywając sobie — rzekła!
— Mój ojciec i siostra moja... pani Grandjean...
I rozpoczęto rozmowę o mniejszych i większych dzieciach, które
sprawiają tyle kłopotu matkom. Po chwili weszła do salonu panna
Smithson, guwernantka, Angielka, trzymała za rękę małego
chłopczyka. Pani Deberle żywo przemówiła do niej słów kilka po
angielsku, łając ją za to, że kazała czekać na siebie.
— Ach! otóż mój mały Lucyś! — zawołała Paulina klękając przed
dzieckiem z wielkim szelestem sukni.
— Daj mu pokój, zostaw go — rzekła lulia — Chodź tu, Lucyanie;
powiedz dzień dobry tej panience.
Chłopczyk posunął się naprzód zakłopotany. Miał co najwyżej lat
siedem; gruby i krótki, jak lalka pretensyonalnie był ubrany.
Widząc, że wszyscy patrzą na niego uśmiechając się, zatrzymał się i
niebieskiemi zadziwionemi oczami przypatrywał się Joannie.
— Idżże — szepnęła matka.
Spojrzał na nią i znowu zrobił krok naprzód. W ruchach jego była
zwykła chłopcu ociężałość; szyję miał wciśniętą między ramiona,
wargi grube i nadęte, brwi lekko ściągnięte. Joanna cała w czerni,
blada i poważna, widocznie onieśmielała go.
— Moje dziecko, ty także bądź uprzejmą — rzekła, Helena, widząc
sztywną postawę swojej córki..
Mała wciąż jeszcze trzymała rękę swej matki; palcami swymi
głaskała je między rękawem a rękawiczką. Ze spuszczoną głową
czekała na Lucyana; miała niespokojną, minę dziewczyny dzikiej i
nerwowej, gotowej uciec przed pieszczotą. Ale posunęła się także
naprzód, kiedy matka z lekka ją popchnęła.
— Panienka musi pierwsza go pocałować — rzekła, śmiejąc się pani
Deberle. — Damy muszą same z nim zaczynać... O! ciężkie stworzenie!
— Pocałuj go, Joanno — rzekła Helena.
Dziecię podniosło oczy na matkę; potem, jak gdyby ją przejednała
głupowata mina chłopczyka, i nagle rozczuliła zakłopotana jego
minka, ślicznie się uśmiechnęła do niego. Twarz jej rozjaśniła się
pod wpływem głębokiego, wewnętrznego uczucia.
— Chętnie, mamo — szepnęła.
I objąwszy Lucyana, podniosła go prawie i mocno ucałowała w oba
policzki.
— Otóż tak dobrze! — zawołali wszyscy obecni.
Helena żegnała się, pani Deberle odprowadzała ją do drzwi.
— Proszę panią — rzekła — złożyć podziękowanie moje doktorowi...
Uratował mię owej nocy od śmiertelnego niepokoju.
— To Henryka nie ma? — przerwał pan Letellier.
— Nie, wróci późno — odpowiedziała Julja.
Widząc, że panna Aurelia powstała także, zabierając; się do
wyjścia z panią Grandjean — dodała:
— Zostajesz przecie na obiedzie z nami. To już wiadomo.
Stara panna, która każdej soboty czekała na to zaproszenie,
zdecydowała się teraz zdjąć szal i kapelusz. W salonie ogromnie
duszno było. Pan Letellier otworzył okno i stał przed niem,
przypatrując się krzakowi bzu, na którym były już pączki. Paulina
biegała z Lucyanem między krzesłami i fotelami, które goście
porozstawiali.
Na progu już pani Deberle ruchem, pełnym przyjaznej, szczerości,
wyciągnęła rękę do Heleny.
— Pozwolisz pani — rzekła. — Mąż mój mówił mi, to pani, uczułam do
niej pociąg. Nieszczęście pani, samotność... Dość, żem bardzo
szczęśliwa ze znajomości, i mam nadzieję, że nie skończy się na
tem.
— I owszem, bardzo mi będzie przyjemnie i bardzo dziękuję —
odpowiedziała Helena, wzruszona tym objawem uczucia u osoby, która
wydała się jej, jak gdyby miała głowę trochę przewróconą.
Trzymały się za ręce, patrząc na siebie z uśmiechem.
Julia z wyrazem pieszczotliwym wyznała przyczynę nagłej swej
przyjaźni:
— Jesteś pani tak piękna, że chcąc nie chcąc trzeba cię kochać.
Helena zaśmiała się wesoło; piękność jej nie niepokoiła ją wcale.
Przywołała Joannę, która przypatrywała się zabawie Lucyana i
Pauliny. Pani Deberle przytrzymała dziewczątko — mówiąc:
— Jesteście odtąd dobrymi przyjaciółmi, powiedźcież sobie:
dowidzenia.
Dzieci końcem paluszków posłały sobie wzajemnego całusa.
Rozdział III
Co wtorku Helena miała u siebie na obiedzie
pana Rambaud i księdza Jouve. W pierwszych dniach wdowieństwa jej
wdarli się do niej przemocą prawie i ze śmiałością przyjaźni sami
wprosili się, chcąc raz na tydzień przynajmniej wyrwać ją z tej
samotności, w jakiej żyła. Później obiady te wtorkowe weszły w
zwyczaj. Jak tylko siódma wybiła, współbiesiadnicy zjawiali się
zawsze, jakby z obowiązku i zawsze z tem samem uczuciem spokojnego
zadowolenia.
Tego wtorku Helena, siedząc przy oknie, pracował, nad robótką
jakąś, korzystając z ostatnich chwil dziennego światła i oczekując
gości swoich. Całe dnie spędzała tutaj w słodkim spokoju. Hałas
miasta nie dochodził do wyżyn jej mieszkania. Lubiła swój wielki,
cichy pokój; jego zbytek mieszczański, meble palisandrowe i
niebieski aksamit obicia. Nie sama wybrała to mieszkanie; kiedy
przyjaciele umieścili ją tutaj, przykrym jej był trochę w
pierwszych tygodniach ten zbytek, na który pan Rambaud wysilił się
jako na urzeczywistnienie swego ideału sztuki i wygody, budząc
podziwienie księdza, który wymówił się był od udziału w tej
sprawie. Później jednak zupełnie szczęśliwą była tutaj, czuto w tem
wszystkiem moc i prostotę, które w jej własnem gościły sercu.
Ciężkie firanki, ciemne meble uspokajająco działały na nią. Jedyną
rozrywką po długich godzinach pracy był obszerny widok Paryża,
który roztaczał przed nią falujące morze swych dachów. Ze swego
zacisznego kątka spoglądała na ten ogrom.
— Mamo, nie widzę już — rzekła Joanna, siedząca koło niej na
niskiem krzesełku.
I opuściwszy robotę swą, patrzyła na Paryż, który zanurzał się w
cienie. Zwykle bardzo była cicha. Matka gwałtem zmuszała ją do
wyjścia; na wyraźny rozkaz doktora Bodin prowadziła ją codziennie
na parę godzin do lasku bulońskiego. Była to jedyna przechadzka
ich; w przeciągu osiemnastu miesięcy zaledwie parę razy były w
Paryżu. Dziecko zdawało się być najweselsze w wielkim niebieskim
pokoju. Helena musiała wyrzec się myśli uczenia jej muzyki. Słysząc
katarynkę, grającą gdzieś nieopodal w jakiej cichej ulicy,
zaczynała drżeć, i łzy napełniały jej oczy Matce swej pomagała szyć
dziecinną bieliznę dla ubogich księdza Jouve.
Zupełna noc nastąpiła, kiedy Rozalia weszła z lampą. Była
wzburzona i ogromnie zajęta ostatecznem wykończeniem obiadu.
Wtorkowy obiad był to jedyny w tygodniu wypadek, który poruszał dom
cały.
— Ci panowie nie przyjdą chyba dziś wieczór — pani zapytała?
Helena spojrzała na zegar.
— Siódma za kwadrans, zaraz przyjdą.
Rozalia dostała się Helenie od księdza Jouve. Sam ją przywiózł z
dworca Orleańskiego tegoż dnia, kiedy wyjechała do Paryża tak że
nie znała wcale miasta. Przysłał mu ją dawny kolega z seminarjum,
proboszcz jednej ze wsi w Beauce. Rozalia małego była wzrostu,
krótka, gruba, z warzą okrągłą, okrąglejszą jeszcze pod wązkim
czepkiem który nosiła, z włosami czarnymi i twardymi, z nosem
spłaszczony, i czerwonemi ustami. Celowała gównie w legominach, bo
wychowała się na plebanji, przy swojej matce chrzestnej, która była
służącą u proboszcza.
— Ach! otóż pan Rambaud — zawołała — idąc otworzyć, zaczem
zadzwoniono jeszcze.
Pan Rambaud, wysoki, barczysty mężczyzna, miał twarz szeroką jak
notarjusz na prowincji. Jego czterdzieści pięć lat wieku
przyprószył już szron siwizny, ale niebieskie oczy zachowały swój
wyraz zadziwienia, naiwności i słodyczy jak u dziecka.
— A! i ksiądz jest, wszyscy już są! — rzekła Rozalja — znowu
otwierając drzwi.
Pan Rambaud, uścisnąwszy rękę Heleny, usiadł, milcząc i
uśmiechając się tylko, jak człowiek, który jest u siebie; Joanna
tymczasem rzuciła się na szyję księdzu.
— Dzień dobry, mój kochany! — rzekła. — Bardzo byłam słaba.
— Bardzo słaba! moja najdroższa!
Obydwaj zaniepokoili się, ksiądz szczególnie. Był to mały, suchy
człowiek, z ogromną głową; w postaci swej nie miał nic, coby
wdziękiem jakimkolwiek nazwać można było, a ubierał się też nie
wiedzieć po jakiemu; usłyszawszy Joannę, oczy jego rozszerzyły się
i napełniły wyrazem ogromnej tkliwości. Joanna zostawiła jedną rękę
swą w jego dłoni, a drugą podała panu Rambaud. Obydwaj patrzyli na
nią wzrokiem niespokojnym. Helena musiała opowiedzieć o
paroksyzmie. Ksiądz o mało się nie pogniewał, że go nie
zawiadomiono o tem. I rozpytywał: czy wszystko przeszło, czy
dziecię zupełnie już zdrowe? Matka uśmiechała się.
— Kochacie ją więcej niż ja, zaniepokoilibyście mię w końcu. Nic,
już nic jej nie jest, członki jeszcze bolą trochę, i głowa cięży...
Ale wszystko to będziemy energicznie leczyć.
— Podano do stołu — oznajmiła służąca.
W sali jadalnej mahoniowe meble były: stół, bufet i osiem krzeseł.
Rozalia zapuściła firanki z czerwonego rypsu. Biała porcelanowa
lampa w obręczy z mosiądzu, zawieszona nad stołem, oświecała
nakrycie jego, talerze symetrycznie rozstawione i zupę, z której
para wznosiła się lekko. Co wtorku ta same powtarzały się rozmowy.
Ale tego dnia mówiono naturalnie o doktorze Deberle. Ksiądz Jouve
bardzo go chwalił, chociaż doktór nie zaliczał się wcale do
nabożnych. Mówił o nim jako o charakterze prawym i sercu
miłosiernem, jako o dobrym ojcu i dobrym mężu, jednem słowem o
człowieku, dającym z siebie przykład jak: najlepszy. Co do pani
Deberle, ta jest również bardzo dobrą osobą, pomimo trochę nazbyt
żywego sposobu obejścia się, co zawdzięcza osobliwemu wychowaniu
paryskiemu. Jednem słowem, bardzo miłe małżeństwo.
Przyjemnem to było Helenie; ona tak osądziła małżeństwo, i to co
słyszała od księdza, zachęcało ją do dalszych stosunków, których z
początku obawiała się trochę.
— Za nadto samotnie żyjesz — rzekł ksiądz.
— To pewna — potwierdził Rambaud, Helena patrzyła na nich ze
spokojnym uśmiechem, jak gdyby powiedzieć chciała, że towarzystwo
ich wystarczało jej zupełnie, i że lęka się nowych znajomości. Jak
tylko dziesiąta wybiła, ksiądz i brat jego wzięli za kapelusze.
Joanna usnęła na fotelu. Pochylili się nad nią i potrzęśli głową z
wyrazem zadowolenia, widząc jej spokojny sen.
— Do wtorku.
— Zapomniałem szepnął ksiądz, wracając z paru: stopni z których
już był zeszedł. — Matka Fetu zasłabła. Powinnabyś ją odwiedzić.
— Pójdę jutro — odpowiedziała Helena.
Ksiądz chętnie ją posyłał do swoich chorych. Często rozmawich z
sobą po cichu i mieli zawsze jakieś wspólne interesy, w których
porozumiewali się z sobą półsłówkami i o których nigdy nie mówili
przy świadkach. Nazajutrz Helena wyszła sama; nie brała z sobą
Joanny, od czasu jak dziecię drżało przez dni dwa po powrocie od
sparaliżowanego starca, którego nawiedziła z matką. Przeszedłszy
ulicę Vineuse, zwróciła się na ulicę Raynouard i weszła do pasażu
Wód, czyli wązkiej, stromej uliczki, którą z wyżyn Passy dostać się
można było schodami na wybrzeże; schody te, wciśnięte między mury
sąsiednich ogrodów, dziwny przedstawiały widok: U stóp pochyłości
tej w zrujnowanym domu matka Fetu zamieszkiwała izdebkę pod
strychem, którą oświecało okrągłe okienko; nędzne łóżko, kulawy
stół i dziurawe krzesło stanowiło całe jej umeblowanie.
— Ah, moja pani, moja dobra pani... zaczęła jęczeć, widząc
wchodzącą Helenę.
Matka Fetu leżała. Pomimo nędzy swej okrąglutka, jakgdyby opuchła
i z twarzą pucołowatą, zdrętwiałemi rękami podciągała sukienny
łachman, który ją okrywał. Miała oczka małe, bystre, głos płaczliwy
i pokorę hałaśliwą, którą wyrażała potokiem słów.
— Oh! moja dobra pani, dziękuję!.. Oj, oj! jakże cierpię! To tak,
jak gdyby psy objadały mi bok... Oh! z pewnością, mam coś w
brzuchu. Ot tu, widzisz pan!. Na skórze nie znać, we środku boli...
Oj, oj! od dwóch dni ból nie ustaje. Czy podobna, mój Boże! tak
męczyć się... Oh, moja dobra pani, dziękuję! Nie zapominasz pani o
nieszczęśliwych. Będziesz pani wynagrodzona, tak, będziesz
wynagrodzona...
Helena usiadła. Potem, spostrzegając garnuszek z ziółkami na
stole, nalała do filiżanki stojącej obok i podała ją chorej. Przy
garnuszku była paczka z cukrem, dwie pomarańcze i inne słodycze.
— Odwiedził cię już ktoś? — spytała.
— Tak, tak, jedna pani. Ale to nie mnie... Mnie nie tego potrzeba.
Ah! gdybym miała troszkę mięsa! Sąsiadka zrobiłaby rosół... Aj, aj!
coraz mocniej boli. Na prawdę jakgdyby pies... Ah! gdybym miała
trochę bulionu...
I pomimo bólu, bystremi oczami śledziła wszystkie ruchy Heleny,
która szukała czegoś w kieszeni swojej. Kiedy ta nareszcie położyła
na stole sztukę dziesięciofrankową, matka Fetu zaczęła jeszcze
mocniej stękać, usiłując usiąść. Mocując się z sobą, wyciągnęła
rękę; pieniądz znikł a ona powtarzała wciąż:
— Mój Boże! znowu paroksyzm. Nie, już nie wytrzymam... Bóg ci to
odda, moja dobra pani. Powiem mu, żeby oddał... Bo to widzi pani,
strzyka mię po całem ciele.. Ksiądz obiecał mi, że pani przyjdzie.
Pani jedna tylko mi robi, jak się należy. Kupię trochę mięsa...
Otóż macie! ból przeskoczył do bioder. Pozwól mi pani, nie mogę
już, nie mogę...
Chciała obrócić się. Helena zdjęła rękawiczki, podniosła ją jak
mogła najlżej i położyła znowu. Kiedy tak nachylona była nad nią,
drzwi się otworzyły, i doktór Deberle wszedł; spostrzegłszy go, tak
się zadziwiała, że rumieniec okrył jej policzki. A więc i on
oddawał wizyty, o których nie mówił?
— To pan doktór — wyjąkała stara. Wszyscy jesteście bardzo dobrzy,
niech was wszystkich Bóg wynagrodzi!
Doktór z daleka ukłonił się Helenie. Od chwili jak wszedł, matka
Fetu nie tak mocno jęczała. Z cicha tylko piszcząc, wciąż stękała
jak chore dziecię. Poznała natychmiast że doktór i dobra pani znali
się z sobą, i nie spuszczała ich z oka, z kolei spoglądając na
oboje, a głucha praca domysłów kryła się w tysiącznych zmarszczkach
jej twarzy Doktór zadał kilka pytań, opukał prawy bok. Potem,
obracając się do Heleny, która usiadła znowu — szepnął:
— Są to kolki wątrobowe. Za dni kilka przyjdzie do siebie.
I oddarłszy kartkę z pugilaresu swego, napisał na niej słów kilka.
Poczem oddając to matce Fetu — rzekł:
— Każesz to zanieść do aptekarza na ulicy Passy i co dwie godziny
będziesz brała łyżeczkę lekarstwa, które ci dadzą:
Znowu posypały się błogosławieństwa. Helena nie ruszyła się z
miejsca. Doktór zdawał się ociągać z wyjściem! spoglądając na nią;
oczy ich spotykały się ze sobą. Wreszcie <ukłonił się i pierwszy
wyszedł przez delikatność. Jeszcze nie zeszedł z piętra, a już
matka Fetu poczęła jęczeć znowu.
— Ah! co za poczciwy doktór!... Zebyż to jego lekarstwo pomogło mi
trochę! Szkoda, że nie zrobiłam maści z łoju i brodawnika, co
zabiera wodę z ciała... Ah! możesz się pani pochwalić, że znasz
poczciwego doktora! Może go nawet oddawna zna pani?... Boże! jakże
mi się pić chce, Ogień mam we krwi... Żonaty, nieprawdaż? Zasługuje
na to, by mieć dobrą żonę i ładne dzieci... O tak! przyjemnie to
widzieć, że dobrzy ludzie znają się pomiędzy sobą.
Helena wstała i podała jej pić.
— A więc dowidzenia, matko Fetu — rzekła. — Do jutra.
— Tak, tak!... Jakżeś pani dobra!... Gdybym tylko troszeczkę
bielizny miała! Spójrz na moją koszulę, w kawałki już poszła. Leżę
na barłogu... To nic, dobry Bóg wszystko to ci wynagrodzi.
Nazajutrz, kiedy Helena przyszła; doktór Deberie był już u matki
Fetu. Siedząc na krześle, pisał receptę, a stara kobieta mówiła jak
zwykle płynnie i płaczliwie zarazem.
— Teraz, panie, to tak jak gdyby ołów... Z pewnością jest ołów w
tym boku. Waży to sto funtów, nie mogę się obrócić.
Spostrzegłszy Helenę, szybciej jeszcze mówić zaczęła
— Ah! to dobra pani... A mówiłam temu kochanemu panu: przyjdzie
pani, chociażby niebo się zawaliło, przyjdzie. Prawdziwie święta,
anioł z nieba, i piękna, tak piękna, że klękać przed nią... Moja
debra pani, nie lepiej mi. Teraz mam tu ołów... Tak, opowiedziałam
mu wszystko, coś dla manie zrobiła. Sam cesarz nie zrobiłby
więcej... Zły tylko człowiek mógłby panią nie kochać, bardzo zły...
Kiedy tak gadała, obracając głowę na poduszce, z oczkami na wpół
przymkniętemi, doktór uśmiechał się do Heleny, która stała mocno
zażenowana.
— Matko Fetu — rzekła — przyniosłam wam trochę bielizny...
— Dziękuję, dziękuję, pan Bóg to odda wam,.. To tak jak ten
kochany pan, więcej on biednym ludziom robi dobrego, jak wszyscy
ci, dla których to jest obowiązkiem. Nie wiesz pani, że opiekował
się mną przez cztery miesiące; i lekarstwa, i buljon, i wino. Nie
wielu bogatych jest jemu podobnych, tak dobrych dla każdego, jak
on. To drugi anioł znowu... Oj, oj! cały dom mam w brzuchu...
Z kolei doktór zażenował się także. Powstał, chciał, krzesło swoje
podać Helenie. Ale ta, chociaż przyszła z zamiarem przepędzenia
jakiegoś kwadransa czasu. — odmówiła mówiąc:
— Dziękuję panu, nie mam czasu.
Tymczasem matka Fetu, wciąż obracając głowę, wyciągnęła rękę, i
paczka z bielizną zniknęła w głębi łóżka. — Potem mówiła dalej:
— O, tak! śmiało powiedzieć można że dobrana z was para... Mówię
tak, z przeproszeniem, bo to święta prawda... Kto widział jednego,
widział drugą. Poczciwi ludzie rozumieją się... Mój Boże! proszę ni
dać rękę, chcę obrócić się... Tak, tak, rozumieją się...
— Do widzenia, matko Fetu — rzekła Helena, zostawiając miejsce
doktorowi. Zdaje mi się, że jutro nie będę.
Pomimo to jednak była znowu nazajutrz. Stara kobieta drzemała. Jak
tylko obudziła się i poznała ją, całą w czerni, siedzącą na krześle
— zawołała:
— Był tu.. Doprawdy, nie wiem, co mi dał, ale tak jestem
zdrętwiała jak jaki kij... Mówiliśmy o pani. Pytał się mnie o
rozmaite rzeczy, czy zawsze pani smutna, czy zawsze tak samo
wyglądasz... To taki dobry człowiek!
Mówiła powolniejszym głosem, jak gdyby upatrując na twarzy Heleny
wrażenia, jakie te słowa sprawić miały:
miała przytem wyraz pieszczoty i niepokoju, jaki miewają zwykle
ubodzy, chcący przypodobać się bogatym ludziom. Zapewne, zdawało
się jej, że na czole dobrej pani spostrzega chmurkę niezadowolenia,
bo wielka jej twarz obrzękła i ożywiona zobojętniała nagle. Poczęła
znowu mówić, jąkając się.
— Śpię ciągle. Może jestem otruta... Na ulicy Annonciation
aptekarz zabił kobietę, dając jej jedno lekarstwo zamiast drugiego.
Tego dnia Helena zabawiła z półgodziny u matki Fetu, która
rozpowiadała jej o Normandji, gdzie się urodziła i gdzie tak
doskonałe było mleko.
— Czy oddawna znasz doktora? — zapytała od niechcenia po chwilowem
milczeniu.
Stara kobieta, leżąca plecami, otworzyła na wpół powieki i znowu
je przymknęła.
— O, tak, naturalnie! — odpowiedziała prawie po cichu. Ojciec jego
leczył mię przed 48 a ten zawsze z nim przychodził.
— Ojciec jego był to podobno święty człowiek.
— Tak, tak,.. Trochę roztargniony... Syn jeszcze lepszy od niego.
Kiedy dotyka się do człowieka, to tak jak gdyby miał ręce
aksamitce.
Znowu nastało milczenie.
— Radzę wam, byście robili wszystko, co wam każe — przerwała
Helena. To bardzo uczony doktór, wyleczył córkę moją.
— Z pewnością! — zawołała matka Fetu, ożywiając się. — Można mu
ufać, wskrzesił młodego chłopaczka, którego miano już wynosić...
Oh! nie zaprzeczysz mi pani, że takiego drugiego nie ma na świecie.
Mam szczęście, trafiam na najpoczciwszych ludzi.. To też dziękuję
Bogu codziennie. Bądź pani pewna, że nie zapominam o żadnym z was!
W modlitwach moich znajdujecie się oboje... Niech was pan Bóg ma w
swojej opiece i daje wam wszystko, czego tylko pragniecie! Niech
łaska jego spłynie na was. Niech wam zgotuje miejsce w swoim raju!
Podniosła się i ze złożonymi rękami, z nadzwyczajną żarliwością
zdawała się błagać nieba. Helena nie przeszkadzała jej i tylko
uśmiechała się. Gadatliwa pokora staruchy ukołysała ją i jak gdyby
łagodnie usypiała.