Wszystko dla pań - Emil Zola - ebook

Wszystko dla pań ebook

Emil Zola

4,0

Opis

Wszystko dla pań” to powieść z cyklu „Rougon-Macquartowie” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Wszystko dla pań” opowiada o historii miłosnej Oktawa Moureta i Denise Baudu. Główna bohaterka przybywa z prowincji do Paryża i znajduje pracę w magazynie „Wszystko dla pań” – ogromnym, wielobranżowym sklepie z odzieżą. Denise przechodzi trudną drogę w swoim życiu aż do końca książki, gdzie okazuje się, iż jej ciężka praca i wytrwałość opłacały się. Powieść „Wszystko dla pań” została nazwana przez autora „poematem nowoczesnej aktywności”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Meritori

Dobrze spędzony czas

Slow burn z trupem po drodze jak również bardzo miłe wyjaśnienie kapitalizmu.
10
Zielonookabrunetka
(edytowany)

Całkiem niezła

Jestem dopiero na początku, ale zapowiada się dobrze. Szkoda, że nie ma audiobooka w języku polskim. Może ktoś wpadnie na ten pomysł. Słucham po angielsku. Syntezatora nie da się słuchać. Ocena: 1/5. Czasami z braku laku ujdzie, nie tym razem.
00

Popularność




Emil Zola

WSZYSTKO DLA PAŃ

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-900-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Rozdział I

Dyoniza przyszła piechotą z dworca Saint-Lazare, dokąd przybyła pociągiem Szerburgskim, z dwoma swymi braćmi, po nocy spędzonej na twardej ławie wagonu trzeciej klasy. Trzymała za rączkę Рéрé’a, a Jan szedł za nią. Widocznie byli zakłopotani i jakby zbłąkani wśród rozległego Paryża. Gapili się na domy i na każdym zbiegu ulic pytali o ulicę Michodière, na której mieszkał ich stryj Baudu. Skoro weszli na plac Gaillon, młoda dziewczyna stanęła zdumiona i zawołała:  — Patrzno, Janie!  Stanęli jak wryci, przytuleni jedno do drugiego. Odzież ich była czarna, donaszali bowiem żałobę po ojcu. Dziewczyna, zbyt wątła jak na lat dwadzieścia, wyglądała nędznie; niosła ona jedną ręką mały pakunek, drugiej zaś uczepił się pięcioletni braciszek; za nią starszy brat w pełnym rozkwicie lat szesnastu, stał ze zwieszonemi rękami.  Po chwili milczenia, dziewczyna rzekła:  — To mi magazyn!  Był to Magazyn Nowości na rogu ulic Michodière i Neuve-Saint-Augustin, którego wystawy przedstawiały się jaskrawo w łagodny, blady październikowy poranek. Wybiła ósma godzina u św. Rocha; na chodnikach ukazywał się tylko poranny Paryż: urzędnicy dążący do biur i gosposie uwijające się po sklepach. Przede drzwiami, dwaj subiekci stojąc na drabinach, rozwieszali wełniane materye, podczas kiedy w oknie, od ulicy Neuve-Saint-Augustin, inny subiekt, klęcząc obrócony plecami do sklepu, delikatnie układał w fałdy sztukę materyi niebieskiej. Magazyn pusty jeszcze, bez kupujących, gdzie miejscowy personel schodził się dopiero, huczał wewnątrz jak budzący się ul pszczół.  — Do licha! — powiedział Jan — co w porównaniu znaczy Valognes... twój sklep, nie był taki ładny.  Dyoniza potrząsnęła głową. Przepędziła ona tam dwa lata, u Cornaille’a, pierwszego kupca nowości w mieście i ten magazyn niespodzianie napotkany, ten dom ogromny — w jej oczach przepełniał jej serce, przykuł ją do miejsca zdziwioną, rozciekawioną, zapominającą o świecie całym. Od strony wychodzącej na plac Gaillon, wysokie szklane drzwi, całe w ozdobach złoconych, sięgały aż do antresoli. Dwie postacie allegoryczne: kobiety uśmiechnięte z szyją obnażoną, rozwijały szyld:
„Au Bonheur des Dames”
Potem okna się zagłębiały, szły wzdłuż ulicy Neuve-Saint-Augustin, gdzie zajmowały nietylko narożny dom, lecz jeszcze cztery: dwa na lewo i dwa na prawo — niedawno kupione i urządzone. Zdawało jej się, że nie ma końca tej perspektywie, tym wystawom parterowym i matowym oknom w antresolach, po za któremi odbywa się cały ruch kantorowy. Na górze, panna ubrana w jedwabie, temperowała ołówek, podczas kiedy po za nią, dwie inne rozkładały okrycia aksamitne.  — Au Bonheur des Dames, — przeczytał Jan z uśmiechem roztkliwionym pięknego młodzieniaszka, który już miał jedno przejście z kobietą w Valognes. — Jakie to ładne i jak musi przyciągać ludzi!  Lecz Dyoniza stała wpatrzona przed wystawą drzwi środkowych.  Tam na ulicy, na chodniku nawet, rozłożone były tanie towary, wabiące klientelę z pomiędzy przechodzących kobiet. Z antresoli zwieszały się jak flagi, sztuki wełnianych materyj i sukna, merynosów, szewiotów, baj. Kolory ich nijakie, szaro-szyfrowe, niebiesko-morskie, zielono-oliwkowe, opatrzone były ogromnemi etykietami. — Obok przy progu wisiały sznury futer, pociętych na wązkie pasy do obszywania sukien: popielice, śnieżne brzuszki łabędzie, szeregi królików, imitacye gronostai i sztuczne kuny. Na dole zaś w wązkich przegrodach, na stołach, pomiędzy stosami próbek materyj, ogromna ilość wyrobów pończoszniczych, sprzedawanych za bezcen: rękawiczki i chusteczki wełniane robione na drutach kapturki, kaftaniki — cała wystawa zimowa w jaskrawych kolorach, cieniowanych w paski, w czerwone rzuciki. Dyoniza zobaczyła tartan po czterdzieści pięć centymów i mitenki po pięć sous. — Było to ogromne jarmarczne wyładowanie towarów, które zdawały się tak przepełniać magazyn, że je wyrzucał niejako na ulicę.  Stryjaszek Baudu, poszedł w zapomnienie. Nawet Pépé, nie puszczający ręki siostry, szeroko roztwierał oczy. Powóz jakiś zmusił wszystkich troje do usunięcia się; skierowali się więc ku ulicy Neuve-Saint-Augustin, to postępując wzdłuż okien, to zatrzymując się przed każdą wystawą. Najpierw przyciągnęło ich oczy pewne skomplikowane urządzenie: oto u góry, parasole były tak ustawione ku sobie, że składały jakby wiązanie dachu wiejskiej chaty, pod spodem, jedwabne pończochy, zawieszone na żelaznych prętach, ukazywały zaokrąglony profil łydki, jedne w bukieciki róż, drugie w rozmaite cienie, czarne ażurowe, czerwone z klinami haftowanemi, cieliste jedwabnę, tak miękkie w dotknięciu, jak skóra blondynki, nakoniec na suknie etażerki leżały, systematycznie rozłożone rękawiczki z wyciągniętemi palcami, z wązką dłonią, jak u byzantyjskiej dziewicy. Wszystko to mające wdzięk sztywny i jakby nierozwinięty przedmiotów kobiecej tualety, które nie były jeszcze noszone. Lecz najdłużej ich zatrzymało ostatnie okno: — była to wystawa jedwabi, atłasów i aksamitów; tam jakby w giętkiej i dźwięcznej gamie, rozwijały się najdelikatniejsze odcienia kwiatów: na wierzchołku aksamity mocno czarne i białe, jak zsiadłe mleko; niżej, atłasy różowe, niebieskie oraz inne jaskrawe, stopniowo przechodzące do najdelikatniejszych barw; jeszcze niżej jedwabie wszystkich kolorów tęczy, sztuki z których jedne ułożone były jakby w pukle, inne sfałdowane jak na wygiętej postaci, która stała się jakby żywą pod palcami subjekta; a pomiędzy każdym motywem, pomiędzy każdą kolorową frazą wystawy, przebiegał jakby skromny akompaniament, lekki sznur fularu koloru crème. Tam to po obu stronach mieściły się kolosalne stosy jedwabi dwojakiego rodzaju, na wyrób których posiadał ten handlowy dom wyłączne prawo: Paris Bonheur i Cuir d’Or, dwa artykuły wyjątkowe, które miały zrobić przewrót w handlu nowości.  — Ach, ta faille po pięć franków sześćdziesiąt centymów — zawołała Dyoniza, stając ze zdumieniem.  Jan zaczynając nudzić się, zapytał przechodnia:  — Gdzie jest ulica Michodière?  Gdy mu wskazano pierwszą na prawo, wszyscy troje wrócili nazad okrążając magazyn; — lecz, wchodząc na ulicę, Dyoniza znowu stanęła przy oknie z okryciami damskiemi. U Cornaille’a w Valognes, specyalnie zajmowała się szyciem okryć, lecz nigdy nie widziała nic podobnego; dla tego zachwyt przykuł ją do miejsca. W głębi widać było wielki szal z koronki Bruges, znacznej ceny, stanowiący brzeg zasłony ołtarzowej, z dwoma skrzydłami, rudawej białości; falbany z point d’Alençon, ułożone w girlandy; potem od dołu do góry, rozwinięte koronki: malines, valenciennes, aplikacye brukselskie, points de Venise; wszystko to wyglądało jak pokład śniegu. Z prawej i lewej strony, wznosiły się ciemne kolumny z postawów sukna, pogłębiając jeszcze wnętrze tego przybytku. Okrycia znajdowały się wewnątrz tej kaplicy, wzniesionej dla oddawania czci wdziękom kobiecym: środek zajmował przedmiot najwyższej ceny: płaszcz aksamitny, obszyty srebrzystemi lisami; obok była z jednej strony rotunda jedwabna podszyta popielicami, z drugiej paletot sukienny, garnirowany kapłoniemi piórami; nakoniec były też narzutki balowe z białego kaszmiru, z białego matelassé, obszyte puchem łabędzim lub szenillą.  Mogły się tam zadowolnić wszelkie kaprysy, począwszy od narzutek po dwadzieścia dziewięć franków, aż do aksamitnego płaszcza, cenionego na tysiąc osiemset franków. Zaokrąglone szyje manekinów, wydymały materyę, a przesadna wydatność bioder, czyniła kibić szczuplejszą. W miejscu głowy, była wielka etykieta, przypięta szpilką do czerwonej bai kołnierza. Lustra po obu stronach witryny, przez wyrachowane refleksa, odbijały i pomnażały przedmioty bez końca zapełniając ulicę temi pięknemi paniami do sprzedania, które zamiast głów, miały wypisaną cenę.  — Przepyszne są! — powiedział Jan, nieumiejąc inaczej wyrazić swego wrażenia.  Nagle on sam stanął z otwartemi ustami: Widok tego przepychu kobiecego zarumienił mu twarz z przyjemności. Posiadał on piękność dziewiczą, z której zdawało się że okradł swoją siostrę: miał płeć białoróżową, włosy rude i kędzierzawe, oczy i usta wilgotne i tkliwe. Stojąca przy nim zdumiona Dyoniza, wydawała się jeszcze szczuplejszą, ze swą długą twarzą i zbyt wielkiemi usty, z cerą już zwiędłą i płowym włosem. — Pépé również mający ten jasny kolor włosów, właściwy dzieciom, coraz bliżej tulił się do niej, jakby porwany naglą potrzebą pieszczoty, zmieszany i zachwycony pięknemi paniami z po za szyby. Tak niezwykle i tak ładnie wyglądała na bruku ta trójka blondynów, biedno i czarno ubranych, ta smutna dziewczyna, pomiędzy ładnem dzieckiem i chłopcem prześlicznym, że przechodnie obracali się z uśmiechem.  Od niejakiegoś czasu, jakiś gruby, siwy mężczyzna, z szeroką żółtą twarzą, z progu sklepu, po drugiej stronie ulicy, patrzył wciąż na nich. — Stał on z oczami krwią nabiegłemi i wykrzywionemi usty, jakby zbity z tropu przeciwległą wystawą Magazynu Nowości. Pojawienie się dziewczyny z dwoma braćmi zdawało się go dobijać. Co też robi tych dwoje gapiów, stojących z otwartą gębą przed szarlatańską parodyą?  — A stryj? — zapytała nagle dziewczyna, jakby ze snu zbudzona.  — Jesteśmy na ulicy Michodière — odrzekł Jan — więc musi tu gdzieś mieszkać.  Podnieśli głowę, odwrócili się i naprzeciwko po nad tym grubym człowiekiem, ujrzeli zielony szyld, na którym napisane było żółtemi literami, spłowiałemi od deszczu: Vieil Elboeuf, sukna i flanele. Baudu, sukcesor Hauchecorne’a.  Dom malowany zrudziałą ze starości farbą, licho wyglądający obok wielkich domów, z czasu Ludwika XIV-go, miał z frontu tylko trzy okna; były one kwadratowe, bez żaluzyj, ozdobione żelazną kratką, składającą się z dwóch skrzyżowanych sztab. Lecz w tym ubogim domu, najbardziej uderzył oczy Dyonizy, oślepione blaskiem Magazynu Nowości, sklep na parterze, jakby zmiażdżony sufitem, z antresolą bardzo nizką, z półokrągłemi, więziennemi okienkami. W oddrzwiach takiegoż zielonkawego koloru jak szyld, na lewo i na prawo, mieściły się duże szyby czarne i zapylone, przez które rozeznać można było leżące jedne na drugich sztuki materyj. Drzwi otwarte zdawały się prowadzić do jakichś wilgotnych ciemności piwnicznych.  — To tam — rzekł Jan.  — A więc idźmy — zawyrokowała Dyoniza. — Chodź Pépé.  Wszyscy troje byli nieco zmieszani, zalęknieni. Gdy ojciec ich umarł, porwany gorączką która przed miesiącem zabrała im matkę, stryj Baudu, pod wrażeniem tej podwójnej żałoby, napisał do synowicy: że się zawsze dla niej kącik u niego znajdzie, gdyby zapragnęła szukać losu w Paryżu. Ale od tego czasu upłynął blisko rok i dziewczyna obecnie żałowała, że opuściła tak lekkomyślnie Valognes, nieuprzedziwszy o tem stryja. Nie znał on ich wcale, gdyż nieodwiedzał rodzinnych stron ani razu, odką1 młodym chłopcem, udał się do Paryża, gdzie został subiektem u sukiennika Hauchecorne’a, z którego córką później się ożenił.  — Czy tu mieszka pan Baudu? — odważyła się Dyonizya spytać nakoniec grubego jegomości, który się im wciąż przypatrywał.  — Ja nim jestem — odpowiedział on.  Dyoniza mocno zaczerwieniwszy się wybąkała:  — A! tem lepiej. Jestem Dyoniza... a to jest i Pépé. Przybyliśmy nakoniec, stryju.  Baudu zdawał się osłupiały: jego ogromne, czerwone oczy zaczęły błyskać na żółtej twarzy, powolne słowa plątały się. Widocznie był o tysiąc mil od tej rodziny, która mu spadła, jak dachówka na głowę.  — Jakto! Jakto! przyjechaliście tu... — powtarzał kilka razy. — Przecież byliście w Valognes! Dlaczego nie jesteście już w Valognes?  Dyoniza swym słodkim i trochę drżącym głosem, musiała go objaśnić. Po śmierci ojca, który wszystko stracił na farbiarni, pozostała matką dwojga dzieci. To co zarabiała u Cornaille’a, nie wystarczało na wyżywienie ich trojga. Jan pracował u hebenisty, naprawiającego starożytne meble, lecz bez żadnej zapłaty; nabierał za to smaku do starożytności i rzeźbił z drzewa figurki. Pewnego dnia znalazłszy kawałek kości słoniowej, dla zabawki, zrobił główkę którą jakiś przejezdny pan zobaczył i on to właśnie namówił ich do opuszczenia Valognes i polecił Jana jednemu z paryzkich artystów, rzeźbiących kość słoniową.  — Otóż, mój stryju, od jutra Jan rozpocznie naukę u nowego patrona, który nie wymaga odemnie pieniędzy, nawet mu da mieszkanie i pożywienie. Zdawało mi się, że ja i Pépé damy sobie zawsze radę. Nieszczęśliwsi być nie możemy, jak tam w Valognes.  Przemilczała figle miłosne Jana, jego listy pisane do panienki z wyższej sfery, zamieszkałej w mieście, całusy zamieniane przez mur, słowem skandal, który ją zmusił do wyjazdu. Przebyła do Paryża, by czuwać nad bratem, bo ją przejmował macierzyńskim strachem, tak piękny i wesoły młodzieniec, którego wszystkie kobiety uwielbiały.  Stryj Baudu, nie mógł przyjść do siebie. Wciąż powtarzał pytania. Jednakże słysząc ją tak mówiącą o braciach, zaczął mówić do niej ty.  — A więc ojciec nic wam nie zostawił? Zdawało mi się, iż musi być jeszcze trochę grosza. Ach! zawsze mu odradzałem w listach tę farbiarnię! Poczciwe miał serce, ale ani źdźbła głowy! I tyś została z tymi malcami na karku i musiałaś ich żywić!  Jego żółciowa twarz rozjaśniła się, nie miał już tych oczu zakrwawionych, jakiemi patrzał na Magazyn Nowości. Nagle spostrzegł, ze zagradza sobą drzwi.  — Chodźcież już, kiedy jesteście. Wejdźcie, zawsze to lepsze, niż gapienie się na głupstwa.  Spojrzawszy z gniewną miną po raz ostatni na wystawę z przeciwka, uwolnił dla dzieci wejście, wchodząc pierwszy do sklepu, zawołał na żonę i córkę:  — Elżbieto! Genowefo! chodźcie tu, mamy gości.  Lecz Dyoniza i chłopcy zatrzymali się pośród ciemności, panujących w sklepie. Olśnieni światłem ulicy, mrużyli źrenice, jak na progu nory nieznanej, próbując ziemię nogami, bojąc się instynktowo jakich zdradliwych wschodów. Zbliżeni jeszcze bardziej tą nieokreśloną obawą, przytulili się bliżej do siebie, malec czepiał się i trzymał spódnicy siostry, a starszy postępował za nią; weszli nakoniec uśmiechnięci z wdziękiem i zakłopotaniem. Jasność poranku uwydatniała ich czarną odzież i rzucała złote blaski na płowe ich włosy.  — Wchodzić, wchodzić — powtarzał Baudu.  W krótkich słowach objaśnił żonę i córkę. — Pierwsza z nich, była to mała kobieta, trawiona anemią; wszystko w niej było białe: włosy, oczy i usta. Na Genowefie, w której wyrodzenie się matki jeszcze się spotęgowało, znać było niemoc i bezbarwność rośliny hodowanej w cieniu. Jednakże pyszne i gęste czarne włosy, jakby cudem wyrosłe z tak biednego ciała, nadawały jej pewien smutny wdzięk.  — Prosimy — powiedziały obie kobiety. — Cieszy nas wasze przybycie.  Posadziły Dyonizę za kontuarem, Pépé wdrapał się zaraz na kolana siostry, Jan oparty o ścianę, stał obok niej. Starali się ciągle być blisko siebie i rozglądali się po sklepie, oswoiwszy się z ciemnością. Dopiero teraz mogli widzieć sufit nizki i zadymiony, kontuary dębowe, przez czas wypolerowane, odwieczne i mocno okute przedziałki z towarem sięgającym aż do pułapu; zapach sukna i farby, cierpka woń chemicznych wytworów, zdawały się zwiększone wilgocią z podłogi. W głębi dwaj subiekci i panna sklepowa, układali sztuki flaneli.  — Możeby się ten mały panicz posilił czem? — zapytała pani Baudu, uśmiechając się do Pépé.  — O, dziękuję — odpowiedziała Dyoniza — napiliśmy się mleka w kawiarni, naprzeciw dworca kolei.  Widząc, że się Genowefa przypatruje zawiniątku, leżącemu na ziemi, dodała:  — Zostawiliśmy walizę na stacyi.  Rumieniła się, pojmując, że w ten sposób nie przybywa do nikogo. Jeszcze w wagonie, skoro tylko pociąg wyruszył z Valognes, uczuła żal i przestrach; dlatego pozostawiła walizę i zaprowadziła dzieci na śniadanie.  Nagle odezwał się Baudu:  — Pogadajmy teraz krótko a zwięźle. Pisałem wprawdzie do ciebie, ale już przeszło rok temu, a w ciągu tego roku moje dziecko, interesa wcale się nie poprawiły.  Zamilkł, jakby dławiony wzruszeniem, którego niechciał okazać. Pani Baudu i Genowefa, z miną zrezygnowaną, spuściły wzrok ku ziemi.  — O, to tylko stan przejściowy, jestem spokojny. Jednakże zmniejszyłem swój personel, mamy teraz tylko trzy osoby i ciężkie czasy niepozwalają na przyjęcie czwartej. Dlatego nie mogę się pomieścić u siebie, moje dziecko, chociaż o tem pisałem.  Dyoniza słuchała go przerażona, blada. On zaś dodał jeszcze:  — Na nicby się to nie zdało, ani nam, ani tobie.  — Dobrze, stryju; — wymówiła z trudnością — postaram się radzić sobie sama.  Państwo Baudu nie byli to źli ludzie, lecz się uskarżali, że los im nie sprzyjał. Podczas kiedy się w handlu powodziło, musieli wychowywać pięciu chłopców, z których trzej umarli w dwudziestym roku życia, czwarty źle się pokierował, a piąty niedawno odpłynął z wojskiem do Meksyku, jako kapitan. Pozostała im tylko Genowefa. Lecz tak liczna rodzina, wymagała znacznych wydatków; Baudu dobił się jeszcze, kupiwszy w Rambouillet, w rodzinnej stronie swego teścia, ogromne drewniane domostwo; ztąd to pochodził kwaśny humor starego kupca, prawego aż do manii.  — Trzeba było uprzedzić — ciągnął dalej, coraz bardziej rozdrażniony własną szorstkością. — Mogłaś do mnie napisać, byłbym odpowiedział, żebyś się nieruszała z miejsca. — Na wiadomość o śmierci twego ojca, odezwałem się z tem, co się zwykle w takich razach mówi; ale mi tu spadasz tak niespodzianie... To mię trochę wprowadza w kłopot...  Podniósł głos, bo mu to sprawiało ulgę; żona i córka milczały ze spuszczonemi ku ziemi oczami, jako osoby uległe, niepozwalające sobie nigdy mieszać się do interesów. Słuchając tych wykrzyków, Jan bladł a Dyoniza przyciskała do piersi przelęknionego Pépé i dwie ogromne łzy spłynęły jej z oczu.  — A więc dobrze, mój stryju, zaraz się ztąd oddalimy.  Opamiętał się i po krótkiej chwili kłopotliwego milczenia, rzekł gderliwie:  — Ależ ja was nie wypędzam za drzwi; kiedyście przyszli, przenocujcie tu... a potem zobaczymy...  Pani Baudu i Genowefa, zrozumiały z rzuconego na nie wejrzenia, iż mogą tę rzecz załatwić. — Wszystko dało się jakoś ułożyć. O Jana nie było się co troszczyć, gdyż miał pójść na aplikacyę. Co się tyczy Pépé, będzie mu doskonale u pani Gras, starej jejmości, która najmując obszerny lokal parterowy, przy ulicy Orties, przyjmowała dzieci do lat dziesięciu, za czterdzieści franków miesięcznie. Dyoniza powiedziała, że ma czem opłacić pierwszy miesiąc. Pozostawało jej samej gdzieś się umieścić; lecz dla niej z łatwością znajdzie się miejsce w tej samej dzielnicy.  — Zdaje się — powiedziała Genowefa — że Vinçard szuka panny sklepowej.  — Ach! prawda! — wykrzyknął Baudu. — Pójdziemy zapytać go po śniadaniu. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.  Nikt z kupujących nie przerwał swem przyjściem tej familijnej narady; sklep pozostawał ciemny i pusty. W głębi dwaj subiekci i panna kończyli zajęcie, szepcząc pomiędzy sobą. Po chwili jednakże zjawiły się trzy panie. Dyoniza jakiś czas pozostała sama. Ucałowała Pépé ze zbolałem sercem, na myśl rozstania. Dziecko pieszczotliwe jak kotek, chowało główkę, nic nie mówiąc. Skoro pani Baudu z córką powróciły, przyznały, że jest bardzo grzeczny. Dyoniza zapewniała, iż nigdy żadnych hałasów niewyprawia, że zwykle całemi dniami cicho siedzi, zadawalniając się pieszczotą. Aż do śniadania, bawiły się we trzy rozmową: o dzieciach, o gospodarstwie, o życiu w Paryżu i na prowincyi; mówiły frazesami krótkiemi i pustemi, jak zwykle krewni, kiedy są zakłopotani tem, że się z sobą nie znają. Jan stał przed sklepem, zajęty ruchem ulicznym, uśmiechając się do przechodzących ładnych dziewcząt.  O dziesiątej godzinie weszła sługa. Zazwyczaj stół się nakrywał dla p. Baudu, Genowefy i starszego subiekta.  O jedenastej zaś, powtórnie dla pani Baudu, drugiego subiekta i panny.  — Prosimy na zupę — wykrzyknął sukiennik, zwracając się do siostrzenicy.  Skoro się wszyscy rozsiedli dokoła stołu w ciasnym jadalnym pokoju za sklepem, zawołał na opóźniającego się subiekta:  — Colomban!  Młodzieniec tłómaczył swoje opóźnienie, chciał bowiem skończyć składanie flaneli. Był to tęgi chłopiec lat dwudziestu pięciu, ociężały i przebiegły. Miał poczciwą twarz, usta szerokie miękkie i chytry wyraz w oczach.  — Co u dyabła! przecież na wszystko jest czas — powiedział Baudu, który wygodnie rozsiadłszy się, krajał kawał zimnej cielęciny z przezornością i zręcznością pana swej czeladzi, ważąc okiem co do grana cienkie plasterki. Obdzieliwszy wszystkich, pokrajał potem chleb. Dyoniza posadziła Pépé przy sobie, aby się przyzwoicie zachowywał przy jedzeniu.  Ten ciemny jadalny pokój, wywierał na niej przykre wrażenie, przytłaczał i gnębił przyzwyczajoną do rozległych i jasnych pokoi na prowincyi. Jedyne okno, wychodziło na wewnętrzne podwórko, łączące się z ulicą ciemnem przejściem; podwórko to wilgotne, zapowietrzone, podobne było do dna studni, do której wpadał punkcik zamglonego światła. W zimie trzeba było od rana do wieczora palić gaz w jadalni, a gdy ją przestawano oświetlać, była jeszcze smutniejszą. Dyoniza potrzebowała niejakiego czasu, zanim mogła dojrzeć kawałki na talerzu.  — To mi zuch! tęgi ma apetyt, powiedział Bandu, zauważywszy, że Jan spożył już cielęcinę. Jeżeli tak pracuje jak je, będzie z niego dzielny robotnik. Ale ty, moje dziewczę, nie jesz? Powiedz mi, kiedy teraz możemy pogawędzić, dla czego nie poszłaś za mąż w Valognes?  Dyoniza opuściła szklankę, którą do ust niosła.  — Ależ mój stryju, czy ja mogę iść za mąż! nie zastanowiłeś się... A malcy?  Roześmiała się w końcu, tak jej się ta myśl wydała zabawną.  — Któżby mnie chciał nie mającą grosza, małą jak skowronek i nieładną do tego? Nigdy, nigdy nie pójdę zamąż, dosyć mi już dwojga dzieci, rzekła.  — Nie masz racyi, odezwał się stryj, kobieta zawsze potrzebuje męzkiej opieki. Gdybyś była znalazła poczciwego chłopca, nie spadłabyś z braćmi na bruk Paryża, jak cygańska rodzina.  Umilkł, ażeby znów zająć się sprawiedliwie i oszczędnie podziałem półmiska kartofli ze słoniną, który sługa wniosła. Potem wskazując łyżką na Genowefę i Colombana, powiedział:  — Patrz! ci dwoje na wiosnę już będą pożenieni, jeżeli nam zima dopisze.  Był to patryarchalny zwyczaj tego domu handlowego. Fundator Arystydes Finet, wydał swą córkę Dezyderyę, za starszego subiekta Hauchecorne’a; on zaś, sam Baudu, który wylądował na ulicy Michodière z siedmiu frankami w kieszeni, ożenił się z córką Hauchecorne’a, Elżbietą; teraz oczekiwał chwili, aby swoją córkę Genowefę połączyć z Colomban’em, skoro tylko interesa się poprawią. Jeżeli zaś opóźniał od trzech lat zamierzone małżeństwo, to tylko przez skrupuły, przez upór, biorący źródło w poczciwości. Objąwszy interes w stanie kwitnącym, nie chciał aby przeszedł w ręce zięcia ze zmniejszoną klientelą i wątpliwemi obrotami.  Baudu prowadził dalej opowiadanie. Przedstawił Colomban’a jako pochodzącego z Rambouillet, zarówno jak teść jego, zachodziło nawet pomiędzy nimi dalekie pokrewieństwo.  — Dzielny z niego pracownik i przez dziesięć lat dosyć się nabiegał koło sklepu, godnie zasłużył na swój stopień. Zresztą nie jest on pierwszym lepszym, ojciec jego był weterynarzem, znanym w całym okręgu Sekwany i Oazy; był to artysta w swoim zawodzie, ale taki smakosz że przejada wszystko co zarobi.  Na zakończenie rzekł sukiennik.  — Dzięki Bogu, jeżeli ojciec pije i hula, za to syn nauczył się tu cenić pieniądze.  Podczas gdy on mówił, Dyoniza badała Grenowefę i Colombana. Siedzieli przy stole obok siebie; lecz byli bardzo spokojni, nie rumienili się, nie uśmiechali. Od chwili wstąpienia do tego domu, młodzieniec ów liczył na to, że się tam ożeni. Przechodził wszystkie stopnie: aplikanta, sprzedającego, pobierającego pensyę, nakoniec dopuszczony został do zaufania i uciech rodzinnych, a wszystko cierpliwie, prowadząc życie regularne jak zegarek i patrząc na Genowefę, jako na interes doskonały i uczciwy. Skutkiem pewności, że ją posiądzie, nie mógł jej pragnąć; ona zaś także przywykła go kochać, lecz z całą powagą swego powściągliwego usposobienia i z głęboką namiętnością, której się sama nie domyślała, wśród życia jednostajnego i poziomego.  — Jeżeli się ludzie sobie podobają nawzajem i jeżeli mogą... powiedziała Dyoniza z uśmiechem, zdawało się jej bowiem, że wypada sprawić im przyjemność.  — Zawsze się na tem kończy, rzekł przeżuwając powoli Colomban, który dotąd nie wymówił ani słowa.  Genowefa rzuciwszy na niego długie spojrzenie, dodała:  — Trzeba się tylko porozumieć, a potem idzie to samo przez się.  Ich miłość wzrosła w tym sklepie starego Paryża. Była to niejako piwniczna roślina. Od dziesięciu lat znała jego jednego, dnie całe spędzała przy nim, po za postawami sukna, wśród ciemności sklepowych; rano i wieczór, oboje znajdowali się tuż obok siebie: przy stole w ciasnej jadalni, gdzie chłodno było jak w studni. Nawet na wsi pod cieniem drzew nie mogli by tak być ukryci i samotni. Chyba tylko zwątpienie, obawa zazdrośna, mogły to odkryć dziewczynie, iż się oddała całkiem i na zawsze, pośród tej zdradliwej ciemności, jedynie z powodu pustki w sercu i głowie.  Dyonizie wydawało się, iż spostrzega jakiś rosnący niepokój w wejrzeniu Genowefy na Colomban’a, powiedziała więc uprzejmie:  — Pomiędzy kochającymi się, porozumienie zawsze jest łatwe.  Baudu doglądał stołu z powagą. Rozdzielił cienkie plasterki sera i dla uczczenia krewnych, zażądał drugich wet, to jest słoika konfitur porzeczkowych. Hojność ta mocno zadziwiła Colomban’a Pépé dotąd grzeczny, źle się jakoś zachował przy konfiturach. Jan uważnie słuchający rozmowy o małżeństwie, przypatrywał się kuzynce Genowefie, którą znajdował nadto miękką i bladą. W duchu porównywał ją z białym królikiem o czarnych uszkach i czerwonych oczkach.  — Dosyć tej gadaniny, ustąpmy miejsca innym! zakończył sukiennik, dając znak do wstania od stołu. Jeżeli się sobie pozwala coś nadzwyczajnego, nie idzie za tem, aby wszystkiego nadużywać.  Pani Baudu, drugi subiekt i panna przyszli zająć z kolei miejsce przy stole. Dyoniza znowu pozostała sama przy drzwiach, oczekując chwili, kiedy stryj będzie ją mógł zaprowadzić do Vinçard’a; Pépé bawił się u jej nóg. a Jan rozpoczął na nowo swe obserwacye przy progu. Przez całą godzinę przypatrywała się, co się w koło niej dzieje. Od czasu do czasu wchodziła klientka: zjawiła się naprzód jakaś dama, potem dwie inne. Sklep przepełniony był zapachem starości i półświatłem, wśród których staroświecki handel naiwny i prosty, zdawał się płakać nad swem opuszczeniem. Za to po drugiej stronie ulicy, roznamiętniał ją widok Magazynu Nowości i wystawy, którą widziała przez otwarte drzwi. Niebo było zachmurzone, deszczyk orzeźwiał powietrze pomimo pory roku. Pośród jasności dnia, w którym błyszczał jakby pył słoneczny, wielki magazyn, wrzał życiem i ruchem.  Dyonizie wydawało się że widzi maszynę działającą pod silnem ciśnieniem i której ruch sięga aż do wystawy. Nie były to już zimne szyby jak rano; teraz zdawały się jakby ogrzane i drżące od ruchu wewnętrznego. Ludzie się im przyglądali, kobiety dusiły się tłocząc, otaczał je tłum grubiański, dyszący pożądliwością. Materye zdawały się nabierać życia pod wpływem roznamiętnionych oczu; koronki drżały, opadały i zasłaniały tajemniczo głębie magazynu; nawet postawy sukna, grube i kwadratowe, oddychały i wydawały woń kuszącą. Paltoty jeszcze więcej odymały się na manekinach, które nabierały duszy; a wielki ów płaszcz aksamitny, wypełniał się, giętki i ciepły, jakby na ramionach z ciała, z pulsacyą szyi i poruszeniem bioder. Lecz gorąco jak z huty, płonące w magazynie, pochodziło przedewszystkiem od sprzedaży, od potrącania się przy kontuarach, a ztamtąd wychodziło na zewnątrz, po za mury. Było tam słychać ciągły szmer, jakby maszyny w ruchu, zbiegowisko klientek, skupionych przed półkami, odurzonych widokiem tylu towarów i przerzucanych potem do kasy. — Wszystko to się odbywało prawidłowo, organizowane było ze ścisłą akuratnością mechaniczną; całe roje kobiet przechodziły gnane siłą i loiką kółek w maszynie.  Dyoniza od rana ulegała pokusie. Ten magazyn tak rozległy, do którego w ciągu godziny, więcej osób weszło, niż u Cornaille’a w pół roku, odurzał ją i pociągał. Obok chęci wejścia tam, czuła jakiś nieokreślony przestrach, który jeszcze bardziej ją pociągał. Jednocześnie sklep stryja, sprawiał na niej przykre wrażenie; czuła wzgardę niewyrozumowaną, odrazę instynktową, do tej lodowatej nory staroświeckiego handlu. Doznane wrażenia: wejście nieśmiałe, kwaśne przyjęcie przez krewnych, smutne, jakby więzienne śniadanie, samotne oczekiwanie w tym martwym, konającym domu, wszystko to się złożyło na niemy protest i silne pożądanie życia i światła. Pomimo dobrego serca, oczy jej zwracały się ku Magazynowi Nowości, jak gdyby się w niej odezwała panna sklepowa, czująca potrzebę rozgrzania się, przy płomieniu tego wielkiego ruchu.  — Tam przynajmniej są ludzie, aż miło patrzeć! rzekła mimo woli.  Lecz zaraz pożałowała tego, spostrzegłszy obie Baudu przy sobie; sama pani, która oddawna skończyła śniadanie, stała, biała jak zawsze, kierując białe oczy ku potworowi, i pomimo rezygnacyi, nie mogła go widzieć, dostrzegać go po drugiej stronie ulicy, ażeby niema rozpacz nie zwilżała jej powiek. Co się tycze Genowefy, to z wzrastającym niepokojem uważała, iż Colomban, niepodejrzywając iż go śledzą, stał w zachwyceniu, z okiem wlepionem w panny sprzedające okrycia, których salon można było widzieć przez szyby antresoli. Baudu z żółciowym wyrazem twarzy, mógł to tylko powiedzieć:  — Nie wszystko złoto, co się świeci. Cierpliwości!  Zacisnął usta, bojąc się wybuchnąć. Widocznie nowoprzybyli krewni, zwiększali przypływ oburzenia, który mu aż do gardła dochodził. Przez miłość własną, powstrzymywał się od wybuchów przy tych dzieciach, które dopiero dziś rano do niego przyjechały. Nakoniec zapanował nad sobą i odwrócił się, nie patrząc na ożywioną sprzedaż u przeciwka.  — Idźmy teraz do Vinçard’a; miejsca są tak poszukiwane, że jutro może być zapóźno.  Przed wyjściem zalecił, aby drugi subiekt, udał się na kolej po walizę Dyonizy. Pani Baudu, pod opieką której pozostać miał Pépé, powiedziała, iż skorzysta z wolnej chwili, aby zaprowadzić malca na ulicę Orties do pani Gras i umówi się z nią. Jan obiecał siostrze, że nie ruszy się ze sklepu.  — Za parę minut będziemy na miejscu, powiedział Baudu, przechodząc na ulicę Gaillon z synowicą. Vinçard’a specyalnością są jedwabie i jakoś mu dotąd idzie. O! ma i on kłopoty, jak każdy; ale to cięta sztuczka, umie związać koniec z końcem, bo szkaradny z niego sknera. Zdaje mi się jednak, że chce handel porzucić z powodu reumatyzmu.  Magazyn ów był na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, blizko passażu Choiseul. Był to sklep czysty i jasny, urządzony ze zbytkiem nowoczesnym, ale mały i skąpo w towar zaopatrzony. Baudu i Dyoniza, zastali Vinçard’a, naradzającego się z dwoma panami.  — Nie przerywaj rozmowy! krzyknął sukiennik. Nic pilnego, poczekamy.  Cofnąwszy się dyskretnie ku drzwiom, szepnął do ucha synowicy:  — Ten chudy, jest drugim subiektem przy jedwabiach w Magazynie Nowości, a ten tłusty, to fabrykant z Lyonu.  Dyoniza zrozumiała, że Vinçard usiłuje sprzedać swój sklep panu Robineau, subiektowi z Magazynu Nowości. Dawał on słowo honoru, z łatwością człowieka, który nie przywiązuje wagi do przysiąg. Według niego handel ten był złotym interesem. W pełnym rozkwicie zdrowia, jęczał, uskarżając się na przeklęte cierpienia, które go zmuszają do wypuszczenia z rąk fortuny. Lecz Robineau, nerwowy i niespokojny, przerywał mu niecierpliwie: znał on dobrze kryzys, jakie przechodziły obecnie jedwabie, materye, zapewniał że ta specjalność jest już zabitą przez sąsiedztwo Magazynu Nowości. Vinçard rozogniony, podniósł głos, mówiąc:  — Do dyabła! upadłość tego głupca Vabre, była fatalną. Żona go objadała... Ale my tu jesteśmy o pięćset metrów, podczas, kiedy Vabre, był z nim drzwi w drzwi.  Tu Gaujean, fabrykant jedwabi, wmięszał się do rozmowy. Głosy przycichły: oskarżał on wielkie magazyny, że zabijają fabrykacyę francuzką; trzech, czterech ludzi stanowi prawo; jak potentaci panują oni na rynku. Starał się dać do zrozumienia, że jedyną bronią, jest popierać drobny handel, a szczególniej specyalności, mające przyszłość przed sobą. Obiecywał też panu Robineau duży kredyt.  — Patrzcie jak się Magazyn Nowości względem was zachowuje! wciąż powtarzał. Nic sobie nie robią z oddawanych im usług. Są to machiny do wyzyskiwania ludzi. Posadę pierwszego subiekta obiecano panu, tymczasem Bouthemont przybysz, nie mający nic, coby za nim przemawiało, od razu ją zajął.  Rana, jaką mu ta niesprawiedliwość zadała, krwawiła się jeszcze. Jednakże namyślał się, czy co przedsięwziąść na własną rękę. Tłomaczył się, że nie rozporządza własnemi pieniędzmi tylko żony, która odziedziczyła sześćdziesiąt tysięcy franków; że ma zatem skrupuły i wołałby dać sobie uciąć obie ręce, niż wprowadzić żonę w złe interesa.  — Nie, jeszczem się nie zdecydował, rzekł nareszcie. Pozostaw mi pan czas do namysłu, pomówimy jeszcze o tem.  — Jak się panu podoba, odrzekł Vinçard, tając doznany zawód, pod dobroduszną miną. Nie zależy mi na tej sprzedaży. Wierz mi pan, że gdyby nie moje cierpienia...  Zwracając się na środek magazynu zapytał:  — Co rozkażesz, panie Baudu.  Sukiennik, który słuchał rozmowy tej jednem uchem, przedstawił Dyonizę, opowiedział co uważał za potrzebne z jej historyi i dodał, że pracowała dwa lata na prowincyi.  — Ponieważ szukasz dobrej sklepowej, jak mi mówiono... rzekł nareszcie.  Vinçard udał wielką rozpacz:  — A to prawdziwe nieszczęście! Prawda, szukałem sklepowej przez cały tydzień; lecz nie ma dwóch godzin jak już zgodziłem.  Zapanowało milczenie. Dyoniza wydawała się zmieszaną. WówczasRobineau, który przypatrywał się z zajęciem i ze współczuciem jej wątłej postaci, powiedział:  — Wiem, iż u nas potrzebują kogoś do oddziału okryć.  Baudu nie mógł powstrzymać okrzyku zbolałego serca:  — U was! co to, to nie, przepraszam!  Lecz zaraz potem zdawał się zakłopotany Dyoniza oblała się rumieńcem; nigdy się nie odważę wejść do tego wielkiego magazynu, mówiła sobie, ale sama myśl, dostania się tam, napełniała ją dumą.  — Dla czego nie? ciągnął dalej Robineau zadziwiony, byłoby to pożądane dla panienki. Ja bym jej radził jutro rano przedstawić się pani Aurelii, pierwszej sklepowej. Co najgorszego stać się może to, że nie zostaniesz przyjętą.  Sukiennik dla ukrycia wewnętrznego wzburzenia, zapuścił się w czczą gadaninę, mówił, że zna panią Aurelię, a lepiej jeszcze jej męża Lhomme, kasyera, tłuściocha, z odciętą prawą ręką przez omnibus. Potem zwracając się nagle do Dyonizy, powiedział:  — Zresztą to jej rzecz, nie moja... Jest zupełnie wolną...  Wyszedł pożegnawszy trzech obecnych tam panów. Vinçard odprowadził go aż do drzwi, powtarzając swe ubolewanie. Młoda dziewczyna stała na środku magazynu z przestrachem; pragnęła prosić subiekta o bliższe wyjaśnienie, ale nieodważywszy się na to, ukłoniła się i rzekła skromnie:  — Dziękuję panu, poczem wyszła.  Powracając Baudu, nie przemówił ani słowa do synowicy. Szedł prędko, jakby porwany myślami, zmuszając ją, aby biegła za nim. Na ulicy Michodière, prawie już miał wejść do siebie, kiedy sąsiad jego, kupiec stojący na progu, przywołał go znakiem do siebie. Dyoniza stanęła nieopodal.  — Co nowego, ojcze Bourras? zapytał sukiennik.  Bourras, był to starzec wielkiego wzrostu, z głową proroka, z długiemi włosami i brodą, przenikliwe jego oczy wyglądały z pod brwi gęstych jak las. Sprzedawał on laski i parasole, przyjmował reparacye, rzeźbił nawet rączki, co mu w dzielnicy zjednało sławę artysty. Dyoniza rzuciła okiem na szybę sklepową, za którą parasole i laski stały szeregiem. Podniosła oczy w górę i została zdziwiona widokiem domu: była to rudera, zacieśniona pomiędzy Magazynem Nowości a wielkim pałacem z czasów Ludwika XIV. Wtłoczona niewiadomo jakim sposobem w tę ciasną szczelinę, ze swemi dwoma nizkiemi piętrami. Gdyby nie podpory z prawej i lewej strony, musiałaby się zawalić. Szyfer na jej dachu wykrzywił się i przegnił. Od frontu były dwa okna ze szparami w murze; dokoła długie zrudziałe plamy ciągnęły się po desce szyldu, na wpół spróchniałego.  — Wiesz pan, że pisał do właściciela tego domu, proponując mu kupno; powiedział Bourras, wpatrując się bystro w sukiennika, ognistem swem okiem.  Baudu jeszcze więcej pobladł i zwiesił głowę. Dwaj kupcy stali naprzeciw siebie w głębokiem milczeniu.  — Trzeba gotowym być na wszystko, bąknął nakoniec.  Bourras zakipiał wtedy, wstrząsnął włosami i kędzierzawą brodą.  — Niech kupuje, zapłaci cztery razy więcej, niż warto. Ale klnę się, że póki ja żyję, nieposiędzie ani jednego kamienia. Mój kontrakt służy mi na lat dwanaście. Zobaczymy! zobaczymy!  Było to wypowiedzenie wojny; Bourras zwrócił się ku Magazynowi Nowości, którego nazwy żaden z nich nie wymienił. Baudu w milczeniu kiwał głową; potem przeszedłszy ulicę powrócił do siebie. Włóczył nogami i wciąż powtarzał:  — Mój Boże! Mój Boże!  Dyoniza, która słyszała tę rozmowę, szła za nim. Pani Baudu jednocześnie wchodziła z Pépém i natychmiast powiedziała, że pani Gras gotowa jest przyjąć dziecko w każdym czasie. Jan znikł gdzieś, czem siostra mocno się zaniepokoiła. Gdy powróciwszy zaczął z ożywioną twarzą opowiadać namiętnie o bulwarach, spojrzała na niego z tak smutną miną, że się zaczerwienił. Przyniesiono ich walizę; noc mieli spędzić na strychu.  — Ale, a cóż u Vinçarda? spytała pani Baudu.  Sukiennik opowiedział o złym skutku swych starań i dodał, iż proponowano synowicy miejsce.  — Oto tam! rzekł wzgardliwie wskazując ręką Magazyn Nowości.  Cała rodzina była tem dotkniętą. Wieczorem pierwszy obiad był o piątej. Dyoniza i jej dwoje dzieci zajęli swe miejsca z Baudu, Genowefą i Colomban’em. Płomień gazowy oświecił i ogrzewał jadalnię, po której rozchodziła się dusząca woń potraw. Obiad spożywano w milczeniu; lecz przy wetach pani Baudu, nie mogąc dłużej wytrzymać, usiadła za swą synowicą. Wówczas to długo wstrzymywana fala, przerwała zaporę, wszystkim ulżyło wymyślanie na potwora.  — To od ciebie zależy, jesteś wolną, powtarzał Baudu. Nie chcemy wpływać na ciebie... Tylko gdybyś wiedziała co to za dom...  Urywanemi frazesami, opowiedział historyę Oktawa Mouret’a. Szczęście mu sprzyjało. Z południowej Francyi dostał się do Paryża ten zuchwały i sympatyczny awanturnik i zaraz rozpoczął szereg miłośnych historyjek z kobietami. Był to ciągły wyzysk kobiety: zgorszenia, chwytanie na gorącym uczynku. Cała dzielnica mówiła o nim — nakoniec świetny i niewytłómaczony podbój pani Hédouin, która przyniosła mu w posagu Magazyn Nowości.  — Biedna Karolina! przerwała pani Baudu, była ona daleką moją krewną. O! gdyby żyła, inaczejby szły interesa, nie pozwoliłaby nas zabijać. Jednakże on ją sam zabił i to wśród swych budowli. Pewnego ranka, zwiedzając roboty, wpadła w dół, a we trzy dni potem umarła... Ona, która nigdy nie chorowała, zawsze była zdrową i tak piękną. Pod kamieniami tego domu jest jej krew.  Mówiąc to, przez ścianę wskazywała na wielki magazyn, swą bladą i drżącą ręką. Dyoniza słuchała tego jak czarodziejskiej bajki, czując lekki dreszcz. Obawa dręcząca ją od rana, obok niezwalczonej pokusy, zradzała się może z tej krwi, którą teraz zdawała się spostrzegać na kamieniach.  — Możnaby sądzić, iż mu to szczęście przyniosło, dodała pani Baudu, nie wymieniając Mouret’a.  Lecz sukiennik, słuchając tej baśni, wzruszał pogardliwie ramionami. Na nowo rozpoczął on swą historyę i wyjaśnił położenie z punktu kupieckiego. Magazyn „Le Bonheur des Dames”, założony był w 1822 r. przez braci Deleuze. Po śmierci starszego, córka jego Karolina, wyszła za syna fabrykanta płócien, Karola Hédouin; zostawszy wdową, zaślubiła Mouret’a, przynosząc mu w posagu połowę magazynu. We trzy miesiące po ślubie, umarł stryj Deleuze bezdzietnie, tym więc sposobem, gdy Karolina utraciła życie w czasie restauracyi domu, Mouret pozostał jedynym dziedzicem i właścicielem magazynu. Prawdziwe szczęście!  — Jest to człowiek pomysłowy, niebezpieczny matacz, który przewróci całą dzielnicę, jeżeli mu na to pozwolą — kończył Baudu. Zdaje mi się, iż Karolina będąc nieco egzaltowaną, została pociągnięta osobliwemi projektami tego pana. Krótko mówiąc, nakłonił ją do kupienia domu po lewej stronie, potem drugiego po prawej; gdy zaś pozostał sam, dokupił jeszcze dwa domy: w ten sposób magazyn ciągle rósł i rósł, a teraz grozi pożarciem nas wszystkich.  Zwracał się do Dyonizy, chociaż w istocie mówił dla siebie, przeżuwając tę dręczącą go historyę; w kółku rodzinnem stanowił on żywioł żółciowy, gwałtowność z zaciśniętemi pięściami. — Pani Baudu już się nie wdawała w rozmowę, siedząc nieporuszenie na krześle; Genowefa i Colomban, ze spuszczonemi oczami, przez roztargnienie, zbierali i zjadali okruszyny chleba. Tak było gorąco i duszno w tyra pokoiku, że Pépé usnął na stole, nawet i Jan mrużył oczy.  — Cierpliwości! — rozpoczął na nowo Baudu, porwany nagłym gniewem — matacze połamią żebra! Tak, poczciwi ludzie zawsze zwalczą łotrów, dlatego dość im ze złożonemi rękami czekać ostatecznego upadku! Mouret przechodzi kryzys, wiem dobrze. Zmuszony był wszystkie swe zasoby włożyć w to szalone powiększenie sklepu i w reklamę. Prócz tego, dla zdobycia kapitałów, przyszło mu na myśl, nakłonić większą część swych podwładnych, aby umieścili u niego fundusze swoje. Obecnie jest bez grosza i jeżeli się nie stanie cud, jeżeli mu się nie uda w trójnasób zwiększyć sprzedaż, jak się tego spodziewa, zobaczycie jakie nastąpi bankructwo! Nie jestem złym człowiekiem, ale w ten dzień uiluminuję swój sklep, słowo honoru!  Mściwym głosem ciągnął dalej, zdawałoby się iż upadek Magazynu Nowości, powinien był przywrócić honor handlu. Czy kiedy widziano, żeby w magazynie nowości sprzedawać wszystko... jest to raczej bazar! Piękny też personel! zbieranina chłystków, którzy sprawiają się jak na stacyi kolei, traktują towar i kundmanów jak pakunki; porzucają pryncypała lub przez niego są odprawiani za jedno słowo, nie znają ani życzliwości, ani obyczajów, ani sztuki. Jako przykład postawił Colombana, wychowanego w dobrej szkole, on wie w jaki sposób powoli i napewno dochodzi się do zręczności, do wybiegów rzemiosła. Nie w tem sztuka, żeby dużo sprzedawać, ale po wysokiej cenie. Zresztą niech powie, jak się z nim obchodzimy: stał się członkiem naszej rodziny, pielęgnowany jest w chorobie, oprany i oszyty, doglądany po ojcowsku, nakoniec... jest kochany!  Colomban po każdym wykrzyku swego zwierzchnika, mówił: „tak, tak!”  — Tyś ostatni, mój poczciwcze — rzekł Baudu rozczulony. — Po tobie już takich nie będzie. Ty jeden mnie pocieszasz, lecz jeżeli takie tłoczenie się, popychanie nazywają teraz handlem, nie rozumiem się na tem i wolę się wycofać.  Genowefa z głową zwieszoną na bok, jak gdyby jej gęste, czarne włosy zanadto ciążyły, z bladą twarzą, wpatrywała się w subiekta uśmiechając się; w jej wejrzeniu kryło się powątpiewanie, ciekawość, czy też Colomban dręczony wyrzutem sumienia nie zaczerwieni się od tych pochwał? Lecz jako chłopiec nałamany do komedyj starego handlu, pozostał on spokojny, z miną dobroduszną i z wyrazem chytrości na ustach.  Jednakże Baudu coraz głośniej krzyczał na ciągłe odbijanie pak naprzeciwko, na tych dzikich, zabijających się pomiędzy sobą w walce o byt, dążących do podkopania rodziny. Stawiał za przykład swych sąsiadów ze wsi, pp. Lhomme: matkę, ojca i syna, wszyscy zajęci są w jednej budzie, nie mają domowego ogniska, zawsze za domem, jadający u siebie tylko w niedzielę, pędzą życie hotelowe, jakby przy table d’hête!  — Co prawda, jadalnia moja niewielka, mogłaby mieć więcej światła i powietrza, ale tu spędziłem życie, wśród tkliwych rodzinnych uczuć.  Mówiąc to spoglądał dokoła izdebki i drżał na myśl, której nie chciał wyjawiać, iż pewnego poranku, dzicy w razie gdyby dobili jego handel, gotowi go wygnać z tej nory, gdzie mu było ciepło pomiędzy żoną i córką. Chociaż udawał, że jest pewien ich bankructwa, bał się, widząc swą dzielnicę zagrabioną i pochłanianą powoli.  — Nie mówię tego, żeby cię zniechęcać — rzekł usiłując być spokojnym. — Jeżeli w tem widzisz swe dobro, pierwszy ci powiem: idź!  — Wierzę, mój stryju — szepnęła Dyoniza, gdyż pociąg jej do Magazynu Nowości wzrastał, w miarę tych uniesień.  Baudu wspierał się łokciami o stół i prześladował ją wzrokiem.  — Lecz powiedz ty, co będziesz może do nich należała, jest-że to rozsądnem, aby prosty magazyn nowości, porywał się na sprzedaż wszystkiego. Dawnemi czasy, kiedy handel był uczciwie prowadzony, nowości i nic więcej. Dziś, jedynym ich celem siąść na kark sąsiadom i wszystko pożreć... oto na co się cała dzielnica uskarża; bo małe sklepy od tego bardzo ucierpiały. Ten Mouret je rujnuje. Patrz! Bédoré i siostra (wyroby pończosznicze) z ulicy Graillon, utracili połowę klienteli. Panna Tatin, handlująca bielizną w pasażu Choiseul, musiała zniżyć ceny do połowy i prześcigać się w taniej sprzedaży. Skutki tej klęski, tej zarazy, dają się czuć nawet na ulicy Neuvedes-Petits-Champs, gdzie jak mi mówiono, futrzarze bracia Vanpouille, nie mogli wytrzymać konkurencyi. Cóż na to powiesz, oto perkaliki sprzedają futra; nie jest-że to śmieszne? To także pomysł Mouret’a.  — A rękawiczki — powiedziała pani Baudu. — Czyż to słyszana rzecz? Ośmielił się urządzić półki z rękawiczkami! Wczoraj, jakem przechodziła przez ulicę Neuve-Saint-Augustin, Quinette stała we drzwiach z tak smutną miną, żem się nie odważyła zapytać, jak idą interesa? Biedna Quinette, będzie zmuszona ograniczyć się na praniu rękawiczek.  — A parasole — wtrącił Baudu. — To już wszystko przechodzi. Bourras jest przekonany, że Mouret chciał go po prostu zgubić, bo też jaki związek mają materye z parasolami? Ale Bourras mocno się trzyma, nie da się tak łatwo zarżnąć. Będziemy się śmieli niezadługo.  Potem mówił o innych kupcach i zrobił przegląd całej dzielnicy. Czasami wyrywały mu się wyznania: jeśli Vinçard chce sprzedać swój interes, to nam wszystkim nic nie pozostaje, tylko się pakować, bo Vinçard jest jak szczury, które uciekają z domu, mającego się zawalić. Ale zaraz przeczył sobie, marzył o zjednoczeniu się, o porozumieniu się drobnych handlarzy, ażeby stawić czoło kolosowi. Od niejakiej chwili powstrzymywał się od mówienia o sobie, trząsł rękami, usta drgały mu nerwowo. Nakoniec rzekł:  — Co do mnie, to jak dotąd, nie mogę się zbyt uskarżać. O! zrobił mi dużo złego ten łotr! Ale dotychczas on ma tylko sukna damskie: cienkie i grubsze na okrycia. Co się tyczy artykułów dla mężczyzn, to przychodzą do mnie po aksamit na myśliwskie ubrania, po sukno na liberyę; nie mówiąc już o flanelach i bajach z któremi śmiało staję z nim do konkurencyi. Tylko się drażni ze mną, zdaje mi się, iż mi krew psuje tą wystawą sukien naprzeciwko mnie. Widziałaś ją z moich drzwi. Zawsze tam wystawia najpiękniejsze okrycia, w pośród ramy ze sztuk sukna, istna wystawa kuglarzy, dla znęcenia dziewcząt. Słowo poczciwego człowieka! Jabym się wstydził takich sposobików. Firma le Vieil Elbeuf, znana od stu lat, nie potrzebuje u swych drzwi takich pułapek na gapiów. Póki żyć będę, sklep mój pozostanie takim, jak go odziedziczyłem: z czterema izbami na towar: dwie naprawo, dwie na lewo i nic więcej.  Wzruszenie ogarniało całą rodzinę. Po krótkiem milczeniu Genowefa odważyła się wtrącić słowo:  — Kundmani nas lubią, ojcze. Nie trzeba tracić nadziei. Dziś nawet, pani Desforges i pani de Boves przychodziły. Czekam także na panią Marty co do flaneli.  — Czy uwierzysz — szepnęła pani Baudu swym osłabłym głosem — żeśmy widzieli ten handel tak małym, jak chustka do nosa! Doprawdy, moja kochana Dyonizo, kiedy go Deleuze’owie założyli, miał tylko jedno okno od ulicy Neuve Saint-Augustin, jakby afisz, na którym się mieściły dwie sztuki muślinu i trzy sztuki perkalu. W sklepie nie można się było obrócić, z powodu ciasnoty. Vieil Elbeuf, który istniał już od lat sześćdziesięciu, był już wówczas takim, jakim dziś go widzisz. Ach! wszystko się zmieniło, wszystko!  Potrząsnęła głową; w słowach tych, powoli wypowiedzianych, zawierał się dramat całego jej życia. Urodzona w Vieil Elbeuf, kochała w nim wszystko, nawet wilgotne kamienie, żyła w nim i dla niego. Dawniej szczyciła się tym handlem, w całej dzielnicy najzamożniejszym, najlepiej zaopatrzonym — potem wystawioną była na tę boleść, że współzawodniczący z nimi handel, rozwijał się coraz bardziej i w końcu stał się nawet groźnym dla sąsiadów. To upokorzenie Vieil Elbeuf było ciągle jątrzącą się raną; zamierała, trzymając się tylko siłą dawnego rozpędu, czując że konanie sklepu, będzie także jej konaniem i że zgaśnie w dzień jego zamknięcia.  Panowało milczenie. Baudu bębnił palcami na ceracie stołu. Doznawał znużenia, coś nakształt żalu, że ulżył sobie raz jeszcze gadaniną. W tem udręczeniu cała rodzina, z przeczuciem nieokreślonem, wciąż wracała do gorzkich swych rozmyślań, szczęście im się nigdy nie uśmiechnęło, kiedy dzieci wychowali i doszli do fortuny, nagle konkurencya grozi im ruiną. Mieli jeszcze zresztą wielki dom w Rambouillet, gdzie przenieść się było od dziesięciu lat, marzeniem sukiennika. Kupił trafem starą budowlę, którą trzeba było ciągle naprawiać. Zdecydował się wynajmować ją, ale lokatorowie mu nie płacili. Ostatnie zyski jego szły tam. To jedno wprawdzie miał sobie do wyrzucenia ten kupiec uczciwy aż do drobiazgowości, prawy i uparcie trzymający się starych idei w handlu.  — Trzeba już zwolnić stół dla innych. Wszystko to są próżne słowa!  Było to jakby przebudzenie się. Płomień gazowy syczał, w tej dusznej izdebce. Wszyscy razem podnieśli się, przerywając tem smutne milczenie. Рéрé spał doskonale, wyciągnięty na sztuce bai; Jan który poziewał, wrócił już był do drzwi od ulicy.  — Zresztą, tak zrobisz, jak ci się spodoba, — znowu powtórzył Baudu synowicy. — Przedstawiamy ci tylko stan rzeczy; ale się rozporządzisz, jak zechcesz.  Naglił ją wzrokiem, oczekując stanowczej odpowiedzi. Dyoniza, którą te historye jeszcze więcej roznamiętniły do Magazynu Nowości, zamiast ją odwrócić od zamiaru, pod spokojnym i łagodnym wyrazem twarzy, kryła upartą wolę Normandki. Odpowiedziała więc:  — Zobaczymy, mój stryju.  Prosiła, żeby jej wolno było pójść spać z dziećmi wcześniej, bo wszyscy troje byli zmęczeni, a ponieważ dopiero wybiła szósta, chciała jeszcze pozostać chwilę w sklepie. Noc zapadła, ulica była ciemna, padał bowiem od zachodu słońca, drobny i gesty deszcz. Było to dla niej niespodzianką: w kilka chwil kałuże zalały ulicę, w rynsztokach płynęła brudna woda, gęste błoto pokryło chodniki i widać było tylko parasole, popychające się i tłoczące, jakby wielkie ciemne skrzydła. W pierwszej chwili cofnęła się, owiana chłodem, z sercem jeszcze więcej ściśniętem, pod wpływem tego sklepu źle oświeconego i ponurego o tej godzinie. Wilgotny powiew, oddech starej dzielnicy, przenikał z zewnątrz; zdawało się, iż ścieki z parasoli, dochodziły do kantorów, że bruk ze swemi kałużami i błotem wchodził do sklepu, że do reszty pleśnieje parter, biały od saletry. Był to widok starego, wilgotnego Paryża, od którego drżała, z zadziwieniem, że to wielkie miasto jest tak lodowate i brzydkie.  Lecz z drugiej strony ulicy, Magazyn Nowości zapalał aż do głębi w długie rzędy gazowych płomieni, zbliżyła się więc na nowo, pociągnięta i jakby rozgrzana tem ogniskiem jarzącego się światła. Maszyna huczała będąc ciągle w ruchu, wypuszczając parę ostatniego wrzenia; podczas kiedy subiekci zwijali materye, a kasyerzy liczyli przychód. Przez szyby przyćmione mgłą, widać było drganie świateł, jakby wewnątrz kuźni. Po za gęstą osłoną padającego deszczu, to zjawisko oddalone, przybierało widok olbrzymiego paleniska, gdzie się snuły czarne cienie pala czy, przy czerwonym ogniu kotła. Witryny także tonęły; można było tylko wyróżnić śnieżne koronki, których białość podnosiły matowe szkła, pokrywające gazowe płomienie; a w tem wnętrzu jakby kaplicy, odbijały okrycia; wielki płaszcz aksamitny obszyty srebrnemi lisami, przedstawiał wycięty profil kobiety bez głowy, biegnącej w ulewę na jakąś zabawę, wśród tajemniczych ciemności Paryża.  Dyoniza uległa pokusie i wyszła aż przed drzwi, nie dbając o bryzgi deszczu. W tę wieczorną godzinę, Magazyn Nowości pochłonął ją całkowicie swym blaskiem. W tem mieście ciemnem, niemem, zalanem deszczem, w tym Paryżu jej nieznanym, jaśniał on jakby latarnia morska i wydawał jej się jedynem światłem i oznaką życia. — Marzyła o swej w nim przyszłości, o ogromie pracy, jaki ją czeka, aby wychować dzieci i o wielu innych rzeczach, — sama niewiedziała o czem, o jakichś oddalonych widokach, których pragnąc i lękając się zarazem, drżała całem ciałem. Myśl o tej kobiecie zmarłej w podwalinach, przejmowała ją strachem; zdawało jej się, że światła krwawią; lecz uspokoiła ją białość koronek, do serca wstąpiła nadzieja, a nawet pewność radości; wodny pyłek chłodził zaś jej ręce i uśmierzał gorączkę, spowodowaną podróżą.  — To Bourras — odezwano się za nią.  Wychyliwszy się, ujrzała kupca, stojącego nieruchomie na końcu ulicy, przed oknem, w którem widziała z rana dowcipnie ułożone parasole i laski. Wysoki starzec z głową proroka, prześliznął się w cieniu, ażeby napaść oczy tą tryumfalną wystawą; patrzył ze zbolałą twarzą, nie czując deszczu padającego na jego obnażoną głowę i ściekającego po białych włosach.  — Jakiż on głupi, gotów się przeziębić — mówił dalej tenże głos.  Odwróciwszy się, spostrzegła Dyoniza, że cała rodzina Baudu była za nią. Pomimowoli, tak jak Bourras, którego nazwali głupcem, powracali ciągle do widoku rozdzierającego im serce. Była to żądza cierpienia. Genowefa okropnie blada, upewniła się, że Colomban przypatrywał się cieniom panien sklepowych, które widać było przez szyby antresoli. Podczas gdy starego Baudu dławiła tajona złość, oczy pani Baudu napełniały się cichemi łzami.  — Cóż, pójdziesz tam jutro, nieprawda? — zapytał nakoniec sukiennik, dręczony niepewnością, czując zresztą, że synowicą jak i inni, została podbitą.  Zawahała się chwilę, poczem łagodnie odrzekła: — Tak, mój stryju; chyba że ci to wielką przykrość sprawi.

Rozdział II

Nazajutrz o w pół do ósmej Dyoniza była już przed Magazynem Nowości, Chciała tam zgłosić się, zanim poprowadzi Jana do jego zwierzchnika, mieszkającego daleko na przedmieściu Temple. Lecz przywykłszy do rannego wstawania, zanadto się pośpieszyła: subiekci zaczynali się dopiero schodzić. Bojąc się śmieszności, zaczęła się przechadzać po placu Gaillon.  Zimny wiatr wysuszył bruk. Ze wszystkich ulic, oblanych słabem światłem dziennem, pod ołowianem niebem, zjawiali się subiekci, idący śpiesznie, z podniesionemi kołnierzami od paltotów, kryjąc ręce w kieszeniach, zaskoczyło ich bowiem pierwsze drgnienie zimy. Po większej części szli sami, znikali w głębi magazynu, niezwracając się słowem ani wejrzeniem do kolegów, spotykających się z nimi. Inni szli po dwóch lub trzech, wśród żywej gawędy, zajmując całą szerokość chodników! Wszyscy tymże samym ruchem ręki, rzucali w rynsztok papierosy lub cygara, przed wejściem do magazynu.  Dyoniza zauważyła, iż niektórzy z tych panów, spoglądają na nią, przechodząc. Wówczas przestrach jej wzmógł się, nie czuła się na siłach iść za nimi, postanowiła więc nie wchodzić, póki się ta defilada nie skończy. czerwIEniła się na myśl, iż może być potrąconą we drzwiach, pośród tych wszystkich mężczyzn. Ale defiladzie tej nie było końCa, dla uniknienia więc spojrzeń, postanowiła obejść dokoła placu. Powracając spostrzegła stojącego przed magazynem, wysokiego i bladego chłopca, który od kwadransa, zdawał się jak ona wyczekiwać.  — Czy panienka jest sklepową w tym magazynie? zapytał nakoniec nieśmiało.  Tak była zdziwiona, że ten nieznajomy chłopiec, zwraca się do niej z zapytaniem, iż na razie nic nieodpowiedziała.  — Bo to, ciągnął dalej, coraz bardziej mieszając się, chciałbym spróbować, czy mię tu nie przyjmą, więc mogłabyś pani mię objaśnić.  Był on również bojaźliwy jak Dyoniza i dla tego odważył się zaczepić, że widział ją także drżącą.  — Uczyniłabym to z przyjemnością, odpowie działa nakoniec, ale ja także przyszłam spróbować szczęścia.  — A! to co innego, rzekł, ostatecznie zbity z tropu.  Oboje zarumienili się mocno. Obie te bojaźnie stały naprzeciw siebie, rozczulone pobratymstwem położenia, nie śmiejąc jednak głośno życzyć sobie pomyślności w zabiegach. Potem niemówiąc do siebie, i coraz więcej zawstydzeni, rozłączyli się i o kilka kroków od siebie, oczekiwali możności wejścia.  Subiekci wciąż wchodzili. Dyoniza słyszała ich żarty, gdy ją mijali, spoglądając z pod oka. Czując że zwraca na siebie uwagę, coraz bardziej była zmieszana, powzięła więc zamiar poświęcić pół godziny na przechadzkę po mieście; lecz widok młodzieńca, szybko nadchodzącego z ulicy Port-Mahon, zatrzymał ją na chwilę. Musiał to być starszy subiekt, bo go wszyscy witali z poszanowaniem. Wysokiego był wzrostu, białą miał cerę i brodę starannie utrzymaną; oczy koloru starego złota, z miękkiem jak aksamit spojrzeniem, które na niej w przelocie zatrzymał. Wchodził do magazynu całkiem już obojętny, kiedy ona jeszcze stała nieruchoma, wzburzona tem spojrzeniem, doznając szczególnego wrażenia, raczej przykrego jak miłego. Taki ją strach ogarnął, że powoli przeszła się po ulicy Gaillon a potem Świętego Rocha, zbierając się na odwagę.  Nie był to starszy subiekt, ale sam Oktaw Mouret. Wcale nie spał tej nocy, bo wyszedłszy z wieczoru od pewnego agenta bankowego, poszedł na kolacyę z przyjacielem i z dwiema kobietami, wziętemi z za kulis teatrzyku. Pod zapiętym paltotem, miał na sobie garnitur wieczorowy i biały krawat. Wpadłszy do domu, na prędce umył się i przebrał; a kiedy siadł przed biurkiem, w swym gabinecie w antresoli, był rzeźki i przytomny, oko miał bystre, cerę świeżą i cały był oddany pracy, jak gdyby spędził dziesięć godzin w łóżku. W tym obszernym gabinecie, meble były z czarnego dębu, obite zielonym rypsem; jedyną jego ozdobę stanowił portret pani Hédouin, o której cała dzielnica dotąd mówiła. Od czasu jej śmierci, Oktaw przechował czułe wspomnienie, okazywał się wdzięcznym jej pamięci, wzamian za otrzymaną fortunę. Oto i teraz zanim zaczął podpisywać traty leżące na stole, zwrócił się do portretu z uśmiechem szczęśliwego człowieka. Alboż nie w jej obecności powracał do pracy, po wycieczkach i wyjściu z alków, gdzie chęć do uciech zapędzała go, jako młodego wdowca.  Dało się słyszeć pukanie do drzwi i nie czekając wezwania, wszedł młody człowiek wysoki, szczupły, z wązkiemi ustami i ostrym nosem, starannie ubrany, z siwizną przebijającą się już gdzie niegdzie, pośród gładko przyczesanych włosów. Mouret podniósł oczy i podpisując dalej, zapytał:  — Dobrze spałeś, Bourdoncle?  — Doskonale, dziękuję; odpowiedział zapytany, chodząc drobnym krokiem, jakby u siebie.  Bourdoncle, syn biednego fermera z okolic Limoges, rozpoczął służbę w Magazynie Nowości jednocześnie z Mouretem, kiedy magazyn ten zajmował tylko róg placu Gaillon. Bardzo był inteligentny i energiczny, zdawało się wówczas, że z łatwością prześcignie swego kolegę, mniej poważnego i trzpiota, mającego wiecznie drażliwe przejścia z kobietami; ale nieposiadał on za to rzutkości tego namiętnego prowansalczyka, jego śmiałości i zwycięzkiego wdzięku. Zresztą, z instynktem praktycznego człowieka, ukorzył się przed nim, był mu posłuszny i to bez żadnego oporu, od pierwszej chwili. Skoro Mouret poradził swym podwładnym, aby fundusze swoje umieścili w jego interesie, Bourdoncle, jeden z pierwszych tego dokonał, powierzając mu nawet niespodziewany spadek po ciotce. Zwolna przeszedłszy wszystkie stopnie: sklepowego, młodszego subiekta, potem naczelnika oddziału jedwabi, stał się jednym z zaufanych pryncypała, najdroższym i najpoufalszym, jednym z sześciu pomocników w zarządzie Magazynu Nowości. Było to coś w rodzaju rady ministrów, pod królem z nieograniczoną władzą: każdy z nich miał dozór nad jedną prowincyą, Bourdoncle’owi zaś był powierzony ogólny nadzór.  — A pan, czy dobrze spałeś? zapytał poufale. Skoro Mouret odrzekł, że się wcale niekładł, kręcąc głową, mruczał:  — Zła hygiena.  — Dlaczego? zapytał tamten wesoło, jestem mniej zmęczony niż ty, mój kochany. Masz oczy od snu zapuchnięte, stajesz się ociężały, żeby być rozsądniejszym. Baw się, dla ożywienia myśli.  Był to odwieczny przedmiot do dysput, dla tych dwóch przyjaciół. Bourdoncle z początku bił swoje kochanki, dla tego, jak mówił, że mu spać przeszkadzały. Obecnie popisywał się nienawiścią do kobiet, chociaż z pewnością po za magazynem miewał schadzki, o których nie mówił, tak to w życiu jego mało miejsca zabierało. W magazynie starał się wyzyskiwać klientki, z największą wzgardą dla ich lekkomyślnego trwonienia pieniędzy na błahe gałganki. Mouret przeciwnie, udawał ekstazy wobec dam, bywał zachwycony i pieszczotliwy; porywany ciągle przez nowe miłości, a te sercowe sprawy służyły mu za reklamę dla handlu; można było powiedzieć, że cały rodzaj niewieści ogarniał jedną pieszczotą, ażeby go lepiej obałamucić i trzymać w zależności od siebie.  — Widziałem dziś panią Desforges na balu, była cudownie piękną! powiedział.  — Czy nie z nią byłeś pan na kolacyi? zapytał towarzysz.  Mouret wykrzyknął:  — Co znowu! Taka uczciwa osoba... byłem z inną, z Heloizą, tą małą z teatru Folies Dramatiques. Głupia jak gęś, ale taka zabawna!  Wziął drugą paczkę trat i dalej podpisywał. Bourdoncle przechadzał się drobnym krokiem. Poszedł wyjrzeć przez wysokie okno na ulicę Neuve-Saint Augustin, poczem wrócił, mówiąc:  — One się zemszczą.  — Kto taki?  — Kobiety.  Stał się weselszy od tej chwili, zdradzając głąb brutalności, ukrywającej się pod zasłoną zmysłowych uwielbień. Wzruszeniem ramion dawał do zrozumienia, że wszystkie rzuciłby na ziemię, jak puste worki, w ten dzień, kiedyby mu ich pomoc już nie była potrzebna do zdobycia majątku. Uparty Bourdoncle powtarzał z zimną krwią:  — Zemszczą się... Znajdzie się jedna, co się ze mści za wszystkie; tak zrządza Nemezys.  — Oto się nie bój, zawołał Mouret, przesadzając swój prowansalski akcent. Taka jeszcze się nie urodziła, mój drogi, a jeśli się zjawi, rozumiesz?...  Podniósł w górę obsadkę do pióra, wstrząsał nią i przebijał próżnię, jak gdyby chciał przeszyć niem niewidzialne serce. Wspólnik znowu zaczął się przechadzać, uginając się jak zwykle, przed wyższością swego pryncypała, którego geniusz, pełen skrytek, zbijał go z tropu. On tak czysty, tak loiczny, bez namiętności, on co nie był zdolny upaść, niepotrafił jeszcze trafić w słabą stronę Paryża i zdobyć jego pieszczoty, zachowywanej dla najodważniejszego.  Zapanowało milczenie, wśród którego, słychać było tylko pióro Moureta. Potem na krótkie jego pytania, Bourdoncle udzielał objaśnień, co do wielkiej sprzedaży nowości zimowych, mającej się odbyć w następny poniedziałek. Był to interes obmyślony na bardzo wielką skalę; stawiano na kartę całą fortunę, gdyż plotki szerzące się w dzielnicy, miały racyę bytu. Mouret, przystępował do spekulacyi jak poeta; z taką wystawnością, z taką potrzebą wielkości, że zdawało się, iż wszystko musi runąć pod nim. Kryło się w tem nowe pojęcie o handlu: fantazya, która niegdyś niepokoiła panią Hédouin i która dziś jeszcze, pomimo powodzenia, budziła nieraz trwogę w interesowanych. Ganiono pocichu pryncypała, że się zanadto spieszy, zarzucano mu, że zbyt śmiało powiększał magazyn, nie zapewniwszy sobie wpierwej dostatecznej klienteli, wrzano z obawy, widząc że całą kasę stawia na kartę, że przepełnia kantory towarami, nie zostawiając rezerwowego kapitału. Otóż dla tej ogromnej wyprzedaży, po bajecznych sumach wydanych na mularzy, cały fundusz był w ruchu: raz jeszcze chodziło oto, aby zwyciężyć lub umrzeć! On zaś pośród tego ogólnego zakłopotania był zawsze tryumfująco wesół, pewien milionów, jako człowiek uwielbiany od kobiet — i który niemoże przez nie być zdradzony. Skoro Bourdoncle ośmielił się okazać pewne obawy z powodu zbytecznego zaopatrywania się w towary, z których zyski były wątpliwe, roześmiał się serdecznie mówiąc:  — Dajże pokój, mój kochany, nasz magazyn jeszcze za mały!  Bourdoncle zdawał się odurzony, ogarnięty trwogą, której nie starał się nawet ukryć. Ich magazyn jeszcze za mały! Magazyn nowości o dziewiętnastu oddziałach, mający personel złożony z czterystu trzech ludzi!  — Ale z pewnością, za półtora roku, będziemy zmuszeni, powiększyć go. Myślę o tem nie na żarty. Dzisiejszej nocy pani Desforges, obiecała zaznajomić mię jutro u siebie, z pewną osobą... ale pogadamy o tem, skoro rzecz dojrzeje.  Ukończywszy podpisywanie trat, wstał i poklepał przyjaźnie po ramieniu wspólnika, który nie mógł jeszcze ochłonąć. Otaczający go przestrach roztropnych ludzi bawił go. W przystępie szczerości, z jaką czasami odzywał się do swych blizkich, wyznał, że jest większym żydem, niż wszyscy żydzi razem wzięci, podobny będąc fizycznie i moralnie do ojca, tęgiego zucha, który znał się na wartości grosza; po matce zaś odziedziczył fantazyę nerwową a główną podstawę swego powodzenia; jej to bowiem zawdzięczał nieprzepartą siłę swego wdzięku, śmiało rzucającego się do przedsiębiorstwa.  — Może pan być przekonany, że go nieodstąpię do końca, rzekł wreszcie Bourdoncle.  Przed zejściem do magazynu, na który mieli zwyczaj rzucić okiem codziennie, załatwili jeszcze niektóre kwestye. Najprzód obejrzeli próbny okaz kwitaryusza grzbietowego, wynalezionego przez Moureta do notowania sprzedaży. Zauważywszy bowiem, że towar wyszły z mody, lub zależały, nie mający już pokupu, rozchodzi się prędzej gdy subiekci otrzymują większą tantiemę ze sprzedaży, stworzył nowy rodzaj handlu. Odtąd zachęcał ich do wyprzedawania wszystkich towarów, płacąc odsetki, nawet za najmniejszy kawałek materyi, za najdrobniejszy przedmiot. Nowy ten mechanizm, zrobił przewrót w handlu nowości; wytwarzał pomiędzy subiektami walkę o byt, a pryncypałowi zyski zapewniał. Ta walka, stała się w jego rękach ulubioną formułą, zasadą organizacyi, na której stale się opierał. Rozprzęgał namiętności, powoływał siły do życia, pozwalał silniejszym pochłaniać słabszych, a sam tuczył się walką stron interesowanych. Wzór kwitaryusza został przyjęty: w górze na grzbiecie i na odrywanym kuponie, był wskazany oddział i numer sprzedającego; potem z obu stron, było miejsce na ilość łokci, rodzaj towaru i cenę; sprzedający podpisywał tylko rachunek przed oddaniem go do kasy. W ten sposób kontrola była bardzo łatwą, dość było bowiem porównać rachunki oddawane przez kasę do biura defalkacyi z grzbietami, będącemi u subiekta. Co tydzień subiekci, otrzymywali należne im odsetki i tantiemę, bez możliwej pomyłki.  — Będą nas mniej okradać, zauważył Bourdoncle z zadowoleniem. Zdobyłeś się pan na wielką myśl.  — Dziś w nocy przyszło mi coś jeszcze do głowy, powiedział Mouret. Tak, mój kochany. Dzisiejszej nocy, przy tej kolacyi. Chcę dać urzędnikom biura defalkacyi małe wynagrodzenie za każdy błąd, jaki wykryją w rachunkach sprzedaży, przy porównywaniu. Będziemy pewni naówczas, że nieopuszczą ani jednej pomyłki; prędzej starać się będą jakąś wymyśleć.  Zaczął się śmiać; towarzysz zaś patrzył na niego z uwielbieniem. To nowe zastosowanie walki o byt oczarowało go; posiadał on geniusz mechanizmu administracyjnego i marzył o urządzeniu domu handlowego w ten sposób, żeby wyzyskując chciwość innych, spokojnie mógł zadawalniać żądze swoje. Zwykł często powtarzać: kto chce wywołać z ludzi wszystkie ich siły, a nawet i trochę poczciwości, musi liczyć na ich walkę z potrzebami przedewszystkiem.  — A teraz chodźmy, rzekł nareszcie Mouret, trzeba się zająć tą wyprzedażą. Wszakże jedwabie dopiero wczoraj przybyły i Bouthemont, ma się znajdować przy ich odbiorze?  Bourdoncle poszedł za nim. Służba odbiorcza, mieściła się w suterenach, od ulicy Neuve-Saint-Augustin. Tam na ulicy, otwartą była klatka oszklona, do której z wózków ręcznych ładowano towary. Były one nasamprzód ważone, potem spuszczane po gładkiej pochyłości, której łańcuch i okucie błyszczały wypolerowane tarciem pak i skrzyń. Wszystko wchodziło przez ten otwór ziejący; było tam ciągłe zapchanie ześlizgujących się materyj, spadających z hukiem fal.  Szczególnie w czasie wielkich sprzedaży, po tej pochyłej ślizgawce, wpadała cała fala jedwabi lyońskich, lnianych angielskich wyrobów, płócien holenderskich, alzackich perkali, muślinów z Rouen. Czasami wózki musiały czekać kolei. Paki zsuwając się, wydawały głuchy odgłos na dnie otworu, jakby kamień, rzucony w głęboką wodę. Przechodząc, Mouret zatrzymał się na chwilę przed ślizgawką. Była ona w ruchu: całe szeregi skrzyń same się ześlizgiwały, rąk ludzkich spychających je z góry nie było widać; zdawały się spadać same przez się, jak gdyby spływały z górnego źródła. Mouret patrzał, nie mówiąc ani słowa; lecz w jego jasnych oczach to wyładowywanie spadających dla niego towarów, — te fale, z których każda reprezentowała tysiące franków na minutę, zapalało przelotny płomień. Nigdy jeszcze nie miał tak spokojnego sumienia przed rozpoczęciem batalii. Właśnie tę masę towarów, chciał rozrzucić po czterech rogach Paryża. Nie mówiąc nic, dalej odbywał przegląd.  Przy szarem świetle dziennem, wpadającem przez szerokiej otwory w ścianie, kilkoro ludzi zabierało wpadające towary; inni odbijali skrzynie i otwierali paki w obecności zarządzających oddziałami. Ruch warsztatowy zapełniał tę piwnicę w suterenie, w której sufit podtrzymywały żelazne słupy; na gołych ścianach nie było widać ani śladu wilgoci.  — Czy wszystko masz, Bouthemont? zapytał Mouret, zbliżając się do młodzieńca o szerokich barkach, który sprawdzał zawartość skrzyń.  — Wszystko być musi, odpowiedział tenże, ale cały ranek zejdzie mi na obliczaniu.  Zawiadujący oddziałem, rozpatrywał fakturę, stojąc przy wielkim stole, na którym jego pomocnik wykładał sztukę po sztuce jedwabnych materyj, wyjmowanych ze skrzyni. Po za nim był także szereg stołów, zawalonych również towarami, przeglądanych przez całą armię subiektów. Było to ogólne rozpakowywanie, mieszanina materyj oglądanych, przerzucanych, znaczonych wpośród szmeru głosów.