Emil Zola
ZIEMIA
Wydawnictwo Avia Artis
2022
ISBN: 978-83-8226-903-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).
Część I
Rozdział I
Z płócienną, koloru nieba, sakwą do siewu, przewieszoną przez ramię i pełną ziarna, wyszedł Jan tego dnia w pole. Lewą ręką przytrzymywał otwór sakwy, a prawą, przystając co trzy kroki, czerpał z niej po garści zboża i zgrabnym, półkolistym ruchem rzucał je przed siebie. Grube jego buty dziurawiły rychłą ziemię, której skiby odrywały się od niej w miarę rytmicznego kroczenia siewcy naprzód. Przy każdem rzucaniu siejby, pośród złocistego deszczu ziaren migały ponsowe naszywki żołnierskiego munduru, który Jan donaszał przy pracy. On sam szedł przodem, spokojny i poważny. Za nim powoli ciągnęła się brona, zaciskająca ziarno w ziemię, zaprzężona w parę koni popędzanych przez parobka, który co czas pewien, w regularnych odstępach, świstał szkapom nad uszami przeciągiem trzaskaniem z długiego bicza. Skrawek gruntu, wynoszący zaledwie pięćdziesiąt arów, w miejscu, zwanem Corneilles tak małe miał znaczenie, że pan Hourdequin, właściciel folwarku Borderie, nie chciał posyłać tam mechanicznego siewnika, potrzebnego zresztą gdzieindziej. Jan, który obrabiał odcinek w kierunku z południa na północ, miał przed sobą, w odległości dwu kilometrów, budynki folwarczne. Stanąwszy na końcu brózdy, podniósł oczy i patrzył przed siebie, nie widząc nic i dysząc ciężko przez chwilę. Niskie budynki, pokryte łupkowym dachem, odcinały się brunatną plamą, stanowiącą niejako przedmurze Beaucji, której płaszczyzna ciągnęła się daleko w kierunku Chartres. Podjesiennym, zasnutym ołowianemi chmurami, stropem nieba widniało dziesięć mil kwadratowych nagiej, pulchnej gleby urodzajnej, żółcącej się wielkiemi kwadratami zaoranej ziemi, to znów zieleniejącej kobiercami koniczyny i lucerny. Na całej tej przestrzeni, jak okiem sięgnąć, ani jedno wzgórze, ani jedno drzewo nawet nie zasłaniało widoku; niczem nieprzerwany, jednostajny pejzaż zlewał się z linją widnokręgu, wyraźną i półkulistą, jak gdyby stykała się tutaj z niebem powierzchnia morza. Na zachodzie jeno znaczyła rdzewiejąca pręga zarysy dalekiego lasku. Środkiem biegła kredowa wstęga gościńca, wiodącego na przestrzeni czterech mil z Chateaudun do Orleanu i poznaczonego geometrycznym szeregiem telegraficznych słupów. Poza tem nic — prócz nieruchomo rozpostartych skrzydeł wiatraków, wznoszących się na wiązaniach z belek. Tu i owdzie, woddali, kamienne wysepki wiosek ze strzelającą w niebo wieżyczką kościółka, ginącego śród rozkołysanych wiatrem, zielonych i złotych fal zbożowych obszarów. Jan zawrócił i poszedł znów w kierunku od północy do południa, lewą ręką przytrzymując otwór sakwy, a prawą rzucając przed siebie rytmicznym ruchem ziarno siewne. Teraz miał przed sobą, tuż blisko, wąską dolinkę rzeki Aigre, która przecinała płaszczyznę, niby rów sztucznie wykopany i poza którą leżały już obszary Beaucji, ciągnącej się hen wdali aż do Orleanu. Jedynie pożółkłe czubki smukłych topoli, które wznosiły się ponad wgłębieniem, czyniąc wrażenie niskich krzewów lub zarośli, obrzeżających przydrożne rowy, wskazywały, że poza niem ciągnąć się muszą obszary łąk i miejsca zadrzewione. Z przytulonej do zbocza wzgórza niewielkiej wsi Rognes widać było kilka dachów tylko, ścielących się u stóp kościółka, którego strzelista wieżyczka kryła wśród kamiennych swoich murów siedlisko odwiecznych rodów kruczych. Od strony wschodu, poza doliną rzeki Loir, gdzie w odległości dwóch kilometrów leżało miasto Cloyes, stolica kantonalna, barwiły się dalekie wzgórza Perche liljową plamą na tle jednostajnej szarzyzny nieba i powietrza. Była to dawna okolica Dunois, obecny okrąg Chateaudun, pomiędzy Perche a Beaucją, sam już jej skraj, miejsce, gdzie jałowe ziemie ściągnęły na nią przydomek „Beaucji wszawej“. — Stanąwszy znów na krańcu pola, zatrzymał się Jan i objął wzrokiem bystre, przejrzyste wody rzeki Aigry, płynącej wśród kęp trawy, równolegle z gościńcem, po którym sunęły szeregi wieśniaczych wozów, dążących, jak zwykle w dzień sobotni, na targ w miasteczku. Po chwili zawrócił i poszedł znów zpowrotem. Tym samym wciąż krokiem, z tym samym rytmicznym ruchem ręki, ciskającej garście siewnego ziarna, przemierzał pole z południa na północ i z północy na południe, śród złocistej kurzawy, unoszącej się z ponad zboża. Za nim powoli sunęła brona, popychana trzaskaniem z bicza, wciskająca w ziemię nasiona tym samym rytmem miarowym, powolnym, jak gdyby kierowana wolą świadomą. Długotrwałe deszcze opóźniły jesienną siejbę; w sierpniu jeszcze mierzwiono zaorane już oddawna pola; czarne, oczyszczone z chwastów zagony czekały już tylko na siew, aby wydać pszenicę i żyto po owsie i koniczynie w trójpolowym płodozmianie. Czas naglił, chociażby ze względu na obawę rychłych mrozów, które mogły ściąć ziemię po tak długich ulewach. Powietrze, oziębione odrazu, przybierające w szarym półmroku rdzawy kolor sadzy, nieporuszone najlżejszem tchnieniem wiatru, zawisło nieruchomo po nad oceanem zaoranej ziemi. Wszędzie odbywała się siejba; w odległości trzystu metrów na lewo inny rolnik obsiewał swoje pole, dalej jeszcze inny, na prawo — jeden, drugi, trzeci, widnieli na tle niknącej perspektywy przestrzennej. Drobne czarne sylwetki, a dalej punkciki już tylko, zaledwie dostrzegalne, zlewające się z ogólnem morzem płaszczyzny. Wszyscy oni szli tym samym krokiem, tym samym rytmicznym ruchem ciskali w ziemię ziarno, niby strumień życiodajny. Cała przestrzeń dokoła rozedrgana była tym rytmem, aż hen, wdal, wszerz i wzdłuż, po sam kraniec widnokręgu, gdzie już zacierały się niedostrzegalnie sylwetki i punkciki siewców. Jan wracał po raz ostatni, gdy, nagle, od strony Rognes, mignęła mu wielka, rudo-biała krowa, prowadzona na postronku przez młodą dziewczynę, nieomal dziecko jeszcze. Mała wieśniaczka i krowa szły ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, na skraju płaskowzgórza. Jan, odwrócony w tej chwili plecami, skończył obsiewanie ostatniego zagona, gdy wtem, szybki bieg bydlęcia przy wtórze zdławionych, rozpaczliwych krzyków zatrzymał go w trakcie zawiązywania sakwy przed powrotem do domu. Podniósłszy oczy, ujrzał krowę, biegnącą pędem po lucerniku i ciągnącą za sobą dziewczynkę, która resztką sił usiłowała ją powstrzymać. — Puść ją! Dziewczynka ani myślała puścić i głosem zdyszanym, w którym brzmiał zarazem gniew i przestrach, klęła krowę i wymyślała jej. — Stój, Łaciata, stój... bydlę przeklęte!...Stój, bestjo zatracona!... Łacia... ta!... stój... Dotychczas, jako tako jeszcze, biegnąc, podskakując i potykając się po wyboistym gruncie, nadążała za krową. Kiedy raz i drugi upadła i znów zerwała się, aby biec dalej, krowa szarpnęła mocniej postronek i pobiegła szaleńszym jeszcze pędem, ciągnąc za sobą niezdolną już podnieść się dziewczynkę. Mała darła się wniebogłosy. Ciało jej, taszczone na lucernie, żłobiło na niej smugę brózdy. — Puśćże ją! Cóż u djabła?! — krzyczał Jan, sam nie wiedząc jakich używa słów. — Puść ją — mówię. Puść, do licha! — wrzeszczał. Wyrywały mu się one machinalnie, pod wpływem przerażenia; wreszcie, zrozumiawszy o co idzie, podbiegł pędem: postronek musiał zacisnąć się dokoła napięstka dziewczyny, zaplątując się coraz mocniej przy każdym nowym jej wysiłku. Na szczęście, udało mu się przeskoczyć zaorany zagon i zabiec krowie drogę takim galopem, że, przerażona i ogłupiała na jego widok, zatrzymała się w pędzie. Nie tracąc ani chwili, rozwiązał postronek i posadził dziewczątko na trawie. — Nie przetrąciłaś sobie czego? Ale dziewczynka nawet nie zemdlała. Wstała, obmacała się na wszystkie strony i z całym spokojem zadarła spódnicę aż po uda, aby obejrzeć kolana, które straszliwie ją piekły. Nie mogła wciąż jednak jeszcze przemówić, tak była zziajana i zdyszana. — Widzicie — wyjąkała wreszcie — tu... o... tutaj piecze mnie... Ale mogę poruszać, nic mi się nie stało... To ci się wylękłam!... o, Jezu!... Rety!... Żeby to tak na drodze, nic jużby chyba ze mnie nie zostało!... I, oglądając obolałą nogę, a potem rękę, przeciętą czerwoną obrączką, zwilżyła ją własną śliną i przytknęła do niej wargi, dodając z głębokiem westchnieniem ulgi: — Nie jest wcale zła nasza Łaciata. Coś tylko jej się stało dzisiejszego ranka. Ma się gonić. Prowadzę ją do buhaja, do Borderie. — Do Borderie? — powtórzył Jan. — To dobrze się składa, bo i ja tam idę. Podprowadzę cię. Tykał dziewczynę, uważając ją jeszcze za smarkulę, taka była drobna na swoje czternaście lat. Zadarłszy głowę, patrzyła poważnie na tęgiego, ciemnowłosego, krótko przystrzyżonego chłopca, na jego dużą twarz o regularnych rysach — dwudziestodziewięcioletni mężczyzna wydawał jej się starym człowiekiem. — Znam was; jesteście pan Kapral, stolarz.. zgodziliście się do pana Hourdequina za parobka. Słysząc w ustach małej przezwisko, dane mu przez wieśniaków, młody człowiek uśmiechnął się i spojrzał na nią uważniej, zdziwiony widokiem jej kobiecych już kształtów, jej zarysowujących się wyraźnie, krągłych, sterczących piersi, jej twarzy wydłużonej o czarnych, bardzo głębokich oczach i mięsistych, pełnych wargach, jej jędrnego, różowego ciała dojrzewającego owocu. Miała na sobie szarą spódnicę i czarny wełniany kaftanik, głowę jej osłaniał okrągły czepeczek. Cera jej twarzy była ciemna, spalona od słońca na złoto-brunatny kolor. — Aha, ty przecie jesteś młodsza córka Muchy! zawołał. — Nie byłbym cię poznał! To twoja siostra była kochanką Kozła, na wiosnę tego roku. Pracowałem wtenczas z nim razem w Borderie. Odpowiedziała zupełnie spokojnie. — Tak, mnie na imię Franka... Moja siostra, Lizka, zadawała się z kuzynem Kozłem i teraz jest w szóstym miesiącu... Ale czmychnął i ma być gdzieś w Orgères, na folwarku Chamade. — Tak, tak... dokończył za nią Jan. — Widziałem ich razem. Stali przez chwilę, wpatrzeni w siebie wzajem w milczeniu; on, uśmiechając się na wspomnienie tego, jak zaszedł kiedyś oboje kochanków za stertą siana, ona, śliniąc ciągle zbolały napięstek, jak gdyby wilgoć warg łagodziła palenie sinej pręgi. Krowa spokojnie pasła się tymczasem na sąsiedniem polu, wyrywając kępki lucerny. Słychać było tylko krakanie kruków, szybujących nieustannie dokoła dzwonnicy. Nagle trzy pierwsze dzwony na Anioł Pański rozdarły martwą ciszę powietrza. — Co? Już południe?! — zawołał Jan. — Żywo, śpieszmy się... przynaglił. Wtem, spostrzegłszy pasącą się krowę, dorzucił: — Patrzaj! twoja krowa wlazła w szkodę. Gdyby ją tak przydybali!... Czekaj, szelmo jedna — krzyknął na zwierzę — dam ja ci... — Dajcie jej spokój — zatrzymała go Franka. — Toć to nasze pole... Przewróciła mnie niecnota na naszym własnym gruncie!... Cały ten szmat aż do Rognes należy do naszej familji. To tutaj — to nasze, ojcowe, tamto o miedzą — stryjka Fouana, a zaraz za stryjkowem — ciotczyne... Pokazując przy tych słowach odnośne familijne pola, sprowadzała równocześnie krowę na ścieżkę. I dopiero kiedy ją trzymała znów mocno na postronku, przypomniało jej się, że wypada podziękować młodemu chłopakowi. — Ale, to wy przecie wybawiliście mnie! Dziękuję wam, bardzo wam dziękuję! — rzekła. Ruszyli! oboje w drogę, idąc ścieżką wzdłuż doliny, zanim nie skręcili w głąb pól. Przebrzmiały już ostatnie dzwony na Anioł Pański i tylko kruki nie przestawały wciąż jeszcze krakać żałośnie. Idąc za krową, którą trzymali oboje na postronku, nie przemówili do siebie ani słowa, zwyczajem wieśniaków, zdolnych chodzić pospołu milami, zachowując nieprzerwane milczenie. Na prawo natknęły się oczy ich na siewnik mechaniczny, o którego koła otarli się prawie; powożący parobek pozdrowił ich na dzień dobry, na co oni odwzajemnili mu się, powiedziawszy mu „dobry dzień“! tym samym poważnym, uroczystym tonem. W głębi gościńca, na lewo od nich, sunął w dalszym ciągu sznur wozów i wózków, dążących do Cloyes, gdzie targ rozpoczynał się dopiero o pierwszej po południu... Karjolki, osadzone na dwóch wysokich kołach, podskakiwały, podobne zdaleka do skaczących owadów i tak maleńkie z tej odległości, że zaledwie rozróżnić można było białe punkciki kobiecych czepków. — Widzicie tamten wózek? — to mój stryj, Fouani, z ciotką Różą. Jadą do notarjusza — rzekła Franka, wpatrzona w małą karjolkę, niewiększą teraz od łupiny orzecha, gdy tak mknęła w odległości dwóch kilometrów zgórą. Miała wzrok bystry, jak marynarze, i daleki, jak mieszkańcy płaszczyzn, nawykli do rozpoznawania szczegółów, zdolni odróżniać rysy poszczególnych postaci ludzkich i zwierzęcych w maleńkich plamkach dalekich ich sylwetek. — Aha, słyszałem, gadali coś ludzie o tem — podchwycił Jan. — Więc stary naprawdę zgodził się podzielić swoje grunty pomiędzy córkę i obu synów? — Tak, zgodził się. Mają wszyscy zejść się dzisiaj u pana Bailehache’a. Patrzyła wciąż na karjolkę znikającą w głębi gościńca. — Nas nic to nie obchodzi. Ani nam to coś doda, ani ujmie... Tylko, widzicie, cała rzecz z tym Kozłem. Lizka myśli, że może się jednak z nią ożeni, jak dostanie swoją część. Jan roześmiał się. — Szelma on, ten Kozioł!... Znam go dobrze! Nic sobie nie robi z obełgiwania dziewcząt. Nie może się bez nich obejść; jak nie chcą mu się dać po dobroci, bierze je gwałtem. — Pewnie, taka świnia! — oświadczyła Franka tonem stanowczym. — Czy to nie świnia, żeby tak zrobić swojej kuzynce, a potem rzucić ją z grubym brzuchem?... Nagle krzyknęła w złości: — Czekaj, Łaciata!... Potańcujesz ty zaraz!... zobaczysz!.... Wściekła się, czy co?... Tak zawsze jest, jak ją ogarnie!... Nagłem szarpnięciem postronka ściągnęła znów krowę. W tem miejscu droga robiła zakręt, zbaczając z krawędzi płaskowzgórza. Karjolka zniknęła im całkiem z oczu, a oni oboje szli wciąż dalej po płaszczyźnie, nie mając nic ani przed sobą, ani na prawo, ani na lewo, prócz nieskończonych łanów uprawnych pól. Ścieżka biegła prostą linją pomiędzy zaoranemi zagonami i łąkami, nieznaczona na swej drodze ani jednym krzaczkiem, zdążająca wprost na folwark, który widniał już, jak na dłoni, a mimo to uciekał wciąż wdal, niknąć w szarej poświacie. I znów zapadło pomiędzy obojgiem milczenie. Nie otworzyli więcej ust, jak gdyby owładnięci uroczystą powagą okolicy, tak smutnej i razem tak urodzajnej. Kiedy wreszcie stanęli na miejscu, wielkie czworokątne podwórze folwarczne, otoczone z trzech stron stajniami, oborami, owczarniami i stodołami, było opustoszone. Wnet jednak na progu kuchni ukazała się młoda kobieta, niskiego wzrostu, przystojna, choć z wyrazem twarzy nieco zuchwałym. — Cóż to, Janie?... bez śniadania dzisiaj? — Idę właśnie, pani Jakóbko. Odkąd córka starego Cogneta, dróżnika z Rognes, Cognetka, jak ją nazywano, kiedy jeszcze, jako dziewczynka dwunastoletnia, zmywała statki na folwarku, została podniesiona do godności służącej — utrzymanki, kazała się despotycznie nazywać panią. — A, to ty, Franko? — dodała. — Przychodzisz wedle buhaja?... Będziesz musiała zaczekać. Pastuch jest w Cloyes z panem Hourdequinem. Ale niezadługo wróci. Jużby powinien być. I, widząc, że Jan decyduje się wreszcie wejść do kuchni, objęła go wpół, ocierając się o niego niby żartem i nie zwracając uwagi na to, że ją ktoś widzi, tak żądna była pieszczot poza temi jeszcze, jakiemi darzył ją pan. Franka, pozostawiona sama, czekała cierpliwie, usiadłszy na kamiennej ławie przed wykopanem w ziemi gnojowiskiem, które zajmowało trzecią część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na stadko kur, grzebiących dzióbkami i grzejących sobie łapki na szeroko rozesłanej warstwie gnoju, z której ciepło buchało na oziębionem powietrzu błękitnawym dymkiem. Po upływie pół godziny, kiedy Jan znów ukazał się na progu, dojadając kawał chleba z masłem, wciąż jeszcze siedziała nieporuszona na tem samem miejscu. Usiadł obok niej i, widząc, że krowa niecierpliwi się i obija sobie nogi ogonem, nie przestając porykiwać, zauważył wreszcie: — Że też ten pastuch nie przychodzi tak długo! Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej śpieszno. Po chwili milczenia odezwała się: — Kapralu... to wam na imię Jan? zwyczajnie Jan? — Tak, nazywam się Jan Macquart. — I nie jesteście z naszych stron? — Nie, pochodzę z Prowancji. Z Plassans... Tak się nazywa miasto tam. Podniosła oczy, aby mu się przyjrzeć, zdziwiona, że można pochodzić z tak daleka. — Po Solferino, półtora roku temu, wróciłem z Włoch, jako urlopowany, i jeden z moich kolegów sprowadził mnie w te strony... A że nie ciągnęło mnie już do mojego dawnego rzemiosła, do stolarki, zostałem... Tak się zrobiło, że musiałem zostać na folwarku. — Aha! — domyśliła się, nie spuszczając z niego wielkich, czarnych oczu. Ale w tej chwili Łaciata zaryczała przeciągle, nie mogąc już pohamować żądzy, gdy z poza zamkniętych wrót obory doleciał ją chrapliwy dech... — O, — zawołał Jan — zwąchał ją ten rozpustnik Cezar!... Słyszysz, jak się tam odzywa?... Zna się na tem dobrze. Jak tylko sprowadzą krowę na podwórze, poczuje ją zdaleka, nie widząc jej nawet i nie wiedząc, czego od niego chcą... I nagle, przerywając sobie, dodał: — Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem Hourdequinem... Może jabym ci sprowadził byka? Uradzilibyśmy im we dwoje, chcesz? — Słusznie mówicie, Kapralu, — rzekła Franka, wstając z ławy. Jan, odmykając oborę, zapytał jeszcze: — A twojej krowy nie trzeba przywiązać? — Przywiązać?... A to po co?... Jej samej pilno; ani się poruszy. Po otwarciu wrót ukazało się dwoma rzędami, po obu stronach głównego przejścia, trzydzieści krów folwarcznych; jedne z nich leżały na podściółce, inne, stojąc u żłobu, żuły buraki, a z kąta, gdzie stał uwiązany, wyciągał głowę jeden z buhajów, czarny z białemi łatami holenderczyk, czekający niecierpliwie na swoją robotę. Gdy tylko go odwiązano, wyszedł ociężałym krokiem. Na progu przystanął jednak, jak gdyby olśniony światłem dnia i odurzony wolnem powietrzem, i tak pozostał na chwilę nieruchomy, stężały, wymachujący nerwowo ogonem, z nabrzmiałym karkiem, z wyciągniętym, węszącym pyskiem. Łaciata, nie poruszywszy się z miejsca, zwróciła na niego wielkie, wyłupiaste ślepia, cicho już tylko porykując. Byk zbliżył się, położył głowę na jej zadzie i przywarł do niej mocno całem cielskiem; jęzor mu zwisał, odsunął nim ogon i oblizał krowę aż po uda; ona zaś, nie stawiając mu oporu, nie poruszała się z miejsca i tylko skóra na niej fałdowała się kurczowo. Jan i Franka stali w oczekiwaniu, spokojni i skupieni. Czując, że już nadszedł właściwy moment, Cezar wskoczył nagłym rozpędem na Łaciatą, przygniatając ją swoim ciężarem, aż ziemia ugięła się pod niemi. Łaciata nie uległa jednak, choć ściskał ją całą siłą między rozwartemi swojemi udami. Taka była duża i szeroka, że byk, słabszej od niej rasy, nie mógł sobie poradzić. Czuł to, chciał się natężyć, ale nadaremnie. — Za mały jest — rzekła Franka. — Tak, trochę za mały — potwierdził Jan. — Ale nie szkodzi, wejdzie mimo to. Potrząsnęła głową. Wreszcie, widząc, że wyczerpany z sił Cezar męczy się bezskutecznie, zdecydowała się. — Nie, trzeba mu pomóc... Jak źle wsadził, to na nic. Krowa nie utrzyma... — Spokojnie, skupiając całą uwagę, jak przed trudnem zadaniem, zbliżyła się do obojga zwierząt. Wytężenie przyciemniło jej źrenice i rozchyliło ponsowe wargi na znieruchomiałej nagle twarzy. Podnieść musiała wysoko ramię, schwyciła w garść członek byka i naprostowała go. Buhaj, czując się u celu, podwoił siłę i jednem napięciem ud dostał się do środka. Potem wyciągnął. Dokonał: wbił pal wciskający nasienie. Mocna, nieporuszona, jak ziemia, w którą rzuca się siew, krowa ani drgnęła pod zapładniającym uściskiem samca. On zaś, po dokończeniu życiodajnego dzieła, osunął się ciężko na ziemię. Franka, cofnąwszy rękę, wciąż jeszcze miała podniesione ramię. Opuściła je wreszcie i rzekła: — Udało się. — I jak jeszcze! — odparł Jan z przeświadczeniem, w którem brzmiała nuta zadowolenia dobrego pracownika z dzieła, dokonanego szybko i sprawnie. Ani mu nawet na myśl nie przyszło rzucić małej jeden z tych żartów sprośnych, jakiemi parobcy folwarczni zwykli zabawiać się z wiejskiemi dziewczynami, sprowadzającemi swoje krowy. Mała zdawała się również uważać to za rzecz prostą i konieczną, w której niema doprawdy nic a nic do śmiechu. To przecież w porządku rzeczy. A Jakóbka stała już od paru chwil na progu i, ze zwykłem swojem podaniem piersi naprzód, rzuciła wesoło: — Aha! wszędzie trzeba przyłożyć ręki! Twój kochanek nie ma tam przecie oczu! Jan wybuchnął wesołym śmiechem. Franka cała pokraśniała nagle. Zmieszana, chcąc pokryć swoje zawstydzenie, podczas kiedy Cezar, niezapędzony, sam wracał do obory, a Łaciata wyskubywała parę wyrosłych na gnojowisku kłosów owsa — zaczęła nerwowo macać się po kieszeniach, wreszcie wyjęła chustkę i rozwiązała supełek, w którym ukrytych miała czterdzieści susów za stanowienie. — Macie tu wasze pieniądze! — rzekła. — Dobrej nocy! Odeszła wraz z swoją krową, a Jan, uwiązawszy sobie znów u pasa sakwę, poszedł za nią, rzucając na odchodnem Jakóbce, że idzie na pole „za Słupem“, jak mu nakazał pan Hourdequin. — Dobrze! — odpowiedziała. — Brona musi już tam być. Poczem, widząc, że chłopiec poszedł za dziewczyną i że oboje znikają, idąc gęsiego po wąskiej ścieżce, rzuciła za niemi wesołym, kpiarskim tonem. — Nic wam się nie stanie, co? Choćbyście zbłądzili razem. Mała wie dobrze, którędy droga. Po ich odejściu podwórze folwarczne znów opustoszało. Tym razem nie roześmiało się żadne z nich z żartu Jakóbki. Szli wolno, w milczeniu, przerywanem jeno stukaniem ich obuwia, które obijało się o kamienie przydrożne. Idąc za nią, widział chłopak tylko dziecięcy jej karczek, na którym mszyły się ciemne włosy pod okrągłym czepeczkiem. Wreszcie, po przejściu jakich pięćdziesięciu kroków, odezwała się dziewczyna poważnie: — Jakiem prawem prześladuje mnie chłopami? Mogłam była jej odpowiedzieć.... I, odwracając głowę do młodego człowieka, spojrzała mu ze złośliwym uśmiechem w oczy: — Przypinać musiała nieraz rogi panu Hourdequinowi, jak gdyby już była jego żoną — prawda?... Wy chyba możecie najlepiej coś o tem wiedzieć? Zmieszał się i nie wiedział, co ma odrzec. — Ha! robi, co się jej podoba. To jej rzecz! — bąknął. Franka odwróciła znów głowę i poszła dalej. — Tak, dobrze mówicie... Żartuję, bo przecie moglibyście prawie być moim ojcem, więc nie może to mieć żadnego znaczenia... Ale widzicie, od czasu, jak Kozioł zrobił to świństwo mojej siostrze, poprzysięgłam, że prędzej dam sobie odrąbać ręce i nogi, niż wezmę kochanka. Jan potrząsnął głową i znów zaległo między nimi milczenie. Pole, które miał obsiać, leżało na końcu ścieżki, w połowie drogi do Rognes. Zbliżywszy się do tego miejsca, parobek stanął. Brona czekała na niego; ziarno siewne z woru wysypane już było na brózdę. Napełnił niem swoją sakwę i rzekł: — Żegnaj zatem. — Żegnajcie! — odpowiedziała Franka. — Jeszcze raz wam dziękuję! Chłopak zawahał się na chwilę, podniósł głowę i zawołał za odchodzącą: — A jakby Łaciata znów zaczęła brykać?... Może mam cię odprowadzić?B Była już daleko, odwróciła się jednak i spokojnym swoim, silnym głosem rzuciła mu poprzez niezmąconą ciszę powietrza: — Nie! nie! nie potrzeba! niema strachu! Już dostała swoje. Jan z sakwą, przerzuconą przez ramię, poszedł wzdłuż zaoranego zagonu i stałym, rytmicznym, półkolistym rzutem sypać zaczął przed siebie ziarno w ziemię. Od czasu do czasu tylko podnosił oczy, wiodąc niemi za Franką, znikającą śród pól, malutką już, kiedy szła tak za krową, która przewalała się leniwie z boku na bok. Zawróciwszy, przestał ją widzieć, ale kiedy znów wracał wgórę zagonu, dostrzegł ją raz jeszcze, drobniuchną, jak rumianek polny, z tą swoją szczupłą, drobną figurką i białą plamą czepeczka. Trzy razy tak zrzędu malała mu coraz bardziej, a kiedy po raz czwarty poszukał jej oczami, zniknąć znać już musiała za węgłem kościoła. Wybiła druga godzina; niebo wciąż jeszcze było szare, głuche i mroźne, jak gdyby źdźbła sypkiego popiołu przyćmiły sobą słońce na długi szereg miesięcy, aż do nowej wiosny. Na tle posępnego krajobrazu jaśniejsza nieco smuga rozświetlała chmury od strony Orleanu, jak gdyby zdala gdzieś w tamtym kierunku, o mile całe, jaśniało słońce. Na świetlanej tej smudze odcinała się wyraźnie wieżyczka kościoła w Rognes, gdy wioska sama zapadła niedostrzeżenie w zagłębienie doliny Aigry. Ku Chartres natomiast, w kierunku północnym, płaska linja widnokręgu zarysowała się wyraźnie, niby kresa atramentowa, przecinająca tuszowy rysunek, pomiędzy ziemistą jednobarwnością kopuły nieba i rozciągniętym w nieobjętą dal obszarem Beaucji. Po śniadaniu zastęp siewców zdawał się być znacznie zwiększony. Teraz już każdy odcinek zaoranego gruntu miał swojego! Zewsząd mijali się oni i mnożyli, niby rój czarnych, skrzętnych mrówek, ożywionych dokonywaniem wielkiego dzieła, przewyższającego ich siły, olbrzymiego w zestawieniu z własną ich małością. Wszędzie, nawet w niknących wdali postaciach siewców, dostrzec można było wciąż ten sam uparty, miarowy gest, ustawiczny, nieznużony gest owadów, toczących zawzięty bój z nieobjętym obszarem ziemi, odnoszących wkońcu zwycięstwo nad przestrzenią i życiem. Aż do zapadnięcia nocy obsiewał Jan zaorane zagony. Jedno pole po drugiem. Szedł wgórę i wracał, krocząc wielkiemi, rytmicznemi krokami wzdłuż zaoranej brózdy, — opróżniając sakwę z ziarna, które, wślad za jego krokami, padało w rychłą ziemię i zapładniało ją nowem życiem.
Rozdział II
Dom pana Baillehache‘a, notarjusza w Cloyes,
położony był przy ulicy Grouaise po lewej jej stronie, idąc w
kierunku Chateaudun. Był to niski, niewielki, jednopiętrowy biały
budynek, do którego rogu przytwierdzony był sznur jedynej latarni,
rozświetlającej mroki szerokiej, brukowanej ulicy, pustej w dni
powszednie, ożywionej natomiast w soboty nieustannie przepływającą
falą wieśniaków, dążących na targ. Zdala już błyszczały dwa szyldy
na kredowej fasadzie niskiego budynku, poza którym wąskim pasem
ciągnął się ogród wdół do brzegów rzeki Loir.
Tej właśnie soboty w pokoju, służącym za kancelarję, wychodzącym
na ulicę i położonym na prawo od przedsionka, młodszy dependent,
chłopak zaledwie piętnastoletni, wątły i blady, podniósł muślinową
firankę, aby lepiej widzieć przechodzących. Dwaj pozostali
dependenci — jeden stary, z wydatnym brzuchem, przeraźliwie brudny
i zaniedbany, i drugi młodszy, suchy, jak pszczoła, wyraźny
żółciowiec — pisali przy podwójnym, pomalowanym na czarno, sosnowym
stole, stanowiącym — obok kilku krzeseł i żelaznego piecyka,
opalanego w grudniu dopiero, choćby śnieg padał już na Wszystkich
Świętych — jedyne umeblowanie kancelarji. Poza tem nie było w
pokoju nic, prócz zdobiących ściany półek i zielonawych tek,
połamanych na rogach i przepełnionych zżółkniałemi aktami. Wszystko
to zatruwało powietrze odorem spleśniałego atramentu i starych,
zjedzonych przez pył, papierów.
Mimo to para wieśniaków, mąż i żona, siedzący obok siebie w
milczeniu, czekali cierpliwie z pełną szacunku pokorą. Widok tych
papierów, a zwłaszcza panów, którzy umieli pisać tak szybko, i
piór, które skrzypiały wszystkie naraz, onieśmielał ich, przejmował
uroczystą powagą, podsuwał im wyobrażenie pieniędzy i procesów.
Kobieta, mogąca mieć trzydzieści cztery lata, bardzo śniada, o
twarzy pociągającej, którą szpecił jedynie duży nos, złożyła suche,
spracowane ręce na czarnym, sukiennym, przybranym aksamitem
kaftanie i żywemi swojemi oczami obszukiwała wszystkie zakamarki
pokoju, jak gdyby chcąc wyczarować z nich nagromadzone tu tytuły
własności. Mężczyzna, o pięć lat starszy, rudy i ociężały, odziany
był w czarne spodnie i długą, niebieską płócienną bluzę, zupełnie
nową. Na kolanach trzymał okrągły filcowy kapelusz. Najlżejszy
błysk myśli nie ożywiał wielkie], płaskiej, starannie wygolonej,
jak gdyby ulepionej z gliny, jego twarzy, której monotonię
przerywało tylko dwoje wyłupiastych, jasno-niebieskich, szklanych,
jak u wołu, oczu.
Wreszcie otworzyły się drzwi i do kancelarji, po śniadaniu,
spożytem w towarzystwie szwagra swego, Hourdequin’a, właściciela
Borderie, wszedł pan Baillehache, notarjusz, bardzo czerwony i
wyglądający czerstwo, jak na swoje pięćdziesiąt lat. Do świeżego
wyglądu jego przyczyniały się nadto grube, mięsiste wargi i
ściągnięte oczy, których zmarszczki w kącikach powiek nadawały im
stale śmiejący się wyraz. Nosił binokle i miał stałe, manjackie już
przyzwyczajenie skubania długich, szpakowatych bokobrodow.
— A... to wy, Delhomme? — powitał swoich gości. — Zatem ojciec
Fouan zdecydował się na podział?
Na to pytanie odpowiedziała kobieta:
— A tak, panie Baillehache... Wszyscy mamy się tu zejść, żeby
zgodzić się na jedno i żeby nam pan powiedział, jak mamy zrobić.
— Dobrze, dobrze, Fanny, zobaczymy.... Dopiero pierwsza, trzeba
czekać na innych.
Notarjusz rozmawiał z nimi jeszcze przez chwilę, wypytując o cenę
zboża, spadającą od paru miesięcy i okazując Delhomme’owi życzliwy
szacunek, należny rolnikowi, posiadaczowi około dwudziestu hektarów
ziemi, parobka i trzech krów. Po krótkiej rozmowie pożegnał ich i
wrócił do swojego gabinetu.
Dependenci, nie podnosząc głów, skrzypieli jeszcze zawzięciej po
papierze, i znów oboje Delhomme’owie zastygli w nieruchomem
oczekiwaniu. Szczęściarka była z tej Fanny. Udało jej się złapać
uczciwego, bogatego kochanka, który ożenił się z nią, chociaż nie
zaszła nawet w ciążę i, prócz nadziei zyskania od ojca Fouana
trzech hektarów ziemi, nie posiadała nic zgoła. Mąż jej nie żałował
zresztą tego, co zrobił: nie mógłby znaleźć zabiegliwszej ani
skrzętniejszej gospodyni, słuchał też jej we wszystkiem, gdyż sam
miał umysł ciasny, ograniczony, ale tak był przy tem równy i prawy,
że często wybierano go w Rognes na arbitra.
Wtem mały dependencik, wyglądający oknem na ulicę, zasłonił twarz
ręką, aby zdławić uśmiech, i szepnął do brzuchatego, starego,
bardzo brudnego swojego sąsiada:
— O! Idzie Chrystus! Chrystus! — Fanny szybko pochyliła się do
ucha męża.
— Pozostaw mnie całą rzecz... Kocham bardzo tatę i mamę, ale nie
chcę, żeby nas okradali. Pamiętaj, że musimy strzec się tych
gałganów: Kozła i Hiacynta.
Mówiła o obu swoich braciach, dostrzegła bowiem przez okno
wchodzącego do domu starszego, Hiacynta, którego cała okolica znała
z przezwiska: Jezus Chrystus. Był to nygus i opój, który, po
powrocie z wojska po odbytej kampanji w Afryce, wałęsał się
bezczynnie, nie chciał zabrać się do żadnej stałej pracy i żył z
kłusownictwa i z rabunku, jak gdyby ściągał wciąż jeszcze okup z
drżącego przed nim ze strachu plemienia Beduinów.
Do kancelarji wszedł wielki dryblas, w pełni muskularnej siły
swoich lat czterdziestu, z wijącemi się w loki włosami, zaostrzoną
w szpic, długą i niestarannie utrzymaną brodą, z twarzą Chrystusa,
ale zarazem wyniszczonego opoja, gwałciciela dziewcząt i rabusia
przydrożnego. Będąc od rana w Cloyes, zdążył już upić się, spodnie
miał unurzane w błocie, bluzę pełną wstrętnych plam, czapka jego,
cała postrzępiona, zsunięta była na tył głowy; palił ordynarne
cygaro, wilgotne i czarne, ohydnie cuchnące. Jednakże na dnie jego
pięknych, zamglonych oczu czaił się jakiś chochlik drwiny
niezłośliwej, otwarte serce wesołego birbanta.
— Cóż to, niema jeszcze ojca ani matki? — zapytał.
Chudy dependent z rozlaną na twarzy żółcią odpowiedział mu pełnem
złości, przeczącem potrząśnięciem głową. Hiacynt odwrócił się do
ściany, zapominając o kurzącem mu się w ręku cygarze. Ani spojrzał
nawet na siostrę i szwagra, którzy zdawali się również nie zwracać
na niego uwagi. Potem, nie dodawszy ani słowa, wyszedł, aby czekać
na chodniku przed domem.
— O! Jezus Chrystus! O! Jezus Chrystus! — brzęczał mały
dependencik fałszywie piskliwym głosem, wychylając głowę przez
okno, coraz bardziej rozbawiony przezwiskiem, które budziło w nim
wspomnienie zabawnych dykteryjek.
Nie minęło wszakże pięć minut, a już wolnym, ostrożnym krokiem
nadchodzili oboje starzy Fouanowie. Ojciec, niegdyś wyjątkowo
silny, liczący teraz siedemdziesiąt lat, wysechł i zmalał w znojnej
pracy. Tak gorąco przywiązany był do ziemi, że ciało jego zgięło
się i pochyliło, jak gdyby dążąc zpowrotem do tej, której tak
namiętnie pożądał i którą wreszcie posiadł. Mimo to, poza nogami,
mocno już osłabłemi, był wcale jeszcze dziarski, staranny dokoła
własnej osoby, nosił małe, siwe, w porządku utrzymane baczki, a
jego charakterystyczny, długi nos familijny nadawał ostry wyraz
chudej jego twarzy, przypominającej szmaty pobróżdżonej
zmarszczkami skóry. W cieniu jego, nieodstępująca męża ani na krok,
matka Fouan, znacznie niższa, zachowała dawną tuszę z wydatnym jeno
na starość brzuchem, zdradzającym początki wodnej puchliny, z
twarzą koloru dojrzałego jęczmienia, na której wszystko było
okrągłe: i oczy i usta, zaciśnięte nieskończonem mnóstwem drobnych
zmarszczek, niby sakiewka skąpca. Ogłupiona, sprowadzona w domu do
roli potulnego, karnego bydlęcia roboczego, drżała zawsze przed
despotycznym autorytetem męża.
— No, nareszcie jesteście! — zawołała Fanny, wstając na powitanie
rodziców.
Delhomme podniósł się także. Za starymi przywlókł się ponownie
Hjacynt, kołysząc się miarowo na biodrach i nie mówiąc ani słowa.
Rozgniótł koniec swojego cygara, aby je zagasić i wsunął cuchnący
cybuszek do kieszeni bluzy.
— Przyszliśmy — oznajmił Fouan. — Brak jeno Kozła... Nigdy nie
umie przyjść w porę, nigdy nie stosuje się do innych ten łajdak.
— Widziałem go na targu — wtrącił Hiacynt głosem ochrypłym z
pijaństwa. — Przyjdzie, przyjdzie...
Kozioł, młodszy z braci, liczący dwadzieścia siedem lat,
zawdzięczał swoje przezwisko upartej swojej głowie, wciąż burzącej
się, upierającej się przy własnych koncepcjach, które były w
istocie jego tylko i niczyje inne. Już jako mały chłopak nie mógł
zżyć się z rodzicami, a potem, wyciągnąwszy wysoki numer przy
stawaniu do wojska, uciekł z domu i zgodził się na służbę naprzód
do Borderie, a potem do Chamade.
Stary Fouan nie przestawał zrzędzić. Syn wszedł żywy i wesoły,
niewiele sobie z tego robiąc. Wielki, rodzinny nos Fouanów
spłaszczył się nieco u niego, a dolna część twarzy, obie szczęki,
wysunięta była naprzód, niby potężne żuchwy drapieżnego
zwierzęcia... Skronie uciekały mu wtył, cała górna część czaszki
była zwężona i, pod pozornym, wesołym uśmieszkiem jego szarych
oczu, kryła się gwałtowność i chytrość. Po ojcu odziedziczył
brutalną, zawziętą żądzę posiadania, spotęgowaną jeszcze przez
chciwe skąpstwo.
— Cóż to? nie wiecie, że jest pięć mil z okładem z Chamade do
Cloyes? — odpowiedział na gderania. — A zresztą, o co idzie?
Przychodzę w tym samym czasie, co i wy... Zawsze tylko wszystko na
mnie zwalacie...
Teraz już wszyscy kłócili się, spierali, wrzeszczeli
przenikliwemi, donośnemi głosami, nawykłemi do rozlegania się na
otwartej przestrzeni, bronili zawzięcie każdy swego, zupełnie, jak
gdyby byli u siebie w domu. Dependenci, którym wrzaski te nie
dawały pisać, rzucali na nich zpodełba gniewne spojrzenia, aż
wreszcie, zwabiony hałasem notarjusz otworzył drzwi swojego
gabinetu.
— No, jesteście wszyscy? Wejdźcie do mnie!
Gabinet jego wychodził na ogród, na wąski pas ziemi, zniżający się
tarasowo aż do rzeki. Z okien widać było rząd ogołoconych już z
liści topoli. Pokój pełen był aktów; jedyne jego umeblowanie
stanowiło mahoniowe biurko, kilka krzeseł i szafka na papiery. Na
kominku tronował zegar z czarnego marmuru.
P. Baillehache zasiadł odrazu przy biurku niby sędzia za stołem
prezydjalnym. Wieśniacy weszli nieśmiało, jeden za drugim, wahający
się, niepewni, zerkający zukosa na krzesła, niezdecydowani, jak i
gdzie wypada im usiąść.
— Siadajcież!
Popychani przez innych Fouan i Róża zajęli dwa krzesła na
przodzie; za nimi usiedli Fanny i Delhomme, jedno obok drugiego,
tak samo jak rodzice; Kozioł tylko wcisnął się w kąt, przyparty do
ściany, a Hiacynt pozostał w pozie stojącej przy oknie, tak, że
zasłaniał szerokiemi swojemi barami cały widok.
Zniecierpliwiony notarjusz przynaglił go.
— Siądźcież do licha, Chrystusie!
Widząc, że nikt nie decyduje się przemówić, musiał sam otworzyć
debaty.
— Postanowiliście zatem, ojcze Fouanie, za życia już rozdzielić
wasz majątek pomiędzy dwóch waszych synów i córkę? — Stary nie
odpowiedział nic, inni pozostali w nieruchomem oczekiwaniu, pokój
zaległa cisza. Notarjusz, przywykły do ociągania się klijentów, nie
naglił również. Urząd jego był dziedziczny w rodzie Baillehache’ow
i od dwustu pięćdziesięciu lat przechodził z ojca na syna. Osiedli
w Cloyes, pochodzący ze starego rodu tubylczego, przejęli od
klijentów swoich pełną rozmysłu powolność i chytrą podejrzliwość,
rodzącą długie, milczące pauzy i wiele niepotrzebnych słów, bez
których obyć się nie mogło przy najdrobniejszym sporze.
I teraz więc pan Baillehache otworzył scyzoryk i zaczął czyścić
nim paznogcie.
— No i cóż? Zdecydowaliście się chyba? — powtórzył wreszcie,
patrząc staremu prosto w oczy.
Zainterpelowany tak obcesowo Fouan odwrócił się, spojrzał po
wszystkich, zanim zdecydował się przemówić, dobierając słów.
— Tak, tak się zdaje, panie Baillehache... Mówiłem panu o tem
podczas żniw, a pan radził mi dobrze jeszcze się namyślić; dużo
myślałem i widzę, że trzeba będzie jednak skończyć na tem.
Wyjaśnił skłaniające go do tego kroku powody w zdaniach urywanych,
do których wtrącał co chwilę uboczne jakieś szczegóły. Czego jednak
nie wypowiedział słowami, a co brzmiało wyraźnie w głosie jego,
zdławionym wzruszeniem, był to bezmierny smutek, głuchy żal, ból
gwałtowny, rozdzierający mu piersi na myśl rozstania się z ziemią,
tak pożądliwie wyczekiwaną przez niego przed śmiercią jego własnego
ojca, uprawianą w następstwie z zajadłością zwierzęcia w okresie
parzenia się, powiększaną potem skrawek po skrawku, za cenę
najpotworniejszego skąpstwa. Dla zdobycia jeszcze jednej parceli
potrafił żyć miesiącami chlebem tylko i serem, obywać się przez
całą zimę bez paliwa, znoić się na polu podczas skwarów letnich,
podtrzymując siły kilkoma łykami zimnej wody jedynie. Kochał
ziemię, jak kochankę, która zabija i dla której się zabija. Nie
istniało dla niego nic: ani żona, ani dzieci, ani nikt; nic
ludzkiego: ziemia! A teraz oto, zestarzał się i musi ustąpić tę
kochankę swoim synom, jak ongi ojciec jego ustąpił ją jemu samemu,
wściekając się tak samo, jak on, na własną bezsilność.
— Tak, tak, panie Baillehache, niema co, trzeba się zdecydować.
Nogi mnie już nie niosą, ręce też niewiele warte... A ziemia cierpi
na tem!... Może szłoby jeszcze jakoś, gdyby nie te ustawiczne swary
z dziećmi...
Rzucił wzrokiem na Kozła i Hiacynta, którzy ani drgnęli, wpatrzeni
w przestrzeń, jak gdyby o sto mil od tego, co się mówiło.
— Cóż? Może mam najmować obcych, żeby rozdrapali nasze dobro? O,
nie, parobek to za droga rzecz, zjadłby cały zysk... Ja sam nie dam
już rady. Ot! w tym roku naprzykład... Z dziewiętnastu mórg mojego
gruntu miałem siłę zaorać i obsiać ledwie ćwierć; tyle tylko, żeby
mieć co włożyć do gęby, trochę ziarna dla nas i słomy dla obu
krów... Serce mi się kraje, jak widzę tę ziemię, leżącą odłogiem...
Tak, wolę rzucić wszystko, niż patrzeć dłużej na ten rozbój.
Głos uwiązł mu w gardle, cała postać jego wyrażała bezmierny ból
rezygnacji. Obok niego żona, uległa, unicestwiona półwiekiem
przeszło posłuszeństwa i pracy, słuchała w milczeniu.
— Parę dni temu — mówił dalej — stara moja, robiąc sery,
przewróciła się i upadła na nos. Ja sam nie czuję boków, jak tylko
przejadę się karjolką na targ... A zresztą, nie można przecież
zabierać z sobą ziemi na tamten świat.
— Ha! trudno... trzeba ją oddać, trzeba... Niema co... Dość się
naharowaliśmy, chcemy przynajmniej umrzeć w spokoju... Prawda.
Różo?
— Tak, tak, jak Bóg na niebie! — dorzuciła stara kobieta.
I znów zapadło długie milczenie. Notariusz obcinał i czyścił w
dalszym ciągu paznogcie. Wreszcie, wkładając scyzoryk zpowrotem do
szuflady biurka, rzekł:
— Tak, to są powody słuszne i rozsądne. Nieraz bywa człowiek
zmuszony zdecydować się na dobrowolną darowiznę... Muszę dodać, że
stanowi ona zarazem oszczędność dla rodziny, bowiem opłaty
stemplowe przy dziedziczeniu są wyższe, niż przy dobrowolnem
ustąpieniu majątku za życia...
Kozioł, udający dotychczas obojętność, nie mógł powstrzymać się od
zapytania:
— Czy naprawdę tak jest, panie Baillehache?
— Rozumie się. Zyskacie na tem kilkaset franków. — Wszyscy ożywili
się, nawet twarz Delhomme’a poweselała, a ojciec i matka wzięli
również udział w ogólnem zadowoleniu. — Tak, niema co wahać się
dłużej, skoro kosztuje to o tyle taniej. Zrobione...
— Pozostaje mi tylko uczynić wam z urzędu kilka uwag — dodał
notarjusz — Wielu mądrych ludzi potępia darowiznę majątku za życia,
uważając ją za niemoralną, niweczącą węzły rodzinne... Możnaby w
istocie przytoczyć pożałowania godne fakty: dzieci, dla których
dobra rodzice wyzuli się ze wszystkiego, traktują ich karygodnie...
Obaj synowie i córka słuchali z otwartemi ustami, z nerwowem
mruganiem powiek i drganiem policzków.
— A niech sobie ojciec trzyma wszystko, jeżeli nie ma do nas
zaufania! — sucho przerwała wielce obraźliwa Fanny.
— Zawsze robiliśmy, co do nas należało — oświadczył Kozioł.
— I napewno nie boimy się pracy — dodał Hiacynt. Pan Baillehache
uspokoił ich ruchem ręki.
— Pozwólcież mi dokończyć! Wiem, że jesteście dobremi dziećmi i
uczciwymi pracownikami; co do was nie zachodzi też napewno obawa,
aby rodzice wasi mieli pożałować kiedyś swojego postępku.
Mówił zupełnie bez ironji, powtarzając tylko zwykłą życzliwą
formułkę, przywarłą już niejako do jego ust przez wypowiadanie jej
w ciągu dwudziestu pięciu lat praktyki. Matka tylko, mimo, że nie
zdawała się rozumieć o co chodzi, wiodła starczemi oczami po synach
i po córce. Wychowała ich wszystkich troje bez pieszczot, z zimną
obojętnością oszczędnej gospodyni, mającej żal do dzieci, że zbyt
łapczywie zjadają to, co sama odjęła sobie od ust. Do młodszego
miała urazę o to, że uciekł z domu, kiedy już mógł nareszcie sam
coś zarobić; z córką nie mogła się nigdy zgodzić, zrażona żywością
i energją tego dziecka własnej krwi, u którego spryt ojca
przerodził się w ambicję. Wzrok jej łagodniał jeno przy spoglądaniu
na starszego syna, na tego urwisa, który nie miał w sobie nic ani z
niej, ani z ojca, na ten chwast, wyrosły niewiadomo skąd i jak,
któremu może dlatego właśnie wiele wybaczała i którego lubiła
więcej, niż innych.
I Fouan również spojrzał na dzieci, ogarniając wzrokiem jedno po
drugiem, toczony głuchym niepokojem o to, co też zrobią z jego
dobytkiem. Lenistwo pijaka mniejszy budziło w nim niepokój, niż
chciwość i nienasycona żądza tamtych dwojga. Pokręcił drżącą głową:
na co się zdało gryźć i dręczyć, kiedy musiało się tak zrobić?
— No, a teraz, skoro podział postanowiony, — zaczął znów notarjusz
— trzeba umówić warunki. Ułożyliście się już co do renty, którą
macie wypłacać?
Wszyscy, jak gdyby na jedno skinienie, zesztywnieli nagle i
zaniemówili. Spalone od słońca ich twarze zastygły i skamieniały,
kryjąc się za nieprzeniknioną maską powagi, niczem dyplomaci,
przystępujący do oceny wartości całego państwa. Potem, ostrożnie,
zaczęli spozierać wzajem na siebie i badać się, nikt jednak nie
zdecydował się przemówić. Wreszcie ojciec sam musiał podjąć się
wyjaśnienia sytuacji.
— Nie, panie Baillehache, nie było o tem jeszcze mowy, czekaliśmy
z tem, aż zbierzemy się tutaj wszyscy... To bardzo proste. Mam po
dzisiejszemu dziewięć i pół hektara ziemi. Gdybym je wypuścił w
dzierżawę, zapłaciliby mi za to dziewięćset pięćdziesiąt franków,
po sto franków od hektara...
Kozioł, najniecierpliwszy ze wszystkich, aż podskoczył na krześle.
— Co?!.. po sto franków od hektara?! Kpi z nas ojciec, czy co?
Rozpoczęła się pierwsza sprzeczka na temat cyfr. Winnicy było pół
hektara: za to można było rzeczywiście dostać pięćdziesiąt franków
tenuty dzierżawnej. Ale ciekawa rzecz, kto zapłaciłby tyle za sześć
hektarów ziemi uprawnej, a szczególniej za trzy hektary łąk
nadbrzeżnych, z których siano nic nie było warte? Nawet i ziemie
uprawne nie na wiele się zdały, zwłaszcza jeden szmat, ten, co
przytyka do wzgórza; im bliżej doliny, tem cieńsza jest warstwa
czarnoziemu.
— Mój ojcze — rzekła Fanny tonem wyrzutu — nie chcecie chyba
naszej zguby?
— Ziemia warta po sto franków za hektar — powtarzał stary uparcie,
uderzając się dłonią po udach — Jutro zaraz mogę ją wydzierżawić za
sto franków, jeżeli zechcę... Chciałbym wiedzieć, ile warta jest
dla was? No, dalej, mówcie, ile dalibyście za nią?
— Warta jest sześćdziesiąt franków — rzekł Kozioł.
Fouan, rozwścieczony, trzymał się ceny, wychwalając nadmiernie
swoje grunty, swoje żyzne pola, co same rodziły zboże, aż wreszcie
Delhomme, milczący do tego czasu, oświadczył tonem człowieka
nieposzlakowanej uczciwości:
— Ziemia warta jest osiemdziesiąt franków, ani susa mniej, ani
susa więcej.
Stary uspokoił się odrazu.
— Dobrze! Niech będzie osiemdziesiąt, gotów jestem zrobić tę
ofiarę dla rodzonych dzieci.
Ale żona, pociągając go za połę bluzy, rzuciła jedno tylko słówko,
podyktowane przez buntujące się w niej skąpstwo:
— Nie! Nie!
Chrystus nie interesował się całą kłótnią. Po spędzeniu pięciu lat
w Afryce nie czuł już specjalnego pociągu do ziemi. Dążył tylko do
jednego: dostać swój udział, aby go czemprędzej spieniężyć. Kołysał
się też w dalszym ciągu, przestępując z nogi na nogę, z wyrazem
twarzy obojętnym i szyderczym.
— Rzekłem osiemdziesiąt, to musi być osiemdziesiąt. Raz
powiedziane, to u mnie święte... przysięgam przed Panem Bogiem!...
— Dziewięć i pół hektara... ogółem wyniesie siedemset
sześćdziesiąt franków; dla okrągłego rachunku osiemset... Zatem
renta wyniesie akurat osiemset franków, okrągłe osiemset franków!
Kozioł wybuchnął gwałtownym śmiechem, a Fanny energicznie
protestowała potrząsaniem głową, jak gdyby nagle zaniemówiła.
Notarjusz, który przez cały czas kłótni patrzył bezmyślnie na
ogród, powrócił do swoich klijentów, gładząc szpakowate bokobrody
jednostajnym gestem manjaka. Tym razem stary miał słuszność:
rachunek był sprawiedliwy. Ale dzieci jego, podniecone,
rozgorączkowane pasją dobicia targu za jak najniższą cenę, były
nieubłagane, urywały sus po susie, zaklinając się na wszystkie
świętości ze zwykłą złą wiarą chłopów, kupujących na targu
prosiaka.
— Osiemset franków! — przedrzeźniał Kozioł. — Cóż to?
chcielibyście żyć, jak jaśnie państwo? Osiemset franków! Cztery
gęby można za to nakarmić! Powiedzcie lepiej odrazu, że chcecie
nażreć się aż do zdechu!
Targi te nie gniewały Fouana. Uważał je za zupełnie naturalne, ale
i on ze swojej strony trzymał się twardo wobec tego, przewidzianego
zresztą zgóry, rozpętania namiętności, podniecony niemniej od
dzieci i zdecydowany bronić do upadłego swoich praw.
— Czekajcie, to jeszcze nie wszystko!... Zatrzymujemy naturalnie,
aż do śmierci naszej dom i ogród... A ponieważ nie będziemy nic
zbierali i nie będziemy mieli naszych obu krów, musimy dostawać
rocznie antałek wina, sto wiązek chróstu i tygodniowo po dziesięć
litrów mleka, po dwanaście jaj i po trzy sery.
— Co mówicie, ojcze! — jęczała Fanny zgnębiona. — Co mówicie?!...
Ojcze!
Kozioł nie dyskutował już. Zerwał się nagle z krzesła i zaczął
biegać gwałtownie po pokoju; w pewnym momencie włożył nawet czapkę,
jak gdyby zabierając się do wyjścia. Hiacynt kręcił się także,
zaniepokojony, że cała ta kłótnia może przeszkodzić dokonaniu
podziału. Jedynie Delhomme siedział nieporuszony, z palcem
przyłożonym do nosa, w pozie głębokiego namysłu i wielkiego
zakłopotania.
Pan Baillehache uważał wreszcie za konieczne przyspieszyć nieco
bieg spraw. Otrząsnął się z senności, w jaką pogrążyło go trawienie
spożytego śniadania i, energiczniej jeszcze skubiąc swoje faworyty,
odezwał się:
— Wiadomo wam chyba, moi drodzy, ze wino, wiązki chróstu, tak samo
jak sery i jajka, są w zwyczaju...
Potok cierpkich uwag przerwał mu jego słowa.
— Jajka?! może jeszcze z kurczętami w środku?
— A my, czy pijemy nasze wino? sprzedajemy je.
— Siedzieć z założonemi rękami i wygrzewać się, a dzieciom kazać
harować na siebie — to wcale wygodnie!
Notarjusz, dla którego to wszystko było chlebem powszednim, dodał
spokojnie:
— Co tu o tem gadać?... Siadajcież, Jezusie Chrystusie!
Zasłaniacie całe światło, do licha!... Zatem zgodziliście się
wszyscy, prawda? Będziecie wypłacali daninę w naturze, bo inaczej
wytykanoby was palcami... Pozostaje więc tylko do ustalenia
wysokość renty...
Delhomme dał wreszcie znak, że chce coś powiedzieć. Wszyscy
powrócili na swoje miejsca. Wśród ciszy i skupionej uwagi
zgromadzonych zabrał Delhomme głos:
— Darujcie, ale wydaje mi się, że to, czego żąda ojciec, jest
słuszne. Możnaby mu dawać osiemset franków, bo napewno
wydzierżawiłby swoją ziemię za te pieniądze... Tylko, że my inną
mamy kalkulację. Nie wydzierżawia nam ziemi, ale nam ją daje,
trzeba więc obliczyć, ile on i matka muszą mieć na życie... Tak,
tylko tyle, i nic więcej.
— W istocie — potwierdził notarjusz — taka bywa zwykle podstawa
obliczenia.
I znów wszczęto nową kłótnię, ciągnącą się tym razem bez końca.
Życie obojga starych wywrócone było na nice, roztrząsane,
dyskutowane cal po calu. Ważono na gramy chleb, jarzyny i mięso;
oceniano koszt odzieży, skąpiąc każdego kawałka płótna i sukna; nie
pominięto nawet najdrobniejszych przyzwyczajeń — tytoniu do ojcowej
fajki, którego koszt dwóch susów codziennie zredukowany został po
nieskończonych protestach do jednego susa. — Kto nie może już
pracować, musi umieć odmówić sobie niejednego. Matka naprzykład,
czy nie mogłaby obejść się bez czarnej kawy? A pies ich, stare,
dwunastoletnie psisko, do niczego już niezdatne, a żrące bez miary!
Dawno już byłby czas wypalić mu w łeb z fuzji...
Kiedy wreszcie zdawało się już, że obrachunek skończony, zaczęli
znów obliczać na nowo, szukać, co jeszcze dałoby się skreślić,
odjęli dwie koszule i sześć chustek na rok, zmniejszyli o jednego
centyma wydatek codzienny na cukier. Obcinając tak i okrawając,
skreślając i ujmując, doprowadzając oszczędności do ostatecznych
granic, doszli wreszcie do sumy pięciuset piećdziesięciu kilku
franków, co wszakże nie zadowoliło ich, uparli się bowiem, żeby nie
przekroczyć okrągłej cyfry pięciuset franków.
Targi te zmęczyły wreszcie Fanny. Nie była złą córką, zresztą
miała więcej litości niż mężczyźni, którym ustawiczna ciężka praca
na otwartem powietrzu rychlej wysuszyła serca i skórę. Zażądała
też, aby już raz z tem skończono, gotowa nawet do pewnych ustępstw.
I Hiacynt także, mający szeroką rękę do wydawania pieniędzy,
wzruszał ramionami. Ogarnęło go nawet roztkliwienie pijaka,
ofiarował się więc dopłacać rodzicom coś z własnej kieszeni, czego
zresztą nie byłby nigdy wypełnił.
— Niech już będzie raz koniec — rzekła córka — zgoda na pięćset
pięćdziesiąt?
— Ależ tak, tak! — odpowiedział Hiacynt. — Niech i starzy użyją
trochę.
Matka spojrzała czule na swojego pierworodnego, podczas kiedy
ojciec nie przestawał wciąż jeszcze walczyć z młodszym. Nie dawał
się. Zmuszony do ustępstw, walczył zajadle o każdy grosz, upierał
się przy pewnych pozycjach, od których nie chciał ustąpić ani na
jotę. Pod pokrywką zimnego uporu wzbierał w nim potężny gniew wobec
nienasyconej chciwości tej krwi z jego krwi, kości z jego kości.
Tuczyli się jego potem, wysysali mu krew z żył za życia. Zapomniał,
że i on tak samo zupełnie wyżyłował swojego ojca. Ręce mu się
zatrzęsły. Zaczął urągać dzieciom:
— A! podłe nasienie! Poto was wychowałem, żebyście mi wydzierali
teraz chleb z gęby?! Dość mam tego, do licha! Wolałbym gnić już w
ziemi... Nie chcecie więc ustąpić staremu ojcu? nie chcecie dać
więcej, niż pięćset pięćdziesiąt?
Skłonny był już do zgody, kiedy żona znów pociągnęła go za rękaw,
szepcząc:
— Nie, nie!
— To jeszcze nie wszystko — wtrącił Kozioł po chwili wahania. — A
zaoszczędzone przez ojca pieniądze?.. Skoro macie pieniądze, nie
będziecie chyba przyjmowali od nas?
Patrzył ojcu prosto w oczy, rozmyślnie pozostawiwszy sobie cios
ten na koniec. Stary zbladł, jak płótno.
— Jakie pieniądze? — zawołał.
— Jakto, jakie? Umieszczone na procencie, w papierach. Dobrze je
ojciec chowa.
Kozioł, który podejrzewał tylko ukrywanie skarbu, chciał się
upewnić. Pewnego wieczora wydało mu się, że ojciec wyciąga z poza
zegara jakiś zwitek papierów. Nazajutrz i dni następnych
wyczekiwał, stojąc na czatach, ale nic nie zauważył, pozostał tylko
pusty otwór.
Fouan z bardzo bladego zrobił się nagle purpurowy, taka zalała go
fala gniewu, który wybuchnął wreszcie nazewnątrz. Zerwał się z
krzesła i z gestem najwyższej wściekłości huknął na cały głos:
— Cóż, u licha ciężkiego? Załazicie mi w kieszenie?! Podglądacie
mnie? Nie mam ani grosza, ani szeląga umieszczonego na procencie.
Zadużoście mnie na to kosztowali!.. Co wam zresztą do tego? Czy nie
jestem panem na swoich śmieciach? Czy nie jestem waszym ojcem?
Zdawało się, że urósł w tem nagłem zbudzeniu się w nim poczucia
władzy. W ciągu lat całych żona jego i dzieci drżały ze strachu
przed brutalnym despotyzmem głowy domu chłopskiego. Grubo myli się,
kto sądzi, że niezdolny już jest do niczego.
— O! tatku! — próbował Kozioł zadrwić.
— Milcz, do djabła! — wrzasnął stary, podnosząc rękę do góry —
milcz, bo cię trzasnę!
Kozioł wymamrotał coś, skuliwszy się na krześle. Poczuł, że zanosi
się na tęgi policzek i, pod wpływem strachu zbudziły się w nim
wspomnienia dziecięctwa. Zasłonił się od ciosu zgiętym w łokciu
ramieniem.
— A ty, Chrystusie, i ty, Fanny, niech wam się nie zachciewa
czasem kpin!... Jak mamy dzisiaj słońce na niebie, puszczę ja was w
tan — popamiętacie mnie!...
Stał wyprostowany i groźny. Matka dygotała, jak gdyby w strachu
przed dawnemi kułakami. Dzieci upokorzone, uległe, bały się drgnąć
i ruszyć z miejsca.
— Żądam sześciuset franków renty, słyszycie?... Jak nie dacie,
sprzedam ziemię, zamienię ją na rentę dożywotnią. Tak, przejem
wszystko, co do grosza, żeby ani źdźbło nie zostało wam po mnie...
Dajecie sześćset franków, czy nie?
— Ależ tatku — szepnęła Fanny — damy, ile zechcesz.
— Zgoda na sześćset franków — dodał Delhomme.
— Ja — oświadczył Hiacynt — zgodzę się na to, co postanowią inni.
Kozioł z zaciśniętemi z wściekłości zębami zdawał się przyzwalać
milcząco. Fouan panował wciąż jeszcze nad nimi wszystkimi,
spoglądając na nich twardym wzrokiem nieubłaganego władcy,
siejącego postrach i nakazującego posłuch. Wkońcu usiadł i rzekł:
— Zatem zgoda, co?
Pan Baillehache, który wpadł znów w dawną senność, czekał końca
kłótni, nie przejmując się nią zbytnio. Otworzył oczy i dokończył
spokojnie:
— Ponieważ pogodziliście się, niema co dłużej gadać... Teraz,
kiedy już znam warunki, sporządzę akt... Wy zaś każcie zrobić
pomiary, podzielcie całość i powiedzcie geometrze, żeby przysłał mi
numerowany wykaz działów. Będziecie ciągnęli je na losy, a potem
wystarczy już tylko dopisać przy każdem nazwisku wylosowany numer i
podpiszemy akt.
Wstał z fotela, aby pożegnać ich. Nie ruszali się jednak jeszcze z
miejsc, niezdecydowani, wahający się, rozmyślający. Czy to już
naprawdę wszystko? czy o niczem nie zapomnieli? czy nie wpadli? a
może czas jeszcze cofnąć się?
Wybiła trzecia, siedzieli u notarjusza już dwie godziny prawie.
— Idźcie już — przynaglił wreszcie notarjusz. — Inni czekają
kolei.
Musieli zdecydować się. Wypchnął ich do kancelarji, gdzie w
istocie wyczekiwała cierpliwie grupa chłopów, znieruchomiałych,
stężałych na swoich krzesłach. Mały dependencik przyglądał się
przez okno bójce psów, a dwaj pozostali z miną ponurą skrzypieli
piórem po papierze stemplowym.
Wyszedłszy z kancelarji, cała rodzina zatrzymała się jeszcze na
chwilę na środku ulicy.
— Jeżeli chcecie, możemy kazać zrobić pomiary pojutrze, w
poniedziałek.
Wyrazili zgodę skinieniem głowy i poszli ulicą Grouaise, jedni o
parę kroków za innymi.
Potem, kiedy Fouan i jego żona, Róża, skręcili w ulicę Kościelną,
Fanny i Delhomme poszli Wielką. Kozioł zatrzymał się na placu
Świętego Łukasza, rozmyślając wciąż, czy ojciec ma schowane
pieniądze, czy nie. A Hiacynt, pozostawszy sam, zapalił ogryzek
cygara i wszedł, zataczając się, do kawiarni „Pod Dobrym
Rolnikiem“.
Rozdział III
Dom Fouanów był pierwszym z brzegu w Rognes,
przy drodze, która przecinała wioskę i prowadziła z Cloyes do
Bazoches-le-Doyen. W poniedziałek stary Fouan wyszedł od siebie
rankiem, o siódmej, aby udać się na wyznaczone miejsce spotkania
przed kościołem, kiedy na progu sąsiedniego domu ujrzał siostrę
swoją, starszą od niego, która wstała już tak wcześnie, pomimo
swoich osiemdziesięciu lat.
Wszyscy Fouanowie urodzili się i wychowywali tutaj już od wieków,
niby roślinność żywotna i uporczywa. Niegdyś poddani szlacheckiego
rodu Rognes-Bouquevalów, po których nie pozostało już śladu — poza
kupą wrosłych w ziemię kamieni, szczątków zrujnowanego zamku —
prawdopodobnie wyzwoleni zostali za Filipa Pięknego. Od tego czasu
stali się posiadaczami jednego, może dwóch morgów ziemi, odkupionej
od pana, który znajdował się w danej chwili w kłopotach
pieniężnych, i opłaconej dziesięciokrotną ceną potu i krwi. Od tego
również czasu rozpoczęła się długa walka, walka czterowiekowa o
utrzymanie i powiększenie dobytku, walka zajadła, namiętna, którą
ojcowie przekazywali synom. Kęsy ziemi tracone i odkupywane;
wątpliwe tytuły własności, o które nieustanne toczyć trzeba było
spory; puścizny tak niepomiernie obciążone podatkami, że zdawały
się niweczyć całe to mienie; łąki i pola uprawne, rozszerzane mimo
to stopniowo pod wpływem nienasyconej żądzy posiadania, która
dzięki niezmożonej uporczywości swojej odnosiła powolne zwycięstwa.
Całe pokolenia uległy w tej walce; długie żywoty ludzkie użyźniły
ziemię; wzamian, w dobie, kiedy Rewolucja 89 roku uświęciła swoje
prawa, ówczesny Fouan, Józef-Kazimierz, był już posiadaczem
dwudziestu i jednego morga, wydartych w ciągu czterech wieków z
dawnej posiadłości pańskiej.
W 93 r. ów Józef-Kazimierz miał dwadzieścia siedem lat i w dniu, w
którym to, co pozostało z dóbr pańskich, ogłoszone zostało jako
mienie narodowe, zapłonął żądzą zagarnięcia na własność kilku
chociażby hektarów. Ród Rognes-Bouquevalów, zrujnowany i obdłużony,
pozwolił, aby ostatnia wieżyca zamku runęła w gruzy i oddał na
pastwę wierzycieli swoich folwarki, należące do klucza Borderie,
którego trzy czwarte ziem uprawnych leżało odłogiem. O miedzę od
gruntu Józefa-Kazimierza Fouana położony był zwłaszcza spory
obszar, wzbudzający w duszy chłopa płomienną, właściwą jego rasie
żądzę zawładnięcia nim. Ale zbiory od paru lat były liche, zaledwie
też zdołał uciułać chowaną w starym garnku za piecem setkę talarów;
a chociażby nawet przyszła mu na chwilę myśl dopożyczenia reszty od
lichwiarza z Cloyes, odwiodłaby go od niej pełna niepokoju
przezorność. Posiadłości pańskie budziły w nim trwogę. Kto wie, czy
z czasem nie zostaną odebrane? W ten sposób, szarpany z jednej
strony żądzą posiadania, a z drugiej nieufnością, musiał z
rozdartem sercem być świadkiem zakupienia na licytacji całego
klucza Borderie za piątą część jego wartości przez mieszczanina z
Chateaudun, nijakiego Izydora Hourdequina, byłego urzędnika w
magazynie solnym.
Zestarzawszy się, podzielił Józef-Kazimierz Fouan swoje
dwadzieścia jeden morgów pomiędzy troje dzieci; najstarszą córkę
Marjannę i dwóch synów, Ludwika i Michała, po siedem na każdego.
Młodszą córkę, Laurę, spłacił gotowizną. Żeniaczka i zamążpójście
zniosły w następstwie równość majątkową między dziećmi starego
Fouana. Marjanna Fouan, zwana Starszą, wyszła zamąż za sąsiada,
Antoniego Pecharda, posiadacza około osiemnastu morgów ziemi;
Michał Fouan, przezwany Muchą, uwikłał się w miłostkę z dziewczyną,
której ojciec pozostawić miał zaledwie dwa morgi winnicy. Wreszcie
Ludwik Fouan, ożeniony z Różą Maliverne, dziedziczką dwunastu
morgów, dorobił się w ten sposób owych dziewięciu i pół hektarów,
które teraz podzielić miał zkolei pomiędzy troje swoich dzieci.
W rodzinie poważano Starszą, a zarazem obawiano się jej, nietyle z
powodu jej podeszłego wieku, ile z racji jej bogactwa. Trzymająca
się jeszcze zupełnie prosto, bardzo wysoka, chuda i płaska, o
grubych kościach, miała wyschłą czaszkę drapieżnego ptaka, osadzoną
na długiej, pomarszczonej szyi koloru krwi. Rodzinny nos zakrzywiał
się u niej w straszliwy sposób; oczy miała okrągłe i bystre, ani
jednego włosa na głowie, okrytej stale żółtą fularową chustką;
zachowała natomiast wszystkie swoje zęby i potężne szczęki, któremi
rozgryzać mogła kamienie. Chodziła, trzymając głowę podniesioną do
góry i podpierając się kolczastą laską, bez której nie ruszała się
z domu i której używała wyłącznie do walenia nią zwierząt i ludzi.
Wcześnie owdowiawszy, pozostała z córką, którą potem wygnała z
domu, ponieważ uparła się wyjść wbrew jej woli zamąż za biednego
chłopaka, Wincentego Bouterona. Teraz nawet, kiedy córka i zięć
umarli w nędzy, pozostawiwszy jej w puściźnie dwoje wnuków,
trzydziesto-dwuletnią Palmirę i dwudziesto-czteroletniego Hilarego,
pozostała nieubłagana i dawała im zdychać z głodu, nie pozwalając
wspominać sobie o ich istnieniu. Od śmierci męża osobiście
kierowała uprawą swoich gruntów, miała trzy krowy, jednego prosiaka
i parobka, których żywiła z jednego koryta, oni zaś słuchali jej
ślepo, korząc się przed nią w strachu.
Fouan, ujrzawszy ją na progu domu, zbliżył się przez szacunek.
Była starsza od niego o dziesięć lat, żywił też, dzielony zresztą z
całą wsią, podziw i poważanie dla jej nieugiętości, dla jej
skąpstwa, dla jej nienasyconej żądzy posiadania i dla jej upartej
wytrwałości życia.
— Chciałem właśnie, starsza siostro, powiedzieć wam o mojem
postanowieniu. Zdecydowałem się. Idę dopełnić podziału.
Nie odpowiedziała nic, tylko mocniej ścisnęła swój kij, którym
zamachnęła się w powietrzu.
— Kilka dni temu wieczorem byłem, żeby poradzić się was, ale nikt
nie odpowiedział mi na pukanie do drzwi.
Wybuchnęła gniewem, krzycząc złym, ostrym głosem:
— Niedołęgo! Idjoto!... Dałam ci przecież moją radę! Trzeba być
głupcem i tchórzem, żeby wyzbywać się swojego majątku, dopóki jest
się jeszcze na nogach. Żeby mnie krajali nożami, nie zgodziłabym
się na coś podobnego... Widzieć w cudzych rękach to, co jest moje,
dać się wyrzucić na ulicę dla tych podłych szczeniaków — o, nie! co
to, to nie!... nigdy!
— Ale — próbował Fouan bronić się — jeśli nie ma się sił do
uprawiania ziemi, jeśli ta ziemia cierpi...
— To i cóż z tego? Niech cierpi! Wolałabym widzieć pola moje
porosłe chwastem i pokrzywą, niż oddać jedną piędź z nich!
Wyprostowała się, podobna, bardziej niż zazwyczaj, do dzikiego,
starego jastrzębia, ogołoconego z piór. Uderzając brata laską po
ramieniu, jak gdyby chcąc mocniej wrazić mu swoje słowa, dodała:
— Posłuchaj mnie, cofnij się... Jak już nie będziesz miał nic, a
oni zdobędą wszystko, wyrzucą cię na zbity łeb do rynsztoka;
pójdziesz z torbami, jak oberwany dziad na żebry... A pamiętaj, nie
przychodź wtenczas do mnie... Ostrzegłam cię w porę... Tem gorzej
dla ciebie, jeśli mnie nie usłuchasz!... Chcesz wiedzieć, co
zrobię?... chcesz?... Zaraz ci pokażę!...
Czekał, nie myśląc buntować się, przejęty uległością młodszego
brata. Ona jednak weszła zpowrotem do swojego domu i zatrzasnęła za
sobą gwałtownie drzwi, wykrzykując:
— Zrobię tak!.. Zdychaj na ulicy!..
Fouan pozostał na chwilę osłupiały przed zamkniętemi drzwiami.
Potem, z gestem rezygnacji, powlókł się po ścieżce, wiodącej na
plac przed kościołem. Tu właśnie stał dawny rodzinny dom Fouanów,
odziedziczony przy podziale przez brata jego, Michała, przezwanego
Muchą. Dom przy gościńcu, w którym mieszkał on sam, dostał mu się w
spuściźnie po ojcu żony jego, Róży. Michał, którego żona odumarła
oddawna już, mieszkał tu ze swojemi dwiema córkami, Lizką i
Franusią. Rozgoryczony niepowodzeniem, zgryźliwy, nie mogący
zapomnieć upokorzenia, doznawanego z powodu ubogiego ożenku,
oskarżał siostrę i brata teraz jeszcze, po latach czterdziestu, że
go oszukali i okradli przy wyciąganiu losów. Opowiadał bez końca
odwieczną swoją historię o podstępnem pozostawieniu dla niego na
dnie kapelusza najgorszego udziału, tak, że wkońcu opowieść ta
przybrała cechę prawdy, zwłaszcza, że, z powodu jego niedbalstwa i
lenistwa do pracy, udział, który mu się dostał, stracił w jego
rękach połowę swojej wartości. Człowiek urabia ziemię — jak mówią w
Beaucji.
Tego rana Mucha stał także na progu swojego domu, wypatrując,
kiedy brat ukaże się z za węgła placu. Sprawa podziału podniecała
go, wskrzeszając wszystkie dawne jego żale, mimo, że on sam nic nie
mógł na niej zyskać i niczego się spodziewać. Udając wszakże
zupełną obojętność, i on również odwrócił się plecami i zatrzasnął
za sobą drzwi.
Fouan dostrzegł odrazu Delhomme’a i Hiacynta, którzy czekali już,
jeden o dwadzieścia metrów dalej od drugiego. Zagadnął pierwszego z
nich, wówczas zbliżył się i drugi. Wszyscy trzej, nie przemówiwszy
do siebie wzajem, wlepili oczy w ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż
wzgórza.
— Idzie — oznajmił wreszcie Hiacynt.
Nadchodził Grosbois, przysięgły geometra, chłop z Magnolles, małej
wioski sąsiedniej, którego zgubiła jego umiejętność czytania i
pisania. Wzywany z Orgères do Beaugency dla czynienia pomiarów,
pozostawił żonie troskę o kierowanie dobytkiem, a sam zaprawił się
w ciągłych wędrówkach do takiego pijaństwa, że nigdy prawie nie
bywał trzeźwy.
Tęgi, bardzo czerstwy na swoje pięćdziesiąt lat, miał wielką,
czerwoną twarz, całą usianą burakowego koloru krostami. Tego dnia,
mimo tak wczesnego ranka, był spity, jak bela po hulance
poprzedniego wieczora u winogradników z Montigny, oblewających
podział, dokonany pomiędzy spadkobiercami. Nie miało to wszakże
znaczenia: im bardziej był pijany, tem bystrzejsze miał oko. Nigdy
żadnej pomyłki ani w pomiarach, ani w dodawaniu! Słuchano go i
honorowano, miał bowiem opinję wielce złośliwego i podstępnego.
— No i cóż? Jesteśmy wszyscy? — rzekł. — Chodźmy! do roboty!
Brudny, obdarty dwunastoletni chłopak szedł za nim, niosąc pod
pachą łańcuch mierniczy, przewieszoną na ramieniu żerdź do
wytyczenia drogi, a w ręku trzymając ekierkę w podartem pudle
tekturowem.
Wszyscy ruszyli odrazu w drogę, nie czekając na Kozła, którego
dostrzegli stojącego nieruchomo przed jednem z pól, największem z
całej posiadłości ojcowej, w miejscu, zwanem Corneilles. Pole to,
objętości około dwóch hektarów, przytykało właśnie do owego, po
którym Łaciata ciągnęła za sobą przed kilkoma dniami małą Frankę.
Kozioł, uważając za zbyteczne iść dalej, zatrzymał się tutaj,
zamyślony. Przybyli spostrzegli, nadchodząc, że pochylił się i
wziął w rękę garść ziemi, którą zwolna przesypywał, jak gdyby ważąc
ją i węsząc.
— Patrzcie — zaczął Grosbois, wyciągając z kieszeni wytłuszczony
notatnik — zdjąłem już dokładny plan każdej parceli, jak
prosiliście mnie o to, ojcze Fouanie. Teraz już idzie tylko o
podzielenie całości na trzy części, a to, moi kochani, zrobimy już
razem... No jakże? może powiecie mi, jak myślicie to zrobić?
Rozwidniło się już zupełnie, mroźny wiatr nieustannie napędzał na
blade niebo staje ciężkich chmur, pod któremi Beaucja, smagana
lodowemi podmuchami, roztaczała ponury swój pejzaż. Żaden z
obecnych nie zdawał się wszakże odczuwać hulającego wichru, który
wydymał ich bluzy i groził w każdej chwili zerwaniem im z głowy
kapelusza. Pięciu tych ludzi, ubranych odświętnie z racji
uroczystej okoliczności, zachowywało uparte milczenie. Wobec tych
pól, wpośród obszaru, ciągnącego się wdal nieobjętą, stali z powagą
zadumy w oczach, podobni do żeglarzy, przywykłych do samotnego
życia wśród bezkresów przestrzennych.
Płaska, żyzna Beaucja, której korzystna uprawa wymagała wszakże
wytrwałej, wytężonej pracy, wyrobiła typ mieszkańca zimnego,
rozważnego i skupionego, nie znającego innej namiętności poza
ziemią.
— Trzeba podzielić wszystko na trzy równe części — odezwał się
wkońcu Kozioł.
Grosbois potrząsnął głową. Rozpoczęła się długa dyskusja. Obyty z
bardziej postępowemi pojęciami wskutek stosunków swoich z
posiadaczami większej własności, pozwalał sobie czasem na
przeciwstawianie się planom drobniejszych swoich klijentów,
oponując przeciw zbyt wielkiemu rozdrabnianiu ziemi. Czyż sprzęt i
zwózka nie grożą ruiną przy działkach niewiększych, niż chustka do
nosa? Czy te ogródki, na których nie można zaprowadzić płodozmianu,
ani stosować maszyn, mogą być nazwane ziemią uprawną? Nie, jedynym
krokiem rozumnym byłaby dobrowolna ugoda, zamiast rozkrawania ziemi
na kawałki, jak placek wielkanocny... istna zbrodnia! Jeden mógłby
zadowolnić się gruntem uprawnym, drugiemu przypadłyby łąki
pastewne. Możnaby wyrównać jakoś udziały, a ostatecznie
zdecydowałoby ciągnienie losów.
Kozioł, któremu młody wiek pozwalał nie zapominać jeszcze o
śmiechu, przyjął radę tę w sensie farsowym.
— A jeśli mnie naprzykład dostaną się same łąki, to może będę jadł
trawę tylko?... Nie, nie; chcę mieć potrochu wszystkiego: siano dla
krowy i konia, zboże i wino dla siebie.
Fouan, słuchający uważnie słów syna, skinął głową na znak uznania.
Z ojca na syna dzielono grunty w ten sposób, a żeniaczka i
dokupowanie zaokrąglały znów posiadłość.
Delhomme, do którego należało dwadzieścia pięć hektarów, szerszy
miał na tę sprawę pogląd, okazał się wszakże ustępliwym: przyszedł
w imieniu żony jedynie, aby nie być skrzywdzonym przy podziale. Co
zaś do Hiacynta, nie brał on udziału w ogólnym sporze, zajęty
polowaniem na przelatujące skowronki, do których celował kamykami,
trzymanemi w garści. Ilekroć który z ptaków, obezwładniony wichurą,
zawisł na dwie sekundy w powietrzu z nieruchomo rozpostartemi,
drżącemi skrzydełkami, trafiał w niego kamykiem, ciskanym ze
zręcznością człowieka leśnego. Trzy spadły już, włożył je więc
krwawiące jeszcze do kieszeni.
— No, dość gadania, podziel nam to na trzy części — zawołał
żartobliwie Kozioł, tykając geometrę — ale, pamiętaj, nie na sześć.
Widzi mi się, że tęgo już masz dzisiaj w czubku.
Grosbois, urażony, wyprostował się i odparł z godnością:
— Spróbuj uchlać się tak, jak ja, i mieć otwarte oczy... Tak, tak,
mój kochanku... Kto z was podejmie się zastąpić mnie przy ekierce?
Nikt nie miał odwagi podjęcia wyzwania, wobec czego tryumfujący
geometra szorstko zawołał chłopca, którego wprawiło w ekstazę
polowanie Hiacynta kamykami na skowronki. Ekierka ustawiona została
na postumencie, zatknięto już tyczki, kiedy nagle sposób dzielenia
parceli nowy wywołał spór. Geometra, po którego stronie stanęli
Fouan i Delhomme, chciał podzielić ją na trzy równoległe pasy,
idące wzdłuż linji Aigry, Kozioł natomiast żądał, aby pasy
przeprowadzone były prostopadle do doliny, utrzymując, że warstwa
czarnoziemu staje się coraz cieńsza, im bliżej płaskowzgórza. W ten
sposób, przy podziale prostopadłym, każdemu dostanie się kawałek
lichszego gruntu, gdy tymczasem, w odwrotnym wypadku, trzeci udział
byłby na całej długości najgorszy. Rozgniewany Fouan przysięgał, że
ziemia jest wszędzie jednakowa, przypominał dawny podział, dokonany
przez ojca między nim, Muchą i Starszą we wskazanym właśnie przez
niego kierunku, czego najlepszym jest dowodem, że dwa hektary Muchy
przytykałyby do trzeciego tego udziału. Delhomme zrobił znów uwagę,
która przecięła cały spór. Przypuściwszy nawet, że ten trzeci
udział będzie miał gorszą ziemię, zapewni on wzamian posiadaczowi
jego większe zyski w przyszłości, kiedy otwarta zostanie droga,
przeprowadzana wzdłuż tego pola właśnie.
— A, tak... — zawołał Kozioł — ta sławna droga, co to ma połączyć
bezpośrednio Rognes z Chateaudun przez Berderie! Nieprędko się jej
doczekacie!
Widząc jednak, że zrobiono, jak chciał ojciec i szwagier, nie
zwracając uwagi na jego protest, obruszył się, zaciskając zęby.
Nawet Hiacynt przybliżył się teraz, i wszyscy z uwagą wpatrzyli
się w Grosbois, wykreślającego linję działów. Śledzili go bystro,
jak gdyby podejrzywając o chęć oszukania o parę centymetrów na
czyjąkolwiek korzyść.
Delhomme trzy razy przykładał oko do szczeliny ekierki, aby
ostatecznie upewnić się, że nić ściśle przecina wytyczkę. Hiacynt
pomstował na przeklętego chłopaka, że źle naciągał łańcuch.
Nadewszystko jednak Kozioł pilnował nieodstępnie roboty, odliczał
metry i sprawdzał rachunki na swój sposób, pocichu, drżącemi z
podniecenia wargami. Wraz z żądzą posiadania, z radością, jakiej
doświadczał, że nareszcie chwyci pazurami kawał ziemi na własność,
narastała w nim gorycz, potęgowała się głucha wściekłość, że nie
może zagarnąć wszystkiego. Jakże piękne było to pole, te dwa
hektary, stanowiące jedną łączną całość. Sam żądał podziału, aby
całe pole nie dostało się nikomu, skoro nie mógł go mieć wyłącznie
dla siebie, a teraz ta rzeź, dokonywana na żywem ciele,
doprowadzała go do rozpaczy.
Fouan, wymachując rękami, przyglądał się bez słowa protestu
ćwiartowaniu swojego mienia.
— Zrobione — oświadczył Grosbois. — Ani o cal nie jest jeden
udział większy od drugiego. Przekonajcie się, ani o cal...