Lourdes - Emil Zola - ebook

Lourdes ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Lourdes” to powieść z trylogii „Trzy miasta” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Lourdes” to ciekawe opowiadanie o księdzu katolickim Piotrze Fromentcie, który przeżywa poważny kryzys wiary, co skłania go do udania się na pielgrzymkę do Lourdes z chorą przyjaciółką z dzieciństwa Marią de Guersaint. Piotr obserwuje naiwną wiarę tłumu w cuda i brak głębszej refleksji nad wiarą u uczestników pielgrzymki oraz postawie Ojców z Groty, którzy nastawieni są jedynie na zyski przynoszone przez pielgrzymki. Przed wyjazdem z miasta Ksiądz Froment zauważa poprawę wielu chorych, jednak okazuje się, że jest to wytłumaczalne przez naukę. Piotr obserwując sytuację, dochodzi do wniosku, iż ratunkiem dla katolicyzmu jest powrót do korzeni religii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 822

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

LOURDES

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-909-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Dzień pierwszy

Rozdział I

Pociąg ruszył, unosząc w swych wagonach trzeciej klasy tłumnie nagromadzonych chorych i pielgrzymów, cisnących na twardych drewnianych ławkach; kończyli oni teraz śpiew „Ave maris stella“, chórem wszczęły na dworcu kolei orleańskiej w Paryżu, gdy Marya, uniósłszy się z trudem z łoża boleści, ożywiona gorączką niecierpliwości, dostrzegła fortyfikacye.  — Ah oto fortyfikacye! — zawołała radośnie pomimo dokuczającego jej bólu. — Nareszcie jesteśmy po za Paryżem, jedziemy!  Naprzeciw Maryi siedział jej ojciec, p. de Guersaint. Uśmiechnął się ku uradowanej córce, podczas gdy ksiądz Piotr Froment, patrząc na nią z braterską czułością, rzekł mimowoli z troskliwem zaniepokojeniem w głosie:  — Tak, jedziemy, lecz mamy tej jazdy do jutrzejszego ranka; w Lourdes staniemy dopiero o trzeciej minut czterdzieści. Przeszło dwadzieścia dwie godzin będziemy w drodze.  Była teraz godzina wpół do szóstej rano, promienne, jasne słońce oświetlało pogodny, piękny letni poranek. Było to w piątek 19 sierpnia. Zdala na horyzoncie widniały drobne lecz ciężkie chmurki, zapowiadające dzień skwarny, burzą grożący. Słoneczne promienie wciskały się ukośnie do wnętrza wagonów, napełniając je ruchomym złotym pyłem.  Marya zapadła w zwykłe swe udręczenie i szepnęła:  — Ah tak, dwadzieścia dwie godziny podróży. Boże mój, jakże to jeszcze daleko!  Z pomocą ojca, ułożyła się na nowo w rodzaj wązkiej skrzyni w kształcie rynny lub trumny, w której żyła już od lat siedmiu. W drodze łaski, zgodzono się umieścić w wagonie z bagażami dwie pary kół, umyślnie do owej skrzyni dopasowanych i z łatwością dających się zdejmować; postawiona na nich łożnica Maryi dozwalała przewozić ją z miejsca na miejsce. Chora ściśniętą się być zdawała pomiędzy deskami ruchomej swej trumny, która postawiona na ławce wagonu zajmowała trzy miejsca wzdłuż. Marya leżała teraz z opuszczonemi powiekami, twarz miała bladą, szaro-bezbarwną i dziwnie dziecinną, pomimo iż ukończyła lat dwadzieścia trzy: twarz ta była śliczną, zdobiły ją zwłaszcza pysznie piękne blond włosy uszanowane i nietknięte chorobą. Na skromnej, czarnej wełnianej swej sukni, Marya przewiesiła na szyi kartę szpitalną ze swem nazwiskiem i numerem. Uczyniła tak na znak pokory, zapisując się zaś w szereg ubogich chorych szpitalnych, chciała uchronić swą rodzinę od wydatków podróży, zbyt mogących obciążyć ograniczone środki ich utrzymania. Takim to sposobem znajdowała się teraz w wagonie trzeciej klasy „białego pociągu“, którym jechali pielgrzymi i najsrożej dotknięci chorobą nieszczęśliwi, skurczeni bólem, wyczerpani osłabieniem a pędzący obecnie na drugi koniec Francyi, dla znalezienia ulgi lub uzdrowienia. W czternastu pociągach dążących dnia tego do Lourdes, znajdowało się w każdym po trzystu chorych i pięciuset pielgrzymów.  Ksiądz Piotr, niezadowolniony z siebie że zasmucił i przeraził Maryę, mówiąc jej o długości podróży, patrzał wciąż na siostrę wzrokiem czułego i znacznie starszego od niej brata. Miał on lat trzydzieści, był blady, szczupły, czoło miał szerokie i wyniosłe. Załatwiwszy wszystkie formalności odnoszące się do podróży Maryi do Lourdes, zapragnął towarzyszyć jej i w tym celu zapisał się na członka czynnego Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki. Na jego sutannie odbijał krzyż czerwony bramowany bronzem, wyróżniający tragarzy szpitalnych. Pan de Guersaint miał na swem szarem ubraniu sukiennem, tylko zwykły, szkarłatny krzyż pielgrzymów. Zdawał się być zachwycony podróżą, oczy jego wciąż biegały w około, na chwilę nie przestawał obracać swej nieco ptasiej lecz ujmująco roztrzepanej głowy o rysach młodych, chociaż miał lat przeszło pięćdziesiąt.  Gwałtowne szamotanie się pociągu, wyrywało jęki i westchnienia z piersi Maryi. Wtem, w sąsiednim wagonie podniosła się z ławki zakonna siostra Hyacynta a zauważywszy, iż słońce pada na twarz chorej, rzekła:  — Księże Piotrze, zasuń firankę... A my zabierzmy się teraz do zagospodarowania się jaknajdogodniejszego.  Przybrana w czarny habit zakonu Wniebowzięcia N. Panny, opromieniona jasnością białego nakrycia głowy, przepasana również białym fartuchem, siostra Hyacynta uśmiechniętą była pogodnie i krzątała się żwawo oraz umiejętnie. Młodość tryskała z ust jej świeżych i maleńkich, z oczu pięknych, niebieskich i tkliwych. Nie była może ona ładną, lecz była uroczą, szczupłą i smukłą a biały fartuch opinający jej kibić, zarysowywał jej płaską deskę piersiową, czyniąc ją podobną do chłopca o śnieżnej cerze, pełnego niewinności, zdrowia i humoru.  — Ależ upiec nas chce to słońce! Proszę, niechaj i pani zechce spuścić firankę u swego okna — rzekła do swej sąsiadki.  Tuż obok siostry Hyacynty, siedząca w kąciku pani de Jonquière, trzymająca na swych kolanach niewielką torbę podróżną, spuściła teraz zwolna firankę. Pani de Jonquière była dobrej tuszy, brunetką a pomimo, iż miała córkę dwudziesto-czteroletnią, zachowała jeszcze ponętne resztki urody. Córka jej, Remonda, jechała tymże pociągiem, lecz wsiadła do wagonu pierwszej klasy w towarzystwie pani Desagneux i pani Volmar, dwóch dobrodziejek Przytułku.  Pani de Jonquière, piastująca urząd dozorczyni jednej z sal szpitala Matki Boskiej Bolesnej w Lourdes, nie opuszczała swych chorych w czasie podróży. Na zewnątrz przedziału, który zajmowała, kołysało się na karcie wypisane jej nazwisko i stosownie do przepisów pod jej nazwiskiem wymienione były dwie zakonnice dodane jej do pomocy. Pani de Jonquière, była wdową; mąż, straciwszy majątek, pozostawił jej, prócz córki, zaledwie cztery do pięciu tysięcy franków dochodu, z którego żyła skromnie, mieszkając w podwórzu przy ulicy Vaneau. Była ona wielce dobroczynną i litościwą, cały swój czas poświęcając na usługi Szpitala i Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki; czerwony krzyż tej instytucyi widniał na ciemnej, wełnianej jej sukni. Z natury dumna, lubiła być chwaloną i kochaną, nie opuszczała też nigdy corocznej wyprawy pielgrzymów do Lourdes, zadawalniając tym sposobem nałóg swej natury i potrzebę swego serca.  — Masz racyę, moja siostro, zabierzmy się do zagospodarowania się tutaj. Niewiem dlaczego zajęłam sobie ręce trzymaniem tej torby.  Mówiąc to, wsunęła worek podróżny pod ławkę, tuż koło siebie.  — Niech pani zaczeka — rzekła siostra Hyacynta — usunę gdzie ten kubeł z wodą, bo on pani zawadza, ruszyć się nie pozwalając.  — Ależ nie, on nie zawadza. Zostaw go, moja siostro. Przecież trzeba, aby gdzieś stał, więc niechaj tu pozostanie.  I obydwie zabrały się do porządkowania rzeczy rozstawionych w wagonie, pragnąc by w najdogodniejszych warunkach dla ich chorych odbyła się oczekująca ich podróż. Martwiły się, że nie mogą wziąść Maryi do swego przedziału, lecz ona nie chciała się rozstawać z Piotrem i z ojcem; sąsiadując z nią wszakże, przechylały się często ku niej przez nizkie przegrodzenie, dzielące przedziały wagonu, który w pięciu swych przegrodzeniach, mieszczących po dziesięć miejsc każde, stanowił jakby jedną salę wspólną, objąć się dającą okiem przy każdej sposobności. Żółte gołe ściany drewnianego wagonu pokrywał biały sufit, nadając mu wygląd istotnej sali szpitalnej, sali w nieładzie, jakby na prędce urządzonego ambulansu. Z pod ławek wychylały się na wpół tylko ukryte przeróżne miednice, gąbki, szczotki, miotły i różne inne niezbędne przedmioty. Pociąg nie przyjmował bagaży, tłomoczki więc, walizki, drewniane skrzyneczki, pudełka z kapeluszami, worki i koszyki, gromadziły się tu bezładnie, tworząc stosy starych i nędznych gratów, pozwiązywanych sznurkami; prócz tych przedmiotów rzuconych na ziemi, takież same mnóstwo rupieci kołysało się w powietrzu i na ścianach, wisząc na klamkach i metalowych wieszadłach. Wśród tej starzyzny leżeli na wązkich materacach obłożnie chorzy, zajmując po kilka miejsc; rzucani oni byli ruchem pociągu i trzęsieniem kół warkotliwych jak martwe, bezwładnie zbite szmaty; inni, mniej z sił wyzuci, siedzieli wsparci o drewniane ściany a głowy ich spoczywały na poduszkach, uwydatniających zniszczone bólem ich rysy. Podług przepisów, w każdym przedziale znajdować się była powinna dama szpitalna. Na przeciwnym krańcu wagonu przewodniczyła druga zakonnica reguły Wniebowzięcia N. Panny, siostra Klara. Zdrowsi pielgrzymi powstawali z miejsc, pili już i jedli. Cały jeden przedział zajęty był przez dziesięć pielgrzymujących niewiast; siedziały one stłoczone jedna przy drugiej; były między niemi młode i stare, lecz wszystkie odrażającej aż do smutku szpetności. Okna były szczelnie zamknięte z powodu znajdujących się w wagonie suchotników; gorąco stawało się coraz duszniejsze a wyziewy z każdą chwilą ostrzej się wydzielające, czyniły atmosferę zatrutą i jakby potęgującą się w swem zakażeniu, za każdem poruszeniem kół, biegnących po szynach z całym rozpędem.  Dojeżdżając do Juvisy, skończono odmawiać koronkę. O szóstej, pociąg jak burza minął stacyę Brétigny a siostra Hyacynta powstała ze swej ławki. Miała ona sobie powierzone kierowanie modłami, których kolej i treść mieściła się w niebiesko oprawnych książeczkach, trzymanych w ręku przez każdego z obecnych.  — Odmówimy „Anioł Pański“, moje dzieci, rzekła z uśmiechem i po macierzyńsku, co dawało niezrównanego wdzięku i słodyczy, młodocianej jej postaci.  „Ave“ następowało teraz jedno po drugiem. Właśnie wraz z ich ukończeniem, Piotr i Marya zwrócili uwagę swą na dwie kobiety, siedzące w dwóch kątach tego co i oni przedziału. Jedna z nich znajdująca się po stronie Maryi, tuż przy jej nogach, miała pozór mieszczki; blondynka, szczupła i wątła, mogła mieć lat trzydzieści kilka, lecz zwiędnięta była przedwcześnie. Starała się ona zajmować jaknajmniej miejsca; ubrana była ciemno a bezbarwne jej włosy otaczały twarz wązką, bolesną, tchnącą bezgranicznym smutkiem i sieroctwem. Naprzeciw niej siedząca kobieta, po tejże stronie co Piotr, wyglądała na wyrobnicę w tymże samym wieku, na głowie miała czarny czepek a twarz jej zniszczona nędzą i troską pochylała się ku siedmioletniej dziewczynce, którą trzymała na swych kolanach. Dziecko tak było blade, mizerne i jakby strawione chorobą, iż wyglądało zaledwie na lat cztery. Nosek miało jakby ściśnięty, powieki niebieskawo odbijające od cery swej woskowej i nie miało siły wymawiania wyrazów; jęczało tylko z cicha a od czasu do czasu donośniej, rozdzierając swą skargą serce pochylonej nad nim matki.  — Możeby ona zjadła trochę winogron? — odezwała się cicho dotychczas zachowująca się kobieta wyglądająca na mieszczkę — mam winogrona w koszyku...  — Dziękuję pani — odpowiedziała jej nieszczęśliwa matka. — Pije tylko mleko i to jeszcze... W każdym razie mam z sobą zapasową butelkę.  A ulegając potrzebie podzielenia się i zwierzenia ze swą biedą, opowiedziała swoje dzieje. Nazywała się Vincent, mąż jej, pozłotnik, zmarł z suchot. Sama zostawszy z małą swą córeczką, szyła dniem i nocą, by wychować ukochane swoje dziecko. Wtem choroba na nie spadła. Od czternastu miesięcy ubóstwiana przez nią Róża, bezustannie jest chorą, coraz ciężej chorą, niknie z dniem każdym, lżejszą i mniejszą jest niż przed laty. Nie wiedząc co począć w swem nieszczęściu, zrozpaczona matka weszła dnia jednego do kościoła, chociaż nie miała tego zwyczaju a rzuciwszy się na kolana błagać poczęła o zdrowie dla swej Róży. Zamodlona, posłyszała głos, rozkazujący jej zawieźć dziecko do Lourdes, gdzie N. Panna ulituje się jej nędzy... Nie znała ona nikogo mogącego ją objaśnić o urządzanych drogą składek pielgrzymkach, miała więc myśl jedną i jedyną: pracować, oszczędzać, by za uzbierane pieniądze kupić bilet i podążyć do miejsca zbawienia, i oto jedzie do cudami słynącej groty, mając zaledwie trzydzieści susów w kieszeni i butelkę mleka dla Róży, chociaż dla siebie nawet o kawałku chleba zapomniała.  — Na jaką chorobę cierpi to biedne maleństwo? — zapytała słuchająca opowiadania sąsiadka.  — Ach, zkądże można to wiedzieć! Doktorzy nazywają choroby po swojemu... Rozpoczęło się od lekkich bólów w żołądku. Później brzuszek cały jej opuchnął i cierpiała wtedy bardzo, o tak bardzo, iż łzy płynęły na ten widok. Teraz opuchlina zeszła, brzuszek ma płaściutki, ale opuściły ją siły, nie może się utrzymać na chudych swych nóżkach; rozpływa się i niknie w bezustannych potach...  W tem Róża jęknęła głośniej, podnosząc powieki a pobladła ze wzruszenia matka pochyliła się znów nad nią.  — Skarbie ty mój najdroższy, co tobie?... Może napić się chcesz trochę?...  Lecz dziewczynka, zaledwie ukazawszy zmącone, blado-niebieskie swe oczy przymknęła je natychmiast, nie odpowiedziawszy ani słowa i znów zapadła w swe omdlenie, równie prawie biała jak biała jej sukienka, w którą przystroiła ją matka, narażając się na koszt dla siebie ciężki, lecz chcąc N. Pannę łaskawszą uczynić dla białego swego dzieciątka.  Po chwili milczenia, pani Vincent rzekła do sąsiadki:  — A pani dla siebie jedzie do Lourdes?... Widać to wreszcie, że jesteś pani chorą.  Lecz zapytana wzruszyła się bardzo i zasuwając się głębiej w swój kącik, szepnęła:  — Nie, nie, ja nie jestem chora... Bóg by dał, abym nią była! Mniej bym cierpiała.  Nazywała się Maze i serce miała dotknięte srogiemi niedolami. Wyszła zamąż z miłości za tęgiego, wesołego i młodego mężczyznę, lecz po roku nieprzerwanych miodowych miesięcy, opuścił on swą żonę. Podróżując po Francyi bezustannie, jako reprezentant handlowy pewnego sklepu biżuteryjnego, zarabiał on niemało pieniędzy, w domu nie zjawiał się prawie nigdy a z sobą woził kochanki. Żona nie przestała go kochać, cierpiała więc okrutnie, wreszcie w rozpaczy zaczęła szukać pocieszenia w religii. Zdecydowała się teraz na podróż do Lourdes, by ubłagać N. Pannę o nawrócenie się do niej męża o powrócenie jej ukochanego.  Pani Vincent niedobrze rozumiała o co właściwie chodziło pani Maze, odczuła wszakże, iż ta kobieta jest głęboko nieszczęśliwą i dalej spoglądając na siebie, rozmawiały z sobą — kobieta przez męża opuszczona i konająca w swej żądzy z konającą z boleści matką, pochyloną nad umierającem swem dziecięciem. Piotr i Marya słyszeli opowiadanie tych dwóch niewiast. Gdy zapadło chwilowe milczenie, Piotr zapytał się wyrobnicy, dlaczego nie zapisała się w poczet chorych wysyłanych na koszt Przytułku. Stowarzyszenie pod wezwaniem Matki Boskiej Zbawicielki, założone zostało po wojnie 1870 r. przez o.o. augustyanów Wniebowzięcia, w celu modlenia się za Francyę i ku większej chwale Kościoła jednoczącego wszystkich na swem łonie w imię modlitwy i pobożnych uczynków. Staraniem o.o. augustyanów pielgrzymki do miejsc świętych przybierają od lat dwudziestu coraz to większe znaczenie, we Francyi coraz są liczniejsze i lepiej zorganizowane; oni to powzięli myśl urządzania corocznie narodowej pielgrzymki do Lourdes w drugiej połowie sierpnia. Umiejętna organizacya zakreślonych przez nich planów, udoskonala się stopniowo; jałmużny spływają ze stron świata całego na wyprawianie biedniejszych pątników i chorych, przedstawianych ojcom przez każdą parafię; oni zaś weszli w ugodę z zarządami kolei żelaznych, czyniących im ustępstwa. W dozorowaniu porządku w tego rodzaju wyprawach, dopomagają im zakonnice zakonu Wniebowzięcia N. Panny, oraz członkowie a zarazem dobrodzieje Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, tak mężczyźni jak i kobiety. Należą oni w znacznej części do rodzin możnych i bogatych, na czas wszakże pielgrzymki podlegają rozkazom dyrektora wyprawy, doglądają chorych, przenoszą ich i pilnują porządku, stosownie do istniejących przepisów. Chorzy, chcący korzystać z pielgrzymki organizowanej corocznie, powinni zrobić podanie piśmienne a raz przyjęci w liczbę pielgrzymujących nie ponoszą żadnych wydatków ani na bilet kolejowy, ani na życie i mieszkanie na miejscu. Staraniem stowarzyszenia zabieranymi są ze swego mieszkania i do niego odwożeni po odbytej pielgrzymce; co najwyżej więc powinni z sobą zabrać mały zapas żywności na czas jazdy koleją. Wyznać należy, iż zarząd Przytułku uwzględnia przedewszystkiem podania osób specyalnie poleconych przez księży lub pobożnych dobrodziejów, którzy dopilnowali, aby ich protegowani mieli należne papiery zgromadzone i dołączone wraz ze świadectwami lekarzy. Z chwilą zapisania chorych na listę podróżnych, stają się oni niejako własnością członków Przytułku, nie potrzebują już wtedy myśleć o niczem, bo za nich pomyślano. Są oni już tylko cierpiącemi ciałami, na które cud ma spłynąć uzdrawiająco, za pośrednictwem rąk braterskich, zajmujących się niemi...  — Pani powinnaś była — mówił Piotr do matki schorzałej dziewczynki — udać się do proboszcza swojej parafii. To biedne dziecko zasługiwało na współczucie i byłoby najniezawodniej przyjęte.  — Nie wiedziałam, że można było tak uczynić.  — Więc jakżeś sobie pani poradziła?  — Kupiłam bilet tam, gdzie mi poradziła znajoma czytująca dzienniki.  Mówiła ona o biletach kolejowych po cenie bardzo zniżonej, które sprzedawano pątnikom niechcącym korzystać z dobroczynności Przytułku. Marya, słuchając tej rozmowy, opanowana była wielką litością a zarazem trochą wstydu: wszak ona, nie będąc zupełnie pozbawioną środków materyalnych, jechała jednak darmo, dzięki pośrednictwu Piotra, podczas gdy ta biedna matka wraz z chorem swem dzieckiem zapłaciła swą podróż krwawo zapracowanemi przez siebie pieniędzmi!...  Wtem, gwałtowniejsze targnięcie pociągu wyrwało z jej piersi krzyk bólu.  — Ojcze, podnieś mnie trochę! Nie mogę już uleżeć na plecach.  Pan de Guersaint usadowił ją inaczej, poczem westchnęła głęboko. Pociąg minął zaledwie Etampes, dopiero półtory godziny minęło od wyjazdu z Paryża a już zmęczenie dokuczać poczynało; słońce paliło coraz gwałtowniej a kurz i hałas wzmagać się zdawały. Pani de Jonquière powstała ze swej ławki i, przechyliwszy się przez przegrodzenie, dodawała Maryi otuchy; powstała następnie i siostra Hyacynta a klasnąwszy wesoło w ręce, chcąc, by zwrócono na nią uwagę i usłyszano w całym wagonie co powie, zawołała:  — Uspokójmy się! Uspokójmy i nie myślmy o dokuczających nam cierpieniach! Módlmy się, śpiewajmy, a N. Panna zwróci ku nam swe wejrzenie.  I rozpoczęła różaniec według słów ułożonych na cześć Matki Boskiej z Lourdes; chorzy i pielgrzymi złączyli z nią swe głosy. Pierwsza koronka składała się z pięciu radosnych tajemnic: Zwiastowanie, Nawiedzenie, Narodzenie się, Oczyszczenie i Odnalezienie Jezusa. Następnie, wszyscy chórem rozpoczęli śpiew: „Ukórzmy się przed niebiańskim archaniołem...“ Głosy rwały się miejscami, przygłuszone turkotem kół pociągu; słychać było tylko jakby przygłuszony ryk stada, duszącego się w głębi zamkniętego wagonu, pędzącego bez końca w dal coraz głębszą.  Pan de Guersaint, jakkolwiek był pobożny, nigdy wszakże nie zdołał modlić się dość uważnie, aż do ukończenia rozpoczętej kantyczki. Wstawał, to znów siadał. Wreszcie wsparłszy się łokciem o deskę pomiędzy swoim a sąsiednim przedziałem, rozpoczął półgłosem rozmowę z jednym z chorych, opierających się plecami o przegrodzenie. Pan Sabathier mógł mieć lat piędziesiąt, krępy, z wielką lecz poczciwą twarzą, głowę miał zupełnie łysą. Chory był od lat piętnastu na rozstrój nerwowy, dokuczający mu atakami, nogi zaś miał zupełnie bezwładne; towarzyszyła mu w podróży żona, która co chwila zmieniała mu pozycyę nóg jego martwych a jednak dokuczających nadmiernym ciężarem, jak gdyby z ołowiu były ulane.  — Tak panie, jestem byłym profesorem piątej klasy w liceum Charlemagne w Paryżu. Zrazu myślałem, że mi dolega zwyczajny reumatyzm. Bóle wszakże szybko wzmagać się poczęły, jak gdyby mi kto rwał muskuły rozpalonemi obcęgami. Po dziesięciu latach, choroba opanowała całe moje ciało. Szukałem porady u najsławniejszych lekarzy, jeździłem do wszystkich wód możliwych. Obecnie cierpię znacznie mniej, lecz za to powstać nie mogę z fotela... W nędzy dokuczającego mi ciała mojego, ukorzyłem się, i ja, niedowiarek, nawróciłem się ku Bogu; żyję obecnie nadzieją, że Matka Boska w Lourdes ulituje się nademną i uzdrowić mnie raczy.  Zainteresowany słowami profesora, powstał Piotr i, wsparłszy się o przegrodzenie, słuchał jego opowiadania.  — Czyż nie mamy racyi utrzymywać, iż cierpienie najskuteczniej budzi duszę z uśpienia? Już siódmy rok, jak pielgrzymuję do Lourdes, nie wątpiąc, iż zostanę uleczony. Mam głębokie przekonanie, iż N. Panna uzdrowi mnie tym razem. Tak, tak, będę jeszcze chodził o własnych siłach i na własnych nogach, jadę tam pełen nadziei i wiary!...  Pan Sabathier przerwał rozmowę a zwracając się do żony, poprosił, by mu przesunęła nogi na lewo. Piotr patrzał na niego, dziwiąc się wytrwałości wiary tego człowieka, należącego do umysłowo wykształconych ludzi, którzy tak chętnie i powszechnie są wolteryanami. Jakim sposobem wiara w cud powstała i zakorzeniła się w tym mózgu? Zapewne było tak jak sam objaśniał, dokuczliwość bólów wywołała potrzebę łudzenia się i wykwitła ztąd iluzya, ta odwieczna pocieszycielka...  — Widzicie panowie, ciągnął dalej profesor, ja, tak jak i moja żona, przybrani jesteśmy w szaty ubóstwa; w tym roku bowiem, chciałem odbyć pielgrzymkę w postaci nędzarzy drogą łaski jadących, by N. Panna ulitowała się nademną, jak lituje się nad nędzarzami, których za dzieci swoje uważa... Tylko nie chcąc krzywdzić kogoś prawdziwie biednego, a którego miejsce zajmuję, złożyłem do kasy Przytułku sumę piędziesięciu franków, co dozwala mi mieć jednego pielgrzyma jadącego moim kosztem... taki jest zwyczaj. Widziałem nawet tego mojego pątnika. Pokazano mi go na dworcu kolejowym w Paryżu. Podobno cierpi na suchoty. Wydało mi się, że jest bardzo chory, o tak, bardzo z nim źle...  Zapadła chwila milczenia.  — Niechajże go uleczy łaska cudowna N. Panny wszechmogącej, o jakże byłbym wtedy szczęśliwy! Lecz może zbyt wiele żądam...  I troje tych ludzi rozmawiało z sobą długo, odosobniając się niejako od reszty pątników zalegających wagon. Rozmawiali z razu o medycynie, później potoczyła się gawędka o architekturze na widok wieżyczki kościelnej ujrzanej w przejeździe na stoku wzgórza, a którą wszyscy inni pielgrzymi powitali znakiem krzyża świętego. Wśród tego tłumu cierpiących i odrętwiałych umysłowo przez zbyt ciężką nędzę, młody ksiądz i dwaj jego towarzysze zapomnieli chwilowo w jakiem się znajdują otoczeniu i dali się unieść rozmowie zdradzającej nawyknienia ludzi wykształconych. Minęła tak godzina, odśpiewano tymczasem dwie litanie a pociąg przepędził koło stacyi Toury i Aubrais. Dojeżdżali do Beaugency, gdy przerwali rozmowę, posłyszawszy klaśnięcie rąk siostry Hyacynty, rozpoczynającej swym świeżym i donośnym głosem:  — „Parce, Domine, parce populo tuo...“  Śpiew popłynął zlanemi z sobą głosami, kołysząc się na powstających coraz to nowych falach, modlitwą usypiającą bóle, egzaltująca nadzieje, ogarniającą całą istotę umęczonych i płonących ku łasce uzdrowienia i cudu, ku której podążano tak gdzieś daleko...  Gdy Piotr siadł na swe miejsce, ujrzał, że Marya bardzo jest bladą i że zamknięte ma powieki; z kurczowych, bolesnych drgnień jej twarzy, widział wszakże, iż nie śpi.  — Czy bardziej cierpisz? — zapytał.  — O tak, strasznie cierpię. Chyba nie dojadę. To bezustanne trzęsienie pociągu...  Jęknęła i rozwarła powieki. Była w pozycyi ciała na wpół siedzącej i prawie zemdlona, patrzała kolejno na innych chorych. W sąsiednim przedziale, naprzeciw pana Sabathier, leżała dotychczas tak zwana la Grivotte, leżała prawie bez tchu, jakby martwa, teraz zaś powstała bez żadnej wyraźnej przyczyny. Była to wysoka dziewczyna, mająca lat około trzydziestu, rubaszna a zarazem oryginalna, z twarzą okrągłą i zniszczoną; pomimo tego zniszczenia była prawne piękną, tak dalece ją zdobiły kędzierzawe jej włosy i płomiennie świecące oczy. Miała ona suchoty w trzeciej fazie rozwoju. Zwracając się do Maryi rzekła swym grubym, zachrypniętym, ledwie dosłyszalnym głosem:  — Dobrzeby nam było módz zasnąć, chociażby na chwilkę, nieprawdaż?... Lecz niema sposobu, wszystkie te koła jeździć się nam zdają i kręcić w własnej naszej głowie.  Pomimo, iż mówienie męczyło ją bardzo, uwzięła się mówić, opowiadając o sobie różne szczegóły. Była robotnicą, i od lat bardzo już dawnych przerabiała wełniane materace, wraz ze swą ciotką, pracującą w podwórzach dzielnicy Bercy. Przypisywała swoją chorobę zatrutej nieczystościami wełnie, której odpadków nałykała się niemało przy swej robocie. Od lat pięciu żyła prawie wyłącznie w szpitalach a zmieniając je często, poznała je wszystkie w Paryżu. Wspominała poufale z nazwiska najznakomitszych lekarzy paryzkich. W szpitalu Lariboisière zakonnice, zauważywszy w niej zamiłowanie do uroczystości i ceremonij religijnych, namówiły ją do modlitwy i pobożności, zapewniając przytem, że Matka Boska z Lourdes czeka jej przybycia, by udarować ją zdrowiem.  — Oj zapewne, że zdrowia mi potrzeba. Doktorzy mówią, że już mi brakuje jednej połowy płuc a druga niewiele już warta. Potworzyły się w nich jamy... Najpierw bolało mnie pomiędzy łopatkami i plułam jakby pianą... Następnie wychudłam, ale to wychudłam aż strach było patrzeć. Teraz, ciągle jestem spocona, kaszlę aż mi serce się obrywa a pluć już nie mogę, takie wszystko tam jest gęste... I oto patrzcie państwo, utrzymać się nie mogę na nogach, prawda, że też nic nie jem... bo jeść nie jestem w stanie...  Porwała ją duszność i zbladła śmiertelnie. Po chwili znów się odezwała:  — W każdym razie, wolę być w własnej skórze, aniżeli w skórze tego księdza, który leży w drugim przedziale, zaraz za nami. Ma on tę samą co ja chorobę tylko bardziej rozwiniętą.  Myliła się. Rzeczywiście, po za przedziałem od strony Maryi, leżał na ławce młody misyonarz, brat Izydor, nie można go było widzieć, jak tylko przechyliwszy się przez deski, nie ruszał się on bowiem ze swego materaca, palca nie mając siły unieść. Nie miał on wszakże suchot, lecz zapalenie wątroby, którego się nabawił w Senegalu. Długi, cienki, miał twarz żółtą i suchą, jakby z pargaminu. Wrzody tworzące mu się na wątrobie, przedostały się teraz na zewnątrz a lejąca się z nich ropa wycieńczała go z sił ostatka. Trząsł się jak w febrze, porywały go wciąż wymioty i w bezustannej był malignie. Oczy tylko były pełne życia, i bezdennej miłości. Gorejąc płomiennie, oświetlać się zdawały jego twarz Chrystusową, cierpiącą męki a chociaż twarz ta była pospolitą, chwilami wszakże stawała się nadludzkiej piękności. Pochodził z Bretanii i był jednym z licznych synów tamtejszego chłopa; delikatnej budowy, nie nadawał się do prac rolnych, porzucił więc swój zagon i stał się misyonarzem. Towarzyszyła mu teraz w podróży Marta, jedna z jego sióstr, która porzuciła swą służbę w Paryżu dla niego, poświęcając się w swej dobroci i przywiązaniu do brata, jechała swoim kosztem z zaoszczędzonych pieniędzy.  — Leżałam na ziemi przed pociągiem, ciągnęła dalej la Grivotte, gdy go przyniesiono i wpakowano do wagonu... Aż czterech ludzi go trzymało...  Lecz nie mogła już mówić dłużej. Porwał ją atak silnego suchego kaszlu i powalił na ławkę. Dusiła się a gorączkowo różowe jej policzki przybrały odcień niebieski. Siostra Hyacynta uniosła jej głowę i obtarła serwetą usta, na których krew się ukazała. W tejże samej chwili pani de Jonquière obsługiwała chorą siedzącą naprzeciw. Nazywała się Vêtu i była żoną drobnego zegarmistrza, mającego swój sklepik w biednej dzielnicy Mouffetard; nie był on w możności zamknięcia swego handlu i towarzyszenia żonie do Lourdes. Jechała też ona pod opieką Przytułku, zapisawszy się na listę zwłaszcza dlatego, by nie być samą i opuszczoną w czasie podróży. Ze strachu przed śmiercią wróciła ona na łono Kościoła, o którym słyszeć nawet nie chciała od czasu swej pierwszej komunii. Wiedziała, że musi wkrótce umrzeć, miała bowiem raka w żołądku; twarz jej nieprzytomna, była pomarańczowego koloru, jak zwykle u skancerowanych, wydzieliny jej były czarne jak sadza. Od chwili ruszenia pociągu nie rzekła słowa dotychczas, tak dalece cierpiała; usta jej były jakby zamurowane. Chwyciły ją wymioty, poczem zemdlała. Z ust jej wydostawał się odór przykry do niezniesienia, zatruwający powietrze zarazą smrodliwości odrażającej.  — Niepodobna wytrzymać, szepnęła pani de Jonquière, słabnąc na siłach, trzeba uchylić trochę okno.  Siostra Hyacynta, kończąc układać na ławce nieprzytomną la Grivotte, odrzekła:  — Dobrze, roztwórzmy na chwilę. Leci nie po tej stronie, bo się lękam nowego ataku kaszlu dla mojej chorej. Proszę uchylić okno obok pani.  Gorąco się wzmagało, duszno tu było bardzo wśród ciężkiego i ckliwego powietrza. Uchylone okno przyniosło nieco ulgi. Lecz po chwili nowe wynikło zajęcie z chorymi, trzeba było oprzątnąć niektórych: siostra podawała naczynia, miednice, wylewając nieczystości przez okno wagonu, podczas gdy pani de Jonquière gąbką zmywała mocno wstrząsaną łoskotem kół podłogę. Wreszcie uprzątnęły we dwie wszystko. Nowy atoli kłopot wyniknął. Czwarta chora, dotychczas nieruchomie siedząca z twarzą zakrytą czarną chustką, narzekać poczęła, że jest głodna.  Pani de Jonquière zaofiarowała się z dostarczeniem jej posiłku.  — Nie trudź się, moja siostro. Zaraz pokraję chleb na kawałki.  Marya rozglądająca się z zajęciem po chorych, zaintrygowaną była dotychczas ową chorą, ukrywającą twarz pod czarną chustką. Przypuszczała, że musi mieć jakąś ranę widoczną. Opowiedziano jej tylko, że jest to biedna, chora służąca, rodem z Pikardyi. Musiała opuścić służbę skutkiem choroby i żyła w Paryżu przy siostrze, w żadnym szpitalu nie chciano jej przyjąć, organizm bowiem miała zupełnie zdrowy. Nazywała się Eliza Rouquet i miała lat około trzydziestu. Była niezmiernie pobożna, zapragnęła więc odbyć pielgrzymkę do Lourdes, by tam wymodlić sobie uzdrowienie. Marya czekała teraz z pewną trwogą uchylenia się czarnej jej zasłony.  — Czy ukrojone przezemnie kawałki są dość małe? Czy będziesz mogła wkładać je do ust wygodnie? pytała pani Jonquière z macierzyńską troskliwością.  Z pod chustki wydostawał się głos szorstki, jakby warczenie.  — Tak, dziękuję pani.  Wreszcie czarna chustka rozchyliła się a Marya wstrząsnęła się cała z przerażenia. Nieszczęśliwa Eliza miała twarz, zwłaszcza nos i usta zeszpecone wilkiem. Rozsiadł się, zajmując znaczną przestrzeń, ropą lejące się gnojenie z pod zaschłych skorup rany, wyżerało jej zwolna ciało, sięgając błon śluzowych. Wydłużona jej głowa kształtem do psiej podobna, pokryta była sztywnemi włosami opadającemi na wypukłe, okrągłe oczy. Była przerażająco brzydka. Chrząstki nosowe już prawne doszczętnie miała zniszczone, usta jej zapadły głęboko, wykrzywione w lewo spuchnięciem górnej wargi. Nie były to już usta lecz czeluść ukośna, zbrukana i potworna. Z zielonkawej, olbrzymiej rany z pośrodka twarzy, spływała krwawa rosa zmięszana z ropą.  — Piotrze, patrz tylko! — szepnęła Marya, drżąc z przerażenia.  Ksiądz też zadrżał, spojrzawszy na Elizę Rouquet, wsuwającą sobie ostrożnie maleńkie kawałki chleba w krwawą jamę, będącą jej ustami. Wszyscy w wagonie pobledli na widok potworności nieszczęsnej chorej. Jedna i ta sama myśl zawrzała w sercach obecnych wzdychających z wiarą nadziei cudu. O Panno Najświętsza! Panno wszechmogąca, uczyń cud i ulecz straszliwą ranę!  — Dzieci kochane, nie myślmy o sobie, jeżeli chcemy uzyskać uzdrowienie — powtarzała siostra Hyacynta z uśmiechem pełnym wiary.  I rozpoczęto odmawiać drugą koronkę o tajemnicach pięciu boleści: Jezus w ogrodzie Oliwnym, Biczowanie Jezusa, Jezus ukoronowany cierniową koroną, Jezus krzyż swój dźwigający, Śmierć Jezusa na krzyżu. Następnie odśpiewano: „W Tobie, Najświętsza Panno, ufność naszego ratunku składamy...“  Pociąg był już teraz za Blois, podróż trwała już przeszło trzy godziny. Marya odwróciła swą uwagę i oczy od Elizy Rouquet a patrząc w stronę przeciwną, dostrzegła w kącie siedzącego człowieka w tymże przedziale, gdzie spoczywał w swych bólach brat Izydor. Był on ubrany biednie w czarny wytarty surdut, i zdawał się być młodym, chociaż broda jego rzadko rosnąca prawie siwą była. Mały i wychudzony, twarz miał pozapalaną i zalaną potem, zdawał się cierpieć ból jakiś niezmierny. Siedział nieruchomy, nie odzywał się do nikogo, zasunięty głęboko w swym kąciku, patrzał przed siebie szeroko rozwartemi oczami. Wtem Marya zauważyła, iż opadły mu powieki i stracił przytomność.  Zwróciła nań uwagę siostry Hyacynty.  — Siostro, patrz proszę. Zdaje się, że ten pan zemdlał.  — Gdzie moje dziecko?  — Ot tam, patrz ten, któremu głowa tak zwisła.  Wzruszenie opanowało wszystkich, zdrowsi powstali, by zobaczyć co się stało. A pani de de Jonquière przyszło na myśl polecić głośno Marcie, siostrze chorego misyonarza, by cuciła zemdlonego, uderzając go w dłonie.  — Pytaj go, niech ci powie, co go właściwie boli.  Marta wykonała co jej polecono, zarzucając go pytaniami, lecz nie odpowiadał jej jak tylko jęczeniem z oczami wciąż zamkniętemi.  Jakiś głos trwożny zawołał:  — Umrze najniezawodniej.  Strach ogólny wzmagać się począł, mówiono głośno, każdy dawał rady i wskazówki, krzycząc je z końca wagonu. Nikt nie znał tego człowieka. Nie był zapisany pomiędzy pątnikami z Przytułku, nie miał bowiem na szyi białej karty jadących darmo w białym pociągu. Któś zaczął opowiadać, że widział go na dworcu kolejowym w Paryżu, przybył na kilka minut przed odejściem pociągu, wsiadł zaraz do wagonu i osunął się w ten kąt, gdzie teraz siedzi i zamiera, z wyrazem bezgranicznego zmęczenia. Od chwili, gdy wsiadł do pociągu, nie słyszano jego głosu. Teraz dopiero, ktoś dostrzegł jego stary cylinder wiszący po za nim a przy wstążce opasującej kapelusz, widniał bilet jazdy.  Naraz siostra Hyacynta zawołała:  — Zaczyna oddychać! Zapytajcie go jak się nazywa.  Marta ponowiła znów pytania, lecz nieznajomy odpowiedział tylko skargą, wypowiedzianą ledwie że dosłyszalnym głosem:  — O jakże cierpię...  I od tej chwili te tylko słowa powtarzał co czas jakiś. Na wszystkie pytania: kim jest? zkąd pochodzi? co go boli? czem ulżyć mu można? odpowiadał monotonnym jękiem skargi bolesnej:  — O jakże ja cierpię... o jakże ja cierpię...  Siostra Hyacynta wrzała z niecierpliwości. Ten człowiek cierpi a ona pomódz mu nie może, w innym niż on będąc przedziale! Postanowiła przesiąść się zaraz na pierwszej stacyi. Tylko, że pociąg zatrzymywał się tak rzadko! Bolała nad tem bardzo, tem więcej, że nieznajomy znów stracił przytomność.  — Umiera, umiera! — odzywały się głosy.  Boże mój! cóż tu począć? Siostra Hyacynta wiedziała, że tymże samym pociągiem jechał ksiądz Massias ze olejami świętemi, w pogotowiu będąc do namaszczenia konających; corocznie bowiem w czasie podróży do Lourdes, umierało kilka osób z pomiędzy jadących. Miała ochotę dać sygnał i pociąg zatrzymać, lecz nie stawało jej odwagi. Wiedziała również, iż jest przy pociągu wagon, w którym siostra Franciszka dysponuje różnemi kordyałami i gdzie jest lekarz z podręczną apteczką. Miała wszakże nadzieję, iż chory dotrwa do Poitiers, gdzie się pociąg zatrzyma na pół godziny a wtedy będzie można zająć się tym biedakiem, udzielając mu pomocy lekarskiej. Lecz jeżeli umrze on tymczasem? Nieznajomy wciąż leżał bez przytomności, lecz oddychał regularniej, można było myśleć że zasnął.  — Umrzeć — nie dojechawszy do Lourdes! — szepnęła z przerażeniem Marya. — Umrzeć nie ujrzawszy ziemi Obiecanej...  Pan de Guersaint uspokajał córkę, lecz ona skarżyć się poczęła:  — Ja też cierpię, cierpię bardzo!  — Nie trać nadziei, Maryo — rzekł Piotr — N. Panna czuwa nad nami.  Marya nie mogła już dłużej usiedzieć, i trzeba było ją ułożyć w wązkiej jej trumnie. Ojciec wraz z księdzem Piotrem unieśli ją z troskliwą ostrożnością, najlżejsze bowiem stuknięcie wyrywało chorej jęki bólu. Leżała teraz bez tchu, rzec było można iż umarła, tak dalece blada jej twarz nieruchomie odbijała od wspaniałych blond włosów.  Już blizko od czterech godzin pociąg pędził i pędził naprzód bezustannie. Wagon szamotał się i rzucał ustawicznie, był bowiem jednym z ostatnich z długiego szeregu innych, liny i łańcuchy skrzypiały, towarzysząc hałaśliwemu, szalonemu turkotowi kół. Przez okna na wpół otwarte płynął kurz rozpalony i duszący; upał stawał się straszny, a bezbarwne niebo zaścielało się ciężkiemi chmurami, zapowiadającemi burzę. Powietrze, jakiem oddychano w wagonie, zdawało się być żarem buchającym z ogniska; pomimo tej spiekoty w każdym przedziale podobnym do rzuconej w wir szuflady, pielgrzymi jedli, chorzy zaspakajali naturalne swe potrzeby, zatruwając zepsute i tak powietrze, a jęki bólu, głośne modlitwy i śpiewy dopełniały odurzającego grozą stanu rzeczy.  Marya czuła się coraz gorzej; podróż w tych warunkach równie źle oddziaływała i na innych chorych. Mała Róża, wciąż spoczywająca na kolanach zrozpaczonej swej matki, bledziutka była tak bardzo, iż pani Maze kilkakrotnie pochyliła się ku niej i ujęła jej rączkę, przekonana będąc, że już skonała. Pani Sabathier co chwila zmieniała pozycyę nóg swego męża, czuł w nich bowiem ciężar tak wielki, iż odrywać się one zdawały od bioder. Brat Izydor krzyczał teraz z bólu, chociaż leżał nieporuszony, Marta, chcąc ulżyć jego męce, uniosła go i trzymała w swem objęciu. La Grivotte zdawało się że zasnęła, lecz wydawała głośne czkanie a krew wazką smugą sączyła się z jej ust uchylonych. Pani Vêtu womitowała smrodliwą zgnilizną. Eliza Rouquet nie zasłaniała już teraz ohydnej swej rany, pożerającej twarz jej potworną. A nieznajomy wciąż w swoim kącie wydawał śmiertelne chrapanie, oddychając ze świstem ciężkim i urywanym, jakby lada chwila miał skonać. Napróżno siostra Hyacynta wraz z panią de Jonquière zdwajały swą miłosierną działalność, chwilowo tylko odurzając ułudnie tyle straszliwego cierpienia. Zmorą się być zdawała ta jazda w wagonie nędzy i bólu, w wagonie pędzącym z szaloną szybkością, rzucanym wśród łoskotu, zawieszonym wewnątrz łachmanami i staremi tobołkami, kołyszącemi się bezustannie; po nad całą tę okropność, wyrywał się w wciąż trwający śpiew litanij, zawodzony piskliwemi, żałosnemi głosami dziesięciu pielgrzymujących niewiast, które zbite w jednym przedziale, ciągnęły swe modły na fałszywą nutę, upajając się swem nabożeństwem.  Piotr pogrążył się w zadumę. Myślał i odtwarzać się starał wnętrza innych wagonów tego białego pociągu, w którym mieszczono zazwyczaj najciężej chorych pątników. Wszystkie te wagony napełniał ból równie srogi, jęczało zatem i wyło w swej nędzy, trzystu chorych i pięciuset pielgrzymów. Pomyślał następnie o innych pociągach jadących dziś z Paryża do Lourdes. O pociągach szarym i niebieskim, jadących przodem, o pociągach zielonym, żółtym, różowym, pomarańczowym, które podążały z tyłu, po za pociągiem białym. Więc na całej linii szyn lśniących, rwały biegiem szalonym pociągi wyprawiane co godzina z Paryża.  Przyszło mu na myśl jeszcze, iż nie sam Paryż tylko słał dziś pielgrzymów ku miejscu słynącem cudami. Pociągi dążyły jeszcze z Orleanu, Mans, Poitiers, Bordeaux, Marsylii i Carcassonne. Francya cała przecinaną dziś była w przeróżnych kierunkach niezliczoną ilością pociągów napełnionych ludźmi cierpiącymi; jechali oni wszyscy ku świętej Grocie, by stanąć w trzydziesto tysiącznym zastępie u stóp Panny Przenajświętszej. Ciągnęli tam pątnicy nietylko w dniu dzisiejszym; prawie, że bezustannie przez rok okrągły, przybywali do Lourdes pielgrzymujący, nietylko z Francyi lecz ze wszystkich stron Europy i świata. Pobożność gnająca ich ku Grocie, gromadziła ich corocznie w liczbie trzechkroć stu tysięcy, bywały zaś lata, gdy pół milionowe zbiegowisko nędzarzy korzyło się u stóp N. Panny, łaknąc od niej cudu.  Piotr wsłuchiwać się zdawał w grzmot huczących pociągów wywoływanych swą wyobraźnią. Dążyły one zewsząd, kierując się ku jednemu celowi, ku rozpadlinie między skałami, ku Grocie jarzącej się od świateł, pozapalanych tysiącami woskowych gromnic. Pociągi grzmiały donośnym hukiem wśród jęku i wycia bólami nękanych nędzarzy a po nad tem płynęły falami śpiewy pobożnych modłów żałosnych.  Te ruchome, do kół przytwierdzone szpitale rozsadzały tłumy zbitych w ich wnętrzu i wijących się w bólach nędzarzy, dążących ku źródłu uzdrowienia. Szalona żądza ulgi wstrząsała niemi wśród wyziewów najohydniejszej ckliwości. Pędziły te szpitale, pędziły wciąż i bez końca, unosząc w swem wnętrzu całą okropność nędzy tego świata, dążąc ku boskiemu czarowi ułudy, dać mającej hojnie zdrowie schorzałym i pocieszenie strapionym.  Bezmierna litość wezbrała serce Piotra; ukorzył się on przed ogromem boleści ludzkich, rozmodlił się, myśląc o cierpieniu niszczącem jestestwo słabego, bezbronnego w swej nagości człowieka. Zamierał teraz pod ciężarem smutku, a płomienne porywy bezgranicznej litości rozpaliły w nim namiętne poczucie braterstwa ku ludziom i wszelkiemu bytowi.  O godzinie wpół do jedenastej, gdy pociąg minął stacyę Saint-Pierre-des-Corps, siostra Hyacynta dała znak, by rozpoczęto odmawiać trzecią koronkę o pięciu Tajemnicach Światłości: Zmartwychwstanie Pana Naszego, Wniebowstąpienie Pana Naszego, Zstąpienie Świętego Ducha, Wniebowzięcie N. Panny, Koronacya N. Panny. Śpiewano następnie koronkę Bernadetty. Składa się ona z sześciu tuzinów zwrotek, a na końcu każdej dodaje się „Pozdrowienie Anielskie“. Długa ta pieśń, jest jakby ukołysaniem, wnika ona i władnie istotą śpiewających, pogrążając ich wpół senną ekstazę w oczekiwaniu radosnego cudu.

Rozdział II

Pociąg teraz biegł żyzną i zieloną okolicą Poitou. Ksiądz Piotr patrzał na ścielące się łany i migające przed oknami wagonu drzewa, które przestał wkrótce rozeznawać, zatopiwszy się w zadumę. Ukazał się na chwilę, szybko wyminięty kościół, pielgrzymi powitali go znakiem krzyża świętego. Pociąg miał dotrzeć do Poitiers o godzinie dwunastej i minut trzydzieści pięć. Pędził wciąż monotonnym swym biegiem, podczas gdy zmęczenie podróżnych coraz stawało się większe, skutkiem wzrastającego gorąca, ciężkością swoją zapowiadającego burzę. Piotr zapadł teraz w tak głęboką zadumę, iż bezustannie rozlegające się w wagonie śpiewy pobożne dolatywały uszu jego zmącone i niewyraźne, jakby odgłos daleko gdzieś rozbijających się fali morskich.  Zapominając teraźniejszości, pogrążył się w rozpamiętywaniu ubiegłych chwil swego życia. Sięgnął pamięcią w najodleglejsze jego krańce. Uprzytomnił sobie domek w Neuilly pod Paryżem, domek, w którym się urodził i gdzie dotychczasowo stale zamieszkiwał. Jakże pełne spokoju i pracy było to ustronie! W ogrodzie rosło kilka drzew wyniosłych a żywy strzyżony płotek przypierający do nizkiego muru, oddzielał posiadłości rodziców Piotra od ogrodu i domu sąsiedniego.  Miał wtedy lat trzy, może cztery; w dzień letni i pogodny, w cieniu wielkiego kasztana, widział siedzących przy stole, jedzących śniadanie ojca i matkę, oraz starszego swego brata. Twarzy swego ojca nie mógł uprzytomnić sobie wyraźnie, widział ją rozpływającą się, jakby zatartą. Ojciec Piotra, Michał Froment, był słynnym swego czasu chemikiem, członkiem Instytutu, w domu zaś najchętniej zamykał się w swojem laboratoryum, które urządził sobie, osiedliwszy się w spokojnem Neuilly.  Jeżeli nie pamiętał wyraźnie postaci ojca, widniała natomiast przed nim jasno postać brata; Wilhelm miał podówczas lat czternaście i znajdował się dziś w domu skutkiem wakacyj szkolnych. Pamiętał również matkę, cichą i słodką, z oczami pełnemi dobroci. Znacznie później dowiedział się, ile matka jego przecierpiała w życiu. Była wierzącą i pobożną, zgodziła się zaś wyjść za mąż, za człowieka swobodniejszych przekonań i o lat piętnaście od siebie starszego, uczyniła tak przez posłuszeństwo swym rodzicom, mającym względem niego zobowiązania wdzięczności. Jakież niepokoje przechodziła następnie dusza jej pobożna!  Piotr urodził się po kilkunastu latach małżeństwa swych rodziców. Ojciec miał wtedy blizko lat piędzięsiąt. Znał on swą matkę już tylko jako kochającą i uległą żonę. Pokochała ona z czasem swego męża gorącą i namiętną miłością, cierpiąc przytem męki straszliwe tak dalece się lękała o zbawienie jego duszy.  Wtem, naraz przesunęła się w zadumie Piotra straszliwa chwila śmierci ojca. Padł trupem skutkiem eksplozyi przy pracy w swem laboratoryum. Piotr miał wtedy lat pięć, wybornie wszakże pamiętał najdrobniejsze szczegóły zaszłe po katastrofie. Pamiętał krzyk rozpaczy swej matki, gdy ujrzała zmiażdżone ciało swego męża, ciało leżące martwo pomiędzy szczątkami roztrzaskanych przyrządów. Jęczała z bólu, modliła się, cała pod wrażeniem myśli, iż Bóg zesłał ten grom na bezbożnego, chcąc go skarcić i na wieczne skazać potępienie. Nie miała odwagi spalić wszystkiego, co tu było nagromadzone, nie śmiała dotknąć papierów i książek, uniósłszy więc trupa, zamknęła drzwi od pracowni i nikt już tam nigdy nie wchodził. Opanowana myślą, że ukochany przez nią człowiek cierpi męki piekielne, uczyniła postanowienie wychować Piotra w ścisłości wierzeń i modłów, by się stał odkupicielem duszy swego ojca. Nie mogła już ona powziąść tej myśli względem starszego swego syna, Wilhelma, albowiem chłopiec od kilku lat wyszedł już z pod jej opieki a życie szkolne niezdolnym go czyniło do praktyk religijnych; umysł Wilhelma popłynął już zgodnie z duchem epoki; ten maleńki zaś synek, pięć lat dopiero liczący, mógł się dać urobić wedle jej życzenia; nie wypuści go ona z domu i za nauczyciela da mu tylko księdza; może więc dość będzie szczęśliwą, by go kiedyś ujrzała noszącego sutannę, może modlić się będzie mogła w czasie, gdy syn jej mszę będzie celebrował u świętego ołtarza, składając ofiarę za dusze pokutujące!...  Obraz jaśniejszy spłynął ku zadumie Piotra. Obraz pełen życia! Wśród zielonych gałęzi drzew drżących miejscami od przedzierających się promieni letniego słońca, Piotr ujrzał naraz Maryę de Guersaint, w postaci, jaką miała, gdy patrzał raz na nią przez wyłom istniejący w murze, pomiędzy ich ogrodami.  Pan de Guersaint pochodził z drobnej szlachty normandzkiej, był architektem a zarazem wynalazcą różnych systematów nowego budownictwa. Wypracował obecnie plan osady fabrycznej z kościołem i szkołą pośrodku; plan niedostatecznie obmyślany nie miał racyi zastosowanym być w praktyce, p. de Guersaint wszakże zapalił się do swego dzieła i gotów był poświęcić lekkomyślnie trzy kroć sto tysięcy franków, to jest cały swój majątek, byle plan ten wprowadzić w wykonanie, byle urzeczywistnione zostało jego marzenie.  Żona jego w ścisłej żyła przyjaźni z matką Piotra. Religijne wierzenia, pobożność, zbliżyły te dwie kobiety, zarówno gorącą ożywione wiarą. Po za tem, usposobienia ich były zupełnie różne. Pani de Guersaint surowa i prawa, energiczną była bardzo; w żelaznych rękach trzymała ona ład interesów majątkowych, które inaczej oddawna byłyby runęły w pierwszą lepszą katastrofę; dwie swoje córki, Blankę i Maryę, wychowywała podług formułek i przepisów kościelnych; Blanka popadła w dewocyę, Marya zaś, jakkolwiek pobożna, lubiła śmiać się i bawić w gry hałaśliwe, wesołością swą ożywiając dom cały. Od lat najmłodszych Piotr i Marya bawili się razem, mur oddzielający ogrody ich rodziców, prawie że nie istniał, obie rodziny, jedną familię stanowiły w rzeczywistości.  Tego poranka, gdy ujrzał ją wśród zielonych gałęzi drzew, drżących miejscami od przedzierających się promieni letniego słońca, Marya miała lat około dziesięciu. On miał lat szesnaście i w przyszły wtorek wstępował do seminaryum. Nigdy dotychczas nie zauważył, jak bardzo Marya była piękną. Jej złote blond włosy, tak obficie i bujnie spływały na ramiona, iż w płaszcz królewskiej wspaniałości przybraną być się zdawała. Jakże dokładnie pozostała mu w pamięci śliczna jej główka, okrągłość jej policzków, oczy niebieskie, usteczka czerwone a zwłaszcza śnieżnej białości jej cera. Wesoła była, błyskotliwa i olśniewająca jak słońce; lśniły jej także i łzy teraz na rzęsach i buzi, płakała, wiedząc, że już niedługo Piotra tu nie będzie. Usiedli przy sobie w cieniu, w głębi ogrodu, tuż przy murze. Trzymali się za ręce i płakać im się chciało obojgu. A jednak dotychczas nigdy przy zabawie nie przyszło im na myśl, wyznać sobie, jak dalece się kochają. Teraz dopiero, gdy rozłączyć się z sobą mieli, poczuli głębię wzajemnego swego przywiązania i mówili o tem gorączkowo, poprzysięgając sobie, myśleć bezustannie ona o nim a on o niej; snuli projekty nieokreślonego spotkania się znowu i szczęścia wzajemnego, coś jakby w niebie. Bezwiednie rzucili się w swoje objęcia i całowali, ściskając gwałtownie, zalewając się łzami pożegnania. Wspomnienie tej chwili żyło z całą świeżością w pamięci Piotra. Błogość tego uścisku nosił on ciągle w swem sercu, pomimo lat tylu, pomimo przebytych bólów i zrzeczenia się wszelkiego dobra w tej mierze.  Gwałtowniejsze szarpnięcie wagonu zbudziło Piotra ze słodkiego marzenia. Rozejrzał się w około, rozpoznał bólem znękane istoty, panią Maze nieruchomą, dosłyszał jęczenie małej Róży spoczywającej na łonie nieszczęsnej swej matki, dolatywało go duszenie się kaszlem la Grivotte. Bielejąca postać i promienny uśmiech siostry Hyacynty unosić się zdawał po nad całą tą nędzą. Trwała więc w dalszym ciągu straszliwa ta podróż, lecz promieniał po nad nią jasny promyk nadziei. Powoli, znów Piotr się pogrążył w swoją zadumę, przypłynęły bowiem nowe fale wspomnień przeszłości, zagłuszając otaczającą go teraźniejszość; słyszał już tylko kołysankę głosów niewyraźnych, złączonych w jakiś śpiew daleki, jakby z sennej płynący krainy.  Piotr widzi się teraz w seminaryum. Przedstawiają się oczom jego wyobraźni sale szkolne, podwórza zasadzone drzewami. Widzi swą postać ówczesną i patrzy na nią, jakby na kogóś obcego. Był wysoki i szczupły, twarz miał pociągłą, o czole wyniosłem, wielkiem i prostem jak wieża, podczas gdy szczęki jego i cały dół brody zwężał się i zarysowywał delikatnie. Zdawało się, że mózg rozrósł się nadmiernie stosunkowo do dolnej części twarzy, usta tylko były mięsiste i łagodnie czułe. W chwilach swobodnych od natężonego skupienia myśli, oczy jego i usta pogodniały, przybierając wyraz niewymownej słodyczy, miłości i siły kochania. Chwile te były krótkie, natłok myśli i żywotności mózgowej porywał go bowiem niepodzielnie, napełniając go żądzą wiedzenia i rozumienia. Lata spędzone w seminaryum, wspominał z podziwem ciekawości. Jakimże sposobem mógł lata całe przeżyć, poddając się surowej regule dyscyplinarnej, nakazującej ślepe milczenie, jakimże sposobem zdołał być posłusznym, by wzbronić sobie zastanawianie się i zrozumienie? Zażądano od niego bezmyślności i on starał się zadość temu uczynić, tłumiąc w sobie z wysiłkiem rwącą się w nim potrzebę prawdy. Zapewne serce jego zmiękczone było łzami matki i chciało ją zadowolnić, urzeczywistniając jej marzenie.  Przypomniał sobie wszakże bunty, jakie w nim wrzały niejednokrotnie, noce bezsenne we łzach przebyte, jakkolwiek powody nie formułowały się w nim jasno, mknęły one niesfornie i lekko zarysowane, ukazując obrazy z życia swobodnego, normalnego — a zawsze ukazywała się w nich twarz Maryi, promienna i łzami zroszona jak owego poranka, gdy przed rozstaniem całowali się, serca swoje zlewając w uściskach.  Tak, to wspomnienie najżywotniejszem w nim zawsze pozostało. A lata całe spędzone na studyach religijnych, na monotonnem uczeniu się i odprawianiu ćwiczeń duchowych, pasmem szarem, spłowiałem i nudnem, spadały i ogarniały go mgłą nieprzebytej, śmiertelnej nicości.  Pędzący wciąż w szalonym biegu pociąg kolejowy przeleciał hałaśliwie koło stacyi pomniejszej; w zadumie Piotra następował cały szereg luźnych i niewyraźnych wspomnień. Zdawało mu się, iż znalazł się wśród pustkowia i widział się błąkającym, jako młodzieniec dwudziestoletni. Marzenia jego majaczyły. Zachorował na czas dłuższy i nauka została przerwaną, wysłano go następnie na wieś dla odzyskania sił wśród świeżego powietrza. Długi czas przeżył, nie widząc Maryi. Gdy wracał do matki w czasie letnich wakacyj, nie zastawał nigdy pani de Guersaint ani jej córki, były zawsze w podróży. Wiedział, że Marya ciężko jest chorą od chwili, gdy spadła z konia, mając lat trzynaście, w epoce swego fizyologicznego dojrzewania. Zrozpaczona matka woziła ją do wód corocznie, lecz zawsze napróżno; żadne przepisy lekarzy nie dawały oczekiwanych rezultatów. Niezadługo potem, dowiedział się o śmierci pani de Guersaint. Zmarła raptownie, pozostawiając rodzinę tak bardzo potrzebującą jej opieki. Choroba, na którą zmarła, wybuchnęła gwałtownie, skutkiem zaziębienia, jakiego nabawiła się u wód w Bourboule w Owernii, gdy pewnego wieczoru zdjęła ze swych ramion płaszcz dla otulenia nim Maryi. Pan de Guersaint pojechał wezwany do Bourboule, lecz przyniósł ztamtąd chorą i nieprzytomną z żałości po matce, Maryę, oraz trumnę ze zwłokami żony.  Od chwili śmierci pani de Guersaint, interesa materyalne jej rodziny psuć się nie ustawały; pieniądze płynęły w otchłań coraz to nowych przedsięwzięć pana de Guersaint. Marya niepowstawała już teraz ze swego fotela, domem zaś zarządzała Blanka, chociaż nie brakło jej ku temu potrzebnego czasu, przygotowywała się bowiem do egzaminu. Chciała pozyskać wyższy patent nauczycielki, przewidując, że zczasem będzie on dla niej ratunkiem, pozwalającym zapracować na chleb ich codzienny.  Szare pasmo wspomnień Piotra rozjaśniło się raptownie. Było to w czasie urlopu, jaki uzyskał skutkiem złego stanu zdrowia. Miał lat dwadzieścia cztery. Nauki w seminaryum szły mu opornie, z powodu częstego niedomagania; pozyskał dopiero cztery niższe święcenia. Teraz wszakże zbliżało się ostatnie święcenie, mające jako następstwo — rozdział wieczysty z resztą świata.  W czasie tego urlopu, przebywał chętnie w ogrodzie sąsiadów, w tym małym ogrodzie rodziny de Guersaint, gdzie dzieckiem będąc, bawić się lubił z wesołą wówczas Maryą. Stan rzeczy się zmienił. Przywieziono dziś Maryę na fotelu i ustawiono wzdłuż muru pod wielkiemi drzewami. Byli sami wśród ciszy pogodnego dnia jesiennego. Marya była w żałobie po matce i w czarnej swej sukni spoczywała nieruchomie; on również czarno był ubrany, już w sutannie; siedział na żelaznem krzesełku tuż przy chorej. Od pięciu lat trwało już jej cierpienie. Miała teraz lat osiemnaście, była blada i chuda, lecz pomimo to urocza, otoczona aureolą złotych swych włosów. Wiedział, iż jest zagrożoną nieuleczalnem kalectwem, nazawsze powstrzymana w naturalnym rozwoju swego organizmu. Lekarze opuścili ją oddawna, nie znajdując środków na zapobieżenie jej cierpieniu. Mówiła mu ona o tych niedolach swoich a zżółkłe jesienią liście spadały na nich deszczem znużenia i wyczerpania sił żywotnych. Nie słyszał on szczegółów jej rozmowy, lecz widział uśmiech jej blady, twarz jej młodocianą i śliczną, pomimo malującej się w rysach rozpaczy i tęsknoty za życiem, dla niej na zawsze zamkniętem... Słyszeć się teraz zdawał, że wspomina o pożegnalnych pocałunkach z nim wymienionych przed laty w poranek ciepły i słoneczny. Wszystko to było jakby zamarłe i łzy, i pocałunki, i przysięgi wiecznej pamięci i wzajemnego odszukania się dla wiecznego i niespożytego ich szczęścia. Odnaleźli się, lecz po cóż? skoro ona jest trupem za życia a on jutro trupem się stanie wraz ostatniem święceniem... Od chwili, gdy doktorzy skazali ją na wieczne kalectwo, jak wyrzekli, iż nigdy nie będzie ani kobietą, ani żoną, ani matką, wszak i on skazać się może i wyrzec praw człowiekowi od natury nadanych. Odda się Bogu, stanie się nicością. Odczuwał wyraźnie całą słodycz i gorycz tego ostatniego widzenia się z Marya. Uśmiechała się ku niemu boleśnie i mówić poczęła o szczęściu, jakie nań spłynie w służbie boskiej. Wzruszoną była bardzo, wreszcie wymogła, by ją zawiadomił o dniu i godzinie, gdy odprawiać będzie pierwszą swą mszę przy ołtarzu kościelnym.  Na stacyi Saint Maure, pociąg zatrzymał się na chwilę wśród wielkiego hałasu; Piotr ocknął się z zamyślenia i spojrzał na jadących w wagonie. Zdawało mu się, iż hałas ten wynikł skutkiem jakiegoś wypadku lub zemdlenia kogoś z chorych. Lecz twarze, które przebiegał oczami, miały tenże sam wyraz bólu jak poprzednio i w zesztywnieniu swem wyczekiwać się zdawały spłynięcia cudu, oddalać się wciąż zdającego.  Pan Sabathier usiłował za pomocą swej żony znaleźć dogodniejszą pozycyę dla swych nóg, srodze mu ciążących, brat Izydor jęczał jak konające dziecko, pani Vêtu zaś, porwana atakiem szalonego bólu, zacięła usta i wiła się bez tchu z twarzą zmienioną, zczerniałą i jakby dziką.  Wtem pani de Jonquière, porządkując naczynia, upuściła wielką blaszankę. Drobnostka ta wywołała głośny śmiech chorych, zapominających na chwilę o swej nędzy, by z pustotą dziecinną zabawić się tą niespodzianką. Siostra Hyacynta, mająca słuszność nazywania ich dziećmi i powodująca niemi jak dziećmi, zaleciła im odmówić dalszy ciąg koronki, by ją ukończyć przed dojechaniem do Châtellerault, gdzie wypadał podług programu „Anioł Pański“.  Zdrowaśki płynęły teraz jedna za drugą odmawiane półgłosem lub szeptem, a szmer słów łączył się z turkotaniem kół i zgrzytem żelaztwa.  Piotr miał teraz lat dwadzieścia sześć i był księdzem. Na kilka dni przed ostatniem wyświęceniem, niepokoić go zaczęły spóźnione skrupuły i jasne zdanie sobie sprawy, iż przyjmuje obowiązki, nie zapytawszy siebie wyraźnie, o ile ma do nich rzeczywiste powołanie. Unikał tego dotychczas, starał się żyć w ułudnej stanowczości swego postanowienia nieodwołalnego, zrywając i odcinając się od swego człowieczeństwa. Ciało swoje uśmiercił z niewinną miłością swych lat dziecinnych, uśmiercił wraz z widziadłem uroczej dziewuszki o jasnowłosej główce; tę, którą ukochał, widywał teraz często, lecz spoczywała ona na łożu boleści z ciałem zamarłem jak jego.  Uśmiercić chciał w sobie następnie władzę i żądzę myślenia; przypuszczał, że łatwo da się to załatwić; miał nadzieję, iż dość jest chcieć a myśli przygasną. Później spostrzegł, iż za wiele dał się rozwinąć rozumowi, lecz było już za późno, by cofać się w ostatniej chwili; spostrzegł to po przerażeniu i niepokoju, jaki nim zawładnął przed złożeniem ostatecznej przysięgi solennej. Jakże niezmierny a zarazem nieokreślony był żal jego wtedy! Ledwie, że się dał unieść na chwilę szczęściu z odniesionego zwycięztwa nad swoją chwiejnością, gdy ujrzał radość swej matki, modlącej się w kościołku w Neuilly, który sama obrała na odprawienie pierwszej mszy Piotra, bo w tymże kościele odbył się pogrzeb nieszczęśliwego jej męża. W pustej prawie kaplicy klęczała z twarzą najczęściej w dłonie ukrytą a niewysłowione uczucie uwidoczniło się w całej jej postaci w chwili, gdy uniósł w swych rękach kielich z Hostyą przenajświętszą. Długo i radośnie płakała ona tego słotnego, listopadowego poranka. Było to rzec można, jej ostatnie i wielkie szczęście. Żyła bowiem smutna i samotna; z synem swym starszym nie widywała się nigdy, zerwał on z matką od chwili, gdy się przekonał, iż ma nieodwołalne postanowienie uczynienia Piotra księdzem.  Dochodziły wieści, że Wilhelm jest również sławnym chemikiem, jak był jego ojciec, lecz uchyliwszy się zdala od zaszczytnych posad i honorów, żyje na uboczu, cały oddany nauce, zwłaszcza zaś kombinacyom materyj wybuchowych. Zamieszkał w domku na przedmieściu wraz kochanką; ostatnia ta okoliczność wpłynęła na zupełne zerwanie stosunków matki z synem. W surowości swych obyczajów, nie mogła ona myśleć bez zgorszenia, iż Wilhelm żyje nieślubnie z kobietą nieznanego pochodzenia. Piotr od trzech lat nie widział się z Wilhelmem, jakkolwiek kochał kiedyś gorąco tego dobrego, wesołego brata, którego skutkiem znacznej różnicy wieku, kochał jakby ojca a nie brata.  Z sercem przeszytem głębokim smutkiem wspomniał teraz śmierć matki. Padła jakby piorunem rażona; zaledwie trzy dni chorowała i znikła nagle, jak niegdyś pani de Guersaint. Zmordowany bieganiem za doktorem, którego nie znalazł, wrócił Piotr do domu i zastał matkę swą nieżywą i już zastygłą. Na ustach swych czuje on dotąd chłód pocałunku, jakim pożegnał martwe jej zwłoki. Co potem się stało, nic już nie pamiętał, ani kto czuwał przy nieboszczce, ani kto się zajmował pogrzebem, ani też i samego pogrzebu. Szczegóły te znikły, zatopione w ogromie wielkiego jego smutku; cierpiał do niewytrzymania, tracił przytomność o mało życiem nie przypłacił nieszczęścia, jakie go dotknęło. Powróciwszy ze cmentarza, dostał silnej gorączki i przez trzy tygodnie pozostawał w malignie, pomiędzy życiem i śmiercią. Wilhelm doglądał go w chorobie, zajmował się interesami i działem majątku. Pozostawił Piotrowi domek w Neuilly wraz z małym dochodem, od przypadającego nań kapitału, swoją zaś część zabrał w gotówce. Gdy Piotr powstał z choroby, Wilhelm się z nim pożegnał i wrócił do ustronnego swego życia.  Jakże długo Piotr nie mógł odzyskać sił i równowagi moralnej! Jakże pustym wydał mu się ten dom opuszczony przez ukochaną matkę! Nie usiłował on wszakże zbliżyć się do Wilhelma, czuł bowiem całą głębokość dzielącej ich przepaści.  Z początku zwłaszcza, samotność i pustka w osieroconym domu, przykrość mu czyniły wielką. Zczasem przywykł do tej ciszy i słodką mu się wydała. Pokoje stały jakby głuche, żaden do nich nie dochodził hałas z poblizkiej ulicy, na której rzadko ktoś przechodził a rzadziej jeszcze przejeżdżał. Lubił ciszę i cienistość drzew rosnących w ogrodzie, spędzał dnie całe na świeżem powietrzu, nie widząc żywego ducha. W domu zaś, najchętniej przebywał w dawnem laboratoryum swego ojca; przez lat dwadzieścia drzwi laboratoryum szczelnie były zamknięte; matka nie otwierała ich nigdy, jakby chciała po za niemi zasklepić ducha niewiary i potępienia. Pożywszy dłużej, byłaby się niezawodnie wzmogła na odwagę i hurtem spaliła wszystko, co się w laboratoryum mieściło.  Piotr kazał tu uprzątnąć, przewietrzyć, okurzyć książki i biurko, aż wreszcie dnia jednego zasiadł w skórzanym fotelu swego ojca, i odtąd spędzał w nim długie godziny w tęsknej lecz słodkiej zadumie, zwracając się myślą do lat ubiegłych, gdy małem był dzieckiem. W miarę jak przychodził do zdrowia, brał książki ojca i czytał, doznając wielkiej intelektualnej przyjemności.  Przez dwa miesiące, dzielące go od śmierci matki, widywał tylko doktora Chassaigne. Był to stary przyjaciel jego ojca, człowiek niepośledniej wiedzy a zarazem niesłychanej skromności. Jedynym jego celem, było nieść pomoc i ulgę cierpiącym. Doglądał w chorobie panią Froment, lecz uratować jej od śmierci nie zdołał, natomiast chwalił się, iż Piotra uchronił od grożącego niebezpieczeństwa. Odwiedzał go często, rozmawiał z nim wiele, zwłaszcza o przyjacielu swym a ojcu Piotra. Miał on pociągający dar opowiadania, przy tem przebijało w nim gorące uczucie dla zmarłego przyjaciela, którego rozum i dobroć wielbił z rozrzewnieniem. Opowiadania doktora, głębokie wywarły wrażenie na zaledwie powracającym do sił Piotrze. Dopełniał on sobie w pamięci postać swego ojca, aż wreszcie wyrosła ztąd całość pełna prostoty, uczucia i szczerości. Teraz poznawał ojca takim, jakim był rzeczywiście, dotychczasowo zaś, sądząc ze słów matki, miał o nim pojęcie fałszywe, widząc w nim przedewszystkiem uczonego o niezłomnej sile woli i kamiennem sercu. Nigdy nie mówiła o nim źle i usilnie zaszczepiała w umyśle Piotra szacunek dla pamięci ojca, którego prawie że nie znał. Lecz zmarły ten mąż jej ukochany, nie byłże zarazem wcieleniem zwątpienia?... Niedowiarkiem, nad którym aniołowie płakać musieli, patrząc na jego działalność, bezbożnie podkopującą dzieło Stwórcy?... Tak więc postać ojca ukazywała się pod wrażeniem tego rodzaju przekonań matki, jak widmo pokutujące i snujące się po domu, widmo potępieńca spokrewnionego z duchem ciemności. Teraz zaś pod wrażeniem opowiadań doktora Chassaigne, Piotr widział swego ojca w postaci pełnej nieskończonej dobroci i wesołości. Był to niezmordowany pracownik dążący ku prawdzie, pragnący szczęścia ludzkości, braterstwa ludów. Doktór Chassaigne był rodem z pod gór Pirenejskich; uniósł on ztamtąd skłonność ku wierze w czarownice i gusła religijne, w Paryżu mieszkał od lat czterdziestu, a jakkolwiek zabobonny, ani razu nie wszedł do kościoła. W każdym razie głosił, że ma pewność, iż jeżeli gdziekolwiek istnieje raj, to Michał Froment napewno się w nim znajduje i zasiada na wyznaczonym sobie tronie, po prawej ręce, tuż przy Panu Bogu.  Szybkim lotem myśli, Piotr teraz przebiegł i objął całość owych kilku miesięcy przeżytych, po śmierci swej matki w laboratoryum ojca, w bezustannem czytaniu pozostałej po nim biblioteki. Te kilka miesięcy, olbrzymi w nim wywołały przewrót. Pomiędzy książkami ojca, nie znalazł nic antireligijnego, przeglądając zaś jego papiery, napotkał się jedynie z notatkami i pracami uczonego specyalisty. Z czytania ich wszakże spływała ku niemu prawda, ujęta w ramy wiedzy doświadczalnej, kruszącej dogmata, niweczącej fakta, w które miał sobie zalecone wierzyć. Zdawało mu się, iż powstaje z choroby na nowo odrodzony, budzący się do życia, którego uczyć się dopiero będzie. W słabości swej fizycznej a z każdym dniem ustępującej, odnajdywał silniejszy prąd myśli, jakby mózg jego nabył nowych własności i trzeźwości poglądów.  Będąc w seminaryum, był on uczniem posłusznym, powstrzymującym się od swobody badania, wedle wskazówek i zaleceń miejscowych nauczycieli. Dziwił się temu zaleceniu wtedy, dziwił się wiedzy, jakiej go tam uczono, posiadł natomiast moc usuwania chętki badania, składał swój rozum w ofierze pobożnej, ku większemu swemu zbudowaniu i utrwaleniu w wierze. Lecz oto teraz, misternie i starannie wynoszony gmach dogmatów runął w całości, tknięty siłą wyzwalającej się myśli. Zbuntowany przeciw jarzmu, rozum głosił swe prawa, zatykał sztandar zwycięzki na ruinach przez się powalonych. Prawda wrzała i wzbierała gwałtownym potokiem, zalewając bezbrzeżnie ustalone wierzenia; Piotr zrozumiał, iż nigdy i w niczem nie uratuje fałszów, jakiemi karmić się starał dotychczas. Wiara zniknęła już dla niego nazawsze...  Zabić w sobie zdołał ciało, dając mu tylko znikomy cień miłośny lat swych dziecinnych, czuł się panem i władcą ciała swojego, lecz czuł też obecnie, iż ofiary myśli dalej czynić nie będzie już w stanie.  I nie mylił się tak sądząc. Odradzał się w nim teraz umysł jego ojca, przytłumiając bezpowrotnie w swej dziedzicznej dwoistości skłonności matki, przez długie lata przewagę w nim dzierżące. Czoło jego i cała górna część głowy, zwiększoną, wynioślejszą być się teraz zdawała, podczas gdy szczęki i broda a nawet usta jeszcze złagodniały, zanikając w delikatnym swym rysunku. Cierpiał wszakże srodze, smutny był i znękany, tęskniąc za straconą wiarą; pragnął wierzyć, wzdychał ku dawnemu stanowi swego ducha, najsroższe przebywając chwile o zmierzchu, gdy porzuciwszy czytanie, oddany był trapiącem go myślom. Wraz ze światłem lampy, spływało nań trochę uspokojenia; rozglądał się w około siebie i we wnętrzu swych myśli, chcąc odnaleźć energię i wzbudzić w sobie siłę męczennika, niosącego w ofierze wszystko, dla uzyskania cichości sumienia.  Na próżno! Był księdzem i nie posiadał już wiary... Otchłań ta niespodzianie, bezdenną głębokością rozwarła się tuż przy jego stopach. Czy życie swe miał w otchłań tę rzucić? Co czynić? Czyż najprostsza uczciwość nie nakazywała mu zrzucić sutanny i stanąć w szeregu innych istot ludzkich? Lecz spotykał on już w życiu takich renegatów i wstręt czuł ku nim nieprzezwyciężony. Znał księdza ożenionego i obrzydzeniem go to napawało.  W ten sposób mściły się na nim resztki naleciałości religijnego wychowania, utrwalając w nim przekonanie, iż raz oddawszy się Bogu, nie należy krzywoprzysięztwem uchylać się od przyjętej służby. Czuł on również, iż nie dostosuje się w zupełności do reszty ludzi, w których szrankach rażącym będzie swoją odmiennością. Uczyniono go rzezańcem, pozostanie więc ze swem kalectwem na uboczu, zamknięty w swej dumie i boleści.  Bezustanne toczył z sobą walki, trwożąc się ich siłą i ciągłem odradzaniem. Z powracającem zdrowiem, wzrastały się w nim pragnienia szczęścia, wymógł jednak na sobie rozbudzenie się energii. Z bohaterską siłą woli, postanowił pozostać księdzem i żyć w przepisanej czystości. Poskromiwszy się i owładnąwszy, poczuł w sobie hart dostateczny do takiego zrzeczenia. Nie zdołał ujarzmić rozumu swego, lecz zdoła na zawsze ujarzmić swe ciało i dotrzymać przysięgi dochowania czystości. Niezłomnie wierzył, iż przebędzie życie prosto, jak sobie zakreślił.  Cóż znaczy wobec tej pewności cierpienie, na jakie się skazuje? Nikt wiedzieć nie będzie o popielejących żarach jego serca, o nicości wierzeń, o straszliwem kłamstwie, które śmiertelną męczarnią nad nim znęcać się będzie do ostatniej chwili zgonu.  Podtrzymywać się będzie uczciwem dotrzymaniem przysięgi złożonej a czynności księżego rzemiosła spełniać będzie z obowiązkową ścisłością, podług przepisów wydanych dla sług bożych. Będzie głosił kazania, będzie celebrował przy ołtarzu, obdzielając wiernych chlebem żywota.  Czyż wobec sumiennego spełnienia obowiązków przyjętych, znajdą się ludzie, którzy go potępią za brak wiary, w razie gdyby to wielkie nieszczęście odkrytem zostało?... Lecz czegóżby oni żądać od niego mogli ponadto? Wszak życie swe poświęca dla dotrzymania przysięgi złożonej, dla sprawowania obrządków kościelnych, uprawiania jałmużny i to wszystko bez nadziei pozagrobowych szczęśliwości i nagrody...  Podjąwszy nałożone na siebie ciężary, uspokoił się Piotr, stał prosto i dumnie w ogromie swojej rozpaczy, księdza niewierzącego, lecz strzegącego pilnie, by wiara nie opuściła innych, jemu do strzeżenia powierzonych. Czuł, iż nie jest samotny w swojem męczeństwie. Czuł, iż braci ma licznych, księży jak on niewierzących. Popadli oni w zwątpienie i cierpią. Stoją wszakże wytrwale na stopniach ołtarzy, jak żołnierze nie uznający ojczyzny, lecz wierni chorągwi, której służą. Stoją ci wyzuci z wierzeń księża i z odwagą ukazują boskie złudzenie legend, łaknącemu tychże tłumowi, kornie schylonemu w klęczącej postawie wierzących.  Przyszedłszy do zdrowia, Piotr wrócił do swej służby przy kościółku w Neuilly. Każdego ranka odprawiał tam mszę przy ołtarzu. Zdecydowany był wszakże do nieprzyjmowania żadnego awansu, żadnego wybitniejszego stanowiska. Przeszły tak miesiące, lata a on wciąż upierał się, by pozostać na skromnym swym urzędzie nieznanego i cichego księdza, przyczepionego do lichej parafii. Ukazywał się w kościele dla odprawienia mszy, po której znikał natychmiast. Zdawało mu się, iż wraz z przyjęciem lepszej posady, byłby zwiększał kłamstwo i obłudę swego postępowania; korzystne więc stanowiska pozostawiał innym, bardziej na to zasługującym. Niejednokrotnie wymawiać się już musiał od przyjęcia wybitniejszego stanowiska, chociaż proponowano mu je natarczywie, oceniając jego wyższość umysłową, dziwić się wreszcie poczęto w pałacu arcybiskupim nad tą jego niesłychaną skromnością.  Czasami zjawiał się w umyśle Piotra żal, iż nie jest i nie może być pożytecznym. Pragnąłby pracować nad wielką jaką sprawą, nad szerzeniem braterstwa pomiędzy ludźmi, nad wszczepieniem zamiłowania spokoju, zapewnić mogącego szczęśliwość mieszkańcom tej ziemi. Pragnienia w tym kierunku nurtowały w nim gorączkowo. Mając dnie całe swobodne, spędzał je nad książkami, porwany szałem zdobycia pocieszenia w nadmiernej pracy. Zgłębił całą wiedzę zawartą w książkach biblioteki swego ojca; rozpatrywał się i zapoznawał z papierami po nim pozostałemi, dyskutował sam z sobą, powracając raz jeszcze do przeczytanych już książek. Zapragnął teraz zapoznać się dokładnie z historyą narodów, by zbadać przyczyny zła, tak ustroju społeczeństw, jakoteż religij. Może zło zbadawszy, obmyśleć będzie zdolny środki zaradcze...  Pewnego ranka, przeglądając papiery spoczywające w wielkich szufladach dolnych biblioteki, Piotr wynalazł zwój dokumentów, odnoszących się do cudownych objawień w Lourdes. Dokumenty zebrane były licznie, znajdowały się nawet kopie zadawanych pytań Bernadecie, protokóły sądowe, raporty policyjne, świadectwa lekarskie a prócz tego liczne listy prywatne, rzucające mnóstwo wyjaśnień na całą tę sprawę. Zadziwił się, zkąd tego rodzaju papiery znaleźć się mogły w bibliotece jego ojca i zapytać o to postanowił doktora Chassaigne. Ten przypomniał sobie, iż sprawa Bernadetty przez długi czas żywo zajmowała umysł jego przyjaciela, Michała Froment, i że sam, jako pochodzący z wioski sąsiedniej z Lourdes, dostarczył przyjacielowi sporą ilość odkrytych przez Piotra papierów.  Teraz Piotr zajął się gorączkowo zbadaniem szczegółów, odnoszących się do Bernadetty i objawień w Lourdes. Ujęła go niesłychanie naiwna i czystości pełna postać dziewczęcia. Oburzał się natomiast całą naleciałością faktów późniejszych, tchnących barbarzyńskim fetyszyzmem, zabobonami, symonizmem tryumfującym z bezczelnością w wyuzdanej pogoni za materyalnemi zyskami. Opowieść ta, ostatecznie zrujnowała resztki zachwianej jego wiary. Podrażniła ona zarazem ciekawość Piotra. Zapragnął przeprowadzić śledztwo na swą rękę, wydostać prawdę wspartą na niezachwianych danych naukowych, oczyścić idee czystych wierzeń chrześciańskich od tych naleciałości, od tej wzruszającej lecz tak bardzo dziecinnej bajki.  Po niejakim czasie dał on pokój tej myśli, uląkłszy się podróży do cudami słynącej groty, pewnym przytem będąc, iż nie uzyska dopełniających a potrzebnych mu szczegółów. Pozostało w nim tylko tkliwe wspomnienie o Bernadecie, polubił ją z tego co o niej się dowiedział i myślał o niej z tkliwością pełną wdzięku a zarazem głębokiego politowania.  Samotność Piotra zwiększała się z dniem każdym. Doktór Chassaigne wyjechał w Pireneje porzucając pacyentów, znaglony ku temu pogorszeniem się stanu zdrowia swej żony, której zalecono wody w Cauterets. Śmiertelnie strwożony o żonę gasnącą mu w oczach, zabrał też z sobą dorosłą swą i piękną córkę, by mu pomagała czuwać nad chorą.  Z wyjazdem doktora Chassaigne, domek Piotra w Neuilly opustoszał zupełnie, panowała w nim teraz cisza grobowa. Jedyną rozrywką Piotra były wizyty, jakie składał rodzinie de Guersaint, która dawno już wyprowadziła się z jego sąsiedztwa i zajęła ciasne mieszkanko, położone przy wązkiej i brudnej miejskiej ulicy. Na wspomnienie wrażenia, jakie na nim wywarła pierwsza jego tam bytność, ból jeszcze teraz odezwał się w piersi Piotra. Jakże srodze był wzruszony wynędzniałą postacią Maryi!