Atak na młyn - Emil Zola - ebook

Atak na młyn ebook

Emil Zola

4,6

Opis

Atak na młyn” to nowela autorstwa wybitnego francuskiego pisarza Emila Zoli, jednego z najważniejszych przedstawicieli naturalizmu.

Trwa wojna francusko-pruska. Los sprawia, że w dzień wesela Franciszki i Dominika, ich wioskę atakują wojska nieprzyjaciół. Franciszka staje przed tragicznym wyborem, kogo powinna ocalić – ojca czy narzeczonego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 50

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-92-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Młyn ojca Merlier pełen był uroczystości w ten piękny, letni wieczór. Trzy stoły, zestawione razem w pośrodku podwórza, czekały na biesiadników. Wszystkim wiadomem było dobrze, że tego dnia odbyć się mają zaręczyny córki młynarza Merlier, Franciszki, z Dominikiem, używającym wprawdzie trochę niepochlebnej opinii próżniaka, na którego wszakże wszystkie dziewczęta w promieniu trzech mil iskrzącemi spoglądały oczyma, taką miał dzielną minę ten chłopiec.  Młyn ojca Merlier — to była rozkosz prawdziwa. Znajdował on się w samym środku Rocreuse’y, w miejscu, gdzie główny gościniec zagina się w kolano. Wioska Rocreuse posiada tylko jednę ulicę, ujętą w dwa rzędy domów z obu stron. Tu jednak, na skręcie traktu, rozpościerają się znagła łąki a wielkie drzewa, rosnące wzdłuż biegu Mozelli, rzucają w głąb doliny rozkoszny cień. W całej Lotaryngii daremnieby szukać równie lubego zakątka. Na prawo i lewo czerni się gęsty las, stuletnie drzewa spinają się po łagodnych stokach, zalewając widnokrąg morzem ciemnej zieleni, podczas kiedy ku południowi otwiera się równina cudownej żyzności, roztaczająca w nieskończoność szmaty uprawnej ziemi, pokrajane żywopłotem. Największym jednak z czarów Rocreuse’y jest chłód, wypełniający ten dół zieleni w najgorętsze nawet dni lipca i sierpnia.  Mozella, wypływająca z lasu Gagny, zdaje się wchłaniać po drodze w swe nurty zimno leśnych gąszczów, pod których osłoną toczyła się milami, nieść z sobą szmer liści i lodowaty chłód starego lasu. Nie jest ona jednakże jedynem źródłem ochłody. Wszelkie rodzaje wód płynących pluszczą się tutaj pod drzewami; na każdym niemal kroku wytryskają źródła; gdy stąpasz po wązkich ścieżynkach, czujesz pod niemi jakby jeziora podziemne, które przebijają się co parę kroków przez mchy i korzystają z najmniejszej szczeliny u stóp drzew, pomiędzy skałami, aby się na wierzch wydostać i w kryształowe rozlać krynice. Szmery i pluski tych strumyczków tak są mnogie i hałaśliwe, że przygłuszają nawet śpiew gilów, tłumnie żyjących w gąszczach. I zda ci się tutaj, że jesteś w jakimś zaczarowanym parku, gdzie zewsząd kaskady srebrzyste z wesołym tryskają szumem.  Na wilgotnych gruntach doliny rozpościerają się łąki. Olbrzymie kasztany rzucają miejscami na nie prawie czarny cień. Na skraju łąk topole szeleszczą pióropuszami swych liści, mieniących się w powiewie wiatru niby fałdy długich, powłóczystych kotar. Dwa szeregi ogromnych platanów przebiegają w skos łąkę w kierunku ruin starego zamku Gagny. Na tym gruncie, ustawicznie zraszanym, trawy wyrastają do niebywałej wysokości. Jestto jak gdyby bujny ogród pomiędzy dwoma zadrzewionymi stokami, ogród naturalny, w którym łąka zastępuje strzyżone trawniki a w miejsce klombów ozdobnych potężne drzewa rysują się na niebie sylwetami swych koron. Gdy o południu promienie słońca świecą prawie prostopadle, wówczas rzucane przez nie cienie zabarwiają się niebiesko, rozgrzane trawy drzemią w upale a jednocześnie lodowaty dreszcz chłodu przemyka się tu i owdzie popod liśćmi.  W takiej to miejscowości młyn ojca Merlier rozweselał swoim turkotem jeden z zakątków dziko rozrosłej zieleni. Budowla, sklecona z cegieł i drzewa, zdawała się starą jak świat, skąpana do połowy w Mozeli, tworzącej w tem miejscu krągły, jasny basen. Rzeczka, zatamowana śluzą w swym biegu, spadała tu z wysokości kilku metrów na koło młyńskie, które trzeszczało ustawicznie wśród obrotu, przypominając astmatyczny kaszel starej, wiernej sługi. Radzono nieraz ojcu Merlier, by wstawił nowe koło. Potrząsał jednak głową przecząco, utrzymując, że nowe ani nie będzie tak gorliwem w pracy, ani się na niej tak znać nie będzie, jak stare. I łatał je, gdy zaszła potrzeba, wszystkiem, co mu pod rękę padło: obręczami z beczek, zardzewiałem żelaztwem, kawałkami ołowianych i cynkowych blach, koło zaś, którego nastroszony mchem i chwastami profil, coraz dziwaczniej wyglądał, wydawało się z tego zupełnie zadowolonem i kiedy je woda smagała swym spadem srebrzystym, okrywało się całe w perlisty płaszcz pian a pod tą iskrzącą szatą widać było niewyraźnie nieustanne Obroty jego cudacznego szkieletu.  Część młyna, moknąca w ten sposób w falach Mozeli, wyglądała niby stary, barbarzyński statek, co osiadł na mieliźnie. Połowa budynku wsparta była na palach. Woda zaciekała wszędzie pod deski i żłobiła dziury, dobrze znane w okolicy, jako kryjówki licznych węgorzy i ogromnych raków, które tam poławiano masami. Powyżej spadku jednak zbiornik posiadał przejrzystość zwierciadła i jeźli go bryzg pian, rzuconych kołem, nie zmącił, można było zobaczyć w mrocznej jego toni gromady dużych ryb, pływające zwolna, niby podwodna eskadra. U jednego z pali połamane schody spuszczały się w rzekę. Czółno było tu uwiązane do słupa. Ponad kołem przebiegał drewniany ganek. Tu i ówdzie otwierały się w murze okna nieregularnie porozrzucane. Była to mięszanina węgłów, przymurków, przybudówek, belek i dachów, nadająca młynowi fizyonomię starej, na poły zburzonej forteczki. Ale bluszcz i wszelkie rodzaje roślin pnących, zasłaniając co większe szczerby budynku, stroiły płaszczem wspaniałej zieleni stare domostwo. Był też młyn ojca Merlier ulubionym przedmiotem albumowych szkiców dla przejeżdżających panienek.  Od strony drogi budowa młyna była mocniejszą. Kamienny ganek wychodził tutaj na duży dziedziniec, ujęty z prawej i lewej strony w szereg stajen i szop. W pobliżu studni olbrzymi wiąz oblekał cieniem pół podwórza. W głębi cztery okna pierwszego piętra domu błyszczały w jednej linii, poniżej gołębnika. Jedynym objawem kokieteryi ze strony ojca Merlier było, że kazał bielić fasadę raz na lat dziesięć. Że było to właśnie po niedawnem jej bieleniu, olśniewała więc całą wioskę swym blaskiem, gdy promienie południowego słońca na nią padły.  Od lat dziesięciu był ojciec Merlier wójtem Rocreuse’y. Majątek, jaki zebrać zdołał, zapewnił mu ogólny szacunek. Taksowano go na jakieś ośmdziesiąt tysięcy franków, zebranych grosz po groszu. Zaślubiając przed laty Magdalenę Guillard, która mu młyn ten wniosła w posagu, nie posiadał nic więcej prócz swoich dziesięciu palców. Lecz Magdalena nie miała nigdy powodów żałować swego wyboru, tak dzielnie umiał mąż pokierować całem gospodarstwem. Obecnie Magdalena była już dawno w grobie a Merlier wiódł życie wdowca, z córką jedynaczką u boku. I Bogiem a prawdą mógłby już był właściwie odpocząć i pozwolić nareszcie staremu kołu swego młyna na dobrze zapracowaną drzemkę, wśród mchów. Obawiając się jednak, że w bezczynności będzie się nudził a dom wydawać mu się zacznie martwym, pracował dalej, dla rozrywki. Ojciec Merlier był w owym czasie wysokim starcem o długiej, milczącej twarzy, na której nie widziało się nigdy uśmiechu, lecz którego duszę napełniała mimo tego zawsze wesołość. Zrobiono go też wójtem nietylko dla jego pieniędzy, lecz także i dla tej sympatycznej miny, jaką, udzielając ślubów, przybierać umiał.  Franciszka Merlier