Bestia ludzka - Emil Zola - ebook

Bestia ludzka ebook

Emil Zola

4,5

Opis

Bestia ludzka” to powieść z cyklu „Rougon-Macquartowie” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Bestia ludzka” opisuje dziewiętnastowieczną kolej francuską. Ta powieść opowiada w ciekawy sposób o koncepcji wpływu dziedziczenia cech przodków na życie człowieka. Dzieło jest również interesującą wykładnią poglądów pisarza na kwestię postępu technologicznego i natury ludzkiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czarus20

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniala książka
00

Popularność




Emil Zola

BESTIA LUDZKA

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-905-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Rozdział I

Roubaud, wchodząc do pokoju, postawił na stole butelkę białego wina, bochenek funtowy i pasztet. Matka Wiktorja, przed wyjściem, tak hojnie napaliła w piecu, że gorąco w pokoju dusiło. Pomocnik zawiadowcy stacji otworzył okno i na niem się oparł.  Było to na uliczce Amsterdamskiej, w ostatnim domu na prawo; w wysokiej kamienicy tej zarząd towarzystwa kolei zachodniej dawał mieszkanie niektórym urzędnikom. Okno na piątem piętrze, na samym rogu domu, pozwalało widzieć szeroki widnokrąg, jakby powiększony jeszcze tego popołudnia szaem niebem lutowem, wilgotnem, ale ogrzanem przez słońce.  Naprzeciw w promieniach słonecznych kąpały się zlekka domy przy ulicy Rzymskiej. Na lewo Przed sklepami markizy rozpościerały olbrzymie skrzydła ponad zakopconemi szybami. Most Europejski ciągnął się na prawo, a z pod niego wybiegały trzy pary szyn tuż prawie przed domem, rozgałęziały się i układały w wachlarz, którego zgięcia naturalne posuwały się jeszcze dalej i niezliczone ginęły, zasłonięte markizami dla patrzącego z okna.  Trzy domki zwrotniczych, przed arkadami mostu pokazywały nędzne przy sobie ogródki Wśród mnóstwa wagonów i lokomotyw, rozstawionych na szynach, wielki sygnał czerwony odbijał w bladym blasku dziennym.  Przez chwilę Roubaud patrzył z zajęciem, porównywując i myśląc o swej stacji Hawrskiej. Ilekroć przybywał dzień spędzić w Paryżu i odwiedzał matkę Wiktorję, zawsze fach w nim się odzywał. Nadejście pociągu z Mantes ożywiło teraz widok; ścigał oczyma lokomotywę manewrującą, małą machinę tenderową o trzech nizkich kołach, która wekslowała wagony po szynach, to ciągnąc je naprzód, to znów cofając. Inna lokomotywa, potężna, do pociągów pospiesznych, z parą wielkich kół okazałych, stała samotnie, wypuszczając kominem gęsty dym czarny, który ulatywał prosto, bardzo powoli, w spokojne powietrze.  Cały jednak umysł jego zajął pociąg, odchodzący o godzinie trzeciej minut dwadzieścia pięć do Caen, napełniony już przez pasażerów i czekający na lokomotywę. Tej nie widział, bo zatrzymano ją jeszcze za mostem Europejskim; słyszał tylko gotującą się do podróży: odzywała się dość cichem gwizdaniem, jakby się niecierpliwiąc. Dany został sygnał, odpowiedziała gwizdnięciem, teraz głośniejszem, niż wprzódy. Potem, przed ruszeniem z miejsca, na chwilę umilkła, klapę otwarto, kłąb pary buchnął przy ziemi, z ogłuszającym świstem. I zobaczył, jak pod mostem siała biało-sinawy dym, pochłaniając jakby nim obelkowania żelazne, gdy jednocześnie ponad drugą lokomotywą wzmagał się obłok coraz ciemniejszy. Zdała dolatywały wołania rozkazujące i skrzyp ruchomych platform towarowych.  Zasłona z dymu rozdarła się i Roubaud rozróżnił wgłębi pociąg, nadchodzący z Wersalu i pociąg, odchodzący do Auteuil: mijały się z sobą.  Roubaud chciał już odejść od okna, gdy usłyszał głos, wymawiający jego imię. Wychylił się, ażeby zobaczyć. Poniżej, na balkoniku czwartego piętra, poznał młodzieńca lat trzydziestu, Henryka Dauvergne, nadkonduktora, który mieszkał tu ze swym ojcem, także urzędnikiem kolejowym i dwiema siostrami, Heleną i Zofją, blondynkami po lat ośmnaście i dwadzieścia, prowadzącemi gospodarstwo z sześciu tysiący franków obu mężczyzn, wśród ciągłej wesołości. Słychać było jak starsza się śmiała, gdy śpiewała młodsza, a ptaszki w klatce współzawodniczyły z jej trylami.  — A panie Roubaud, jesteś pan w Paryżu! Zapewne dla tej sprawy z podprefektem!  Pomocnik zawiadowcy znowu oparłszy się o okno, objaśnił, że musiał wyjechać z Hawru zrana, pociągiem pospiesznym o godzinie szóstej minut czterdzieści. Wezwany został do Paryża przez naczelnika eksploatacji drogi, a rozkaz nakazywał pośpiech.  — A pani? — zapytał Henryk.  — Pani chciała także przyjechać, dla zrobienia sprawunków. Czekał na nią w tym pokoju, od którego matka Wiktorja dawała im klucz, przy każdym ich przyjeździe i gdzie lubią jeść śniadanie spokojni i sami. Dziś, zaledwie coś przekąsili w Mantes, bo chcieli najprzód załatwić się z interesami, umierał z głodu.  Henryk przez grzeczność jeszcze zapytał:  — I przenocujecie państwo w Paryżu?  — Nie! nie! Wracają oboje do Hawru wieczorem, pociągiem pospiesznym o wpół do siódmej. O! nie ma urlopu! Wyciągają człowieka tylko po to, ażeby mu dać różne zlecenia, a potem do budy.  Przez chwilą obaj urzędnicy patrzyli na siebie, kiwając głową. Ale już nic nie słyszeli, fortepian szatański zahuczał bardzo głośno. Siostry musiały razem walić w klawisze, śmiejąc się jeszcze głośniej i podniecając do śpiewu kanarki. Młodzieniec sam się rozweselił, ukłonił się i wszedł do mieszkania, a pomocnik zawiadowcy pozostał przez chwilą, wlepiwszy oczy w balkon, skąd dolatywała ta wesołość młodości. Potem, podniósłszy oczy, zobaczył lokomotywą, którą zwrotniczy skierował na linją do Caen. Ostatnie płatki białej pary ginęły wśród gęstych kłębów dymu czarnego, plamiącego niebo. I on także odszedł po pokoju.  Przed kukułką na zegarze, wskazującym dwadzieścia minut na czwartą, Roubaud uczynił gest rozpaczliwy. Dlaczego, u djabła, Seweryna tak się spóźniała? Ona, jak tylko wejdzie do jakiego magazynu, to już wyjść z niego nie może. Dla oszukania głodu, który mu nurtował w żołądku, postanowił nakryć do stołu.  Dobrze znany mu był ten pokój obszerny o dwóch oknach, który służył zarazem za sypialnią, jadalnią i kuchnią, z meblami orzechowemi, łóżkiem, przykrytym wełnianą kołdrą czerwoną, z kredensem wysokim, stołem okrągłym i szafą normandzką.  Z kredensu wziął serwetą, talerze, widelce i noże, oraz dwa kieliszki.  Wszystko to odznaczało się czystością bez zarzutu, a jemu przyjemność sprawiało to gospodarowanie, bawiła go, radowała czystość nakrycia i, zakochany w swej żonie, sam się uśmiechał, na myśl, jakim szczerym wybuchnie ona śmiechem, gdy, otworzywszy drzwi, wszystko to zobaczy.  Kiedy jednak położył już pasztet na talerzu, a obok umieścił butelkę białego wina, czegoś się zaniepokoił i szukał oczyma. Potem żywo wyciągnął z kieszeni dwie zapomniane paczki, pudełeczko sardynek i bryndzy.  Wybiło wpół do czwartej. Roubaud chodził po pokoju wzdłuż i wszerz, przy najmniejszym odgłosie ucho nadstawiając ku schodom. W tem próżniaczem oczekiwaniu, przechodząc obok lustra, zatrzymał się, i przejrzał się w niem. Jeszcze się wcale nie zestarzał; czterdziestka się zbliżała, a płomienne rude włosy jego kędzierzawe wcale nie zblakły. Broda, którą nosił długo, zachowała również kolor słoneczny. Wzrostu średniego, ale z postawą niezwykle silną, podobał się sam sobie, zadowolony, z głowy nieco płaskiej, czoła niskiego, szyi grubej, twarzy okrągłej i krwistej, oświetlonej parą oczu dużych i żywych. Brwi łączyły mu się, podznaczając czoło krzaczastem półkolem. Ponieważ pojął za żonę kobietę o piętnaście lat od niego młodszą, to częste spojrzenia w lustro uspakajały go.  Dały się słyszeć czyjeś kroki. Roubaud pobiegł uchylić drzwi. To jednak wracała do siebie obok sprzedająca dzienniki, na stacji. Zawrócił więc i zajął się przyglądaniem pudełku z muszli, stojącemu na kredensie. Dobrze to pudełko znał, był to podarunek Seweryny, dla matki Wiktorji, jej mamki. I bagatelka ta przypomniała mu całe jego małżeństwo. To już lat temu trzy niedługo.  Urodzony na południu, w Plassans, syn kołodzieja, wyszedłszy z wojska, w randze sierżanta-majora, był oficjalistą najprzód na stacji Mantes, potem awansował nieco wyżej i przeniesiony został do Borentin i tu poznał drogą swoją żonę, gdy przyjechała z Deauville na pociąg w towarzystwie panny Berty córki prezesa Grandmorina. Seweryna Aubry była tylko córką ogrodnika, zmarłego w obowiązku u Grandmorina, lecz prezes, ojciec jej chrzestny i opiekun tak ją psuł, czyniąc z niej towarzyszkę dla swej córki posyłając ją na tą samą pensję do Rouen, a ona miała nadto tak wrodzoną dystynkcje, że Roubaud przez długi czas rad był przyglądać się jej tylko zdaleka, z namiętnością nieokrzesanego robotnika dla delikatnego klejnotu, który wydawał mu się niezmiernie cennym. To był jedyny romans jego życia. Zaślubiłby ją był bez grosza, tylko dla szczęścia posiadania jej, a gdy się zręcznie ośmielił, ziszczenie nadziei przeszło marzenia wszelkie.  Oprócz Seweryny i dziesięciu tysięcy posagu, prezes, dziś już emeryt, członek rady zarządzającej kolei zachodnich, poparł go swą protekcją. Nazajutrz po ślubie otrzymał nominację na pomocnika zawiadowcy stacji w Hawrze.  Zapewne miał za sobą zalety dobrego urzędnika pilnego, punktualnego, uczciwego, umysłu niezbyt bystrego, lecz wielce prawego i wszystkie te przymioty mogły usprawiedliwić szybkie jego awansowanie. Wolał jednak myśleć, iż wszystko zawdzięcza swej żonie. Ubóstwiał ją.  Otworzywszy pudełko sardynek, Roubaud do reszty stracił cierpliwość. Mieli się zejść o godzinie trzeciej Gdzież mogła być tak długo? Przecież, komu to gadać, kupowanie bucików i pół tuzina koszul, nie zabiera całego dnia. A gdy znów przechodził przed lustrem, zobaczył się w niem z najeżonemi brwiami i ostrą zmarszczką na czole. W Hawrze nigdy jej nie podejrzewał. W Paryżu roiły mu się w głowie wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa, wybiegi, fortele, występki. Fala krwi napływała mu do czaszki, pięści dawnego robotnika zaciskały się, jak za owych czasów, gdy pchał wagony. Brutalna siła brała nad nim górę, byłby ją zmiażdżył, w przystępie ślepej wściekłości. Seweryna otworzyła drzwi i ukazała się świeża, wesoła.  — To Ja? — Co? myślałeś, żem zginęła?  W blasku lat dwudziestu pięciu wydawała się dużą, szczupłą i bardzo zgrabną, jakkolwiek tłusta z drobnemi kośćmi. Przedewszystkiem nie była ładną z twarzą długą, wydatnemi ustami, zasłaniającemi wspaniałe zęby. Ale, gdy się patrzyło na nią, podbijała wdziękiem, oryginalnością szerokich oczu niebieskich, pod gęstemi włosy.  A gdy mąż, nic nie odpowiadając, przypatrywał się jej ciągle badawczo, wzrokiem niepewnym biednym, który tak dobrze znała, rzekła:  — O! nabiegałam się... Wyobraź sobie... nie mogłam dostać omnibusu, a nie chciałam wydawać na dorożkę... poszłam więc pieszo. Patrz, jak się zgrzałam...  — Przecie nie zechcesz we mnie wmówić, że wracasz z Taniego Magazynu — odezwał się gwałtownie.  Ale ona natychmiast, z przypochlebianiem się dziecka rzuciła mu się na szyję, zatykając usta ładną drobną rączką tłuściutką z dołeczkami.  — Cicho bądź, ty brzydki!... wiesz, że cię kocham.  Taką szczerością tchnęła jej postać, czuł, że pozostała tak czystą, tak uczciwą, że z szałem porwał ją w swe objęcia. Tak zawsze kończyły się jego podejrzenia. Oddawała mu się, lubiąc się wzdragać. Okrywał ją pocałunkami, a ona nie wywzajemniała się swemi i to go niepokoiło właśnie, że w tem wielkiem dziecku uległem było przywiązanie dziecięce, a nie obudziła się w niej jeszcze kochanka.  — Więc chyba zrabowałaś cały Tani Bazar?  — O! tak. Zaraz ci opowiem... Ale wprzód zjedzmy. O! tak mi się jeść chce... Ale... posłuchaj, mam dla ciebie mały prezencik. Powiedz: A gdzie dla mnie prezencik?  Śmiała mu się w twarz, bardzo blisko. Prawą ręką sięgnęła do kieszeni i trzymała w niej jakiś przedmiot, ale go nie pokazywała.  — No, mówże prędzej: gdzie dla mnie prezencik?  On także roześmiał się wesoło. Wreszcie się zgodził:  — Gdzie jest mój prezencik?  Kupiła mu nóż, ażeby zastąpić zgubiony przezeń dwa tygodnie temu, którego jeszcze żałował.  On się zachwycał tym nożem nowym o rączce z kości słoniowej i lśniącem ostrzu; nazywał go wspaniałym. Zaraz chciał go spróbować. Ona cieszyła się z tego bardzo i żartując, kazała sobie dać trzy grosze, ażeby przyjaźń ich nie została przecięta.  — A teraz jedzmy, jedzmy — powtórzyła. — Nie, nie, proszę cię, nie zamykaj okna, tak mi jeszcze gorąco.  Poszła za nim do okna i stała te kilka chwil, oparta na jego ramieniu, patrząc na szeroki obszar stacji. Teraz dymy już znikły, droga na torze, połyskującym od słońca, pogrążała się powoli w powstającą mgłę. Dalej lokomotywa manewrująca przyprowadzała gotowy już pociąg do Mantes, który miał odejść o dwadzieścia pięć minut na piątą. Słychać było stuk buforów, oznajmiający, że dodawano jeszcze nowe wagony. A na środku linji nieruchomo z maszynistą i palaczem, czarnymi od kurzu w drodze, stała ciężka lokomotywa od pociągu osobowo-towarowego, jakby zmęczona i zadyszana, snując ledwie cienkie pasemko pary. Czekała, aż tor będzie dla niej wolny, ażeby mogła powrócić do remizy w Batignolles. Ozwał się sygnał, umilkł. Pojechała.  — Jakie te Dauvernianki są wesołe — rzekł Roubaud odchodząc od okna. — Słyszysz, jak bębnią na fortepianie? Przed chwilą widziałem się z Henrykiem; kazał ci się kłaniać.  — Do stołu! do stołu! — zawołała Seweryno.  Rzuciła się na sardynki i połykała je. O, i chlebek z Mantes prędko zniknął! Upajał ją każdy przyjazd do Paryża. Jak ją to cieszyło, że nachodziła się po ulicach; rozgorączkowana jeszcze była kupowaniem sprawunków w Tanim Bazarze. Odrazu, co wiosnę, wydawała tu całe swe oszczędności z zimy, woląc wszystkiego tu nakupić, powiadała bowiem, że oszczędza w ten sposób na kosztach podróży. To też nie przestając jeść, mówiła ciągle o tem, co kupiła. Wreszcie zmieszana, zarumieniona, przyznała się, ile razem wydała: przeszło trzysta franków!  — U! — wyrzekł Roubaud, dotknięty tem — to wcale piękna porcja, jak na żonę pomocnika zawiadowcy... Miałaś przecie kupić tylko pół tuzina koszul i parę bucików..  — O! mój drog1 takiej okazji mieć już nie będę... Sztuczka jedwabiu z prześlicznym szlaczkiem i kapelusz gustowny, prawdziwe marzenie! halki gotowe haftowane!... I wszystko to za bezcen, dwa razy tyle zapłaciłabym w Hawrze. Odeślą mi do domu, zobaczysz!  Wolał się rozśmiać, tak ładną była, widocznie ucieszona, z miną zarazem błagalną. A przytem tak miłe było to śniadanko zaimprowizowane w pokoju, gdzie byli sami i swobodniejsi, niż w restauracji. Ona zwykle pijała wodę, dziś jednak pozwalała sobie nalewać wina i wychylała kieliszek po kieliszku, nawet o tem nie wiedząc. Pudełko sardynek było już próżne; rozkrajali pasztet nowym nożem. Przepysznie krajał, co dla Seweryny było prawdziwym tryumfem.  — A tobie jak poszły interesa? — spytała. — Pozwalasz mi paplać, a nie mówisz mi wcale, jak się skończyło z podprefektem.  Wtedy opowiedział jej szczegółowo, jak go przyjął naczelnik eksploatacji. O! zmył mu porządnie głowę. Bronił się, powiedział całą prawdę, jak ten zdechlaczek podprefekt chciał koniecznie wsiąść z psem do przedziału klasy pierwszej, gdy zachowany był przedział klasy drugiej dla myśliwych i psów.  Stąd kłótnia i różne obrazy. Naczelnik wprawdzie przyznał mi słuszność, żem chciał przestrzegać przepisów, lecz najstraszniejsze było odezwanie się, którego się nie zapierał: „Nie sądź pan, ażebyście zawsze byli panami“. Podejrzewano go o republikanizm. Rozprawy, jakie zaznaczyły otwarcie posiedzeń izby w roku 1869 i obawa przyszłych wyborów powszechnych, niepokoiły rząd. To też niezawodnie danoby mu dymisję gdyby nie silna protekcja prezesa Grandmorina. A jeszcze i pomimo niej, musiał podpisać list przepraszający przez tegoż doradzony i zredagowany.  Seweryna przerwała mu, wołając:  — A co? czy nie dobrze się stało, żem poszła do niego i złożyłam mu wizytę z tobą dziś rano zanim powędrowałeś po to mydło. Wiedziałam dobrze, że on nas wydobędzie z kłopotu.  — Tak, on cię bardzo kocha — podchwycił Roubaud — a w zarządzie kolei bardzo dużo może. Ale widzisz, na co się to przyda być dobrym urzędnikiem! O! nie szczędzono mi pochwał, nie za pomysłowość, lecz za sprawowanie, za posłuszeństwo, za odwagę i t. p. A z tem wszystkiem, moja droga, gdybyś ty nie była moją żoną i gdyby Grandmorin nie był bronił mej sprawy, z życzliwości dla ciebie, miałbym się spyszna, przeniesionoby mnie za kare na jaką odludną stacyjkę.  Uporczywie patrzyła w przestrzeń i wyszeptała, Jakby mówiąc do siebie:  — O, ten człowiek bardzo dużo może...  Nastała cisza; siedziała z rozszerzonemi oczyma, zapatrzonemi w dal, przestawszy jeść. Zapewne stanęły jej przed oczyma wspomnienia dzieciństwa, tam, w zamku Deauville, o cztery mile od Rouen. Matki nie znała nigdy. Kiedy ojciec jej, ogrodnik Aubry, umarł, zaledwie rozpoczynała trzynaście lat i wówczas prezes, już wdowiec, wziął ją dla towarzystwa swej córki, a obie zostawały pod opieką jego siostry, pani Bonnehon, wdowy po fabrykancie, do której dziś należał zamek. Berta, starsza od niej o dwa lata, wyszła za mąż w pół roku później i zaślubiła pana de Lachesnaye radcę trybunału w Rouen, małego człowieczka, suchego i pożółkłego. Jeszcze przed rokiem prezes znajdował się na czele tego trybunału miejscowego, następnie zaś podał się do dymisji, po wspaniałej karjerze. Urodzony w r. 1804, został podprokuratorem w Dignes zaraz po r. 1830, potem w Fontainebleau, potem w Paryżu, wreszcie prokuratorem w Rouen. Bogaty na kilka miljonów, należał do rady generalnej od r. 1855, a w dniu wyjścia do emerytury, zaszczycony został krzyżem legji honorowej. I jak tylko najdawniej przypominała go sobie, widziała go zawsze takiego, jak teraz jeszcze, rzeźkiego, żwawego, z włosami stojącemi do góry, starannie wygolonego, z twarzą kwadratową, którą, nos gruby i oczy niebieskie, ostro patrzące, czyniły surową. Przy nim wszystko drżało.  Roubaud dwa razy musiał podnieść głos, powtarzając dwukrotnie:  — No, o czem tak myślisz?  Drgnęła, wstrząsnęła się, jakby przestraszona.  — A o niczem.  — Nie jesz, wiec już nie głodnaś?  — O! nie, zaraz zobaczysz.  Seweryna, wychyliwszy kieliszek, dokończyła kawałka pasztetu, który miała na talerzu. Nowa przerwa nastąpiła, zjedli do szczętu chlebek funtowy i ani odrobiny nie zostało do sera. Jakież wiec były krzyki, jakie śmiechy, gdy, popychając się nawzajem, wyszukali w kredensie matki Wiktorji kawałek chleba razowego.  Chociaż okno było otwarte, gorąco nie zmniejszyło się wcale i dokuczało młodej kobiecie, zarumienione] i ożywionej wielce przy tem gadatliwem śniadaniu naprędce.  Roubaud, z powodu matki Wiktorji, znowu powrócił do Grandmorina: i ta kobiecina także wiele mu zawdzięcza dobrego.  Dziewczyna uwiedziona, której dziecko umarło, mamka Seweryny, której przyjście na świat matka przypłaciła życiem, później żona palacza na kolei, żyła bardzo nędznie w Paryżu, zarabiając trochę szyciem, a mąż jej wszystko przejadał, gdy wtem spotkanie z córką mleczną nawiązało dawne węzły i zjednało dla niej także protekcję prezesa. I dziś otrzymała ona miejsce doglądającej pokojów damskich na stacji, czyli najlepsze miejsce, o jakiem mogła zamarzyć. Kolej płaciła jej tylko sto franków, rocznie, ale z dochodami od podróżnych miała po czterysta franków, nie licząc tego pokoju z opałem. Więc los jej był bardzo dobry. Roubaud obrachował, że gdyby dodać do tego dwa tysiące ośmset franków, jakie miał jej mąż Pocquert, jako palacz, małżeństwo można było liczyć na cztery tysiące franków, to jest dwa razy więcej, niż on zarabiał, jako pomocnik zawiadowcy stacji w Hawrze.  — Zapewne — dodał — ale nie wszystkie kobiety chciałyby doglądać gabinetów. Wprawdzie żadna praca nie ubliża.  Tymczasem pierwszy głód już przeminął i jedli wolno, od niechcenia, krając ser na drobne kawałki, ażeby przedłużyć ucztę. Słowa ich także stawały się powolniejszemi.  — Ale — zawołał — zapomniałem cię zapytać... Dlaczego nie chciałaś pobyć dwa, czy trzy dni w Doinville, o co cię prosił prezes?  Przy błogiem trawieniu, w myśli jego przypomniała się ich wizyta ranna, obok stacji, w pałacu, przy ulicy Rocher, gdzie widział się jeszcze w dużym gabinecie różowym i słyszał jeszcze, jak prezes mówił do nich, że jedzie nazajutrz do Doinville. Potem, jak gdyby mu nagle przyszła myśl do głowy, ofiarował się nawet pojechać wraz z nimi pociągiem pospiesznym o wpół do siódmej i zabrać potem chrześniaczkę do swej siostry, która oddawna pragnęła ją mieć u siebie. Ale młoda kobieta wynajdywała wszelkie powody, które przeszkadzały jej, jak mówiła.  — A ja, wiesz — mówił dalej Roubaud — nie widziałem nic złego w tej podróży. Mogłabyś była zostać tam do czwartku, jabym się już odpowiednio urządził... Przecie w naszem położeniu, potrzebujemy ich. Niebardzo to dobrze nie przyjmować ich grzeczności, tembardziej, że twoja odmowa sprawiła mu widoczną przykrość... To też nie przestałem cię trącać, ażebyś się zgodziła, dopóki mnie nie szarpnęłaś za paltot. Wtedy mówiłem już tak samo jak ty, choć nic nie rozumiałem. No? dlaczego nie chciałaś?  Seweryna poruszyła się niecierpliwie.  — Czyż mogę cię zostawiać samego?  — To jeszcze nie racja... Odkądeśmy się pobrali, przez te trzy lata, przecież byłaś dwa razy w Doinville, po tygodniu. Nic ci więc nie przeszkadzało być i trzeci raz.  Zakłopotanie młodej kobiety wzrastało, odwróciła głowę.  — Dość, że mi się nie podobało. Chyba mnie nie zechcesz do tego zmuszać, czego sobie nie życzę.  Roubaud otworzył ręce, jakby dla upewnienia, że jej nie zmusza do niczego. Jednakże podchwycił:  — Ale ty przedemną coś ukrywasz... Czyżby ostatnim razem pani Bonnehon źle cię przyjęła?  — O! nie! pani Bonnehon zawsze ją dobrze przyjmowała.  Tak była miła, wysoka, śliczna, ze wspaniałemi włosami, jeszcze jasnemi, pomimo pięćdziesięcio pięciu lat!  Za czasów wdowieństwa, a nawet za życia męża, miała często, jak opowiadano, serduszko zajęte. Ubóstwiano ją w Doinville, przemieniała zamek w przyjemną, rozkoszną siedzibę; całe towarzystwo przyjeżdżało z Rouen w odwiedziny, zwłaszcza urzędnicy. W tej sferze pani Bonnehon miała wielu przyjaciół.  — To przyznaj się, że cię Lachesnayowie zrazili.  Zapewne od czasu wyjścia za pana Lachesnaya, Berta przestała być dla niej tem, czem była niegdyś. Dawniej z noskiem czerwonym wyglądała nieszczególnie. Teraz w Rouen panie chwaliły bardzo jej dystynkcje. Nadto mąż, taki jak jej, brzydki, surowy, skąpy, musiał chyba i z niej zrobić złośnicę.  Nie, Berta jaknajgrzeczniej traktowała swoją dawną koleżankę i Seweryna nie miała jej nic do zarzucenia.  — Więc to prezes ci się tam nie podoba?  Seweryna, która dotąd odpowiadała tonem powolnym, głosem równym, znowu poruszyła się niecierpliwie.  — On, co za myśl!  I mówiła krótkiemi zdaniami nerwowemi. On zaledwie dawał się widzieć. Dla siebie miał oddzielny w parku pawilon, którego drzwi wychodziły na pustą uliczkę. Wychodził, wchodził bez niczyjej wiedzy. Nawet siostra nie wiedziała napewno, kiedy przyjdzie. W Barentin najmował powóz, na noc przyjeżdżał do Doinville i tu całe dnie spędzał w swym pawilonie, nie widując się z nikim. O! on tam nikomu nie przeszkadzał.  — Wspominałem ci o nim, bo opowiadałaś mi tyle razy, żeś się go w dzieciństwie bała, jak wilkołaka.  — O! jak wilkołaka! zawsze musisz przesadzać... śmiać się nigdy nie śmiał. Patrzył się zawsze tak ostro, że trzeba było głowę spuścić. Widziałam ludzi, którzy wobec niego tak się mieszali, że nie mogli ani słowa doń przemówić, tak imponował im swoją reputacją człowieka surowego i mądrego, Ale mnie nigdy nie łajał, do mnie zawsze miał jakąś słabość.  Znowu głos jej zwolniał, a oczy patrzyły w przestrzeń.  Przypominam sobie... kiedy jeszcze byłam malcem i bawiłam się z przyjaciółkami w alejach, jak się tylko pokazał, wszystkie się zaraz chowały. Ja czekałam spokojna. On przechodził, a widząc mnie uśmiechniętą, z podniesioną główką, zwykle mnie uszczypnął w policzek... Później, gdy miałam szesnaście lat, a Berta chciała o co go prosić, zawsze mnie obarczała prośbą. I mówiłam, wcale nie spuszczając oczu, choć czułem, że jego świdrują mnie aż do kości. Ale nic sobie z tego nie robiłam, tak byłam pewna, że zgodzi się na wszystko, czego tylko zechcę... O! tak, przypominam sobie, przypominam! Tam niema ani jednego zakątka w parku, niema ani jednego pokoju w zamku, któregobym nie oglądała, teraz nawet trafiłabym wszędzie zamknąwszy oczy.  Zamilkła, z przymniętemi powiekami; na twarzy jej ciepłej i zlekka wzdętej, zdawał się przebiegać dreszcz, na myśl o tych czasach dawniejszych, o tych rzeczach, o jakich nie mówiła wcale.  Przez chwilę pozostała tak, a wargi lekko je drżały.  — Rzeczywiście, był bardzo dobrym dla ciebie — podchwycił Roubaud, zapalając fajeczkę. — Nietylko wychował cię, jak pannę, ale bardzo dobrze zarządzał twemi groszami po ojcu i zaokrąglił pokaźnie tę sumkę do naszego ślubu... A jeszcze coś ci zapisze, jak mi mówił.  — Tak — wyszeptała Seweryna — ten domek w Croix-de Maufres, tę posiadłość, którą przecina kolej. Czasem jeździliśmy tam na tydzień... Ale, na nie liczę, Lachesnayowie muszą go męczyć, ażeby mi nic nie zostawił. A zresztą ja też wolę nic, nic!  Ostatnie słowa te wymówiła głosem tak żywym, że zdziwił się. Wyjął fajeczkę z ust i przyglądał się jej zdumionym wzrokiem.  — Dziwna jesteś! Powiadają, że prezes ma miljony, cóż więc złego byłoby, gdyby o swej chrześniaczce pomyślał w testamencie? Niktby się temu nie dziwił, a namby dobrze to zrobiło w interesach.  Potem rozśmieszyła go myśl, która mu przyszła do głowy.  — Chyba ci przecie nie chodzi o to, że mogą mówić, że jesteś jego córką... Bo wiesz, o prezesie, pomimo jego sztywnej miny, podobno gadają różne rzeczy; za życia nawet żony bałamucił podobno wszystkie swoje służące. I oto wyposaża młodą dziewczynę. A mój Boże, cóż z tego nawet, gdybyś była jego córką.  Seweryna powstała, gniewna, z rozognioną twarzą, z przerażającem drganiem niebieskiego spojrzenia, pod ciężką masą włosów czarnych.  — Córką jego... jego córką! Nie chcę, ażebyś z takich rzeczy żartował, rozumiesz? Alboż ja mogę być jego córką? Czyż jestem do niego podobną? Ale dość o tem, pomówimy o czem innem. Nie chcę pojechać do Doinville, bo nie chcę, bo wolę wrócić z tobą do Hawru.  Pokiwał głową i uspokoił ją giestem.  — Dobrze! już dobrze i nie będę już cię tak drażnił!  Uśmiechnął się, nigdy jej nie widział tak zdenerwowaną; zapewne podziałało wino. Rad zasłużyć na przebaczenie, wziął znowu nóż do ręki i podziwiając go jeszcze i wycierając starannie, ażeby pokazać, że kraje, jak brzytwa, obcinał sobie paznokcie.  — Już kwadrans na piątą — szepnęła Seweryna, stając przed kukułką. — Mam jeszcze zajść w kilka miejsc... Trzeba myśleć już o pociągu.  Lecz, jakby dla uspokojenia się do reszty, przed zaprowadzeniem nieco porządku w pokoju, oparła się znów na oknie.  Wtedy on, odłożywszy nóż i fajkę, wstał także od stołu i ujął ją z tyłu lekko w swe objęcia.  W uścisku tym oparł podbródek na jej ramieniu, a głowę o jej głowę. Nie ruszali się wcale, patrzyli.  Pod nimi, na dole, małe lokomotywy, wekslujące, uwijały się bez wytchnienia; i jak skrzętne, a małomówne gosposie, zaledwie było je słychać, przy zagłuszonym odgłosie kół i cichem gwizdaniu. Jedna z nich pojechała właśnie, znikła pod mostem Europejskim, odprowadzając do remizy pociąg z Trouville który odstawiono. A po za mostem spotkała się i minęła z lokomotywą, idącą samotnie z remizy, jakby na spacer, połyskującą miedzią i stalą i wyświeżoną do podróży. Zatrzymała się, dwukrotnem gwizdaniem zażądała wolnego przejścia od zwrotniczego, który ją prawie natychmiast posłał do jej pociągu, stojącego już w pogotowiu. Był to pociąg, odchodzący o godzinie wpół do piątej do Dieppes.  Tłum podróżnych cisnął się, słychać było turkot wózków, naładowanych bagażami, posługacze jeden po drugim kładli pakunki do wagonów.  Niebo się zachmurzyło w stronie Batignolles, zmierzch mglisty spowijał budowle i zaczął już ogarniać rozłożony wachlarz linji kolejowej.  — Nie, nie, daj mi spokój — wyszeptała Seweryna.  Oddechem dmuchał jej ciągle na szyję, a pomału przycisnął się do niej silniej, podniecany ciepłem młodego ciała, które trzymał w ramionach. Odurzała go swym zapachem, a jeszcze bardziej podniecała jego żądze, chcąc się wydostać z uścisku.  W jednej chwili oderwał ją od okna, które zamknął łokciem. Usta jego napotkały jej usta, gniótł je namiętnie.  — Nie, nie, nie jesteśmy u siebie — powtarzała.  Sama była jakby oszołomiona, odurzona jedzeniem i winem, jeszcze drgająca od gorączkowego chodzenia po Paryżu. Pokój zanadto ogrzany, stół z resztką śniadania, niespodziewany rezultat podróży, czyniący z niej miłą przejażdżkę, wszystko to rozpłomieniało w niej krew i przejmowało ją rozkosznym dreszczem.  A jednak odmawiała, opierała się, sprzeciwiała, z przestrachem, którego nie umiałaby wskazać przyczyny.  — Nie, nie, nie chce!  On, z krwią, ledwie nie wytryskującą z pod skóry, powstrzymywał swe ręce brutalne. Drżał, byłby ją zmiażdżył.  — Nie, błagam cię, daj mi spokój!  Był to taki okrzyk prawdziwej boleści, że go poskromił, że kazał mu się uspokoić. Ręką powiódł po twarzy, jakby chcąc usunąć to, co go paliło.  Widząc, że zapanował nad sobą, nachyliła się ku niemu i wycisnęła mu na policzkach przeciągły pocałunek, chcąc mu dowieść, że pomimo wszystko, zawsze go kocha.  Tak pozostali przez chwile, nic nie mówiąc, odzyskując równowagą umysłu.  Ujął ją za prawą rękę i bawił się starym pierścionkiem złotym, który nosiła na tym samym palcu, co i obrączką. Zawsze go tam widział.  — Prawda, że ładny — odezwała się Seweryna, głosem mimowoli rozmarzonym, myśląc, że mąż przygląda się pierścionkowi i doświadczając gwałtownej chęci mówienia o czemkolwiek. — W Croix de Manfres, podarował mi go na imieniny, gdy miałam lat szesnaście.  Roubaud podniósł głową, zdziwiony.  — Kto? prezes?  Gdy oczy męża jej spoczęły na jej oczach, ocknęła się jakby gwałtownie. Uczuła jak zimno jakieś mrozi jej policzki, chciała odpowiedzieć i nie znalazła słów, zdrętwiała od paraliżu, który ją schwycił.  — Ależ — mówił mąż dalej — zawsze mówiłaś, że ten pierścionek dostał ci się po matce.  W tej chwili jeszcze mogła była cofnąć słowa, które się jej wymknęły przy zapomnieniu o wszystkiem. Dość było jej rozśmiać się, udać roztargnioną. Uparła się jednak, nie panując nad sobą, tracąc świadomość.  — Nigdy, mój drogi, nigdy ci nie mówiłam, że ten pierścionek dostał mi się po matce.  Wtedy Roubaud spojrzał na nią badawczo i sam także pobladł.  — Jakto? nigdy mi tego nie mówiłaś? Dwadzieścia razy najmniej!... Nic złego w tem, że prezes dał ci pierścionek. Tyle ci innych rzeczy dał... Ale dlaczego taiłaś to przedemną? dlaczego kłamałaś, mówiąc o matce?  — Nie mówiłam ci o matce, mylisz się, mój drogi.  Niedorzecznem było to upieranie się. Wiedziała, że się tem gubi, że czyta on w jej oczach wyraźnie i teraz chciałaby cofnąć, połknąć te słowa, ale nie było już na to czasu, czuła, że mieni si na twarzy, że cała jej osoba tchnie wyznaniem, zimno z policzków ogarnęło całą jej twarz, wargi drgały nerwowo.  A on, przerażający, sponsowiał nagle, jakby krew chciała rozerwać mu żyły, schwycił ją w ręce, przyglądał jej się zblizka, ażeby w przestrachu jej oczu lepiej czytać to, czego nie mówiła głośno.  — Boże! — wyjąknął — Boże!  Strach ją zdjął, spuściła głowę, ażeby ją ukryć w ramionach, przeczuwając uderzenie pięści.  Mały, drobny, nic nie znaczący fakt, odsłonił rzeczywistość, w kilku zmienionych słowach. Dość było jednej minuty.  Rzucił ją na podłogę i naoślep uderzył ją obiema pięściami.  Przez trzy lata ani razu jej nie potrącił, teraz bił ją, oślepły, rozszalały, z całą brutalnością człowieka, którego ręce pchały niegdyś wagony.  — Tyś była jego kochanką!... jego kochanką!...  Wściekłość go ogarniała, przy powtarzaniu tych słów; za każdym razem przy wymawianiu ich, spuszczał na nią gwałtownie pięście, jakby chciał je wbić; wtłoczyć w jej ciało.  — Byłaś jego kochanką!... byłaś!...  Głos jego dusił się w takim gniewie, że gwizdał, a już się nie wydobywał.  Wtedy usłyszał dopiero, że gnąc się pod razami, mówiła: nie. Innej nie miała obrony, zaprzeczała, ażeby jej nie zabił. A ten krzyk, ten upór w kłamstwie, do reszty przyprawiał go o obłęd.  — Przyznaj się, że byłaś jego kochanką!  — Nie! nie!  Podniósł ją, trzymał w ramionach, nie pozwalając jej upaść na kołdrę, ażeby twarz ukryć. Zmuszał ją, ażeby na niego patrzyła.  — Przyznaj sią, że byłaś jego kochanką.  Nagle wyślizgnęła mu sią, wymknęła i chciała pobiedz ku drzwiom.  Jednym skokiem rzucił się znów za nią, z pięściami wzniesionemi do góry i wściekły, od jednego uderzenia powalił ją przy stole. Padł przy niej, pochwycił za włosy, ażeby przytrzymać na podłodze. Przez chwilę pozostali tak na ziemi, twarzą w twarz, nie ruszając się, nie mówiąc.  A wśród tej przerażającej ciszy, słychać było dolatujące śmiechy i śpiewy panien Dauvergne, których fortepian huczał na szczęście, zagłuszając hałas bójki. Tam Klara śpiewała piosenki dziecięce, a Zofia kolejno jej akompaniowała.  — Przyznaj się, że byłaś jego kochanką.  Nie śmiała już mówić, nic wcale nie odpowiadała.  — Przyznaj się, że byłaś jego kochanką, albo cię zabiję!  Gotów ją był zabić, czytała to wyraźnie w jego spojrzeniu. Padając, spostrzegła nóż otwarty na stole, widziała blask jego ostrza, zdawało się jej, że po niego sięga.  Podłość wzięła w niej górę, chęć skończenia raz ze wszystkiem.  — Więc tak, prawda, a teraz daj mi odejść.  Ohydnem się to stało. Wyznanie, jakiego domagał się tak gwałtownie, uderzyło go w samą twarz, jak rzecz niemożebna, potworna. Zdawało mu się, że nigdy nie mógł przypuszczać takiej nikczemności.  Porwał ją za głowę i uderzył nią o nogę stołu; wyrywała mu się, ciągnął ją za włosy po podłodze, potrącając o krzesła. Ilekroć usiłowała powstać, za każdym razem jednem uderzeniem pięści rzucał ją na ziemią. Dyszał gorączkowo w tej wściekłości dzikiej, zwierzęcej. Stół popychany o mało co nie rozbił pieca. Włosy i krew zostały na kancie bufetu.  Kiedy wreszcie oboje uczuli się wyczerpanymi, on od bicia, ona od uderzeń otrzymywanych, znaleźli się znów przy łóżku, ona wciąż na podłodze, leżąca, on na kolanach, trzymając ją za ramiona.  Oddychali gwałtownie.  Na dole muzyka brzmiała dalej, śmiechy odzywały się dźwięczne i świeże młodością.  Jednym ruchem Roubaud podniósł Sewerynę i posadził na łóżku.  Potem, sam klęcząc jeszcze, przygniatając ją wzrokiem, mógł wreszcie mówić.  Już jej nie bił, teraz ją dręczył pytaniami, chcąc się dowiedzieć o wszystkiem.  — Więc byłaś jego kochanką!... powtórz, byłam!... I w jakim wieku? jak dawno?  Ona wybuchnęła nagle płaczem, łzy nie pozwalały jej odpowiedzieć.  — Powiesz mi, czy nie? Mów, albo znów zaczną.  Płakała, nie mogła wymówić ani słowa, a on podniósł ręką i ogłuszył ją nowem uderzeniem. Trzy razy udarzył ją, nie otrzymując odpowiedzi, a za każdym razem pytał:  — Dawno? jak dawno? mów!  Po co walczyć? Dusza z niej ucieknie. Serceby z niej wyszarpał zgrubiałemi palcami dawnego robotnika.  I badanie trwało dalej, mówiła wszystko, w takiem przygnębieniu ze wstydu i strachu, że szeptane zdania zaledwie dawały się słyszeć.  A on, szarpany zazdrością okrutną, szalał z bólu, rozdzierany dwuznacznemi obrazami; wciąż mało mu było jeszcze wiedzieć, zmuszaj ją wracać do szczegółów, udokładniać fakty. Z uchem, przytkniętem do ust nędznej, konał od tej spowiedzi, grożąc wciąż pięścią podniesioną, gotową opaść, gdyby zamilkła.  Znów przesunęła się cała przeszłość w Doinville, dzieciństwo, młodość. Czy prezes myślał już o niej kiedy ją wziął po śmierci jego ogrodnika i kazał wychowywać razem z córką?  Tak, musiało się to już zacząć wtedy, kiedy inne dzieci uciekały wśród zabawy, gdy się zjawiał, a ona uśmiechnięta, z główką podniesioną czekała, ażeby jej, przechodząc, dał klapsa po buzi.  A później, skoro mówi, iż patrząc mu prosto w oczy, otrzymywała wszystko, o co prosiła, to czy nie dlatego, że czuła się panią; o! jakże wstrętny ten starzec, wychowujący dziecko, dla swojej żądzy!  Roubaud dyszał.  — Więc w którym roku życia zostałaś jego kochanką?  — W siedemnastym.  — Kłamiesz!  Kłamać, mój Boże! po co?  Wzruszyła ramionami, z niezmiernem znużeniem.  — I gdzież się to stało pierwszy raz?  — W Croix de Maufres.  Jęk wydarł mu się z gardła. Potem nagle wstrząsnął nią silnie.  — Więc, na miłość Boską, po co wyszłaś za mnie?... Wiesz, że takie oszustwo to ohydna podłość?... Złodziejki w więzieniu czystsze mają sumienie... Musiałaś mnie nie kochać, musiałaś mną pogardzać? Co? dlaczego mnie zaślubiłaś?  Ruchem odpowiedziała, że nie wie.  Czyż teraz wiedziała właściwie dlaczego?  Zaślubiając go, była tak szczęśliwą, spodziewała się skończyć z tamtym!... Nie, nie kochała go i nie chciała mu powiedzieć, że, gdyby nie ta historja, nigdy nie byłaby się zgodziła zostać jego żoną.  — To on, nieprawdaż? pragnął cię gdzie umieścić? Dobre bydlę znalazł... Co? Chciał ci dać męża, ażeby sam dalej to robił... I tak robił, nieprawdaż... gdyś tam pojechała dwa razy, po to cię zapraszał.  Skinieniem głowy przyznała się znowu.  — Więc po to i teraz cię prosił? Więc do końca chciał ciągle tych brudów! Więc jeżeli cię nie uduszę, to się zacznie na nowo!...  Ręce jego zagięte konwulsyjnie zbliżały się, ażeby ją za gardło pochwycić. Ale na to ona wybuchnęła sama.  — Jesteś niesprawiedliwy. Przecie ja wcale nie chciałam pojechać. Ja sama odmówiłam. Tyś mnie posyłał, aż musiałam się pogniewać, przypomnij to sobie... Widzisz więc, że nie chciałam. Już się skończyło. Nigdy, nigdy nie byłabym przystała.  Czuł, że mówi prawdę, ale nie miał z tego żadnej pociechy. Straszne cierpienie, raniące ostrze pozostało mu w piersiach. Tego, co zaszło między nim, a nią nic nie mogło powetować, naprawić.  Nie puszczając jej wcale, zbliżył się do jej twarzy, zdawał się być zamagnetyzowany, pociągnięty tu, jakby dla odnalezienia w krwi drobnych żyłek niebieskich tego wszystkiego, co mu wyznała.  I mówił — cicho, jakby w halucynacji:  — W Croix de Maufres, w pokoju czerwonym... Znam go, okno wychodzi na kolej... Rozumiem że ci obiecuje zapisać ten dom. Dobrze ci się on należy. Pilnował twoich pieniędzy i wyposażył cię, wartaś tego była... Sędzia, człowiek miljonowy, tak szanowany, tak wykształcony, tak dumny! Doprawdy, w głowie mi się mąci...  Porwał ją za rękę i poczuł pierścionek, pierścionek w kształcie węża złotego z łbem rubinowym. Zerwał go z palca, rzucił na podłogę i zmiażdżył obcasem w nowym przystępie wściekłości.  Potem zaczął chodzić po pokoju, w milczeniu, straciwszy głowę.  Ona, oparta o ścianę łóżka, również milcząca, patrzyła nań dużemi oczyma, utkwionemi w niego. Straszna cisza trwała dalej.  Wściekłość Roubauda nie uspokoiła się wcale.  Ilekroć zdawała się znikać, zaraz wracała większa jeszcze i sprawiała zawrót głowy, blizki szaleństwa.  Wtedy nie panował nad sobą, rękami bił powietrze, później odzywało się w głębi niego zwierzę rozwścieczone.  Pragnienie zemsty stawało się potrzebą fizyczną, palącą, torturowało mu ciało, dręcząc, żądając zaspokojenia.  Nie zatrzymując się, uderzył się pięścią w skronie i wyjęczał głosem zbolałym:  — Co ja zrobię?  Przecież tej kobiety nie zabił natychmiast, więc jej i teraz nie zabije.  Wściekłość się w nim wzmagała na myśl o jego własnej podłości, bo podłem to było, że dbał jeszcze tyle o tę nędznicę, iż jej nie zadusił. Nie mógł jednakże tak z nią pozostać.  Więc ją wypędzi, wyrzuci na ulicę, ażeby nigdy już nie zobaczyć.  I znowu fala cierpienia napływała na niego, wstręt go przejmował znów dla samego siebie, bo czuł, że tego nawet nie uczyni.  Wiec co? Poddać się tej ohydzie; odwiezie z powrotem tą kobietę do Hawru i będzie spokojnie żył z nią, jak gdyby nic nie zaszło. Nie! nie! raczej niech umrą oboje, natychmiast!  Taka go zdjęła rozpacz, że krzyknął głośno, obłędnie:  — Co ja teraz zrobię?  Seweryna, siedząc na łóżku, śledziła go wciąż rozszerzonemi źrenicami. Przy łagodnem przywiązaniu towarzyszki, jakie miała dla niego, litowała się już nad nim wobec niezmiernej boleści, jaką w nim widziała.  Obelgi, uderzenia, byłaby mu wybaczyła, gdyby to uniesienie szalone nie było jej tak zaskoczyło znienacka, tak, że i teraz nie mogła jeszcze oprzytomnieć zupełnie.  Ona, uległa, bierna, która tak młodą będąc, poddała się pragnieniom starca, a później zgodziła na małżeństwo, ażeby wszystko naprawić, nie mogła zrozumieć takiego wyrzutu zazdrości za dawne winy, za które żałowała i nawpół świadoma swego występku, ani niezepsuta nawskroś, ani też niedojrzała jeszcze do namiętności, pomimo wszystko, przyglądała się mężowi, chodzącemu po pokoju, tak, jakby patrzyła na wilka, albo na inne zwierzę.  Co się w nim działo?  I przestraszało to ją najbardziej, że czuła w nim zwierzę, które podejrzewała od trzech lat, przy głuchem jego warczeniu, a które dzisiaj zerwało się z łańcucha i rozwścieczone gotowe było gryźć.  Co mu powiedzieć, ażeby zapobiedz nieszczęściu?  Za każdym razem, gdy zawracał, znajdował się przy łóżku, obok niej.  Czekała aż znów nadejdzie i ośmieliła się odezwać.  — Mój drogi, posłuchaj...  Ale on jej nie słuchał, pędził na drugi koniec pokoju, jak słomka, unoszona przez burzę.  — Co ja teraz zrobię? co zrobię?  Wreszcie schwyciła go za rękę i zatrzymała na chwilę.  — Mój drogi, przecie ja sama nie chciałam tam jechać... Nigdybym już tam nie pojechała, nigdy nigdy. Ciebie tylko kocham!  I przybierała minkę pieszczotliwą, przyciągała go do siebie, nadstawiła usta, ażeby ją pocałował.  Ale on, upadłszy przy niej, odepchnął ją ze zgrozą.  Ta chęć pieszczoty zapaliła w nim żądzę, ale tem większe uczuł obrzydzenie siebie, wszystkiego, że gwałtownie zapragnął krwi.  — O! żebym ja nie zdechł razem z tobą, on musi wprzód zdechnąć, musi!  Głos mu spotężniał, powtórzył te słowa, powstawszy, wyprostowany, jakby te słowa, dając mu postanowienie, uspokoiły go zarazem.  Nie rzekł już nic, podszedł zwolna do stołu, spojrzał na nóż, którego ostrze rozłożone połyskiwało. Ruchem machinalnym zamknął nóż i schował go do kieszeni. I z oczyma, wlepionemi w przestrzeń, pozostał na tem miejscu i myślał. Na czole zarysowały się dwie zmarszczki, jakby nie mógł nic wymyślić.  Chcąc sobie ułatwić myślenie, otworzył okno i stanął w niem, twarz wystawiwszy na chłód zmierzchu.  Poza nim żona jego wstała, zdjęta strachem i nie śmiąc go wypytać, starając się odgadnąć, co się dzieje w jego twardej czaszce, czekała, stojąc także wprost szerokiego nieba.  W zapadającej nocy czarną masą odbijały się dalekie domy, rozległy plac stacji zapełnił się mgłą. W niej nikły już wiązania mostu Europejskiego. Ku Paryżowi ostatni odbłysk dnia blado oświetlał szyby ogromnych hali, gdy u dołu rozpościerały się już gęste ciemności. Zabłysły gwiazdy, na wybrzeżach zapalono latarnie gazowe.  Wielka smuga jasnego światła padała od latarni u lokomotywy w pociągu do Dieppe, pełnego pasażerów, z drzwiami, już pozamykanemi, który czekał tylko sygnału zawiadowcy na wyruszenie w drogę. Zamieszanie się wkradło i tarcza czerwona zwrotniczego zamykała przejazd, a tymczasem lokomotywa odprowadzała wagony, które przez źle wykonywany manewr zostawione były na torze. Pociągi przesuwały się bez ustanku, we wzmagającym się zmroku po sieci pokratkowanych szyn, wśród szeregu wagonów, nieruchomo stojących na linji w oczekiwaniu. Jeden pociąg pojechał do Argenteuil, drugi do Saint-Germain, inny znów, bardzo długi, przybył z Cherbourga. Sygnały mnożyły się, gwizdania, odgłosy trąbek; ze wszech stron, jeden po drugim, ukazywały się ognie czerwone, zielone, białe; zamęt panował o tej szarej godzinie, tak, że zdawało się, iż wszystko ulegnie zdruzgotaniu. A wszystko mijało, wciskało się, torowało sobie drogę dalej jednolitym, powolnym ruchem miarowym, sunąc wciąż naprzód, ledwie widzialne w głębiach zmroku. Ogień czerwony w sygnale zwrotniczego znikł, pociąg do Dieppe zagwizdał i ruszył z miejsca. Z szerokiej przestrzeni szarego nieba zaczęły padać rzadkie krople deszczu. Noc zapowiadała słotę.  Gdy Roubaud odwrócił się, twarz miał zgrubiałą i pociemniałą, jakby na niej zaległ cień zapadającej nocy.  Już się namyślił, plan jego był już gotów. Przy gasnącym blasku dziennym spojrzał na zegar z kukułką i wyrzekł głośno:  — Dwadzieścia minut na szóstą.  I zdziwił sią: upłynęła zaledwie godzina i godzina wystarczyła na tyle rzeczy! A jemu się zdawało, że się męczyli tak już całe tygodnie.  — Dwadzieścia minut na szóstą! mamy czas.  Seweryna, nie śmiąc go wypytywać, śledziła go wciąż niespokojnemi oczyma. Zobaczyła, jak szuka czegoś w szafie i wyjmuje papier, buteleczkę atramentu i pióro.  — Masz! napiszesz.  — Do kogo?  — Do niego... Siadaj.  A gdy instynktownie odsuwała się od krzesła nie wiedząc jeszcze, czego będzie od niej wymagał, przyciągnął ją i posadził na krześle tak gwałtowniej że czuła się jakby przybitą.  — Pisz: „Jedź pan dziś wieczorem pociągiem pospiesznym o wpół do siódmej i nie pokazuj się aż w Rouen“.  Trzymała pióro, lecz ręka jej drżała, strach jej powiększała tajemniczość, jaką dla niej stanowiły te dwa wiersze.  To też ośmieliła się nawet podnieść głowę błagalnie.  — Mój drogi, co chcesz zrobić?... Proszę cię... wytłomacz mi.  On głosem nieubłagalnym powtórzył:  — Pisz, pisz!  Potem, wpatrzywszy się w jej oczy, bez gniewu, bez obelg, ale tak uporczywie, że czuła, jak ją przygniatał wzrokiem:  — Zobaczysz co chce... i słuchaj, co chce uczynić, będzie musiał zrobić ze mną tak, jak ja chcę...  W ten sposób zostaniemy sami, będzie między nami coś wspólnego.  Przestraszył ją, jeszcze sie wzdrygnęła.  — Nie, nie, wprzód chcę wiedzieć... Nie napiszę, dopóki się nie dowiem.  Wtedy, przestawszy mówić, wziął jej rękę, drobną, wątłą rączkę dziecka i ścisnął ją w swojej pięści żelaznej i ściskał ją coraz silniej, jak kleszczami, aż do zmiażdżenia.  Tak wole swą wtłaczał jej w ciało wraz z bólem.  Krzyknęła, wszystko się w niej łamało, wszystko się gięło. W nieświadomości, w uległości, nie mogła mu nie być posłuszną. Narzędzie miłości, narzędzie śmierci.  — Pisz, pisz!  I pisała z trudnością ręką zbolałą.  — To dobrze, grzeczną jesteś — rzekł, kiedy dostał list — teraz trochę tu uporządkuj... Przyjdę po ciebie.  Bardzo spokojny był. Przed lustrem poprawił węzeł u krawata, włożył kapelusz i odszedł.  Słyszała, jak zamykał drzwi na podwójny spust i wyjął klucz.  Noc zapadała coraz bardziej.  Przez chwilę siedziała, nadstawiając uszu na wszelkie odgłosy, dochodzące z zewnątrz.  U sąsiadki, handlarki dzienników, odzywało się ciągle skomlenie przygłuszone, widocznie pies był zamknięty. Na dole u Dauvergnów fortepian milczał. Tam rozlegał się teraz wesoły brzęk rądli i talerzy, obie gosposie krzątały się w kuchni, Klara gotowała potrawkę z baraniny, Zofja przyrządzała sałatę.  A ona, przygnębiona, słuchała jak się śmiały wśród zgrozy tej okropnej i coraz bardziej ciemniejącej nocy.  O kwadrans na siódmą lokomotywa pociągu pospiesznego do Hawru, wysunęła się z pod mostu Europejskiego, posłana została do swych wagonów i przyczepiona.  Skutkiem nagromadzenia dużego, nie zdołano pociągu tego umieścić pod przykryciem.  Czekał na otwartem powietrzu, obok wybrzeże, które na schyłku widnokręgu, jakby wpadało wprost w ciemności nieba jak atrament czarnego, a kilka latarń gazowych, stojących wzdłuż chodników, wyglądało na zakopcone gwiazdy.  Deszcz przestał padać, tylko powstał po nim wiatr chłodny, przejmujący wilgocią, hasając po rozległej przestrzeni otwartej, którą mgła rozszerzała a z do bladych światełek w domach przy ulicy Rzymskiej.  Przestrzeń była szeroka i smutna, skąpana w wodzie, tu i owdzie przerwana krwawym ogniem, tu i owdzie napełniona zwartą masą lokomotyw i wagonów samotnych, szczątkami pociągów, drzemiących na drodze do remizy, a z głębi tego jeziora cieni wydobywały się hałasy jakieś, jękliwy oddech jakiś, dyszący gorączką, gwizdanie podobne do przeraźliwych krzyków kobiecych, dalekie dźwięki trąbek, a dołączał się do tego zewsząd gwar sąsiednich.  Głośno rozbrzmiewały rozkazy, ażeby dodawano wagonów.  Lokomotywa sznelcugu stała nieruchoma, wypuszczając kłęby dymu, który unosił sią, w te całą czarną przestrzeń, rozpraszał się na małe smugi, siejąc łzy białe na bezbrzeżną żałobę, pokrywającą niebo.  O dwadzieścia minut na siódmą, ukazał się Roubaud i Seweryna.  Ona, przechodząc obok poczekalni, oddała ukłon matce Wiktorji, a on ją popychał naprzód z miną spieszącego się męża, którego żona się opóźnia, niecierpliwy i gwałtowny, z kapeluszem, zsuniętym z czoła; ona, z woalką, obciśniętą na twarzy, chwiejna, jakby zmordowana znużeniem.  Tłum podróżnych dążył po peronie; tłoczono się. I obchodzono wagony wzdłuż, szukając wolnego miejsca.  Chodnik ożywiał się, posługacze pchali przed sobą wózki z pakunkami do brankardu na czele pociągu, konduktor starał się umieścić jakąś bardzo liczną rodzinę, pomocnik zawiadowcy stacji przyglądał się połączonym wagonom, z latarką w ręku, ażeby się przekonać, czy dobrze były przyczepione.  Roubaud wreszcie znalazł pusty przedział, do którego chciał, ażeby Seweryna wsiadła, gdy spostrzeżony został przez zawiadowcę stacji, pana Vanderpa, który przechadzał się po platformie ze swym przybocznym pomocnikiem, panem Dauvergne. Obaj z założonemi wtył rękami, przyglądali się manewrami dodawanych wagonów.  Nastąpiły ukłony. Trzeba było zatrzymać się i porozmawiać.  Najprzód mówiono o historji z podprefektem, która się zakończyła pomyślnie, ku powszechnemu zadowoleniu.  Potem była mowa o wypadku, jaki zrana zdarzył się w Hawrze, a telegraf już o nim doniósł. U lokomotywy, która w czwartki i soboty obsługiwała pociąg pospieszny o godzinie wpół do siódmej, złamała się oś, w chwili właśnie, gdy pociąg wjeżdżał na stację; naprawa jej na miejscu zatrzyma tam przez dwa dni mechanika Jakóba Lantier, ziomka Roubauda i palacza Pacquent, męża matki Wiktorji.  Seweryna, stojąc przed drzwiami przedziału czekała, jeszcze nie wsiadając; mąż tymczasem w rozmowie z tymi panami udawał wielką swobodę umysłu, podnosił głos, śmiał się.  Wtem odezwało się stuknięcie od uderzenia pociąg cofnął się o kilka metrów; lokomotywa pchała pierwsze wagony ku temu, który dodano, 293, dla posiadania wolnego przedziału.  I syn Dauvergne, Henryk, który znajdował się przy tym pociągu jako nadkonduktor, poznawszy Sewerynę pod woalką, prędko odepchnął ją w bok, bo uderzona zostałaby otwartemi drzwiczkami wagonu, potem, przepraszając ją, z uśmiechem i wielką uprzejmością opowiedział jej, że nowy przedział przekroczony był dla jednego z członków zarządu Towarzystwa, który zażądał go na pół godziny przed odjazdem pociągu.  Rozśmiała się sucho, nerwowo, jakby bez żadnego powodu, a on podążył do swej służby, opuścił ją rozpromieniony, bo mówił sobie nieraz, że byłaby z niej bardzo miła kochanka.  Zegar wskazywał dwadzieścia siedem minut na siódmą.  Jeszcze trzy minuty.  Nagle Roubaud, który przyglądał się uważnie wyjściom z sal poczekalnych, nie przestając rozmawiać z zawiadowcą stacji, opuścił tegoż i powrócił do Seweryny.  Ale wagon, upatrzony poprzednio, już się odsunął, musieli pójść do przedziału pustego o kilka kroków; Roubaud obróciwszy się w tył, popchnął żonę naprzód i prawie szturgnięciem pięści wsadził ją do wagonu, gdy ona, w uległości trwożliwej, patrzyła instynktownie wtył, ażeby widzieć, co się dzieje.  Zbliżał się jakiś spóźniony podróżny, trzymając w ręku tylko kołdrę, z kołnierzem, podniesionym wgórę, i w kapeluszu, tak naciśniętym na głowę, że w migoczących błyskach gazowych widniała z całej jego twarzy tylko część siwej brody.  Jednakże, pomimo widocznej chęci unikania wszystkich, pp. Vanderpe i Dauvergne podeszli ku niemu.  Podążyli za nim, a on im się dopiero ukłonił o trzy wagony dalej przed dodanym przedziałem, do którego wsiadł pospiesznie.  To on był.  Seweryna drżąca upadła na ławkę.  Mąż gniótł jej ramie jakby nią teraz poniewierał, skoro był swego pewny.  W minutę później pół godziny wybiło.  Jakiś przekupień naprzykrzał się ze sprzedażą dzienników wieczornych, podróżni przechadzali się jeszcze po platformie, peląc papierosy, wreszcie wszyscy wsiedli. Słychać było z dwóch przeciwnych stron konduktorów, zamykających wagony. Roubaud, który nieprzyjemnej doznał niespodzianki, spostrzegłszy w przedziale, o którym myślał, że jest pusty, jakąś postać nową, siedzącą w kącie, zapewne kobietę jakąś w żałobie, milczącą, nieruchomą, nie mógł się powstrzymać od wykrzyku złości, gdy drzwiczki się otworzyły i konduktor wrzucił przez nie jakąś parę, otyłego jegomościa i otyłą jejmość, którzy wpadli zadyszani.  Pociąg zaraz miał ruszyć.  Deszcz bardzo drobny znów zaczął padać, powlekając błotem rozległe pole ciemne, które bezustannie przebiegały pociągi, dające się poznać tylko po przesuwaniu się szybkiem migoczących okienek oświetlonych. Kilka latarń rzucało mdłe światło.  I nic więcej, nic, prócz niezmiernej przestrzeni nocnej, wśród której ukazywały się tylko dachy, wystające nad linją kolejową, uwydatniane niewyraźnie słabym odbłyskiem gazu.  Wszystko nikło, nawet zgiełk głuchnął i tylko lokomotywa sapała, otwierając klapy i wypuszczając kłębiące si ęsmugi białej pary. Dym ulatywał w górę, rozpościerając się jakby całun. Niebo nim zostało zamroczone jeszcze bardziej, obłok sadzy unosił się nad Paryżem nocnym, pałającym swojemi ogniskami.  W tej chwili pomocnik zawiadowcy stacji podniósł latarnie, dając znak, ażeby maszynista, oznajmił o jeździe pociągu. Odezwały si ędwa gwizdnięcia i tam, przy budce zwrotniczego ogień czerwony znikł, zastąpił go płomień białawy.  Przed drzwiami brankardu nadkonduktor oczekiwał na sygnał do odjazdu, który zaraz podał dalej. Maszynista zagwizdał jeszcze przeciągle, otworzył regulator, w ruch wprawiając lokomotywę... Ruszono z miejsca.  Najprzód posuwanie się było nieznaczne, po chwili pociąg już pędził. Przemknął pod mostem Europejskim i zapuścił się ku tunelowi w Batignolles.  Już tylko było widać, jak krwawił się czerwonemi ogniami, jakby ziejącemi ranami.  Jeszcze przez kilka chwil można go było ścigać okiem w ciemnych głębiach nocy.  Teraz biegł jak szalony i nic już nie miało zatrzymać tego pociągu, pędzącego pełną parą.  Znikł.

Rozdział II

W Croix de Maufres, w ogrodzie, który przecina kolej żelazna, stoi dom z cegły, tak blisko od toru kolejowego, że chwieje się od każdego przejścia pociągu. I dość tędy raz przejeżdżać, ażeby go zachować w pamięci.  Wszyscy, których pociąg unosi szybko w dal, wiedzą dobrze, że się znajduje na tem miejscu, lecz wcale go nie znają, bo zawsze jest zamknięty, jakby opuszczony, z szaremi okiennicami, które zzieleniały od deszczu.  Pustka, ciągnąca się wokół, zwiększa jeszcze bardziej samotność zapadłego kąta, bo na milę dokoła niema żywej duszy.  Przechodnie są tu bardzo rzadcy.  Domek to nizki, ściany jego się poosuwały, dachówki strawił mech. Nędznie wygląda pośród otaczającego go ogrodu, zasadzonego warzywami, a zamkniętego żywopłotem i obejmującego w sobie wielką studnię, tak wysoką jak domostwo.  Tego wieczora, o schyłku dnia, o bardzo miłym szarym zmroku, jakiś podróżny, który w Barentin wysiadł z pociągu do Hawru, podążał szybkim krokiem przez ścieżkę do la Croix des Maufres.  Okolica usiana była pagórkami, wydrążona kolinami, — ciągłe falowanie ziemi, po której przebiegają pociągi kolejowe.  Kolej jedynie ożywia te strony, zazwyczaj puste i posępne.  Cisza zalega tu najczęściej zupełna, chyba, że wiatr hula, świszcząc przeraźliwie ponad wzgórzami i dolinami, lub nawałnica leje strumienie wody, które spływają później z pagórków, wymulając jakby łożyska, prędko wysychające.  Cisza zazwyczaj, aż oto szyny zaczynają jeczyć, zdaleka dolatuje tętent coraz bardziej się wzmagający i po chwili z właściwą sobie wrzawą i łoskotem przebiega pociąg z dymiącą lokomotywą, szybko w dal unoszący podróżnych.  I znowu cisza w tem pustkowiu.  Podróżny, młody, silny, przyspieszał kroku, jakby dla wydobycia się czemprędzej z pod wrażenia smutku, jaki roztaczała ta odludna okolica samotna.  W ogrodzie drużnika kolejowego wyciągała wodę ze studni duża dziewczyna lat osiemnastu, blondynka, tęga, z grubemi usty, wielkiemi oczyma piwnemi, z czołem niskiem pod ciężkiemi włosami.  Ładną nie była wcale, ręce miała grube, a ramiona barczyste, jak u mężczyzny.  Gdy zobaczyła podróżnego, idącego ścieżką, zostawiła dzbanek i pobiegła do furtki w żywopłocie.  — O! Jakób! — zawołała.  On podniósł głowę. Miał lat około dwudziestu sześciu, również rosły, ciemny brunet, ładny chłopiec o twarzy okrągłej regularnej, której wdzięk psuły jednak zbyt wydatne szczęki.  Twarde jego włosy wiły się w kędziorach, jakoteż zakręcone były wąsy, tak gęste i tak czarne, że wzmagały bardziej jeszcze bladość jego cery.  Z delikatnej skóry, ogolonej troskliwie na twarzy, możnaby go wziąć za panicza, gdyby się nie dawała widzieć nieodzowna cecha jego rzemiosła, tłuszcz, od którego zżółkły już ręce mechanika, ręce, które pozostały jednak drobne i giętkie.  — Dobry wieczór, Floro — rzekł poprostu.  Ale oczy jego, które miał szerokie i czarne, usiane punkcikami złotemi, jakby zaszły mgłą, od której zbladły.  Powieki zadrgały, oczy się odwróciły, w zakłopotaniu nagłem, pod wpływem przykrości, dochodzącej aż do cierpienia. I całe nawet jego ciało cofnęło się jakby instynktownie.  Ona nieruchoma, z oczami w niego wlepionemi, spostrzegła to mimowolne drgnięcie, które starał się powściągnąć, ilekroć przystępował do jakiej kobiety.  Zdawało się, że spoważniała i posmutniała.  Potem, chcąc ukryć swe zakłopotanie, kiedy ją zapytał, czy matka w domu, chociaż wiedział dobrze, że chora i wychodzić nie może, usunęła się, ażeby mógł wejść, nie otarłszy się o nią, wróciła do studni, nie rzekłszy ani słowa, wyprostowana i dumna.  Jakób prędkim krokiem przebiegł wązki ogród i wszedł do domu.  Tu, pośrodku pierwszej izby, obszernej kuchni, gdzie jedli i mieszkali, ciotka Phasia, jak ją nazywał od dzieciństwa, była sama i siedziała przy stole na krześle, wyplecionem słomą, owinąwszy nogi starym szalem.  Była to kuzynka jego ojca przez Lantierów, która go podawała do chrztu, a później, gdy miał lat sześć, wzięła do siebie, kiedy rodzice jego znikli pojechawszy do Paryża, a on został w Plassans, gdzie później uczęszczał na nauki do szkoły sztuk i rękodzieł. Czuł dla niej za to wdzięczność żywą mówił, że to jej zawdzięczał, iż na coś wyszedł.  Kiedy został mechanikiem pierwszej klasy w towarzystwie kolei zachodnich, po dwóch latach przesłużonych na kolei orleańskiej, zastał matkę chrzestną, wyszłą za mąż za drużnika kolejowego nazwiskiem Misarda, zapędzoną losem wraz z dwiema córkami, z pierwszego małżeństwa, do tej zaapdłej dziury Croix-de-Maufres.  Dziś, chociaż dopiero czterdzieści pięć lat liczyła, przystojna ciotka Phasia, niegdyś taka duża i silna, wyglądała na lat sześćdziesiąt — wychudła, pożółkła i ciągle trzęsąca się od dreszczy.  Na jego widok wykrzyknęła radośnie:  — Jaktol to ty, Jakóbie! A! chrześniak! co za niespodzianka!  Ucałował ją w policzki, opowiedział jej, że miał dwa dni przymusowego urlopu. U lokomotywy jego, zrana przy wjeździe do Hawru, oś się ułamała a ponieważ naprawa nie mogła być ukończona przed upływem dwudziestu czterech godzin, wrócić potrzebował na służbę dopiero nazajutrz zrana na pociąg pospieszny o czterdzieści minut na siódmą wieczorem.  Chciał się więc z nią zobaczyć i uściskać.  Przenocuje tu, a z Barentin pojedzie dopiero zrana pociągiem o godz. 7 minut 26.  I trzymał w dłoniach jej biedne wynędzniałe ręce i mówił, jak go zaniepokoił jej list ostatni.  — A, tak, mój chłopcze, źle jest, źle. jakiś dobry, żeś odgadł, iż ja cię tak pragnęłam zobaczyć! Ale wiem, jak ty jesteś zajęty i nie śmiałam cię prosić, ażebyś mnie odwiedził. No! jesteś nareszcie, to też serce mi skacze z radości.  Przerwała sobie, rzucając przez okno trwożliwe spojrzenie.  W zapadającym zmierzchu po drugiej stronie toru kolejowego, widać było jej męża Misarda, na placówce, w jednej z tych budek drewnianych, które stoją o pięć lub sześć kilometrów od siebie i połączone są aparatami telegraficznymi, dla zapewnienia prawidłowego biegu pociągów.  Żona jego, a później Flora, miała nadzór nad barjerą przejazdową, Misard zaś był dróżnikiem.  Jak gdyby mógł ją usłyszeć, zniżyła głos, drżąc cała.  — Zdaje mi się, iż mnie truje!  Jakób na to zwierzenie wstrząsnął się, a oczy jego zwróciły się także ku oknu i znów zamgliły się tym szczególnym niepokojem, który przyćmiewał ich blask złotawo-czarny.  — O! ciociu Phasio! co za myśl — wyszeptał. — On wygląda tak łagodnie i wydaje się tak słabym.  Przeleciał pociąg z Hawru i Misard wyszedł z budki, ażeby zamknąć drogę za nim.  Kiedy z pomocą lewara podnosił wgórę sygnał czerwony, Jakób się przypatrywał.  Człeczyna chudy, z przerzedzonemi włosy na głowie i na brodzie, z twarzą wymizerowaną, zapadłą.  Przytem milczący, jakby znużony, bez gniewu, z wielką pokorą dla zwierzchników.  Ale wszedł już do swej budki, ażeby zapisać w rozkładzie jazdy godzinę przejścia pociągu i ażeby nacisnąć dwa guziki elektryczne, dla oznajmienia dróżnikowi, że droga jest wolna, następnemu, że pociąg nadchodzi.  — O ty go nie znasz — podchwyciła ciotka Fhasia. — Powiadam ci, że musi mi zadawać coś paskudnego... Ja, co byłam, tak silna, że mogłam go zjeść, teraz on, ten cherlak, ten niedołęga mnie zjada.  Gorączkowała się nienawiścią głuchą i trwożliwą, wywnętrzała serce, rada że ma kogo, który ją słuchał.  Gdzie głowę miała, ażeby wyjść znów zamaż za takiego nicponia i to bez grosza, skąpca ona starsza od niego o pięć lat, mając dwie córki, jedną sześcioletnią, a drugą już ośmioletnią?  Niedługo już dziesięć lat będzie, jak zrobiła to głupstwo, i ani godzina nie upłynęła, ażeby jej nie przyszło tego żałować; życie w nędzy, wysłanie w ten kąt lodowaty na północy, gdzie trzęsła się z zimna, nudy śmiertelne, bo nie widywała nikogo z obcych, a nie miała nawet sąsiadki do pogawędzenia.  On był dumnym, milczącym, a teraz zarabiał tysiąc dwieście franków, jako dróżnik, ona od początku pięćdziesiąt franków za pilnowanie barjery przejazdu, co teraz Flora miała sobie powierzone; i taka była teraźniejszość i taka przyszłość, żadnej nadziei, pewności, że będzie się żyło i zawsze więc w tej dziurze, o tysiąc mil od ludzi.  Nie opowiedziała mu jednak, jakie miewała pociechy; zanim zachorowała, kiedy mąż jej pracował na stacji, a ona sama zostawała z córkami dla pilnowania przejazdu, a wtedy od Rouce do Hawru, na całej linji tak słynęła z urody, że inspektorowie kolejowi wstępowali do niej w przejeździe nawet rywalizowali z sobą jeden przed drugim.  Mąż wcale nie zawadzał, grzeczny dla wszystkich, wymykał się drzwiami, wracał, odchodził, nie mówiąc nic.  Rozrywki te jednak ustały. I teraz po całych tygodniach, miesiącach, wysiadywała na tem krześle, w samotności, czując, jak zdrowie ucieka od niej coraz bardziej z każdą chwilą.  — Powiadam ci — dodała na zakończenie — że to on do mnie się wziął i chociaż taki, zamorduje mnie.  Nagłe dzwonienie skierowało jej również lękliwe spojrzenie nazewnątrz.  Drużnik poprzedni zawiadomił Misarda, o pociągu jadącym do Paryża i ramią sygnału, stojącego przed budką, podniosło się w tym kierunku.  Zatrzymał przyrząd dzwoniący i wyszedł, ażeby dwa razy zatrąbić na sygnał.  W tejże chwili Flora zamknęła barjerę, potem stanęła przed nią wyprostowana, trzymając chorągiewkę, w pochwie skórzanej.  Słychać było pociąg pospieszny, zasłonięty zakrętem drogi, jak zbliżał się ze wzmagającem sapaniem.  Przebiegł jak błyskawica, wstrząsając, grożąc zawaleniem domkowi, wśród wichru gwałtownego.  Już Flora powróciła do warzyw, gdy Misard znów podniósł sygnał czerwony, bo nowe dzwonienie, któremu towarzyszyło poruszenie się wgórę drugiego ramienia sygnałowego, dało znać, że pociąg, który przeszedł pięć minut wcześniej, minął już następnego drużnika.  Wrócił do budki, uprzedził dwóch drużników, zapisał przejście pociągu, potem czekał.  Robota zawsze ta sama, którą odbywał w ciągu dwunastu godzin, mieszkając tam, jedząc tam, nie czytając nawet trzech wierszy dziennika, nie zdając się nawet mieć jakiejkolwiekbądź myśli w swej spłaszczonej nieco czaszce.  Jakób który żartował dawniej z ciotki, ze szerzy takie spustoszenia w sercach inspektorów objazdowych, nie mógł się powstrzymać od śmiechu, mówiąc:  — A może jest zazdrosny?  Ale Phasis wzruszyła ramionami z politowaniem, gdy śmiech niepowściągniony nabiegł do jej biednych, wybladłych oczu.  — O! mój chłopcze, co tez ty mówisz?... On zazdrosny! On nigdy sobie z tego nic nie robił, bo orzecie nic to nie kosztowało jego kieszeni.  Potem znowu zdjęta dreszczem:  — Nie, nie, on o to nie dbał, on dba tylko o pieniądze... O nie się pogniewaliśmy. Widzisz, nie chciałam mu dać tysiąca franków, które dostałam w roku zeszłym w spadku po ojcu. Wtedy mi groził i to mi nieszczęście przyniosło, zachorowałam. I ta słabość nie opuściła mnie od tego czasu, taki właśnie od tego czasu.  Młodzieniec zrozumiał, a ponieważ nie wierzył w czarne myśli cierpiącej kobiety, próbował jej wyperswadować.  Ale ona upierała się, jakby przekonana najzupełniej.  To też powiedział jej wreszcie:  — No to nic prostszego, jak z tem skończyć... Niech mu ciotka da ten tysiąc franków.  Aż się zerwała z krzesła. I podniecona, gniewna.  — Moje tysiąc franków, nigdy! wolę zdechnąć... O! dobrze są one schowane, dobrze! Cały dom można przewrócić, a nikt ich me znajdzie... O! przewracał, i nici Słyszałam, jak w nocy opukiwał ściany. Szukaj, szukaj! Dość ml patrzyć na jego spuszczony nos, to mi dodaje cierpliwości... Jeszcze niewiadomo, kto pierwszy się wyniesie, on czy ja. Ja się mam na baczności, nie jem już, czego się tknie. A jeżeli nogi wyciągnę, no, to i tak nie będzie miał tysiąca franków, wolę zostawić je w ziemi.  Opadła na krzesło, wyczerpana, wstrząśnięta, nowym odgłosem trąbki.  To Misard na progu budki zapowiadał przybycie pociągu, jadącego do Hawru.  Pomimo uporu, z jakim nie chciała mu dać spadku, przejmował on ją strachem potajemnym, wzrastającym, strachem olbrzyma wobec robaka, który go toczy.  Zapowiedziany pociąg pasażerski, wyszły z Paryża o g. 12 m. 45, zbliżał się zdaleka, z głuchym tententem; słychać było, jak wychodził z tunelu, jak dyszał głośniej na otwartem polu. Potem przeszedł z hukiem kół i masą wagonów, z niesłychaną siłą huraganu.  Jakób z oczyma, podniesionemi ku oknu, przyglądał się szybkom kwadratowym, za któremi ukazywały się twarze podróżnych.  Pragnął odwrócić czarne myśli Phasji i odezwał się żartobliwie:  — Skarżysz się, moja matko chrzestna, że kota nawet nie widzisz w tej dziurze. A tu tyle ludzi!  Zpoczątku nie zrozumiała zdziwiona.  — Gdzież tu tylu ludzi? A! ci ludzie przejeżdżający. Wielka mi przyjemność, Ani się ich zna, ani można z nimi porozmawiać.  On mówił dalej:  — Mnie przecie znasz, ciotko, i często widzisz, przejeżdżającego tędy.  — Ciebie, to prawda, znam i znam godzinę twego pociągu i wyglądam twej lokomotywy. Ale przelatujesz i przelatujesz tylko. Wczoraj ot tak machnąłeś ręką. Nawet ci odpowiedzieć nie mogę... Nie, cóż z takiego widywania ludzi.  Jednakże na tę myśl o fali tłumu który pociągi, kursujące tam i napowrót przewoziły codziennie przed nią, wśród wielkiej ciszy pustkowia, zadumała się, patrząc na linję kolejową, gdzie zapadała noc.  Kiedy była silną, chodziła i stawała przed barierą z chorągiewką w ręce, nie myślała nigdy o tych rzeczach.  Ale zmącone myśli, ledwie wyraźne, zaprzątały jej głowę, odkąd po całych dniach wysiadywała na tem krześle, mając do rozmyślania tylko głuchą walkę z mężem. Dziwnem się jej wydawało zyć tak samotnie w tym kącie zapadłym, nie mając nikogo nikogo, przed kim mogłaby się zwierzyć, gdy od dnia do nocy, ciągle, tylu mężczyzn, kobiet przesuwało się, unoszonych wirem pociągów, które wstrząsały domem i uciekały na skrzydłach pary.  Pewna była najzupełniej, ze cały świat tędy przejeżdżał, nietylko Francuzi, ale i cudzoziemcy, ludzie z najodleglejszych stron, nikt bowiem teraz nie mógł pozostawać u siebie i wszystkie ludy, jak mówiono, zlać się miały wkrótce w jeden.  Tak, to był postęp, skoro wszyscy, jak bracia jechali razem. Usiłowała ich policzyć, po tylu na wagon; za dużo było, nie potrafiła!