Podbój miasta Plassans - Emil Zola - ebook

Podbój miasta Plassans ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Podbój miasta Plassans” to powieść z cyklu „Rougon-Macquartowie” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Podbój miasta Plassans” to powieść, którego akcja rozgrywa się w fikcyjnym miasteczku Plassans. Piękny utwór opisuje życie prowincji i wpływ kleru na jej mieszkańców. Jest to pierwsza powieść Zoli, w której pojawiają się silne akcenty niechęci do Kościoła katolickiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

PODBÓJ MIASTA PLASSANS

Rodzina Rougon-Macquart. Historia przyrodzona i społeczna jednej rodziny za drugiego Cesarstwa

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-897-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Rozdział I

Dezyderya wesoło klasnęła w dłonie. Miała lat czternaście, lecz chociaż fizycznie rozwinięta, śmiała się po dziecinnemu, jak kilkoletnia dziecina.  — Mamo, mamo — poczęła wołać — patrz jaką śliczną zrobiłam lalkę!  Przynajmniej od kwadransa była pilnie zajęta kleceniem lalki z gałganków, które ściągnęła w górze nitką dla uformowania głowy, resztę zaś spowinęła bezkształtnie w rodzaj worka. Matka, oderwawszy oczy od pończochy, którą cerowała z wielką cierpliwością, jakby jakiś haft zawiły i misterny, spojrzała na robotę córki, uśmiechnęła się łagodnie i rzekła:  — To ma być lalka?... Chyba chciałaś zrobić dziecko spowinięte... Zacznij jeszcze raz i zrób lalkę w spódnicy, ubierz ją ładnie, tak jak się panie ubierają.  To rzekłszy, Marta dała Dezyderyi parę innych gałgangków, które znalazła w szufladce stolika od roboty i znów wzięła się do dalszego pilnego cerowania. Obiedwie siedziały w głębi wązkiego tarasu, Marta na krześle a dziewczynka u stóp matki na małym stołeczku. Zachodzące lecz ciepłe jeszcze wrześniowe słońce oblewało je spokojnem, jaskrawem światłem, podczas gdy ciągnący się u stóp tarasu ogród poczynał już drzemać w cieniach szarzejącego wieczoru. Cicho tu było i ustronnie, nawet najlżejszy hałas nie dolatywał z miasta, które w tej dzielnicy puste było i spokojne.  Przez kilkanaście minut pracowały obie w milczeniu. Dezyderya wysilała się, by zrobić spódnicę dla lalki, której jeszcze nie uszyła. Co jakiś czas Marta spoglądała w stronę córki, patrząc na nią z czułością, lecz zarazem ze smutkiem. Wreszcie widząc wielkie zakłopotanie dziewczynki odezwała się:  — Poczekaj, ja ci pomogę, zaraz zrobimy ręce twej lalce.  Odłożywszy na bok cerowanie, zabierała się Marta właśnie do uszycia lalki, gdy na tarasie ukazało się dwóch chłopców, mogących mieć lat osiemnaście i siedemnaście. Podbiegli ku matce i ucałowali ją na powitanie.  — Mamo, nie gniewaj się, że tak późno wracamy, rzekł Oktawiusz wesołym i pieszczotliwym głosem. To moja wina. Zaprowadziłem Sergiusza na nasze bulwary, by posłuchać muzyki wojskowej. Żebyś wiedziała, mamo, ile tam było osób! Aleja Sauvaire roiła się strojną publicznością:  — Myślałam, że was zatrzymano w szkole: i tylko dla tego nie niepokoiłam się o was zbytecznie...  Dezyderya rzuciła się tymczasem na szyję Sergiusza i zapomniawszy już o lalce, zaczęła opowiadać bratu z żywością:  — Czy wiesz, ten mój ptaszek, ten niebieski ptaszek, którego mi dałeś, wyfrunął z klatki... już go nie mam...  Głos jej począł drżeć, blizką była płaczu. Matka, która przypuszczała, iż dziewczynka już nie myślała o tem wielkiem swojem zmartwieniu, chciała ją pocieszyć, przywołując do dalszego szycia lalki, lecz Dezyderya, nie patrząc nawet w tę stronę, chwyciła brata za rękę i ciągnąc go do ogrodu, wołała:  — Chodź, chodź, zobaczysz, że go nie ma w klatce.  Sergiusz ze zwykłą sobie łagodną uprzejmością poszedł z siostrą, pocieszając ją jak umiał. Zaprowadziła go w stronę małej cieplarni, przed którą stała klatka osadzona na słupku. Zaczęła mu tłomaczyć, iż ptaszek wyfrunął, kiedy otworzyła drzwiczki, chcąc spłoszyć go, bo się czubił z innemi.  — Cóż w tem dziwnego, że uciekł — zawołał Oktawiusz — śmiejąc się głośno z opowiadania siostry, stojącej na dole w pobliżu tarasu, można by się dziwić, że wszystkie jej ptaki jeszcze nie pouciekały! Wiecznie otwiera klatkę, łapie je, ogląda, jakby chciała zobaczyć, z czego są zrobione i co mają w gardle, że śpiewać umieją. Przecież przed paru dniami włożyła sobie kilka ptaków do kieszeni i trzymała je tam przez całe popołudnie, chcąc niby ogrzać a przecież mogła je udusić taką czułością...  — Oktawiuszu! — zawołała matka z wymówką — nie dokuczaj temu biednemu dziecku!  Lecz Dezyderya tak była zajęta swojem opowiadaniem, te nie słyszała słów Oktawiusza.  — Wyobraź sobie, mówiła, że wyśliznął mi się z ręki i siadł oto tutaj, na tym krzaku, a potem frunął dalej, do sąsiedniego ogrodu i siadł najpierw na gruszy a następnie na największem śliwkowem drzewie pana Rastoil. Po chwili zawrócił mój ptaszek z powrotem, musnął mnie prawie po głowie, ale poleciał dalej, do ogrodu podprefektury, i tam mi znikł, znikł zupełnie, tak że go już nie zobaczyłam ani razu od tego czasu.  Oczy dziewczynki zaszły łzami, na ten widok Sergiusz zaczął ją pocieszać, sam nie wierząc swoim słowom.  — Może jeszcze wróci... miej cierpliwość... zobaczysz, że wróci...  — Myślisz, że wróci?... Wiesz, mam ochotę wsadzić wszystkie moje ptaki do pudełka a klatkę zostawić otwartą, to go może przynęci...  Słysząc projekt siostry, Oktawiusz, który siadł na balustradzie tarasu, zaczął się śmiać na całe gardło. Matka zaś przywołała Dezyderyę:  — Chodź, zobacz, chodź prędko to coś zobaczysz!  Przybiegającej dziewczynce pokarała uszytą lalkę z okrągłą głową ze zbitych gałganków, ze sztywnemi rękoma z sukna i przybraną we wspaniałą spódnicę z perkaliku w kwiatki. Na widok tak pięknej lalki twarz dziecka zarumieniła się z radości. Siadła na stołeczku przy matce i ująwszy lalkę, zaczęła ją całować, kołysać z dziecinnem przejęciem i uciechą. Lalka wyrugowała z jej pamięci smutek, spowodowany ucieczką niebieskiego ptaszka. Sergiusz przysiadł się koło brata a Marta wzięła znów do ręki pończochę z rozpoczętem cerowaniem.  — Więc dziś muzyka grała w alejach? — spytała półgłosem.  — Tak, jak zwykle co czwartek — odpowiedział Oktawiusz. — Szkoda, wielka szkoda, że ty, mamo, nie chcesz z tego korzystać. Wszystkich tam można zobaczyć: panny Rastoil, panią de Condamin, pana Paloque, żonę i córkę burmistrza, słowem wszystkich... Mamo, powiedz proszę, dla czego ty nigdy nie chodzisz posłuchać trochę muzyki?  Marta, nie podnosząc oczu od cery, którą właśnie kończyła, szepnęła:  — Chyba już wiacie, moje dzieci, że ja nie lubię wychodzić z domu. Dobrze mi i spokojnie na naszym tarasie. Wreszcie trzeba, aby ktoś z nas pozostawał zawsze przy Dezyderyi.  Oktawiusz chciał coś odpowiedzieć, lecz spojrzał na siostrę i zamilkł. Począł gwizdać zcicha i błądził oczami po wierzchołkach wyniosłych drzew, okalających spory ogród prefektury, to znów, zwracając głowę, przypatrywał się owocowym szpalerom w sadzie pana Rastoil. Świergotanie ptaków wzmagało się coraz hałaśliwiej, żegnając słońce, zapadające za zielenią drzew rosnących w ogrodzie. Sergiusz wydobył z kieszeni książkę i zagłębił się w czytaniu. Pełen miłości spokój napełnił kącik tarasu, wśród którego siedziała Marta z trojgiem swoich dzieci a złoty pył zachodzącego już słońca opromienił ich postacie. Marta, wyciągając z roboty igłę nawleczoną na długą nitkę, rzuciła czułe spojrzenie na synów i córkę. Po chwili zaś rzekła:  — Widzę, że wszyscy się dziś spóźniają z powrotem do domu. Ojciec jeszcze nie wrócił... Zdaje mi się, że poszedł dziś w stronę Tulettes...  — W takim razie nic dziwnego, że jeszcze nie wrócił — zawołał Oktawiusz. — Chłopi w Tulettes, skoro tylko ojca zobaczą, zaraz go obskoczą i nie chcą wypuścić. A po co ojciec tam poszedł, czy można wiedzieć?... Czy to z powodu zakupu wina?  — Nie wiem. Wiesz, moje dziecko, że wasz ojciec nie lubi mówić o swoich interesach.  Znów zamilkli. Ciszę przerywał brzęk talerzy, sztukanie drzwiami i krzesłami. Odgłosy te dolatywały przez otwarte okna stołowego pokoju, gdzie stara Róża zacięła nakrywać do wieczerzy. Zdaje się, że była w złym humorze, hałasowała bowiem nakryciem z wyraźnem niezadowolnieniem, pomrukując coś urywanemi zdaniami. Zeszła potem na ulicę i z proga domu spoglądała, wyciągnąwszy szyję, chcąc widzieć jak najdalej. Ale nie zobaczywszy pana na placu przed podprefekturą, postała parę minut, wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać, wróciła do stołowego pokoju, lecz przeszła go tylko spiesznie a stanąwszy na tarasie, spytała z niezadowolnieniem:  — To pan dziś nie wraca na obiad?  — Owszem, moja Różo... wróci... nie niecierpliw się, moja kochana...  — Jakże mam się nie niecierpliwić, kiedy wszystko marnuje mi się na ogniu.. Przecież potrawy nie mogą się gotować dłużej, niż należy. Doprawdy pan mógłby powiedzieć na którą godzinę chce wrócić do domu na obiad... a tak jak pan robi, to nie ma... Ale niechajże się dzieje, jak chce... mnie to wszystko jedno... Lecz obiad zepsuje się i nikt go do ust nie weźmie.  — Tak przypuszczasz, moja Różo? — spytał ją niespodziewanie pan domu, który przed chwilą stanął za jej plecami. — Nie ma obawy, bądź spokojna, zjemy obiad z apetytem i dawaj go co prędzej.  Marta Mouret spojrzała na męża i zaczęła składać swoją robotę do szuflady stoliczka, przed którym siedziała. Mouret zaś kręcił się po tarasie, pogłaskał buzię Dezyderyi, która uśmiechnęła się do ojca a Oktawiusz, spojrzawszy na zapylone jego buty, zapytał.  — Ojciec pewnie bardzo zmęczony?  — Tak, trochę.  I nie mówiąc słowa o całodziennej swej wycieczce po za miastem, zaczął się rozglądać dokoła a spostrzegłszy rzucone na ścieżkę grabie i rydel, zawołał z niezadowolnieniem:  — Już ze sto razy mówiłem, że trzeba chować na miejsce narzędzia, któremi się posługujecie. Niechaj spadnie trochę deszczu a wszystko zardzewieje.  To rzekłszy, zeszedł do ogrodu, podniósł rydel i grabie, wniósł je do cieplarni i zawiesił na przeznaczonym dla nich gwoździu. Potem zawrócił ku domowi, rozglądając się uważnie, czy jeszcze nie dostrzeże jakiego nieporządku.  — Uczysz się lekcyi? — zapytał Sergiusza, który ani na chwilę nie przestał czytać książki wyjętej z kieszeni.  — Nie ojcze, to nie lekcya. Czytam książkę, pożyczoną mi przez księdza Bourrette’a. Jest to sprawozdanie z działalności misyonarzy w Chinach.  Mouret zatrzymał się, przechodząc koło żony.  — Czy nikt nie pytał się dziś o mnie? Nikt do mnie nie przychodził?  — Nie, nikt — odrzekła powoli Marta, spojrzawszy na męża z pewnem zadziwieniem.  Chciał dalej coś mówić, lecz się powstrzymał i, podszedłszy do otwartego okna, zawołał:  — Różo, kiedyż nam dasz obiad, z którym było ci tak pilno?...  — Ogień wygasł — zawołała Róża z głębi kuchni. — Teraz państwo muszą poczekać aż się obiad rozgrzeje.  Mouret uśmiechnął się i mrugnął znacząco, zwróciwszy się ku żonie i dzieciom. Gniew Róży bawił go i chętnie wywoływał burzę złego humoru starej kucharki. Stał, milcząc i przypatrywał się owocowym drzewom w sadzie sąsiada.  — Pan Rastoil będzie miał piękny zbiór w tym roku. Nie pamiętam, by miał kiedykolwiek taki urodzaj.  Marta nie odpowiedziała na tę uwagę męża, od chwili bowiem była czegoś zaniepokojona i pragnęła widocznie o coś go zapytać. Wreszcie zdecydowała się i szepnęła nieśmiało.  — Czyś ty oczekiwał dziś kogo?...  — Tak i nie — odpowiedział i zaczął chodzić wielkiemi krokami tam i napowrót wzdłuż tarasu.  — Może, wynająłeś drugie piętro?...  — Tak, wynająłem.  Nastąpiła chwila nieprzyjemnego milczenia, lecz wkrótce Mouret ciągnął dalej z najzupełniejszym spokojem:  — Dziś rano przed pójściem do Tulettes wstąpiłem do księdza Bourette’a. Zaczął mnie naglić o wynajęcie mieszkania, więc się zdecydowałem. Wiem dobrze, iż taki obrót rzeczy tobie się nie podoba. Lecz trudno, już się stało. Wiesz dobrze, iż twój opór był nierozsądny. To drugie piętro stoi pustkami i tylko niszczysz te górne pokoje, składając w nich gospodarskie rupiecie. Twoje jarzyny i owoce spowodowały w pokojach wilgoć, papier poodklejał się na ścianach... Proszę cię, abyś zaraz jutro wyprzątnęła wszystko, jak należy, bo nasz lokator może się sprowadzić zaraz, każdej chwili.  — Jaka szkoda — rzekła z westchnieniem Marta. — Tak nam było dobrze bez nikogo obcego w domu.  — Możesz się nie frasować, moja kochana. Ksiądz będzie siedział u siebie a my u siebie. Ci ludzie w czarnych opończach to skryty naród. Kryją się ze wszystkiem i otaczają tajemniczością najprostsze okoliczności. Ty wiesz, jak ja lubię tych próżniaków... Lecz na lokatora chciałem mieć księdza. Mają oni pieniądze, więc można być spokojnym o komorne, przytem pędzą w domu życie ciche, pewien jestem, że najlżejszy szelest nie doleci nas z drugiego piętra.  Marta posmutniała. Spoglądała to na dzieci, to na dom i ogród, jakby chciała na raz ogarnąć wzrokiem wszystko, co tu kochała, co uważała za swoje a czem teraz będzie się dzielić z obcym przybyszem. Zmrok zapadał coraz gęstszy i tylko na zachodniej stronie nieba dogorywały ostatnie łuny, pogodnie promieniejąc łagodnem światłem.  — Czy znasz tego księdza, dla którego ksiądz Bourette wynajął nasze drugie piętro?  — Nie, nie znam go. Lecz się tem nie trzeba niepokoić. Ksiądz Bourette wynajął mieszkanie na swoje nazwisko, to mi wystarcza, bo go uważam za poczciwego człowieka... Nasz lokator nazywa się Faujas i przybywa z dyecezyi Besançon. Podobno pogniewał się ze swoim proboszczem i postarał się, by go wysłano gdzieindziej. Prawdopodobnie musi on znać naszego biskupa, bo go mianowano wikaryuszem przy kościele św. Saturnina. Wreszcie są to sprawy poboczne i niemogące mnie interesować. Rzecz główna jest w porządku, bo ksiądz Faujas, nasz przyszły lokator jest gorąco popierany przez naszego księdza Bourette, do którego mam zaufanie.  Marta, nieprzejmująca się słowami męża, miała wyraz smutny, zafrasowany i chociaż wystrzegała się stawiania opozycyi, rzekła:  — Masz najzupełniejszą słuszność, ufając naszemu poczciwemu księdzu Bourette, lecz przypominam sobie, że kiedy przyszedł dla obejrzenia mieszkania na drugiem piętrze, powiedział, że proponowanego przez siebie lokatora nie zna osobiście. Podjął się wynajęcia dla niego mieszkania przez usłużność względem kolegi. Tego rodzaju uprzejmości księża świadczą sobie wzajemnie w razie przenosin z jednej dyecezyi do drugiej. Mojem zdaniem, twoją było rzeczą napisać do Besançon i zaczerpnąć wiadomości o człowieku, którego wprowadzasz pod nasz dach rodzinny.  Mouret zapanował nad gniewem, który w nim rósł przez ciąg słuchania słów Marty, uśmiechnął się tylko z pobłażliwością i odrzekł:  — Twój niepokój jest wprost dziecinny... Drżysz, jakbym dyabła zaprosił do domowego ogniska... Nie przypuszczałem, abyś była do tego stopnia zabobonną! Czyż naprawdę wierzysz, iż księża sprowadzają nieszczęście na dom, w którym obiorą sobie siedlisko? Nie niosą oni z sobą ani zła, ani dobra, podobni są w tem do ogółu innych istot ludzkich... Wreszcie patrz na mnie, czyż ja tchórzę przed jaką sutanną?...  — Mój drogi — rzekła Marta przyciszonym głosem — wiesz dobrze, iż nie jestem zabobonną. Tylko niepodoba mi się cały obrót tej sprawy.  Mouret stanął wprost przed żoną i machnąwszy ręką, zawołał zniecierpliwiony:  — Dość tego. Nagadałaś się do syta. Wynająłem drugie piętro, mamy lokatora i basta!  Po chwili zaś dodał z miną człowieka zadowolnionego po ubiciu korzystnego targu:  — Wynająłem te niepotrzebne dla nas pokoje za sto piędziesiąt franków. Sprawa więc rozstrzyga się dla mnie zyskiem stu piędziesięciu franków rocznego dochodu.  Marta zamilkła i spuściwszy głowę, kołysała ją z lekka, zmrużywszy oczy, jakby chciała powstrzymać łzy, któremi nabrzmiały jej powieki. Ukradkiem spojrzała na dzieci, obecne tej scenie, lecz wszystko troje nie zdawało się ani słyszeć, ani widzieć sprzeczki, zaszłej pomiędzy rodzicami. Najwidoczniej zobojętnieli na wybuchy złego humoru ojca, który chętnie bywał swarliwy w domu  — Jeżeli państwo chcą jeść, to obiad już na stole — wyrzekła Róża, stanąwszy w progu i ze zwykłą opryskliwością w głosie.  — I owszem, i owszem, dzieci chodźmy na obiad — zawołał Mouret z nagłą wesołością i swobodą, jakby zapomniawszy o niemiłej rozmowie z żoną.  Wszyscy powstali, by przejść z tarasu do stołowego pokoju. Wtem Dezyderya, jakby zbudzona z zadumania, w które wpadła, kołysząc lalkę, rzuciła się ojcu na szyję i szepnęła z płaczem:  — Ojcze, stało się nieszczęście... jeden z ptaszków wyfrunął z klatki... tak wyfrunął i już go niema.  — Ptaszek ci wyfrunął?... biedactwo ty moje! No, nie martw się, poszukamy go, znajdziemy i napowrót zamkniemy do klatki.  Mouret głaskał córkę po główce, pocieszając ją, jak mógł najczulej. Dezyderya uparła się, aby poszedł z nią do ogrodu zobaczyć klatkę. Gdy ztamtąd wrócili, zostali Martę i obydwóch chłopców w stołowym pokoju. Przez otwarte okno wpadały wesołe promienie różowo zachodzącego słońca i opromieniały swym blaskiem ściany a zwłaszcza stół nakryty białym obrusem i zastawiony białemi talerzami. W tem różowem świetle wszystko zdawało się uśmiechać i wdzięczyć. Miłem był przedewszystkiem widok na ogród, którego drzewa urastały w cieniach wieczornych a wierzchołki kąpały się w złoto purpurowych toniach.  To ciche i łagodne piękno uspokoiło rozdrażnioną Martę. Z pogodną i uśmiechniętą twarzą przystąpiła do stołu, lecz w chwili, gdy zdejmowała pokrywę z wazy, rozległ się jakiś hałas na kurytarzu, prowadzącym do sieni. Przez otwarte gwałtownie drzwi wpadła Róża, rzucając słowa:  — Ksiądz Faujas już przyjechał!

Rozdział II

Mouret skrzywił się z niezadowolnieniam, oczekiwał bowiem swego lokatora dopiero za dni kilka. Powstał wszakże żwawo na przyjęcie księdza Faujas, który już przeszedł kurytarz i stał we drzwiach. Był to człowiek silnie zbudowany, wysoki, miał twarz kwadratową, rysy grube i ciemne, nieprzyjemną cerę. Z po za niego wychylała się teraz drobna sylwetka starej kobieciny, dziwnie do niego podobnej, lecz więcej jeszcze prostaczej i szorstkiej. Na widok nakrytego stołu, uczynili oboje giest cofnięcia się w tył, lecz się nie cofnęli, zadawalniając się pozorami okazania dyskretnej delikatności. Wysoka, czarno przybrana postać księdza odbijała wielką, żałobną plamą na tle ściany świeżo wybielonej.  — Przepraszam, że przeszkadzam — rzekł, zwróciwszy się do pana Moureta — lecz przychodzę tu prosto od księdza Bourette’a, który musiał uprzedzić o mojem przybyciu...  — Nie, ani słówkiem mnie nie uprzedził, iż to dziś nastąpi... On tak zawsze o wszystkiem zapomina ten nasz kochany ksiądz Bourette! Możnaby przysiądz, że dopiero co spłynął z raju na ziemię i nie miał jeszcze czasu zapoznać się ze sposobem życia ludzkiego... Widziałem go dziś rano i zapowiadał mi pański przyjazd, ale dopiero za dni kilka... No, cóż zrobić... postaram się jako tako pana rozlokować.  Ksiądz Faujas zaczął przepraszać za sprawiony kłopot. Głos miał poważny, mięko zaokrąglony przy wymawianiu końcowych sylab. Wyraziwszy w paru grzecznych zdaniach, jak dalece mu przykro, iż spada tak niespodziewanie i to właśnie w porze obiadowej, odwrócił się bokiem do tragarza, stojącego na kurytarzu, by mu zapłacić za przyniesienie kuferka. Z fałdzistej sutanny wydostał sakiewkę, której stalowe obrączki mignęły w słoneczuem świetle, i wielkiemi, lecz kształtnemi rękoma zaczął szukać i macać sztuczki monety, oglądając je uważnie, pochyliwszy głowę na piersi. Wyjął wreszcie jakiś pieniążek i dał tragarzowi, który się natychmiast oddalił. Ksiądz zaś począł znów mówić, zwróciwszy się z grzecznością do pana Moureta:  — Proszę, niechaj pan nie przerywa sobie obiadu. Służąca nam pokaże nasze mieszkanie i poproszę ją, aby mi pomogła zanieść kuferek.  Rzekłszy to schylił się, by ująć ucho drewnianego kuferka, okutego blachą na rogach, i świeżo zreparowanego nową deską, odróżniającą się od reszty szarych i starych boków skrzynki. Mouret patrzał z zadziwieniem, iż nie dostrzega żadnych innych pakunków księdza, lecz nie ujrzał nic, prócz koszyka, trzymanego oburącz przez staruszkę, która pomimo widocznego zmęczenia nie postawiła go na ziemi, dzierżąc uparcie przed sobą. Przez niedomknięty wierzch koszyka widać było zwinięte kłęby bielizny, róg grzebienia, wysuwającego się ze szpargała gazety i szyjkę przytkniętej korkiem butelki.  — Nie, nie, proszę się nie fatygować — odezwał się Mouret, popychając nogą kuferek księdza. — To nie musi być ciężkie, więc Róża wniesie sama na górę.  Głos Moureta zdradzał pewne lekceważenie, co musiała zauważyć staruszka, bo bystro popatrzała na niego czarnemi swojemi oczami. Postąpiła potem parę kroków naprzód i zbliżywszy się do nakrytego stołu, na który dotychczas prawie wciąż patrzała, zaczęła pilnie oglądać zastawione sprzęty, zaciskając coraz mocniej usta. Oczy jej przebiegały kolejno rzecz każdą, milczała wszakże. Marta, nie zważając na nią, spoglądała z niepokojem na męża, rozmawiającego z księdzem, którego postać oblana teraz była purpurowem światłem gasnącego słońca. Sutanna jego przybrała barwę czerwono-ognistą; Marta, zauważywszy nędzny stan tej sutanny, czystej, lecz gęsto łatanej i cerowanej, zdjęta politowaniem, powstała z miejsca, chcąc okazać pewną życzliwość. Ksiądz, patrząc na nią, dostrzegł jej zbliżenie się i rzekł pośpiesznie:  — Proszę, niechaj państwo nie przerywają swego obiadu. Już i tak zawiniliśmy, przybywając w niewłaściwą porę.  — Niechajże tak będzie — zawołał Mouret, któremu głód coraz mocniej dokuczał. My zasiądziemy do obiadu a Róża państwa zaprowadzi na górę i da wszelkie potrzebne objaśnienia.  Ksiądz się ukłonił i kierować się zaczął ku schodom, gdy Marta, zbliżywszy się do męża, szepnęła:  — Zapominasz, że pokoje nie są wyprzątnięte.  — A cóż tam właściwie mamy w tych pokojach?...  — Przecież wiesz, że niedawno rozłożyliśmy tam owoce.  — Ach prawda! — zawołał na głos. Mamy tam na górze trochę owoców.  Ksiądz Faujas zawrócił znów od schodów i patrzał pytająco.  — Tak, mamy tam trochę owoców — powtórzył Mouret.-Odżałować nie mogę, iż nie zostałem ściśle powiadomionym o dniu pańskiego przybycia... Nasz ojciec Bourette jest świętym człowiekiem, lecz tak, między nami mówiąc, nie radzę panu, abyś mu powierzał nadal załatwianie swoich interesów... On biedaczysko nie ma pamięci... Ot, gdyby nam był powiedział rzeczy po ludzku, bylibyśmy przygotowali mieszkanie na pana przyjęcie... a tak, to prawdziwe nieszczęście... w ostatniej chwili trzeba na gwałt wynosić co mamy w tych górnych pokojach... Stały dotychczas pustkami, więc w razie potrzeby, wynosiło się tam śpiżarniane zapasy. Właśnie niedawno rozłożyliśmy na podłodze zebrane owoce... jest tam sporo fig, jabłek, winogron...  Ksiądz słuchał tych zwierzeń ze wzrastającym niespokojem. Mouret zaś ciągnął dalej:  — Ale niechajże się pan nie kłopocze... Pośpieszymy się z zabraniem wszystkiego, i w jaki kwadrans pokoje będą na pańskie usługi...  Zakłopotany i do pewnego stopnia przerażony, ksiądz spytał głosem mniej już uprzejmym:  — Wszak pokoje umeblowane?...  — Nie. W tych górnych pokojach nikt nigdy nie mieszkał, nie ma też w nich ani jednego stołka.  Ksiądz stracił cierpliwość, oczy mu błysnęły złością i tłumiąc głos — rzekł chłodno:  — Jakto... więc te pokoje są puste?... Jakim sposobem, kiedy zawarunkowałem w liście, by mi wynajęto mieszkanie w całości umeblowane... Przecież nie mogłem przywieźć mebli w kuferku!  — A co, widzi pan! — zawołał jeszcze pośpieszniej Mouret. Mówiłem przecież, iż ksiądz Bourette nie nadaje się do załatwiania kwestyj praktycznych. A był przecież tutaj osobiście i zwiedzając wynajęte dla pana mieszkanie, widział, nim się zdecydował, że pełno w niem owoców... Ze widział... mam dowód... bo podniósł jedno jabłko z ziemi, oglądał je na wszystkie strony i nie mógł się nadziwić, że takie piękne i kształtne. A gdy odchodził, rzekł przy pożegnaniu, że mieszkanie mu się podoba i że zupełnie odpowiada wymaganiom przyszłego lokatora.  Ksiądz Faujas już zdawał się nie słuchać tych słów. Krew nabiegła mu na policzki, zaperzył się, i prawie niezrozumiale z gniewa, zawołał zwróciwszy się do staruszki:  — Matko, czy słyszysz?... w mieszkaniu niema mebli!  Podczas tego zajścia stara kobiecina, opięta w wyszarzany, czarny wełniany szal, nie wypuszczając kosza trzymanego oburącz, okrążyła całe dolne mieszkanie państwa Mouret. Drobnemi krokami zaszła do kuchni i zatrzymawszy się na progu, rozejrzała się po czterech ścianach, zawieszonych rondlami, po półkach i stołach, wreszcie zawróciła się i podeszła do drzwi, wychodzących na ogród. Ogarnęła wzrokiem tara3, drzewa i uliczki, jakby to wszystko obejmowała w posiadanie i znów wróciwszy do stołowego pokoju, przystanęła przed wazą pełną gorącej zupy. Widok tego zastawionego stołu nęcił ją i zajmował tak dalece, iż syn powtórnie rzucił jej słowa:  — Matko, słyszysz?... czy słyszysz?... w mieszkaniu nie ma mebli. Będziemy musieli iść, nocować na mieście, musimy szukać hotelu.  Podniosła głowę a wyraz jej twarzy zdawał się mówić, iż nie uznaje tego potrzeby, albowiem zna już rozkład domu i znajduje, że można będzie wygodnie tu pozostać. Ruszyła więc tylko ramionami i znów pośpiesznie dreptać poczęła, zaglądając do kuchni, do ogrodu, z przystankami w stołowym pokoju przed wazą z dymiącą się zupą.  Mouret coraz widoczniej się niecierpliwił, widząc, że ani matka, ani syn nie śpieszą się z wyjściem na miasto dla znalezienia sobie tymczasowej kwatery. Po dłuższej chwili ogólnego milczenia — rzekł:  — Bardzo żałuję, że nie mamy łóżek zapasowych... Jest tam, gdzieś na strychu połamana sofa, i od biedy pani by mogła noc na niej przepędzić lecz dla pana dalibóg nie widzę innego sposobu, jak nocleg w hotelu...  Wreszcie stara pani Faujas raczyła przemówić głosem szorstkim, zdaniami urywanemi:  — Mój syn prześpi noc na sofie... Ja zaś jestem niewymagająca... Materac położony w kącie wystarczy mi jaknajzupełniej.  Ksiądz skinął głową na znak, iż przyłącza się do zdania matki. Mouret, zaskoczony tą jednomyślną zgodą, chciał protestować, pragnąc się ich pozbyć, lecz nowi lokatorzy tak byli swobodni i zadowoleni, iż zamilkł, wymieniając tylko spojrzenia z żoną, która również jak on zadziwioną była tem dwojgiem ludzi.  — Jutro, przy świetle dziennem, państwo będą mogli wybrać i kupić sobie meble stosowne do gustu, powiedział Mouret z odcieniem złośliwości. Teraz może państwo poczekają chwilę na tarasie, Róża tymczasem wyprzątnie owoce i przygotuje posłanie. Dzieci zanieście dwa krzesła na taras, tam będzie państwu dogodniej aniżeli tutaj.  Od chwili przybycia nowych lokatorów, dzieci spoglądały na nich ciekawie, nie ruszywszy się z po za stołu, przed którym zasiedli już do obiadu. Ksiądz zdawał się ich nie widzieć, lecz pani Faujas już kilkakrotnie zatrzymała się przed każdem z osobna i wpatrywała się w ich twarze, jakby chcąc przeniknąć myśli, zawierające się w tych młodych głowach. Posłyszawszy słowa ojca, dzieci szybko zerwały się z miejsca i wszystko troje poczęli wynosić krzesełka do ogrodu.  Lecz pani Faujas nie chciała usiąść i wysunęła się do salonu, by go zbadać dokładniej po pierwszych dość przelotnych oględzinach. Zachowywała się ona tak, jak ktoś zwiedzający dom, w którym wszystko jest na sprzedanie. Wtem posłyszała, że Róża poruszyła kuferek, stojący na kurytarzu. Wypadła natychmiast z salonu, rzucając w stołowym pokoju słowa:  — Zaraz tu wrócę. Tylko muszę iść pomódz Róży wnieść kuferek na górę.  Uspokoiwszy w ten sposób obecnych, znikła wgłębi kurytarza, jak ktoś należący do domowników. Ksiądz nawet nie odwrócił głowy i przypatrywał się spokojnie dzieciom, uśmiechając się do nich z wielką uprzejmością. Skutkiem tego uśmiechu twarz jego przybrała wyraz łagodny, zacierający ostrość rysów i surowość fałd, rysujących się na czole, oraz w kątach ust.  — Pani ma tylko tę trójkę dziatek? — spytał Martę, przybierając ton wielkiej życzliwości.  — Tak, mamy tylko troje dzieci — odrzekła Marta, nieco zmięszana spojrzeniem księdza, który wpił w nią swoje oczy, nadawszy im wyraz dobrodusznej otwartości.  Po chwili znów popatrzył na dzieci i rzekł jak by po namyśle:  — Ci dwaj młodzieńcy będą już niedługo dorosłymi ludźmi... A jakże tam szkoły... czy już ukończone?  Słowa te były zwrócone do Sergiusza, lecz Mouret odpowiedział za syna:  — Ten skończył już szkołę, chociaż jest młodszy. Lecz pomimo, że otrzymał maturę, wstąpił jeszcze na rok do szkoły, dla słuchania wykładu filozofii... to najmędrsza głowa w rodzinie... Za to ten drugi, to wielki nicpoń. Już obciął się przy składaniu egzaminu i nie wiem, kiedy go zda ostatecznie. Zawsze mu tylko zabawa w głowie, psie figle, ot, nicpoń i kwitę.  Oktawiusz słuchał słów ojcu ze swobodnym, wesołym uśmiechem, podczas gdy Sergiusz zarumienił się skutkiem wygłaszanych o sobie pochwał i spuścił skromnie oczy, pochyliwszy nieco głowę. Ksiądz patrzał jeszcze chwilę na chłopców, potem zwróciwszy się do Dezyderyi — rzekł z wielką łagodnością, jak do małego dziecka:  — Panienkę to poproszę, aby mnie odrazu chciała uważać za starego przyjaciela. Czy dobrze?..  Lecz Dezyderya nic nie odpowiedziała, tylko z przestraszoną miną podbiegła do matki i ukryła twarz na jej ramieniu. Marta przygarnęła ją z czułością i wytłomaczyła zachowanie się Dezyderyi, mówiąc ze smutkiem:  — Proszę, niechaj pan nie bierze jej za złe, iż jest nieco dzika... Ma lat czternaście, lecz nie męczymy jej nauką, bo ta dzieweczka pozostała małą dzieciną pod względem umysłowym... Lubi tylko zwierzęta i tylko niemi się interesuje.  Dezyderya, uspokoiwszy się po doznanem wzruszeniu, uniosła głowę i pozostając przytuloną do matki, odezwała się śmiało, patrząc księdzu w oczy:  — Dobrze, zgadzam się, niechaj pan będzie moim przyjacielem... Ale wpierw proszę mi powiedzieć zupełnie szczerze: czy pan nigdy nie dokucza muchom?  Słowa Dezyderyi wywołały ogólną wesołość a dziewczynka, jakby tem zachęcona do dalszej rozmowy — rzekła z wielką powagą:  — Oktawiusz dokucza muchom... nawet często zabija biedne, kochane muszki... To ile, to brzydko tak postępować ze stworzeniami.  Ksiądz Faujas usiadł i znać było po nim wielkie zmęczenie. Rad był ze spokoju i ciszy tchnącej z ogrodu i z przyjemnością patrzał na wyniosłe drzewa, których piękna zieloność łączyła się z głębią sąsiednich ogrodów i sadów. Był przy tem załziwiony, iż wśród miasta można napotkać tak ustronny zakątek.  — Jak tu miło i dobrze... szepnął, rozkoszując się wypoczynkiem, którego widocznie potrzebował a pogrążywszy się w dumaniu, drgnął cały, gdy Mouret — rzekł do niego, śmiejąc się głośno:  — Więc jeżeli pan pozwoli, to siądziemy teraz do obiadu, który na nas czeka.  Skutkiem zaś spojrzenia żony, dodał:  — Niechaj pan z nami siądzie do stołu... Tym sposobem unikną państwo kłopotu szukania obiadu w nieznanem mieście. Prosimy...  — Najuprzejmiej dziękuję. Ale nie jesteśmy głodni... bardzo państwu dziękujemy za ich uprzejmość.  Słowa te wyrzekł z wyszukaną grzecznością, lecz zarazem tonem stanowczym, niedozwalającym na ponowienie propozycyi.  Pozostawiono go na tarasie. Z zadowolnieniem obsiedli wszyscy stół, każdy zasiadł na swojem miejscu i Marta poczęła nalewać zupę. Żwawo wzięto się do łyżek, dzieci rozmawiały, jedząc. Mouret uradowany, że wreszcie siadł do stołu i załatwił się z lokatorami, był w wybornym humorze, opowiadał jakieś wydarzenie a Dezyderya, słuchając go, wybuchała wesołym, srebrzystym śmiechem. Przez okno rodzina przypatrywała się chwilami postaci księdza Faujas, który siedział nieruchomy na krześle, postawionem na środku tarasu. Zdawał się być pogrążonym w myślach i na pewno nie słyszał słów, dolatujących wyraźnie ze stołowego pokoju. Zdjął kapelusz dla ochłodzenia głowy, na którą właśnie spoglądała teraz Marta, siedząca najbliżej okna. Włosy miał krótko przystrzyżona i bielejące siwizną około skroni. Głowa ta zarysowywała się potężnie, była to raczej głowa żołnierza a połyskująca tonsura, krwawo opromieniona ostatniemi błyskami zachodzącego słońca, zdawała się być raną, zadaną w boju. Po chwili słoneczne światło zgasło i sylwetka księdza zapadła w cień, uwydatnił się natomiast jego profil, odcinając się wyraźną, czarną linią na tle popielatego, zapadającego zmroku.  Marta, nie chcąc odrywać służącej od wyprzątania górnych pokojów, wstała od stołu i przyniosła z kuchni drugą potrawę. Na korytarzu spotkała kobietę, której nie poznała na pierwszy rzut oka. Była to pani Faujas, lecz w odmiennem ubraniu. Włożyła biały czepek, płócienkową spódnicę, fartuch a na ramiona zarzucona żółta chusta, związana w tyle, nadawała jej wygląd starej służącej. Rękawy miała zakasane po łokcie, widocznie, iż nie próżnowała na górze, bo oddychała pośpiesznie, jak ktoś zmęczony zbyt szybką pracą. Z pod krótkiej spódnicy widać było jej nogi obute w wysokie, sznurowane trzewiki o fundamentalnej podeszwie, skutkiem czego kroki staruszki rozlegały się hałaśliwie po kurytarzu, wyłożonym kamiennemi płytami.  — Czy już pani rozgospodarowała się na noc? — spytała uprzejmie Marta.  — Albo to robota takie rozgospodarowanie! Raz, dwa i skończona praca.  Co rzekłszy, dość rubasznym tonem przeszła przez stołowy pokój i, zbliżywszy się do syna, siedzącego wśród tarasu, szepnęła o wiele łagodniej.  — Owidiuszu, już wszystko gotowe w twoim pokoju. Jeżeli chcesz, moje dziecko, to możesz iść na spoczynek.  On jednak jej nie słyszał, więc z lekka trąciła go w ramię, powtarzając wypowiedziane już raz słowa. Powstał, jakby nagle zbudzony i zauważywszy, że wieczór zaczyna być chłodny, poszedł za matką. Przechodząc koło drzwi od stołowego pokoju, gdzie w świetle lampy wszystko wydawało się jasne i ponętne, ksiądz przystanął i rzekł miękim swoim głosem:  — Raz jeszcze państwu dziękuję za ich łaskawą uprzejmość i najmocniej przepraszam za kłopot, jaki sprawiliśmy niespodziewanem przybyciem.  — Niechaj pan nie przeprasza i nie dziękuje! — zawołał Mouret. — To nam raczej niech państwo darują, iż z naszej winy będziecie mieli niewygodny nocleg.  Ksiądz się ukłonił a Marta drgnęła, spotkawszy się z jego wzrokiem. Miał on przenikliwe orle spojrzenie. Szare jego oczy błyskały chwilami dziwnem światłem, płomień ich przelotny można było porównać do iskry nagle odsłoniętej wśród szarości popiołu, lub do gorącej pochodni, ukazującej się znienacka i na krótko wśród gęstych ścieżyn uśpionego lasu.  — To jakaś uparta sztuka ten ksiądz i byle przed czem nie ustępuje z pola — rzekł Mouret, gdy się drzwi zamknęły za synem i matką.  — Muszą widocznie być w nędzy — szepnęła Marta.  — Oczywiście... przecież skarbów nie musieli z sobą przywieźć w tym łatanym kuferku i to w dodatku pustym... tam chyba naprawdę nic niema... kiedy poruszyłem go z miejsca zaraz mi ta myśl przyszła do głowy, taki mi się wydał lekki.  Uwagi pana Moureta, przerwała Róża, która wprost z góry wpadła do stołowego pokoju, pragnąc opowiedzieć, co widziała i słyszała a wszystko to wydawało się jej niezmiernie dziwne. Stanąwszy tuż koło stołu, przy którym jedli jej państwo, zawołała:  — Jeszcze też nigdy nie widziałam takiej kobiety! A to proszę państwa, ona już sześdziesiąt pięć lat niedługo skończy a pomimo to dzielna do roboty jak mało... Za kilka młodych taka jedna wystarczy, kiedy jest nagła robota. Sama rwie się, chcąc prędzej skończyć, powiadam, że tęga do roboty jak jaki koń...  — To ona ci pomogła przenieść owoce? — zapytał Mouret z wielką ciekawością.  — Spodziewam się, że pomogła i jak jeszcze pomogła! To warte było patrzenia! Zgarniała oburącz owoce do fartucha i to po tyle naraz, że myślałam, iż nie podźwignie, albo też że fartuch pęknie. Ale gdzie tam! Na niej ubranie trwałe takie same jak i na mnie. Z dziesiątek razy tak zniosłyśmy owoce w fartuchach, mnie już i ręce ścierpły i sama ledwo tchu złapać mogłam, patrzę na nią a ona nic. Chwacka kobieta. I tylko zrzędzi, że robota powoli się wlecze. A to ją tak zaczęło korcić, że z przeproszeniem państwa, poczęła kląć.  Opowiadanie Róży bawiło pana Moureta, który po chwili zapytał, przerywając rozpoczęty wątek:  — A jakże poradziłyście sobie z przygotowaniem posłania?...  — To nie ja słałam, to ona. Tyle tylko powiem państwu, że warto widzieć jaka chwacka! Jak to ona przewraca materace! Bierze za jeden koniec, podrzuca w górę jakby piłeczkę a tu i materac sam się odwróci i jeszcze spadnie, jakby go przypasował na to właśnie miejsce, gdzie należy. A jaka staranna przytem, jaka uważna! Jeszcze nigdy nie widziałam, aby kto umiał tak słać łóżko. Obciągnęła prześcieradło na materacu, tak że sam pan Jezus mógłby się położyć i takżeby chyba nie narzekał. Przyniosłam na górę cztery kołdry, to synowi zostawiła trzy a sobie tylko jedną wzięła. To samo było z poduszkami, jemu obydwie położyła... o, dba ona o niego, dba... jakby o jaką świętość albo o małe dzieciątko...  — A na czem ona będzie spała?... Czy na gołej podłodze?...  — Przygotowała sobie jakiś barłóg w kącie, nieprzymierzając jakby dla jakiego psa. Najgorszy materac rzuciła przez próg do drugiego pokoju i powiedziała, że będzie spała, jak w raju. W żaden sposób nie mogłam jej namówić, aby sobie wygodniej posłała. Powiedziała mi, że jej nigdy nie jest zimno i że głowę ma tak twardą, iż chociażby ją na noc złożyła na kamieniu, to także spać będzie jak na poduszce. Zaniosłam im na górę karafkę z wodą, szklanki i cukier, tak jak pani mi rozkazała... podziękowali a potem odeszłam. O, to jacyś ludzie całkiem odmienni od tutejszych...  Róża podała resztę obiadu, który dziś wyjątkowo się przedłużył. Tematem ogólnej rozmowy byli nowo przybyli lokatorzy. Fakt ten przerwał monotonny spokój życia rodziny Mouret. Każdy teraz dorzucał swój pogląd, swoje spostrzeżenia uczynione nad księdzem Faujas i starą jego matką; zwłaszcza Mouret, lubujący się w rozwałkowywaniu miejskich ploteczek, silił się na dowcipy, śmiał na całe gardło i łokcie położywszy na stół, powtórzył przynajmniej po raz dziesiąty:  — Nie ma co mówić, Besançon złożyło miastu Plassans wspaniały podarunek, przysyłając takiego księdza! Czyście widzieli jego sutanę z tyłu?... Powiadam wam, taka wysiedziana, że aż wstyd bierze patrzeć! Wątpię, by nasze dewotki zaczęły się roić koło tej obdartej sutany! Wogóle dewotki kręcą się około ładnych księży, przybranych w ładne sutany.  — Ksiądz ma dziwnie łagodny głos, gdy mówi uprzejmie — rzekła Marta, która była kobietą wyrozumiałą i współczującą nędzy.  — Tak, ma głos łagodny, gdy mówi uprzejmie, ale słyszałaś go przecież jak huknął opryskliwie gdy się dowiedział, że mieszkanie jest puste! Jemu się chciało meblowanego mieszkania za sto piędziesiąt franków rocznie! To mi frant! Jestem ciekaw, jak się też umeblują?... Lecz byle mi płacili, reszta mnie nie obchodzi... w najgorszym razie odwołam się do księdza Bourette... przecież to on wyszukał mi takich lokatorów.  Rodzina państwa Mouret gardziła dewocyą. Nawet dzieci zaczęły się wyśmiewać z księdza i jego matki. Oktawiusz naśladował ją, wyciągając szyję i rozglądał się po kątach, zupełnie z jej giestami. Dezyderya śmiała się serdecznie, patrząc na miny brata.  Sergiusz, o wiele od nich poważniejszy, zaczął bronić „tych biednych ludzi nowo przybyłych“.  W zwykłych okolicznościach Mouret kładł się spać o godzinie dziesiątej, siady wał nieco dłużej jedynie wtedy, gdy mógł grać w pikietę. Dziś wszakże było po jedenastej a Mouret nie ruszył się jeszcze z miejsca, przedłużając gawędkę o niezwykłych wydarzeniach, zaszłych w ich domu. Dezyderya, osunąwszy głowę na kolana matki, spała od kwadransa, chłopcy poszli również na spoczynek do swojego pokoju, lecz Mouret opierał się senności i, siadłszy naprzeciwko żony, nie przestawał mówić. Niespodziewanie zaskoczył ją pytaniem:  — Jak myślisz, w jakim on wieku?...  — Kto? szepnęła Marta, otwierając szerzej, zmęczone sennością oczy.  — Jak można się pytać kto?... Wszak nie kto inny tylko ksiądz Faujas. Podług mnie musi mieć około czterdziestu a może ma nawet ze czterdzieści pięć lat. Tęgi chłop. Do czego to podobne, aby taki silny, jak dąb, mężczyzna nakładał na swój grzbiet sutanę! Czy nie piękniej by mu było w wojskowym mundurze! Ręczę, że wyglądałby wcale inaczej!  Na krótką chwilę zamilkł, Marta nie podtrzymywała rozmowy, pragnąc iść się położyć. Lecz milczenie nie trwało długo. Mouret znów zaczął głośno rozważać z wielką powagą:  — Przyjechali pociągiem, przybywającym do Plassans o trzy kwadranse na siódmą wieczorem. Mieli więc zaledwie czas, by na chwilę wstąpić do księdza Bourette’a i zaraz zjawili się u nas... Ręczę, że nie jedli obiadu. To jasne jak słońce. A że nie jedli na mieście, pożegnawszy się z nami, ręczę także, boć przecież bylibyśmy słyszeli ich kroki na schodach i w sieni... więc nie wychodzili, pozostali u siebie na górze. Doprawdy, chciałbym wiedzieć, jak się też urządzili z jedzeniem?... bo nie przypuszczam, aby byli na czczo... musieli coś jeść...  Przed chwilą weszła do stołowego pokoju Róża, sprzątała powoli, chcąc się doczekać, by państwo Mouret ztąd wyszli, przedtem bowiem nie zamykano drzwi i okien, wychodzących na ogród. Słysząc rozpamiętywania, głośno czynione przez swego pana, rzekła:  — A ja wiem, gdzie oni jedli.  Mouret zwrócił się żywo ku niej, pytając:  — Zkąd wiesz?... jakim sposobem?  — Dopiero co poszłam znów na górę, chcąc ich zapytać, czy czego nie potrzebują. Ale nie słysząc najmniejszego szelestu, nie śmiałam pukać do drzwi, bo myślałam, że się już położyli. Pragnąc się przekonać, spojrzałam przez dziurkę od klucza...  — Różo! jak mogłaś uczynić coś podobnego! Ależ to szkaradnie z twojej strony — zawołała surowo Marta. — Czyliż nie wiesz, że tego nie lubię, wszak nieraz ci to mówiłam...  — Daj pokój Róży — przerwał Mouret, który w każdej innej okoliczności byłby się oburzył postępkiem podglądania pod drzwiami, tym razem wszakże ciekawość wzięła górę i byłby rad pochwalić niedyskretność Róży. Zwrócił się więc do niej i zapytał z zajęciem:  — Więc patrzałaś przez dziurkę od klucza?  — Tak. Ale zrobiłam to dla ich dobra.  — Najzupełniej ci przyznaję, że byłaś powodowana chęcią przysłużenia się im w razie potrzeby. Ale cóż zobaczyłaś?... Czy dobrze pamiętasz?... Mów... Cóż oni robili?...  — Jedli, proszę pana. Tak jedli. To jest rzeczywista prawda. Jedli, siedząc na sofie, którą zamieniliśmy na łóżko. Otóż pani Faujas rozłożyła serwetę na kołdrze a obok na poduszce leżała butelka z winem. Popijali wprost z butelki i za każdym razem, kładli ją znów bokiem, opierając szyjkę na poduszkach.  — Ale cóż jedli?  — Dobrze nie wiem, lecz zdaje mi się, że to musiał być kawałek pasztetu, który stara rozwinęła z jakiegoś dziennika. Mieli także jabłka, ale jakie! Boże zmiłuj się, małe, brzydkie, nic niewarte... państwoby takich jabłek nigdy nie jedli!  — Musieli z sobą rozmawiać?... Cóż oni mówili, tylko powtórz dokładnie...  — Kiedy proszę pana, oni z sobą wcale nie mówili. Stałam podedrzwiami przynajmniej kwadrans i nie słyszałam ani słowa... Ani stówka nie pisnęli... ani jednego słówka... Ale za to jedli, oj jedli, jakby od trzech dni nie nie mieli w ustach.  Martę gniewała ciekawość męża. Czuła całą niewłaściwość jego pytań. Wstała więc i, rozbudziwszy Dezyderyę, zabierała się do odejścia do swego pokoju. Nareszcie i Mouret powstał z krzesła, słuchał wszakże pilnie dalszego opowiadania Róży, która, będąc dewotką, mówiła teraz przyciszonym głosem:  — Biedny księżyna musiał być porządnie głodny! Matka podsuwała, mu coraz to świeże kawałki a on jadł i jadł. Spojrzałam na matkę a ta wpatrzona w syna, radowała się, sądząc z wyrazu jej twarzy... Widać cieszyła się, że mu smakuje. Ja też rada jestem, że on sobie spocznie po dzisiejszej podróży... będzie mu wygodnie spać w czystej pościeli... Boję się tylko, że w jego pokoju bardzo pachnie owocami. A to przykry wyziew... kwas... czuć jakby przegniłe jabłka i gruszki... Oj niewesoły ma on pokój sypialny! Prócz posłanej sofy nie ma tam mebla ani kawałka. Ja się będę bała, żeby mu nie przytrafiło się co złego; całą noc nie zgaszę światła... zawsze to daleko bezpieczniej, gdy człowiek czegoś się obawia.  Mouret mniej był ciekawy osobistych wrażeń i myśli Róży, więc wziął swoją świecę i zapalił ją, by pójść do siebie. Pierwej wszakże poczuł potrzebę wypowiedzenia ogólnej treści własnych swoich wywodów, więc stanąwszy przed Różą z miną człowieka, który naraz wpadł w seryę zdarzeń dotychczas dla sobie nieznanych, rzekł z głębokiem przekonaniem:  — Wszystko to są rzeczy niespodziane i zupełnie nadzwyczajne!  Wszedł na górę do sypialnego pokoju; Marta już spała a on nie przestawał nadsłuchiwać szelestów, mogących go dolecieć z drugiego piętra. Pokój sypialny był wprost pod pokojem księdza Faujas. Wkrótce posłyszał, iż ktoś otworzył okno na drugiem piętrze. Ta drobna okoliczność zaciekawiła go niezmiernie.  Uniósł głowę i chociaż był bardzo śpiący, postanawiał oprzeć się senności, byle posłyszeć inny jaki szelest. Obciął wiedzieć, jak długo ksiądz Faujas wyglądać będzie przez otwarte okno. Lecz sen go zwyciężył i Mouret chrapał już w najlepsze, gdy zgrzytnęła z cicha zasuwka, zamykającego się okna w pokoju na drugiem piętrze.  Ksiądz Faujas z rozkoszą stał w otwartem oknie, chłodząc pałające czoło i wpatrując się w ciemności nocy. Pozostał tak długo, rad iż nareszcie pozostał tylko sam z sobą, ze swemi myślami, które zwykle ciężką chmurą fałdowały mu oblicze. Czuł, iż domownicy tego domu, do którego wszedł po raz pierwszy przed kilku godzinami, śpią teraz wszyscy. Zdawało mu się, iż słyszy regularny oddech śpiących dzieci, łagodne tchnienie zacnej ich matki, oraz chrapanie ojca. Chłonął w siebie orzeźwiające powietrze nocy i podniósłszy głowę, osadzoną na atletycznym karku, chciał rozeznać wśród ciemności całość uśpionego miasta. Patrzał wyniośle i jakby ze wzgardą. Patrzał, lecz dostrzedz mógł niewiele, bo drzewa ogrodów zasłaniały mu horyzont czarną, zbitą masą gałęzi. Były to wyniosłe drzewa w ogrodzie podprefektury. Natomiast jabłonie i grusze w sadzie pana Rastoil rozstawione były z rzadka a powykręcane, wydłużone ich pędy zarysowywały się wyraźniej, oddzielnie. Po za niemi zaległo morze ciemności, nicość, z której żaden szmer nie dolatywał. Miasto, w tych spowiciach utulone, spało cichutko, jak dziecko w kolebce.  Ksiądz Faujas wyciągnął przed siebie potężne swe ręce i ramiona, grożąc, czy też szydząc, jakby chciał przycisnąć cafe Plassans do łona, by je zgnieść w straszliwym uścisku i szepnął sam do siebie:  — Głupcy, uśmiechali się dzisiejszego wieczoru, widząc mnie, idącego ulicami miasta!

Rozdział III

Nazajutrz Mouret wstał z rozbudzoną ciekawością i z silnem postanowieniem śledzenia swoich nowych lokatorów. Szpiegowanie ich miało mu zająć poranne godziny, które spędzając w domu, zużywał na gderanie żony i dzieci, na wałęsanie się po ogrodzie i pokojach, z chęcią spostrzeżenia czegoś nieprawidłowego a dającego tem samem podstawę do nowych łajań i poswarek. Lecz teraz wszystko przybierze nową postać. Wymyślił sobie zabawkę pod postacią lokatorów i przez jakiś czas wywoła to w nadziei, że pożądaną odmianę, wyrywającą go z rozpaczliwie nudnej monotonności codziennego, dotychczasowego życia. Zwykł był głosić, że tych, co noszą czarne opończe nie poważa i nie lubi, pierwszy wszakże ksiądz, którego miał odtąd spotykać pod swoim dachem i o każdej godzinie, zajął go niezmiernie. Ten ksiądz wniósł z sobą do domu coś tajemniczego, nieznanego a jakkolwiek Mouret udawał zucha, wyznając, że jest wolteryaninem, drżał jednak przy lada okazyi i dziwił się wszystkiemu jak na mieszczucha przystało.  Na drugiem piętrze domu panowała najzupełniejsza cisza. Mouret wychodził do sieni, wstępował na schody, nadsłuchiwał, lecz wszystko napróżno. Postanowił więc iść na strych. Przesuwając się wzdłuż mieszkania na drugiem piętrze, zdawało mu się, iż usłyszał lekkie stąpanie nóg. Ten ktoś musiał być w pantoflach. Mouret doznał wielkiego wzruszenia. Szelest jednak natychmiast ucichł. Nie mogąc się doczekać najlżejszej oznaki życia, Mouret zszedł z drugiego piętra i poszedł do ogrodu. Przypuszczał, że z altany, obrosłej winem będzie mógł podpatrywać swoich lokatorów, altana bowiem znajdowała się w głębi ogrodu, wprost domu. Gdy podniósł oczy na wysokość drugiego piętra, spotkał go zawód. Pani Faujas, nie mając firanek, zasłoniła szyby prześcieradłem.  Mouret wrócił do domu na śniadanie i nie ukrywał swego złego humoru.  — Czyżby oni pomarli tam nagórze?... — rzekł krając chleb dzieciom. Czyś ich także nie słyszała, ani nie widziała?  — Nie — odrzekła Marta. Lecz prawdę mówiąc, nie zważałam, więc nic nie wiem.  Wtem Róża zawołała na głos z głębi kuchni:  — Już sporo czasu jak wyszli i jeżeli prędko chodzą, to już muszą być daleko!  Mouret przywołał natychmiast kucharkę i począł stawiać jej pytania, na które odpowiedziała:  — Tak proszę pana, oboje wyszli na miasto, najpierw wyszła matka a potem syn. Wysunęli się tak cichutko z domu, że na pewno nie byłabym wiedziała, kiedy się to stało, lecz musieli, wyszedłszy na ulicę, przechodzić koło okna od kuchni, więc dostrzegłam ich cień... Wybiegłam natychmiast za nimi, lecz już byli daleko... znikli w ulicy, jakby się ulotnili...  — Jakie to wszystko dziwne!... Jakie dziwne... Ale gdzie ja byłem wtedy, że o niczem nie wiem?  — Zdaje mi się, że pan był właśnie wtedy w ogrodzie... w głębi ogrodu, przy altanie obrosłej winem... pan oglądał, czy będziemy mieli dużo winogron tego roku...  Więc nawet od Róży niewiele się dowiedział! i przepuścił okazyę widzenia lokatorów, bo mógł ich widzieć, gdy wychodzili z domu. Wszystko to sprawiło, iż Mouret wpadł w humor jeszcze gorszy. Zaczął wymyślać na księży: jest to zbiór ludzi żyjących kosztem drugich, wiecznie coś ukrywają, wiecznie czegoś się strzegą, sam dyabeł nie zrozumie czego oni właściwie chcą; a przytem jakie głoszą zasady! Jacy są śmieszni z tą swoją wstydliwością, którą posuwają do takiej przesady, iż nikt nigdy nie widział myjącego się księdza. Mouret zaczął żałować, iż wynajął mieszkanie księdzu, powstał gniewnie od stołu i krzyknął na żonę:  — Ty jesteś powodem tego, co się stało!  Marta chciała zaprzeczyć, przypominając mu wczorajszą rozmowę, lecz podniosła tylko oczy, spojrzała na niego, nie przerywając milczenia, sądząc, iż nie należy podtrzymywać sprzeczki, która mogłaby zatrzymać męża w domu. Mouret ociągał się dziś z wyjściem. Było to wbrew jego codziennym zwyczajom. Zaczął marudzić, chodząc to po domu, to po ogrodzie, wyrzekał na nieporządek i marnotrawstwo swej rodziny... wszystko szło na marne... Potem wybuchnął gniewem na synów, utrzymując, że wyszli z domu przynajmniej o pół godziny za wcześnie, dla czego?.. kiedy szkołę otwierają zawsze jednakowo regularnie co do minuty.  Dezyderya, zbliżywszy się do matki, spytała ją, szepcząc jej do ucha:  — Czy ojciec dziś nie wychodzi na miasto?... Jeżeli zostanie w domu, to zanudzi nas na pewno!  — Cicho, mała, nie trzeba tak mówić o ojcu — rzekła Marta.  Wreszcie Mouret wspomniał o ważnym interesie, który należało dziś ukończyć, tak więc był zmuszony wyjść, chociaż czuł potrzebę wypoczynku, ani chwili nie miał swobodnej... Narzekając na los, wyszedł z domu, zmartwiony rzeczywiście, iż nie będzie mógł śledzić lokatorów z drugiego piętra.  Gdy wrócił wieczorem, spytał gorączkowo, nie zdejmując nawet kapelusza:  — Cóż ksiądz?.. Co słychać na górze?...  Marta siedziała w zwykłym swym kąciku na tarasie i coś szyła, głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę i powtórzyła prawie machinalnie:  — Ksiądz?... Ach tak, ksiądz Faujas... Nie widziałam go przez dzień cały, lecz przypuszczam, że się już rozgospodarował. Róża mi mówiła, że przyniesiono meble przez niego zakupione.  — Otóż stało się, czego się najwięcej obawiałem... Przyniesiono meble podczas mojej nieobecności a przecież należałoby wiedzieć, co są warte, jak wyglądają, bo te meble stanowią dla mnie gwarancyę. Niestety, wiem aż nadto dobrze, iż ty nie jesteś zdolną zastąpić mnie w ważniejszych okolicznościach mogących zajść w domu... niech wszystko przepada, byłeś mogła siedzieć wygodnie w swym fotelu... lecz na niedołęztwo rady nie ma, jaką jesteś, taką zostaniesz.. Różo! Różo!...  A gdy nadeszła kucharka, spytał:  — Przyniesiono meble dla lokatorów z drugiego piętra?  — Tak panie, przywieziono je w wózku. Poznałam natychmiast wózek i człowieka, który go ciągnął. Meble pochodzą od starego tandeciarza, handlującego w budzie niedaleko targu... Wreszcie wózek ojca Bergasse zna całe miasto. Lecz co do mebli, to nasz ksiądz nie zakupił ich zanadto. Wózek nie musiał być ciężki, chociaż na zakrętach i pod górę, pani Faujas popychała z tyłu, chcąc ulżyć tragarzowi.  — Czyś widziała przywiezione meble? Czyś je dokładnie obejrzała? Czyś je policzyła? — Naturalnie proszę pana, żem tak. zrobiła, przecież wiedziałam, że pan wróci do domu i zaraz pocznie się rozpytywać. Więc skoro wózek przystanął, wyszłam przed dom i siadłam przy wejściu. Musieli więc wszystko koło mnie przenosić. Widziałam, że to im było nie na rękę, i pani Faujas kręciła się, chcąc, bym sobie poszła, lecz ani drgnęłam... Otóż wnieśli naprzód żelazne łóżko, komodę, dwa stoliki, cztery krzesła... I na tem koniec.. Wszystko to stare, reparowane... nie wiem, ile zapłacili, lecz jabym stu franków nie dała za te rupiecie...  — Dziwię się, moja Różo, iż widząc, co się dzieje, nie zawiadomiłaś pani... przecież nie możemy wynajmować mieszkania w takich złych dla nas warunkach... jak nie zapłacą komornego, to na czemże będę poszukiwał moich pieniędzy? Natychmiast biegnę do księdza Bourette’a i opowiadam mu rzecz całą... niechajże radzi, kiedy mi tyle biedy narobił...  Zżymał się, stukał, wychodził i znów powracał, nie dając do siebie dostępu, wreszcie Marta, korzystając z chwilowego uspokojenia, wynikłego z potrzeby nabrania tchu, rzekła dla powstrzymania go w rozpędzie:  — Nie unoś się niepotrzebnie... oni zapłacili z góry za pierwsze półrocze.  — Jakto... zapłacili?.. — spytał gniewnie i z pewnem rozczarowaniem.  — Tak, pani Fasjas zeszła z góry i oddala mi pieniądze.  Mówiąc to, Marta wyjęła z szufladki, w której, miała swoje przybory do szycia, paczkę pięciofrankówek srebrnych, zawiniętych starannie w kawałek starego dziennika. Mouret przeliczył pieniądze i przekonawszy się, że jest naprawdę siedemdziesiąt pięć franków — szepnął znacznie uspokojony: — Kiedy płacą, to wszystko dobrze... mogą sobie robić, co tylko przejść im zechce przez głowę... Ale cóż to za dziwni ludzie!... Że wyglądają na ludzi bardzo ubogich, to nie ulega wątpliwości... lecz niemało jest ludzi biednych a jednakże zachowujących się inaczej... po cóż nadawać sobie pozór ludzi podejrzanych, zdziwaczałych...  — Pani Faujas spytała się także — mówiła dalej Marta — czybyśmy nie chcieli sprzedać jej sofy, na której spał dzisiaj jej syn. Odpowiedziałam, że może sofę zatrzymać u siebie, bo tymczasowo zupełnie sofy nie potrzebujemy...  — Bardzo dobrze zrobiłaś... Lokatorom należy się względność... Mnie, widzisz, zawsze gniewają księża, z powodu braku szczerości... nigdy człowiek nie wie, co oni myślą, co zamierzają... prawdziwe skaranie boskie z takimi ludźmi... Lecz po zatem są między nimi ludzie wielkiej wartości.  Otrzymane pieniądze wpłynęły znacznie na złagodzenie jego zapatrywać. Począł żartować z Sergiusza, który znów był wczytany w sprawozdanie Misji w Chinach. Podczas obiadu był wesoły i widocznie starał się, by ani razu nie wspomnieć o lokatorach z drugiego piętra. Lecz gdy Oktawiusz powiedział, że spotkał księdza Faujas wychodzącego z pałacu biskupiego, Mouret, nie mogąc już dłużej panować nad swoją chęcią mówienia o nowo przybyłych, zabrał głos i gorączkowo roztrząsał drobiazgowe okoliczności, o których już mówił kilkakrotnie przed obiadem. Naraz, widocznie zastanowił się nad samym sobą i silnie się zawstydził swojej paplaniny. Mouret bowiem, jakkolwiek posiadał umysł drobiazgowy człowieka, który całe życie trudnił się handlem w prowincyonalnem, spokojnem miasteczku, wszakże miał poczucie sprawiedliwości w sądzie o ludziach i rzeczach, co wypływało u niego ze zdrowego rozsądku, znamionującego istotną treść jego charakteru.  — Prawdę powiedziawszy — rzekł, biorąc lichtarz z zamiarem udania się na spoczynek do swego pokoju — nie należy wtrącać się do spraw cudzych, niechajże więc ksiądz Faujas i jego matka tyją według swoich upodobań, nam nic do tego. Już mnie znudziło to bezustanne gadanie o tych ludziach. Umywam ręce i zostawiam ich w spokoju.  Tak minął cały tydzień. Mouret powrócił do dawnego trybu życia. Włóczył się po domu z kąta w kąt, gderał, napominał dzieci a całe popołudnie spędzał na mieście, trudniąc się interesami dla własnej przyjemności, szczegółów zaś o tem co robił, nie opwiadał nikomu. Wracając na obiad, rozmawiał chętnie, śmiał się, jadł i wcześnie chodził spać, z miną człowieka zadowolnionego z życia, które toczyło się cicho, bez wstrząśnień i niespodzianek, zamącających poprzedni spokój domowy. Życie w tych warunkach przedstawiało coś martwego, zakrzepłego. Marta całemi dniami siadywała na tarasie przed stolikiem od roboty, Dezyderya bawiła się tuż obok matki. Chłopcy wracali dopiero wieczorem, wnosząc z sobą nieco świeżego powietrza i młodzieńczej werwy. Róża, chodziła po domu z twarzą wiecznie niezadowoloną, gderając na wszystkich i na wszystko. Ogród zaś, taras i stołowy pokój tchnęły pogodą i spokojnem uśpieniem.  Co jakiś czas Mouret mówił do żony:  — Widzisz, moja droga, żeś się myliła, sądząc, iż spokój nasz domowy zostanie zakłócony przez wprowadzenie pod nasz dach obcych przybyszów. Wynająłem drugie piętro a w życiu naszem nie zaszła najmniejsza zmiana. Możnaby nawet powiedzieć, że nam jest lepiej, bo dom stał się przez to mniejszy, szczęśliwszy.  Chodząc po ogrodzie, Mouret spoglądał ku oknom drugiego piętra, lecz po przez gęste firanki zawieszonych przez panią Faujas zaraz nazajutrz po przybyciu, nic nie można było dostrzedz. Nigdy żadna z tych firanek nie drgnęła z miejsca, opadały wzdłuż szyb sztywno, chłodno, z zakrystyjną, świątobliwą skromnością. Po za niemi musiało być głucho, samotnie, po klasztornemu. Od czasu do czasu jedno z okien drugiego piętra uchylało się i widniała wtedy plama, oznaczająca sufit wynajętego mieszkania. Mouret, całemi godzinami czatował, by ujrzeć chociażby rękę otwierającą lub zamykającą okno, lecz nigdy nic nie dostrzegł, zauważył tylko, iż zawiasy okna nie wydają najmniejszego hałasu. Wogóle, sądzićby można, iż w mieszkaniu na drugiem piętrze, nigdy nie było nikogo.  W przeciągu całego pierwszego tygodnia, Mouret nie spotkał się ani razu z księdzem Faujas. Ta wieczna nieobecność, czy niewidzialność człowieka, żyjącego tuż obok niego, poczynała go drażnić i coraz silniej niepokoić. Chciał tego nie okazywać, starał się wyglądać obojętnie, lecz ciekawość przemogła i począł znów zadawać indagacyjne pytania.  — Więc ty również jak i ja, nigdy ich nie widujesz? — zapytał się żony.  — Zdaje mi się, że widziałam go wczoraj, gdy wracał z miasta. Pewną wszakże nie jestem, bo matka jego nosi także czarne suknie, więc może to była ona.  Mouret zarzucił żonę pytaniami, tak iż była zmuszoną powiedzieć mu wszystko, co wiedziała.  — Róża mówi, że ksiądz Faujas wychodzi codziennie ze swojego mieszkania... prawie połowę dnia spędza po za domem. Co zaś do jego matki, to Róża powiada, że jest to zegar a nie kobieta. Codziennie o godzinie siódmej rano z koszem w ręku śpiesznie biegnie do miasta za sprawunkami. Musi ona w tym koszu przynosić zapasy wszelkiego rodzaju, zarówno mięso, chleb, wino, jak i węgle, bo nigdy żaden przekupień nie przynosi im żywności. W obejściu bardzo są grzeczni. Róża powiada, iż ją pozdrawiają przy każdem spotkaniu. Najczęściej jednak wychodzą tak cichutko, iż nie można dosłyszeć ich kroków.  — Wątpię, by mogli smacznie jadać... bo nawet ich mieszkanie sprzeciwia się prowadzeniu całkowitego gospodarstwa.  Mouret był niezadowolniony, zauważył bowiem, że prawie niczego się od żony nie dowiedział.  W kilka dni później, Oktawiusz, wróciwszy do domu, powiedział, iż widział księdza Faujas, wchodzącego do kościoła św. Saturnina. Mouret zalał synowi całą seryę pytań: jakie ksiądz Faujas sprawia wrażenie na ulicy, jaki ma wygląd, czy ludzie patrzą na niego, czy się za nim obracają, co mówią, z kim on rozmawia i po co właściwie chodzi do kościoła?  Oktawiusz zanosił się ze śmiechu i zauważywszy, iż nie zdoła odpowiedzieć na tyle pytań rzekł:  — Otóż mogę ojca zapewnić, iż na słońcu sutana księdza Faujas wygląda przerażająco nędznie. Jest przytem cała ruda. Zauważyłem, iż zapewne skutkiem tego księżyna biegnie tuż pod domami, w cieniu, bo tym sposobem sutana wydaje się czarniejszą aniżeli jest w istocie. Chodzi szybko, ze spuszczoną głową, jakby chciał uniknąć wszelkiego spotkania. Gdy przechodził przez plac, jakieś dwie dziewczyny zaczęły się z niego głośno wyśmiewać. Podniósł głowę i popatrzył na nie z wyrazem wielkiej dobroci. Sergiuszu i ty musiałeś zauważyć, jak on łagodnie na nie patrzył?...  Sergiusz potwierdził to ostatnie spostrzeżenie brata i rzekł, że tak jak Oktawiusz widział kilkakrotnie księdza Faujas na mieście. Szedł zawsze szybko, z nikim się nie witał i z nikim nie rozmawiał, widocznie jeszcze nie znał żadnego z mieszkańców Plassans. Może chodził tak szybko i z głową opuszczoną na piersi, bo wstydził się swego wielkiego ubóstwa, albo też cierpiał, słysząc drwinki a raczej przeczuwając je ze stron wszystkich.  — Więc kpią z niego na mieście? — zawołał Mouret z wybuchem gorączkowej ciekawości.  — Ja nie wiem — rzekł Oktawiusz — mnie się nikt o niego nie dopytywał.  — Ale wiem na pewno, że całe miasto zajęte jest księdzem Faujas, mówił w dalszym ciągu Sergiusz. Siostrzeniec księdza Bourette’a powiedział mi, że ksiądz Faujas niedobrze jest widziany przez osoby duchowne i świeckie przy kościele św. Saturnina. Ulega losowi księży przybywających z daleka i nie mających znajomości. Razi przytem swem wielkiem ubóstwem. Należy wszakże przypuszczać, iż zczasem ludzie do niego przywykną i pozostawią go w spokoju. Pierwsze czasy są najgorsze, każdy chciałby coś wiedzieć i ztąd wynika, że gadają więcej niż warto. Biedne człowieczysko!  Marta zaleciła chłopcom, aby się wystrzegali odpowiadać na pytania, stawiane im przez ludzi chcących zaspokoić swą ciekawość w tej mierze.  — A cóż ty chcesz, aby nasi chłopcy mówili! Przecież nic o księdzu Faujas nie wiemy, więc nie możemy zaspakajać niczyjej ciekawości.  Od tej chwili Mouret, bynajmniej nie zdając sobie sprawy z niewłaściwości swego postępowania, wybadywał synów za ich powrotem do domu, czy nie spotkali lokatora z drugiego piętra, i czy co nowego o nim nie posłyszeli. Wykierował on tym sposobem obu chłopców na bezwiednych szpiegów, wiecznie śledzących każdy krok księdza. Mieli wyraźny rozkaz ojca, by szli za księdzem, ilekroć spotkają go na mieście, i by wypytywali ludzi przy każdej sposobności. Wszakże i tą drogą Mouret niewiele się dowiedział. Mieszkańcy miasta zainteresowali się w pierwszej chwili tym świeżo przybyłym wikaryuszem, nieznanym w całej dyecezyi, lecz zwolna ciekawość ustawała, nie mając żadnej podniety. Przestano zważać na wytartą sutanę „biednego człowieka“ a gdy ktoś o nim wspomniał, pomijano z lekceważaniem temat rozmowy tak mało zajmujący. Wiedziano ogólnie, iż codziennie ksiądz Faujas szedł prosto z domu do katedry a załatwiwszy swoje czynności, powracał do siebie temiż samemi ulicami. Oktawiusz mówił, śmiejąc się, iż najniezawodniej już zdołał on poznać każdy kamień bruku i że nawet musi wiedzieć ilość kamieni na każdej ulicy.  Mouret postanowił zużytkować Dezyderyę. Wszak ona zawsze była w domu, więc mogła zawrzeć znajomość z lokatorami. Zawołał Dezyderyę i zaczął z nią chodzić po ogrodzie, słuchając jej szczebiotania. Zadawał jej pytania, jakby od niechcenia, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot, który go najżywiej obchodził, lecz okazało się, że dziewczynka, bawiąca się zawsze przy boku matki, nic zgoła nie wiedziała o ludziach, mieszkających na drugiem piętrze. Rzekł więc do niej:  — Słuchaj, Dezyderyo, jutro, gdy zobaczysz, że u nich okno jest otwarte, zaczniesz bawić się piłką i niby przypadkiem, rzucisz piłkę do ich pokoju a wtedy zaraz pobiegniesz na górę, prosząc, by ci ją oddali.  Nazajutrz, Dezyderya rzuciła piłkę. Lecz zaledwie zrobiła kilka kroków, by wbiedz do domu i iść na górę, gdy piłka, rzucona z okna niewidzialną znalazła się na tarasie tuż u stóp dziewczynki. Wieczorem, powiadomiła ojca o całej tej sprawie i Mouret począł wątpić, by można było zawiązać sąsiedzkie stosunki z lokatorami, którzy najwidoczniej pragnęli żyć samotnie, z nikim nie zawierając znajomości. Mouret czuł się podrażniony dziwacznością swoich lokatorów, liczył bowiem na pewno, iż za pomocą Dezyderyi zwalczy ich dziki upór. Ta drobna okoliczność podnieciła jego ciekawość, rozbudzoną teraz do najwyższego stopnia. Pragnąc koniecznie cośkolwiek wiedzieć, począł wybadywać Różę, wchodził więc coraz częściej do kuchni i miewał z kucharką długie, szeptem wiedzione rozmowy. Marta uczyniła mu uwagę, iż postępuje bez taktu, lecz uniósł się gniewem, zaczął się wypierać, posuwając do najwyraźniejszego kłamstwa. Poczuwając się wszakże do winy, ukrywał teraz przed żoną swoje schadzki ze starą kucharką, z którą rozmawiał o księdzu Faujas w wielkiej tajemnicy, cichaczem.  Pewnego ranka, Róża skinęła na niego znacząco, spiesznie więc wemknął się do kuchni. Róża zamknęła ostrożnie drzwi, mówiąc szeptem:  — Już chyba od godziny czatuję na pana a tu pan jakby na złość nie wychodzi ze swego pokoju!  — Czy wiesz co ciekawego?... Mów, mów!  — Zaraz pan zobaczy... wczoraj wieczorem rozmawiałam co najmniej przez godzinę z panią Faujas!  Przyjemny dreszczyk przebiegł pana Moureta z radości; aż przysiadł na stołku, z którego opadały ścierki kuchenne, taczające się końcami po podłodze, pełnej obierzyn jeszcze niezamiecionych od wczorajszego obiadu.  —Mów prędzej, moja kochana, mów, proszę!  — Otóż wczoraj wieczór stałam przed domem i rozmawiałam ze służącą pana Rastoil, gdy wtem widzę wychodzącą ze drzwi panią Faujas. Dźwigała pełen kubeł brudnej wody, którą wylała do rynsztoka. Zadziwiłam się, że zamiast wracać natychmiast na górę, jak to czyni każdego wieczora, nie spojrzawszy nawet na ulicę, przystanęła i patrzała wprost na mnie. Zrozumiałam, że chce pogawędzić. Więc zbliżywszy się do niej, zaczęłam mówić, żeśmy mieli ładną pogodę, że wino tegoroczne będzie dobre a ona tylko odpowiadała: „tak... tak“, jak zwyczajnie kobieta niemająca szmata ziemi i zgoła obojętna na to, czy jest pogoda i czy będzie urodzaj. Jednakże postawiła swój kubełek na ziemi i nieśpieszno jej było wracać przez schody do siebie. Nawet plecami przyparła się do muru i stała tak bliziuteńko mnie...  — Dobrze, dobrze, ale cóż powiedziała? Mów o czem z tobą mówiła? — zawołał Mouret, dręczony ciekawością.  — Pan chyba rozumie, że nie byłam głupia, widząc, że sama wreszcie ma ochotę ze mną porozmawiać i nie zadawałam jej żadnego pytania, o bo w takim razie stara byłaby się przelękła i dałaby drapaka do siebie... Więc tak, od niechcenia, zaczęłam mówić o rzeczach, mogących mieć styczność z ich położeniem... Właśnie ulicą przechodził proboszcz z kościoła św. Saturnina, nasz kochany i dobry proboszcz, pan Compan. Otóż biedaczysko jest chory już od dawna i gwałt sobie zadaje, by chodzić po mieście. Powiedziałam o tem pani Faujas, dodając, iż proboszcz zapewne niedługo pociągnie i że niełatwo będzie go zastąpić. Patrzę, a tu moja stara wytrzeszczyła oczy i słucha ranie z wielkiem zajęciem. Zaczęła się dopytywać, odkąd już choruje nasz proboszcz i co mu dolega. Powiedziałam wszystko, co wiem o księdzu Compan. A potem, z jednego do drugiego, nadarzyło się mówić o naszym biskupie. Chwaliłam go, bo przecież każdemu wiadomo, że nasz biskup Rousselot jest bardzo zacnym człowiekiem. Ona nawet nie wiedziała, ile lat ma nasz biskup! Więc jej powiedziałam, że ma lat sześdziesiąt, i że także bywa niedomagający a skutkiem tego łatwo ulega każdemu. Przecież całe miasto aż się trzęsie opowiadaniami jak to najstarszy wikary, pan Fenil, zawładnął naszym biskupem i że ten tak tańcuje, jak tamten zagra. Pan Fenil robi, co chce na biskupstwie... albo to o tem ludzie nie wiedzą! Ale ona także nie wiedziała! I nasłuchać się nie mogła wszystkiego, co jej mówiłam. Byłaby tak stała do rana na ulicy, byle słuchać tego, czego dowiadywała się odemnie...  Mouret machnął ręką rozpaczliwie i zawołał z pewnem zniechęceniem:  — Teraz wiem, o czem ty do niej mówiłaś, lecz nie wiem nic o tem, co ona tobie powiedziała. Przecież i ona gadała?... Mów o czem ona zaczęła sama mówić?...  — Zaraz, zaraz, niechaj pan poczeka, przyjdzie i na to kolej, pierwej jednak muszę przecież dokończyć co zaczęłam.  I chwilkę poczekawszy, Róża mówiła dalej, z wielkim spokojem:  — Powoli doszła rozmowa do tego, czego chciałam. Zaczęłam opowiadać starej o nas wszystkich, wiedząc, że tym sposobem i ona będzie musiała powiedzieć coś o sobie i o swoim synu. Więc najpierw powiedziałem jej, że pan się nazywa pan Franciszek Mouret. Że pan był kupcem w Marsylii, i że tam pan zrobił duży majątek, sprzedając wino, oliwę i migdały. Zwróciłam jej uwagę, że po uzbieraniu pieniędzy słusznie pan zrobił, przenosząc się na mieszkanie z Marsylii do Plassans, bo to mniejsze miasto, spokojniejsze, wreszcie, że pana skłoniła do tego okoliczność, iż familia pani pochodzi z Plassans i tutaj dotychczas stale mieszka. Już nie potrafię słowo w słowo powtórzyć wszystkiego, lecz znalazłam jakiś sposób, aby ją powiadomić, że pani była kuzynką pana i że obecnie pan ma lat czterdzieści a pani trzydzieści siedem. Nadmieniłam, bo to nigdy nie zawadzi, iż państwo zgodnie z sobą żyją w małżeńskim stanie, tak dalece, że nawet na muzykę państwo nie chodzą w aleję Sauvaire. Powiedziałam, tak jak wiem i tak jak widzę. Moja stara słuchała tego wszystkiego z wielką przyjemnością i często potakiwała mi, powtarzając: „tak, tak“, oh, mogę pana zapewnić, iż wcale jej nie było pilno. Gdy się zatrzymywałam chwilami, by tchu złapać, to ona zaraz na mnie patrzała, jakby chciała powiedzieć, że uważa i że mogę dalej mówić... To też sama nie wiem, ile czasu tak rozmawiałyśmy z sobą, stojąc tuż jedna przy drugiej, wsparte plecami o ścianę domu. Gdyby kto był na nas wtedy spojrzał, to byłby na pewno myślał, że my znajome od dawien dawna, i że to już taki obyczaj pomiędzy nami, aby wieczory razem spędzać na wspólnej pogawędce. Oj tak, wyglądałyśmy jak dwie dobre przyjaciółki, niktby nie przypuszczał, że to po raz pierwszy...  Mouret nie mógł już dłużej wytrzymać. Ogarnęła go złość, więc zawołał z niecierpliwością:  — Jakto, więc to wszystko?... Paplałaś z nią przez niewiedzieć ile godzin i nie postarałaś się o to, by i ona tobie coś powiedziała?  — Ale za przeproszeniem pana, zaraz powiem, co ona powiedziała. Gdy już noc dobrze zapadła, pani Faujas rzekła bardzo grzecznie: „Zaczyna być chłodno, dobranoc“. I wziąwszy swój kubełek, który postawiła na ziemi, poszła na górę.  — Toś głupia! Wiesz, moja Różo, iż nie myślałem, byś mogła być głupią do tego stopnia! To stara z ciebie zadrwiła! Ależ narobiłaś im uciechy, dowiedzieli się od ciebie wszystkiego co chcieli o nas wiedzieć, nie rzekłszy słowa o sobie! Wierzaj mi, moja kochana, że jesteś niepospolicie i potężnie głupia! Zapamiętaj to sobie!  Stara kucharka nie odznaczała się cierpliwością, więc obruszona obraźliwemi słowami swego pana zaczęła potrącać stołkami i rondlami, wreszcie hamując gniew, wybuchnęła:  — Jeżeli pan przyszedł do kuchni, żeby mi nawymyślać, to doprawdy lepiej było pozostać w pokojach a tutaj mi nie przychodzić. Proszę sobie ztąd iść, bo mam robotę. Wszystko co zrobiłam, było jedynie w zamiarze zrobienia panu przyjemności... A żeby tak pani wiedziała, że pan tutaj siedzi i bierze mnie na spytki, to gniewałaby się na mnie i miałaby racyę... bo po cóż pan chce tak cichaczem wszystko ze mnie wybadać? To do niczego niepodobne! I źle robię, że się pańskim Kaprysom poddaję... A cóż na to począć, że pani Faujas nie lubi mówić o sobie?... Przecież nie mogę jej gwałtu zadać! Zachęcałam ją jak zwykle ludzie zachęcają w podobnych okazyach. Byłam z nią rozmowna, opowiedziałam jej wszystko o państwu... Tem gorzej dla pana, jeżeli ona nic nie rzekła o sobie... Ja na to nic nie poradzę, niechaj pan sam do niej idzie i rozpyta... bo przecież nie mnie pilno wiedzieć, lecz panu zachciało się zasięgnąć języka... Może się panu lepiej uda, aniżeli mnie i może pan nie będzie taki głupi, jak pan powiada, że ja niby jestem głupia...  Róża mówiła coraz gniewniej i coraz głośniej, więc Mouret osądził, że należy się wynieść z kuchni co prędzej, by żona nie usłyszała tego hała su. Róża jednak, otworzywszy drzwi od kuchni, które zamknął, wychodząc, wrzasnęła za nim:  — Proszę, niechaj pan pamięta, że między nami skończone... Już do niczego mieszać się nie będę... Niechaj pan komu innemu się zwierza ze swoją ciekawością i komu innemu poleci zbierać plotki o ludziach!