Doktor Pascal - Emil Zola - ebook

Doktor Pascal ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Doktor Pascal” to powieść z cyklu „Rougon-Macquartowie” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Doktor Pascal” opowiada o Pascalu i Klotyldzie, czyli wujku i siostrzenicy, która pomaga mu w gromadzeniu danych do jego badań. Mimo 30 lat różnicy między głównymi bohaterami, zaczynają oni namiętny romans, w wyniku którego starzejący się doktor podupada na zdrowi i rujnuje swój majątek, ostatecznie umierając. Po śmierci Pascala Klotylda początkowo pragnie wyjawić całemu miastu wszystkie mroczne sekrety rodziny Rougon-Mocquartów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

DOKTOR PASCAL

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-908-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Rozdział I

Mimo gorącego żaru lipcowego popołudnia, w salonie, zabezpieczonym zamkniętemi okienicami, panował chłód przyjemny. Po przez szpary jedynie dawnych futrowań drewnianych u trzech okien prześlizgiwały się wązkie smugi światła; i to światło właśnie, rozpraszające od biedy mrok, oblewało wszelkie przedmioty jakąś jasnością niewyraźną i przyćmioną. Dzięki temu nie czuło się tutaj piekielnego skwaru, który siały promienie słoneczne, rozpalające front domu.  Na wprost okien stał przed szafą doktór Pascal, szukając tamże potrzebnych mu notatek. Ta ogromna szafa dębowa, otwarta na rozcież, zdobna w rzeźby, tudzież mocne i silne okucia, arcydzieło rękodzielnictwa wieku zeszłego, dźwigała w głębi na półkach stos zwikłany, zmięszany, rozrzucony najrozmaitszych papierów, dokumentów i rękopismów. Od lat już przeszło trzydziestu, wrzucał tutaj doktór wszystko, co nakreślił, tak dobrze urywane zapiski, jak i wykończone rozdziały swej pracy potężnej o dziedziczności. Poszukiwania zatem nie były łatwe. Lecz on, cierpliwy, przerzucał kartkę za kartką. Wreszcie uśmiechnął się, znalazł bowiem ostatecznie to, czego poszukiwał.  Jeszcze chwilę pozostał przy szafie, czytając notatkę w świetle promienia złocistego, który strzelał od środkowego okna.  On sam, wśród tej jasności świtania, z brodą, oraz włosami szpakowatemi, silny i rzeźki, choć już sześćdziesiątka była za pasem, z obliczem świeżem o rysach delikatnych i oczach łagodnych tkliwością niemal dziecięcą, ubrany nadto w marynarkę obcisłą z aksamitu barwy kasztanu, przypominał młodzieńca o włosach upudrowanych.  — Patrz! Klotyldo — rzekł, przerwawszy milczenie — przepiszesz tę kartkę Ramond bowiem nigdy nie przeczytałby mojego przeklętego pisma.  I przeszedłszy kilka kroków, położył ową ćwiartkę papieru tuż przy owej pannie, która pracowała, stojąc przed pulpitem wysokim, umieszczonym w framudze okna na prawo.  — Dobrze, mistrzu! — odpowiedziała.  Lecz wymawiając owe słowa, nie obróciła się ani na chwilę. Cała jej uwaga skupiła się na pastelu, który kreśliła w tym właśnie momencie śmiałemi ruchami ołówka. Z boku, niedaleko niej stała rozkwitająca wielka malwa o liściach rzadkiego fioletu, skropionych żółtemi prążkami. Widniał atoli wyraźnie profil jej okrągłej główki, o włosach blond, obciętych krótko, profil szlachetny i poważny, czoło proste o zmarszczkach, wywolanych uwagą, oko błękitu nieba, nos delikatny, podbródek, zdradzający stanowczość. Jej odsłonięty karczek mówił o świeżej młodzieńczości swą rozkoszną bielą mleka, tak żywo odskakującą od złocistych pukli głowy. Wysoka, ubrana w bluzę czarną posiadała kibić wielką, pierś drobną, ciało wątłe; całość przypominała wysmukłe, a boskie postacie Odrodzenia. Dzięki temu, acz już skończyła lat dwadzieścia pięć, miała powierzchowność ośmnastoletniego dziecięcia.  — Mogłabyś też — podjął po chwili doktór — uporządkować nieco papiery w szafie. Taki tam nieład, iż nic znaleść niepodobna.  — Dobrze, mistrzu — odpowiedziała, nie podnosząc głowy. — Natychmiast wezmę się do roboty.  Pascal z powrotem usiadł przy biurku, na przeciwległym końcu sali, tuż przy oknie z lewej strony.  Był to stół zwyczajny z czarnego drzewa, również, jak i szafa, zarzucony stosami papierów, tudzież broszur wszelkiego rodzaju. I znów zapanowało milczenie, spokój niezmącony w półcieniu, tak sprzeczny z upałem panującym na dworze.  Salon to był obszerny. Długości miał metrów z dziesięć, szerokości sześć, nie więcej. Mebli widniało niewiele: szafa; półki biblioteczne, obciążone książkami; staroświeckie krzesła, oraz fotele nieporządnie porozrzucane. Jedyną ozdobę ścian, wytapetowanych obiciem, upstrzonem różami, w stylu Cesarstwa, tworzyły pastele, przedstawiające kwiaty o barwach dziwacznych. Zresztą mrok nie pozwalał im się dokładnie przypatrzeć. Oddrzwia trojga drzwi podwójnych, prowadzących do sieni na schody, do pokoju doktora i do pokoju panienki — te ostatnie na przeciwległych krańcach salonu — a zarazem i gzems zadymionego sufitu, nosiły na sobie znamię czasów Ludwika XV.  Godzina cała minęła cicho, bez jednego szmeru, bez szelestu najdrobniejszego.  Pascal, celem chwilowego odpoczynku w pracy nużącej, zerwał opaskę z nieczytanego jeszcze numeru Temps’a i zaczął przebiegać go wzrokiem. Nagle zawołał zdziwiony:  — Patrz no! twojego ojca mianowano redaktorem naczelnym Epoki, dziennika republikańskiego, mającego szalone powodzenie. Drukuje on dokumenta Tuileryów, tajemnice dworu cesarskiego.  Nie oczekiwał snać takiej nowiny, gdyż w śmiechu jego mięszały się pospołu dwie nuty: zadowolenia w pewnej mierze i zarazem smutku. Półgłosem ciągnął dalej:  — Słowo honoru... los tylko umie płatać figle... daremnie z nim rywalizować... Życie kryje tyle niespodzianek. Oto bardzo zajmujący artykuł.  Klotylda milczała wciąż, jak gdyby sto mil przedzielało ją od tego zacienionego salonu. Wuj milcząc również, przeczytał do końca artykuł, wziął nożyczki, wyciął go, nakleił na arkusz papieru, poczem na czystym marginesie porobił jakieś uwagi swem pismem wielkiem, a niekształtnem. Teraz znowu udał się do szafy, by złożyć tam ową notatkę najświeższą. Musiał jednak wejść na krzesło; ostatnia bowiem pólka od góry, leżała tak wysoko, że doktór, choć słuszny wzrostem, nie zdołał tam dosięgnąć żadną miarą.  Na tej półce cały szereg grubych aktów leżał w wzorowym, metodycznie obmyślanym porządku. Widniały tam akta wszelkiego rodzaju, rękopisy, dokumenta stemplowe, powycinane artykuły dziennikarskie, przechowywane razem w tekach z tektury błękitnej. Na każdej z tych ostatnich widniało nazwisko, wypisane wielkiemi literami. Te szczegóły dowodziły, że jakaś ręka z lubością szczególną pielęgnowała je, uzupełniała i starannie kładła na miejscu odpowiedniem; w całej szafie bowiem był to jedyny kąt, odznaczający się ładem wzorowym.  Pascal wszedłszy na krzesło, znalazł pożądaną tekę, jedną z najbardziej wypchanych papierami, a noszących na wierzchu nazwisko „Saccard“, włożył tam świeżą notatkę, poczem znowu wsunął ją na miejsce poprzednie. Jeszcze chwilę, w roztargnieniu, poprawiał stos papierów rozrzuconych, a wreszcie zeskoczył.  — Uważaj, Klotyldo — zawołał — byś podczas porządkowania nie czytała owych dokumentów, tam, na górnej półce.  — Dobrze, mistrzu! — odparła po raz trzeci z tym samym odcieniem karności w głosie.  Doktór zaczął śmiać się znowu szczerze i otwarcie, jak to leżało w jego usposobieniu.  — Zabraniam ci.  — Wiem o tem, mistrzu.  Tu zamknął szafę silnym obrotem klucza, a następnie wrzucił ten ostatni w głąb szuflady swego biurka.  Młoda panna znała o tyle dobrze badania doktora, że mogła od biedy uporządkować jego rękopisy. Używał też jej chętnie jako swego sekretarza i kazał zawsze przepisywać notatki, ile razy doktór Ramond prosił o udzielenie mu jakiego dokumentu. Nie była przecież uczoną, gdyż zabraniał jej poprostu czytać tego, co uważał za niepotrzebne dla młodej główki.  Wreszcie atoli, uwaga głęboka, pochłaniająca całą jej istotę, zaczęła go dziwić.  — Cóż to milczysz tak uporczywie? Czyż malowanie owych kwiatów zajmuje cię do tego stopnia?  Jeszcze i to było jedną z prac, którą często jej powierzał: rysunki, akwarele, pastele, potrzebne mu następnie jako ryciny do jego dzieł.  Od pięciu lat właśnie przeprowadzał doświadczenia nader zajmujące z całym zbiorem wielkich malw, z całym szeregiem zabarwień nowych dzięki sztucznemu zapładnianiu.  Klotylda w tego rodzaju podobiznach wykazywała nadzwyczajną drobiazgowość tudzież staranność rysunku zarazem, jak i barw; Pascal podziwiał jej uczciwość pod tym względem, mawiając, iż ma „dobrą, małą łepetynę okrągłą, trzeźwą i dzielną.“  Lecz tym razem, gdy zbliżył się, by spojrzeć jej przez ramię na postępy roboty, krzyknął z oburzeniem komicznem:  — Ach, idź do licha! Już znowu bujasz po nieznanych krainach!.. Podrzej mi to natychmiast!  Wyprostowała się; rumieniec zabarwił jej lica; oczy błyszczały ogniem zapału do rozpoczętego dzieła; palce delikatne i cienkie były powalane pastelami, różowym i błękitnym, które rozcierała przed chwilą.  — Och! mistrzu!  I w tym wykrzyknika „mistrzu“ tak czułym, tak pełnym tkliwego poddania się, w tym tytule, wyrażającym zupełne posłuszeństwo, a używanym celem ominięcia wyrazów „wuju, czy „ojciec chrzestny“, które uważała za zbyt nikłe, po raz pierwszy błysnął płomień buntu, odpór istoty, czującej swoją siłę i żądnej samodzielności.  Niemal już przed dwoma godzinami odepchnęła podobiznę dokładną i poprawną wielkich malw, by na innym kartonie nakreślić całą garść kwiatów fantazyjnych, kwiatów wymarzonych, nadzwyczajnych a wspaniałych.  Trafiało się to już jej nieraz, że odskakiwała nagle od rzeczywistości, goniła wyobraźnią w krainę szalonych fantazyj właśnie w trakcie pracy nad podobizną jak najściślejszą. Ową żądzę zadawalniała ona natychmiast, oddając się z taką namiętnością, z takiem upodobaniem gorącem malowaniu owego kwiecia nadzwyczajnego, że nigdy się nie powtarzała. I wówczas tworzyła róże o sercu skrwawionem, płaczące łzami ze siarki, lilie przypominające urny z kryształu, a nawet kwiaty o kształtach dotychczas nieznanych dzięki powiększeniu rozmiarów liści i rozigraniu sztucznem całej chmury kielichów.  Teraz rzuciła na liść, nakreślony energicznym rozmachem czarnego ołówka, deszcz rzęsisty gwiazdeczek bladych, potop gęsty listeczków niesłychanie wytwornych, podczas gdy w jednym rogu widniało jakieś zjawisko trudne do określenia — coś, niby pęczek, rozchylający właśnie swe delikatne osłonki.  — Znowu jeszcze jedno cudactwo więcej zawiesisz mi tutaj na ścianie! — podjął doktór, pokazując ręką cały szereg podobnie dziwacznych pasteli. — Pytam się jednak, co to może przedstawiać?  Pozostała poważną, odchylając się jeno celem lepszego obejrzenia swej pracy.  — Nie wiem, ale to piękne.  W tej chwili weszła Martyna, jedyna służąca, która przebywając przez lat prawie trzydzieści w obowiązku u doktora, wyrosła niemal na prawdziwą panią domu. Mimo, że przeszła już sześćdziesiątkę, zachowała i ona również młodą powierzchowność, ruchliwa i milcząca, ubrana wiecznie w czarną suknię, tudzież czepeczek biały, skutkiem czego była podobną do zakonnicy, miała twarz małą, nieregularną, lecz czerstwą o oczach popielatych, do niedawna widocznie iskrzących niby dwa płomienie żywe.  Weszła w milczeniu i usiadła na ziemi przy jednym z foteli, którego stare, pęknięte obicie przepuszczało włosie na zewnątrz; następnie wyciągnąwszy z kieszeni igłę, oraz motek nici, rozpoczęła łatać ową dziurę.  Od trzech dni już wyszukiwała chwilki swobodnej, by dokonać owej roboty, podyktowanej zamiłowaniem do porządku.  — Skoro już tutaj jesteś Martyno — zawołał Pascal wesoło, ujmując w obie dłonie głowę zbuntowaną Klotyldy — zaszyj z łaski swojej także i tę łepetynę, gdyż świeci szparami.  Martyna podniósłszy oczy wypłowiałe, spojrzała na pana ze zwykłem uwielbieniem w wzroku.  — Dlaczego pan mówi mi takie rzeczy?  — Dlatego, dzielna kobieto, że właśnie ciebie podejrzywam o napakowanie w ową, dobrą, małą łepetynę okrągłą, trzeźwą i tęgą historyj z innego świata, a wszystko przez twoją pobożność...  Tutaj obie kobiety porozumiały się spojrzeniem.  — Och! panie, wiara jeszcze nikomu nie zaszkodziła... A jeżeli ktoś nie wyznaje tych samych przekonań, lepiej o tem nie rozmawiać. To wiadomem.  Nastało milczenie kłopotliwe.  Było to jedyne nieporozumienie, które wywoływało niekiedy starcia wśród tych osób tak zgodnych i żyjących tak umiarkowanie. Martyna miała lat dwadzieścia dziewięć, była więc o rok starszą od doktora, gdy wstąpiła do obowiązku u niego, młodego lekarza, świeżo rozpoczynającego praktykę w Plassans, w małym, wesolutkim domku nowej dzielnicy. A gdy w trzynaście lat potem Saccard, jeden z braci Pascala, przysłał mu z Paryża swą siedmioletnią córeczkę Klotyldę po śmierci żony, w chwili zawierania powtórnych ślubów, ona to zajęła się wychowaniem dziewczęcia, prowadząc je do kościoła i wlewając nieco pobożności, którą zawsze się odznaczała. Doktór, umysł potężny i tolerancyjny, pozwalał im wierzyć wedle upragnionej modły, gdyż nie czuł prawa wzbraniania komukolwiek szczęścia pod taką postacią, jaką tenże za najlepszą dla siebie uważał. Dopiero później objął naczelny kierunek wykształcenia synowicy, wpajając w nią ideje dokładne i zdrowe o całym porządku wszechświatowym. W taki więc sposób żyli razem, wszystko troje, od lat szesnastu, ukryci w zaciszu w Souleiade, małej willi na przedmieściu, oddaleni o kwandrans drogi od katedry Św. Saturnina. Dni ich płynęły szczęśliwie, poświęcone pracom wielkim, a poważnym. Czasem tylko zakłócała im spokój jakaś sprzeczka gorąca, wstrząsająca podstawą ich wierzeń. Z latami owe sprzeczki stawały się gwałtowniejszemi.  Pascal, zasępiony, przechadzał się chwilę po pokoju. Następnie rzekł szorstko, jak człowiek, nie obwijający swych słów w bawełnę:  — Widzisz, kochanku, ta fantasmagorya tajemnicza popsuła twój piękny łepek. Twój dobry Bóg nie potrzebuje ciebie; powinienem był całą zachować cię dla siebie. Wyszłabyś na tem stokrotnie lepiej.  Lecz Klotylda, drżąc na całem ciele, skrzyżowała śmiało swe jasne spojrzenia z jego wzrokiem i odparła bez wahania:  — To właśnie ty, mistrzu, czułbyś się daleko szczęśliwszym, gdybyś chciał patrzyć wokoło siebie nie tylko oczyma ciała... Jest jeszcze świat inny, dlaczego rozmyślnie zamykasz wobec niego oczy?  Tu Martyna przyszła jej z pomocą na swój sposób.  — To prawda, panie. Taki święty, jak pan, co ja każdemu powtarzam, powinien też razem z nami chodzić do kościoła... Pan Bóg bezwątpienia pobłogosławiłby panu. Na myśl, iż mógłbyś pan nie dostać się do raju, ogarnia mię strach śmiertelny.  On zatrzymał się, patrząc na te dwie kobiety, dzisiaj otwarcie zbuntowane, choć zazwyczaj tak posłuszne, tak korzące się przed nim, tak czułe i podbite jego wesołością tudzież dobrocią.  Już, już otwierał usta, by odpowiedzieć szorstko, gdy w tejże chwili spostrzegł bezpożyteczność wszelkich rozpraw.  — A! do licha, dajcie mi spokój. Pójdę lepiej pracować.. Niech mi nikt nie przeszkadza.  Krokiem lekkim zawrócił do swego pokoju, gdzie urządził przed laty rodzaj pracowni naukowej, i tam się zamknął. Zakaz wchodzenia dotyczył wszystkich. Tam to właśnie przeprowadzał doświadczenia rozmaite, o których nikomu nic nie wspominał. Prawie natychmiast obie kobiety usłyszały cichy, a prawidłowy stuk tłuczka w moździerzu.  — I otóż — rzekła Klotylda z uśmiechem — znowu zabrał się do swej kuchni djabelskiej, jak mówi babka.  Po tych słowach zaczęła z troskliwością niesłychaną odmalowywać gałązkę wielkiej malwy. Dokończyła rysunku z dokładnością niemal matematyczną, i kolejno wynajdywała odcień właściwy listeczków fijołkowych oraz żółtych prążków, nie pomijając ani jednej zmiany zabarwienia czy załamania.  — Och! — zamruczała po chwili Martyna, znowu siedząc na podłodze i naprawiając gorliwie fotel — co za nieszczęście, że taki święty człowiek przez własną lekkomyślność chce zatracić duszę. Niema bowiem co mówić, jak go znam od lat trzydziestu, tak nie widziałam, by kogokolwiek choć raz skrzywdził. Prawdziwie złote serce! Sobie samemu odjąłby od gęby, byle tylko bliźniego poratować... I grzeczny dla każdego, i zawsze zdrów i zawsze wesoły, prawdziwe błogosławieństwo Boże!.. Zabija siebie samego, nie chcąc się nawrócić. Nieprawdaż, panienko, trzeba go do tego zmusić?  Klotylda zdziwiła się, słysząc ją tak długo bez przerwy mówiącą. Nie zaraz więc odezwała się z poważnym wyrazem twarzy.  — Bezwątpienia, Martyno, zgadzam się na to. Zmusimy go.  I milczenie ponownie zapadło, wtem przerwał je odgłos dzwonka, przybitego na dole do drzwi wejściowych. Umocowano go tam, by wiedzieć za każdym razem o przybywaniu jakiegoś gościa do tego wielkiego domu, który zamieszkiwały jedynie trzy osoby.  Służąca była zdziwioną i wybąkała półgłosem:  — Kto też to może się włóczyć na taki upał?  Wstała, otworzyła drzwi, przechyliła się po przez balustradę schodów, a wracając, oznajmiła:  — Pani Felicyta.  Stara pani Rougon żywym krokiem weszła do salonu. Mimo lat ośmdziesięciu wbiegła po schodach z zręcznością panienki, gdyż zawsze była jeszcze owym konikiem polnym z lat dawnych, śniada, chuda i koścista. Bardzo strojna; teraz, ubrana w czarną suknię jedwabną, śmiało z tyłu uchodzić mogła dzięki gibkości swej kibici za jakąś zakochaną, za jakąś wietrznicę ambitną, lecącą na schadzkę. Oczy jej, osadzone w obliczu wyschłem, zachowały dawny ogień; a kiedy zachodziła potrzeba, umiała jeszcze pani Felicyta pięknie się uśmiechnąć.  — Jakto, to ty, babko! — zawołała Klotylda, podążając na jej spotkanie. — Przecież można się usmarzyć żywcem w tem strasznem słońcu.  Felicyta, całując ją w czoło, zaczęła śmiać się wesoło.  — Och! słońce jest moim przyjacielem.  I zaraz potem drepcząc szybko drobnemi krokami, pobiegła otworzyć połowę jednej okiennicy.  — Trzeba choć trochę otworzyć! W takich ciemnościach smutek musi ogarnąć człowieka... U siebie wpuszczam słońce wszystkiemi oknami.  Dzięki uchyleniu okiennicy wpadł teraz do pokoju potok iskrzącego się światła, snop promieni świetlnych i migocących. I można było dojrzeć pod niebem błękitnem, lecz rozognionem zarazem, szmat ziemi pustej i wypalonej, niby pogrążonej we śnie czy obumarłej pod nawałem słonecznego żaru; następnie po prawej ręce, ponad dachy czerwone, strzelała w górę dzwonnica świętego Saturnina, wieża złocona, o rysach ostrych, połyskujących wśród oślepiającej powodzi światła.  — Tak jest — ciągnęła Felicyta — idę zaraz dalej do Tulettes, chciałam tedy dowiedzieć się, czy niema u was Karola, bobym go z sobą zabrała. Lecz widzę, że go niema. No, to wezmę go kiedyindziej.  Podczas gdy w taki sposób upozorować chciała swoje odwiedziny, oczy jej ustawicznie myszkowały po całym pokoju. Zresztą urwawszy na tym punkcie, zaraz zaczęła mówić o synu Pascalu, gdyż i do jej uszów dobiegł prawidłowy stuk tłuczka, ani na chwilę nie milknący w sąsiednim pokoju.  — Ach, jest jeszcze w swej kuchni djabelskiej! Nie przeszkadzajcie mu, nie potrzebuję się z nim widzieć.  Martyna, po raz trzeci zabrawszy się do swego fotelu, potrząsnęła głową na znak, iż bynajmniej nie żywi zamiaru odwoływania pana od roboty. Zaległa więc na chwilę cisza w pokoju. Klotylda wycierała kawałkiem płótna palce, powalane pastelami. Felicyta natomiast wciąż dreptała po pokoju, węsząc i szukając.  Stara pani Rougon owdowiała niemal przed dwoma laty. Mąż jej, tak chorobliwie otyły, że nie mógł się poruszać, padł rażony atakiem apoplektycznym, 3 września 1870, w nocy po dniu, gdy dobiegła do niego wieść o klęsce sedańskiej. Upadek rządu, którego, jak sobie pochlebiał, był jednym z założycieli, widocznie spiorunował go na miejscu. To też i Felicyta pozornie zaprzysięgała się, że polityka nic jej nie obchodzi, i przybierała minę zdetronizowanej monarchini. Każdy wiedział, iż Rougonowie w 1851 r ocalili Plassans przed bezrządem i utrwalili tu system zamachu stanu z 2-go grudnia. Nikomu też nie było obcem, iż w kilka lat później zdobyli owo miasto po raz wtóry, oddając je, zamiast kandydatom legitymistycznym i republikańskim, deputowanemu z obozu bonapartystow. Aż do wojny cesarstwo rozpościerało się tam wszechwładnie. Było ono tak popularne, że podczas plebiscytu otrzymało zdumiewającą większość. Od chwili przecież klęsk, miasto z powrotem zostało republikańskiem; dzielnica Św. Marka knuła ponownie swe podziemne intrygi rojalistyczne, podczas gdy stara dzielnica i nowe miasto wysłały do Izby przedstawiciela liberalnego, ukrytego orleanistę, gotowego jednak za lada powodzeniem Rzeczypospolitej przyłączyć się do tej ostatniej. Zważywszy to wszystko Felicyta, kobieta bardzo rozumna, udawała, że nie chce o niczem wiedzieć i wolała zadawalniać się rolą królowej bez tronu, rolą wodza rządu upadłego.  Bądźcobądź, było to jeszcze stanowisko wybitne, a nadto opromienione pewną poezyą melancholijną. Przez lat ośmnaście królowała. Legenda o tych dwu salonach, o salonie żółtym, gdzie dojrzał zamach stanu, i później o salonie zielonym, terenie rzekomo neutralnym, gdzie dokonano podboju Plassans, nabierała uroku w miarę upływu lat.  Zebrała ona nadto olbrzymi majątek.  Prócz tego, w owym upadku dowiodła wielkiej godności, nie skarżyła się i nie narzekała. Przez ciąg swoich ośmdziesięciu lat wykazała tyle żądz szalonych, intryg wstrętnych i powodzeń niezmierzonych, że sprawiała wrażenie na ludziach. Jedyną jej rozkoszą obecnie było używanie zebranych milionów, a zarazem rozpamiętywanie chwil minionej władzy. Jedną też tylko posiadała teraz namiętność, oto chciała bronić swojej historyi, usuwając wszystko, co z czasem mogłoby było ją zbrukać niepotrzebnie. Jej duma, karmiąca się wspomnieniem tych dwóch czynów, o których wciąż jeszcze mówiono w mieście, z troskliwością żarliwą czuwała, zdecydowana na wszystko, by potomnym zostawić dokumenta wyłącznie piękne, zostawić ową legendę promieniejącą, dzięki której jeszcze teraz, gdy szła przez miasto, witano ją niby majestat upadły.  Przystanęła tuż przy drzwiach pokoju Pascala, przysłuchując się ustawicznemu stukowi tłuczka, który wciąż rozbrzmiewał w powietrzu. Potem z czołem zasępionem zwróciła się ku Klotyldzie:  — Co też on tam robi na Boga! Czy wiesz o tem, iż szkodzi sobie niesłychanie swojem nowem lekarstwem? Opowiadano mi któregoś dnia, że niemal zabił jednego ze swych chorych.  — Och, babko! — zawołała panna z pewną, boleścią w głosie.  Lecz ta ostatnia chciała się wygadać.  — Tak jest, istotnie, baby z miasta prawią jeszcze wiele innych rzeczy... Idź popytać się tam, na przedmieściach Powiedzą ci, że tłucze on kości nieboszczyków w krwi noworodków.  Tym razem nawet już i Martyna pospieszyła zaprzeczyć. Na twarzy Klotyldy, zranionej w swych uczuciach, przemknął promień gniewu.  — Ależ, babciu, nie powtarzaj takich okropności... Czyż to możliwe!.. Przecież mistrz posiada serce tak dobre, tyle myśli o szczęściu innych!  Felicyta widząc oburzenie obu kobiet, pojęła szybko, że przesadziła zbyt gwałtownie. Zaraz tedy uzbroiła się w słodycz zdradliwą.  — Ależ, mój kotku mały, to przecież nie ja rozpowiadam takie wstrętne historye. Powtarzam jedynie głupstwa, krążące w obiegu. Chcę poprostu wyjaśnić ci, że Pascal źle robi, lekceważąc, opinię publiczną. Jeżeli sądzi, że znalazł nowe lekarstwo, — bardzo dobrze. Ja z mojej strony nic nie mam przeciwko temu, by wyleczył cały świat, jeżeli tylko zdoła. W tem atoli sęk, że niepotrzebnie otacza się jakąś tajemniczością. Dlaczego nie odkryje swego wynalazku publicznie, dlaczego przedewszystkiem nie stara się wyleczyć swoją metodą ludzi przyzwoitych z miasta, zdobyć sobie pacyentów, którzy opromieniliby go sławą, zamiast tam troszczyć się o ową hołotę z starej dzielnicy i ze wsi?... Nie, widzisz; mój kotku maleńki, twój stryj nigdy nie postępował tak, jak drudzy.  Nadała teraz głosowi swemu jakiś ton zbolały i przytłumiony zarazem, by wywnętrzyć się z ową troską tajoną w sercu.  — Bogu dzięki, nie brakuje naszej rodzinie ludzi wybitnych; inni moi synowie przepełniają mię chlubą. Nieprawdaż? Twój stryj Eugeniusz stanął dosyć wysoko... minister przez lat dwanaście... niemal cesarz! A twój ojciec, czyż w wir obrotów nie pchnął sporo milionów, czyż nie doprowadził do skutku dosyć przedsiębiorstw olbrzymich, o których mówił cały Paryż? Nie wspominam już ani o twoim bracie, Maksymie, tak bogatym, oraz tak wytwornym, ani o twoich kuzynach, Oktawiuszu Mouret, jednego z twórców handlu nowożytnego, ani o naszym drogim księdzu Mouret, prawdziwym świętym!.. Dobrze więc, dlaczego Pascal, który mógł iść przecież ich śladami, tak uporczywie zamknął się w swej dziurze, grając rolę jakiegoś zwarjowanego oryginała?  Młoda panienka chciała energicznie temu zaprzeczyć, lecz babka pieszczotliwym ruchem ręki zamknęła jej usta.  — Nie, nie, pozwól roi skończyć... Wiem dobrze, że Pascal nie jest głupcem. Wiem, że dokonał niepowszednich odkryć, a jego prace, przesyłane Akademii lekarskiej, wyjednały mu rozgłos zaszczytny między uczonymi... Lecz cóż to wszystko znaczy wobec moich marzeń? Tak jest. Pragnęłam, by miał najpiękniejszą w mieście klientelę, wielki majątek, ordery, zaszczyty, stanowisko godne rodziny.. Ach! widzisz, mój drogi kotku, to właśnie sprawia mi przykrość, iż różni się on od całej rodziny, chciał się różnić koniecznie. Słowo ci daję, że jeszcze, gdy był chłopcem maleńkim, powtarzałam mu często: „Skąd ty się wziąłeś? Ty nie należysz do nas!“ Ja, widzisz, wszystko poświęciłam dla rodziny; dałabym się posiekać na kawałeczki drobne, byle tylko rodzina rosła na wieki w potęgę i sławę.  Wyprostowała swą drobną figurkę; jedyna namiętność użycia i dumy, która towarzyszyła jej przez życie całe, teraz dodała jej niejako wzrostu. Zacząwszy atoli przechadzać się po pokoju, stanęła nagle, gdyż spostrzegła rzucony na ziemię numer Temps’a, z którego doktór wyciął artykuł, by go załączyć do teki z napisem: „Saccard“: widok wyciętego miejsca w samym środku gazety pozwolił jej bezwątpienia odgadnąć, w jakim celu doktór tak postąpił. Zatrzymała się, już nie chodziła dalej, lecz rzuciła na krzesło z miną wyraźnie mówiącą, że dowiedziała się wreszcie tego, co przyszła wybadać.  — Twojego ojca mianowano redaktorem naczelnym Epoki — ozwała się wreszcie szorstko.  — Tak jest, — odparła spokojnie Klotylda — mistrz mi o tem powiedział; pisał o tem dziennik.  Felicyta przyglądała się jej uważnie i niespokojnie zarazem Ta nominacya Saccarda, to przyłączenie się do rzeczy pospolitej było dla niej zdarzeniem niesłychanem.  Po upadku cesarstwa, Saccard odważył się powrócić do Francyi, mimo wyroku, ciążącego na nim jako na dyrektorze Banku Powszechnego, którego olbrzymi upadek poprzedził zawalenie się monarchii. Nowe stosunki, jakaś nadzwyczajna intryga musiały go znowu wydźwignąć na wierzch. Nie tylko otrzymał ułaskawienie, lecz wnet coraz wyżej szedł w górę. Rzucił się w odmęty dziennikarstw a na wielką, skalę i pośredniczył we wszystkich kolosalnych interesach, wszędzie zabierając część zwyczajowych napiwków, udzielanych dziennikarzom. Przypominano sobie nieporozumienia, jakie dawniej dzieliły go z bratem Eugeniuszem Rougon, którego tak często kompromitował. Dzisiaj ironicznem losu zrządzeniem on to mógł popierać brata, byłego ministra cesarskiego, teraz zaś najzwyczajniejszego deputowanego, który z całem poświęceniem bronił dawnego pana, z takiem samem poświęceniem, z jakiem jego matka broniła swojej rodziny.  Felicyta słuchała jeszcze ulegle wskazówek starszego syna, orła, nawet w chwili, gdy piorun potrzaskał mu skrzydła; kochała jednak i Saccarda z wszystkiemi nawet wadami z powodu jego nieprzepartej żądzy powodzenia. Dumną też była i z Maksyma, brata Klotyldy, który po wojnie osiadł z powrotem w swym hoteliku przy alei Lasku Bulońskiego. Tam przejadał on majątek, pozostawiony mu przez żonę, rządził się atoli roztropnością mężczyzny, któremu zagraża choroba mlecza i nieuchronny paraliż.  — Naczelny redaktor Epoki — powtórzyła — ależ to prawdziwie ministeryalne stanowisko zdobył twój ojciec.. Ale, ale zapomniałam ci powiedzieć, iż napisałam do twego brata, by przyjechał nas odwiedzić. To sprawiłoby mu pewną rozmaitość; taka rozrywka dodałaby mu zdrowia. Wreszcie jest tutaj to dziecko, ten biedny Karol...  Urwała, gdyż dotknęła właśnie jednej z ran, jakiemi krwawiła się jej duma: syn Maksyma, spłodzony przez niego jako siedemnastoletniego chłopca z służącą, przebywał teraz w Plassans. Liczył już lat piętnaście, był słaby na umyśle i chował się kolejno u wszystkich członków rodziny, dla każdego stając się ciężarem.  Jeszcze chwilę milczała, sądząc, spodziewając się raczej, iż Klotylda powie cokolwiek, co pozwoliłoby jej podtrzymać rozmowę w tym kierunku, w jakim właściwie chciała podążyć. Widząc atoli, że wnuczka zachowuje się obojętnie i z najspokojniejszą miną w świecie porządkuje papiery na swym pulpicie, postanowiła mówić. Poprzednio jednak rzuciła spojrzenie w stronę Martyny, która, niby niema, oraz głucha, bez przerwy naprawiała fotel.  — A więc to stryj wyciął ów artykuł z Temps’a?  Klotylda uśmiechnęła się z całym spokojem.  — Tak jest. Mistrz włożył go do akt. Ach! ileż on tam już nagromadził dokumentów! Narodziny, zgony, najmniejsze wypadki życiowe, niczego tam nie brakuje. Leży tam również drzewo genealogiczne, wiesz, babciu, nasze słynne drzewo genealogiczne, które mistrz wciąż uzupełnia!  W oczach starej pani Rougon zamigotał jakiś płomień niedobry. Z dziwnym uporem spoglądała teraz na młodą panienkę.  — Ty, oczywista, znasz owe dokumenta?  — Och! nie, babciu! Mistrz nigdy mi o nich nie opowiadał, a nawet zabronił zaglądać do nich.  Ta przecież nie chciała wierzyć.  — Eh, także pleciesz! Możesz niemi rozporządzać, powinnaś zatem przeczytać.  Klotylda, dusza bardzo szczera, prawość uosobiona, odparła ponownie z uśmiechem:  — Nie, ile razy mistrz nie pozwala mi czegoś, musi mieć do tego słuszne powody. Ja zaś nigdy się nie sprzeciwiam.  — A więc dobrze moje dziecię — krzyknęła Felicyta, już dłużej nie hamując swego gniewu — ty tak kochasz Pascala, że ciebie jednej możeby posłuchał, ty powinnaś go błagać, aby spalił to wszystko. Jeżeli bowiem po jego śmierci ludzie obcy znajdą te wszystkie obrzydliwe rzeczy, tam, w tej szafie, wówczas na całą rodzinę naszą spadnie hańba!  Ach! te wstrętne dokumenta, ona je widywała nocą w swych snach duszących, jak przesuwały przed całym światem wypisane ognistemi literami historye prawdziwe, zboczenia fizyologiczne rodziny, ową stronę drugą medalu jej chwały, ową stronę drugą, którą pragnęłaby zanurzyć w otchłań zapomnienia wraz z już zmarłymi przodkami!  Wiedziała dobrze, w jaki sposób doktór wpadł na myśl zbierania owych dokumentów od samego początku swych badań głębokich nad teoryą dziedziczności. Wiedziała też, dlaczego uznał on za stosowne obrać własną rodzinę za przykład odpowiedni, zbyt dużo bowiem spostrzegł tutaj wypadków typowych potwierdzających wykryte przez niego prawa. Czyż nie była to dziedzina zupełnie naturalnie nadająca się do spostrzeżeń, dziedzina, tak mu blizka i tak mu do głębi znana?  To też z ową szczytną obojętnością uczonego zbierał już od lat trzydziestu wszystkie wiadomości odnoszące się do najbliższych krewniaków, wiadomości, jak najbardziej poufne Gromadził te materyały, porządkował, a następnie prowadził to drzewo genealogiczne Rougonów-Macquartów, dla którego pękate akta, zapchane dokumentami, służyły jedynie za komentarz.  — Ach, tak! — mówiła pani Rouhon z wielkim zapałem — w ogień, w ogień z temi wszystkiemi papierzyskami, które tylko nas plamią!  I gdy służąca podniosła się, by wyjść, ze względu na tory, któremi toczyć się teraz zaczynała rozmowa, Felicyta zatrzymała ją żywym gestem.  — Nie, nie! Martyno, zostańcie! wasza obecność nie przeszkadza, należycie bowiem teraz niemal do rodziny.  Potem głosem syczącym ciągnęła dalej:  — Stek fałszów, plotek, wszystko to tylko kłamstwa, któremi obrzucali nas przez lata długie nieprzyjaciele, rozwścieczeni naszemi tryumfami!.. Pomyśl o tem wszystkiem, moje dziecię, choć przez chwilę. Tyle okropnych plotek na nas wszystkich, na twojego ojca, na twoją matkę, na twojego brata, na mnie!  — Okropnych plotek, babciu, skąd ty jednak wiesz o tem?  Felicyta zawahała się chwilę:  — Och! domyślam się, to wystarcza!.. Czyż istnieje choć jedna rodzina, której nie przydarzyłyby się nieszczęścia, na opak tłomaczone przez wrogów? Czyż matka wspólna nas wszystkich, ta droga i zasługująca na szacunek ciotka Dyda, twoja prababka, nie znajduje się już od dwudziestu jeden lat w domy obłąkanych w Tulettes? Bóg wprawdzie uczynił jej łaskę, że zachował ją na ziemi do sto czwartego roku życia, lecz równocześnie dotknął ją ciężko, pozbawiając rozumu. Bezwątpienia, nikogo to nie hańbi; doprowadza mię przecież do rozpaczy przypuszczenie, że ten i ów w przyszłości może na podstawie tego faktu wywnioskować, iż wszyscy byliśmy waryatami... Słuchaj tylko dalej! O twoim dziadku Macquarcie, o nim również, krążyły swojego czasu najwstrętniejsze baśni! Macquart robił głupstwa, prawda, nie bronię go zupełnie. Dzisiaj atoli, czyż nie prowadzi się porządnie, w swym małym folwarczku w Tulettes, o dwa kroki od naszej matki nieszczęśliwej, którą się, jak prawdziwie dobry syn, opiekuje z całą troskliwością?  Wreszcie posłuchaj jeszcze jednego przykładu! Twój brat Maksym, dopuścił się ciężkiego przewinienia, uwodząc służącą, z której urodził się ten biedny, mały Karol. Z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że nieszczęśliwe dziecko nie posiada wszystkich klepek w głowie. Cóż z tego? Czyżby ci było przyjemnie słyszeć od ludzi, że twój siostrzeniec — to zwyrodniały potomek naszego rodu, potomek, który w czwartem pokoleniu odziedziczył chorobę swej praprababki, tej drogiej istoty, gdzie go prowadzimy od czasu do czasu i gdzie jest mu tak dobrze?. Nie, żadna rodzina me zdołałaby istnieć nadal, gdybyśmy zaczęli wybierać wszystko, od tego nerwy, a od tam tego muskuły. Takie postępowanie obrzydzałoby tylko życie!  Klotylda słuchała babki uważnie, wyprostowawszy się w swej długiej czarnej bluzie. Nabrała jakiejś powagi niebywałej, ręce opuściła ku ziemi, powiekami przysłoniła oczy.  Przez chwilę panowało milczenie, aż wreszcie Klotylda szepnęła:  — To wiedza, babciu.  — Wiedza! — krzyknęła Felicyta, ponownie tupiąc nogami — ładna mi ta wasza wiedza, która obala wszystko, co jest świętem na ziemi! Dużo oni zrobią, gdy wszystko zburzą!.. Zabijają powagę, zabijają rodzinę, samego Pana Boga nie oszczędzają...  — Och! niech pani nie mówi tego! — przerwała z boleścią w głosie Martyna, której pobożność ucierpiała w tym razie. — Niech pani nie mówi, że nasz pan nie oszczędza Pana Boga!..  — Tak, moja biedna kobieto, nie oszczędza Go... I pamiętajcie, że ze stanowiska religijnego popełniacie grzech śmiertelny, patrząc obojętnie, iż on samowolnie naraża się na potępienie wieczne. Słowo wam daję, że go nie kochacie! Nie, nie kochacie go, wy obie, którym Pan Bóg w swej łaskawości nie poskąpił wiary, gdyż nic nie przedsięweźmiecie, by doktór powrócił na dobrą drogę... Ach! ja, moje drogie, na waszem miejscu pocięłabym raczej na kawałki tę szafę, spaliłabym do szczętu owe bluźnierstwa przeciw Panu Bogu, jakie leżą w tej szafie przeklętej.  I stanęła przed ową szafą olbrzymią, mierząc ją wzrokiem płomienistym, jak gdyby chciała zdobyć ją szturmem, splądrować, zniszczyć, mimo braku sił w swem wyschłem, ośmdziesięcioczteroletniem ciele.  Po chwili dodała, przepysznym gestem ironicznym wskazując na drzwi doktora:  — I gdybyż to jeszcze z całą swoją wiedzą zdołał on poznać wszystko!  Klotylda stała nieruchoma, może zmieszana, z oczyma wciąż spuszczonemi na dół. Jęła wreszcie szeptać półgłosem, jak gdyby mówiła do siebie samej:  — To prawda, wszystkiego poznać, zbadać nie potrafi... Zawsze tam pozostanie coś tajemniczego... I to mię właśnie gniewa; o to się właśnie niekiedy sprzeczamy, nie mogę bowiem, idąc jego śladem, odrzucić tajemnicy na bok: niepokoi mię ona często aż do męczarni... To wszystko, co tam rozkazuje i działa wewnątrz duszy, wszystkie te siły nieznane...  Głos jej w tem miejscu jeszcze bardziej przycichł, aż wreszcie zmienił się w szept niezrozumiały.  Wówczas Martyna, od chwili już zasępiona, zaczęła prawić na swój sposób:  — Jeżeli to przecież prawda, panienko, że pan gotuje sobie potępienie wieczne temi obrzydliwemi papierami? Powiedz sama, czy my na to możemy patrzeć obojętnie?.. Ja pierwsza, jak mię widzisz, gdyby mi kazał rzucić się na dół z tarasu, zamknęłabym oczy i rzuciłabym się, ponieważ wiem, iż on zawsze postępuje sprawiedliwie. Lecz o jego zbawienie, ach! gdybym tylko mogła, troszczyłabym się nawet wbrew jego woli. Wszelkiemi środkami, tak jest, wszelkiemi środkami zmusiłabym go do tego, gdyż jest dla mnie zbyt strasznem przypuszczenie, że nie poszedłby wraz z nami do nieba.  — Oto są dzielne słowa! Macie słuszność, Martyno — potwierdziła Felicyta. — Wy przynajmniej kochacie swego pana rozumnie.  W pośrodku obu kobiet, Klotylda pozostała niepewną, wahała się W jej umyśle wiara nie naginała się do ścisłych form dogmatu; uczucie religijne nie zmateryalizowało się, nie zmieniło w proste oczekiwanie raju jako miejsca wiecznych radości, gdzie miałaby oczekiwać na swoich najbliższych Ona odczuwała poprostu potrzebę patrzenia w dal, potrzebę pewności, że świat nie kończy się na wrażeniach zmysłowych, jeno istnieje jeszcze inny świat nieznany, z którym także należy się rachować Lecz jej babka, taka już stara, ta służąca tak przywiązana do mistrza, oszołomiły ją poprostu, zaniepokoiły ją, tak gorąco kochającą stryja. Czyż tamte obie nie kochały go szczerzej, w sposób bardziej jasny i uczciwy, skoro chciały widzieć go pomiędzy wybranymi? Przychodziły jej na myśl zdania, powyjmowane z książek pobożnych, walka ustawiczna, wydawana umysłowi ludzkiemu przez zło, rozgłos nawróceń grzeszników zatwardziałych.  A gdyby tak i ona oddała się z zapałem całym owemu natchnieniu świętemu, gdyby postanowiła ocalić go, nawet wbrew jego woli! I jakieś roznamiętnienie zaczęło zwolna ją ogarniać, i tak już skłonną ku awanturniczym przedsięwzięciom.  — Bezwątpienia — odezwała się nareszcie głośno — byłabym bardzo szczęśliwą, gdyby nie łamał sobie głowy nad zbieraniem owych skrawków papieru, a raczej poszedł z nami do kościoła.  Pani Rougon widząc, iż Klotylda niemal już ustępuje, natychmiast zaczęła nakłaniać ją do czynu. Wzięła w tem udział i Martyna, posługując się całym wpływem, który istotnie wywierała na panienkę. Obie podszedłszy do niej, zaczęły pouczać głosem stłumionym, niby w spisku tajnym, jakim sposobem należałoby dokonać owego cudu dobroczynnego, dzięki któremu na cały dom spłynęłaby łaska boska.  Co to byłby za tryumf, jeżeliby zdołała pojednać doktora z Panem Bogiem! Jakaż to byłaby następnie rozkosz żyć wspólnie pod jednym dachem, gdyby łączyła ich jedna wiara, tak wzniosła i tak święta!  — Cóż więc ostatecznie powinnam uczynić? — spytała się Klotylda, przekonana i podbita.  W tej właśnie chwili jednak, wśród tego milczenia rozległ się głośniejszy odgłos tłuczka, rytmicznie poruszanego ręką doktora. Felicyta, już upojona zwycięztwem, miała się odezwać, obróciła szybko głowę, wstrząsnął nią bowiem dreszcz trwogi. Przez chwilę patrzyła na drzwi sąsiedniego pokoju, poczem półgłosem spytała:  — Czy wiesz, gdzie leży klucz od szafy?  Klotylda zrazu milczała i tylko wymknął się jej gest, wyrażający zgrozę oburzenia na myśl o podobnej zdradzie względem mistrza.  — Ach, jakież z ciebie dziecko! Przysięgam ci, że nie wezmę ani kawałeczka, nie ruszę nawet ani jednego dokumentu... Ponieważ atoli — nieprawdaż? — jesteśmy same, Pascal zaś nigdy nie wychodzi ze swego pokoju przed obiadem, mogłybyśmy przeto przekonać się, co też tam jest w owej szafie... Och, słowo daję, że tylko popatrzę, tylko popatrzę!  Klotylda wciąż jeszcze milczała, jak gdyby na znak, że się nie zgadza.  — A zresztą być może, iż się mylę; zapewne nawet tara niema takich złych rzeczy, o jakich ci wspominałam.  Te ostatnie słowa rozstrzygnęły.  Klotylda pobiegła do szuflady, wyjęła klucz i roztworzyła szafę na rozcież.  — Patrz, babuniu, akta są tam, na górze!  Martyna nic nie mówiąc, podeszła pod drzwi pokoju, by stanąć na straży i z głową pochyloną nasłuchiwać odgłosu tłuczka, podczas kiedy Felicyta, jak gdyby wzruszenie przykuło ją do miejsca, w milczeniu spoglądała na dokumenta. A więc na koniec ogląda te straszliwe zwoje aktów, te zmory, zatruwające jej życia! Może na nie patrzeć, może ich dotknąć, może je zabrać! I z całą namiętnością wyprostowała się, wspinając na swych krótkich nóżkach.  — Za wysoko dla mnie, drogi koteczku — odezwała się po chwili. — Pomóż mi, podaj mi je!  — Och! nie chcę, babciu!.. Wejdź na krzesło!  Felicyta przysunęła krzesło i cichutko nań weszła. Lecz i wtedy jeszcze nie mogła dosięgnąć półki. Wytężywszy wszystkie siły, zdołała się wreszcie podnieść i dotknąć końcami palcy owych okładek z tektury niebieskiej; wówczas zaczęła je głaskać, choć chwilami palce nerwowo się zakrzywiały, niby szpony drapieżnego ptaka.  Nagle rozległ się łoskot głośny: oto spadł kawałek marmuru, okaz geologiczny, leżący na jednej z niższych półek.  Zaraz potem odgłos tłuczka ucichł, a Martyna ostrzegła głosem stłumionym:  — Baczność, doktór będzie tutaj za chwilę.  Felicyta, mimo to uniesiona żądzą zdobycia aktów, oślepła i ogłuchła całkowicie. Nie spostrzegła nawet, iż Pascal żywym krokiem wbiegł do pokoju.  Doktór sądził, iż zdarzył się jakiś wypadek, jakieś nieszczęście, osłupiał atoli, zobaczywszy scenę następującą: matka jego stała na krześle z ręką, wzniesioną ku górze; Martyna znowu odsunęła się pod ścianę, podczas gdy Klotylda, acz bardzo blada, nie ruszyła się ani krokiem z miejsca i patrzyła mu śmiało w oczy. Niemal odrazu odgadł, o co chodzi i sam z kolei pobladł niby chusta. Owładnął nim gniew straszliwy.  Stara pani Rougon zresztą nie straciła przytomności umysłu ani na chwilę. Spostrzegłszy, że tym razem dobra okazya minęła, zeskoczyła z krzesła i ani jednem nawet mrugnięciem powieki nie zrobiła aluzyi do położenia, w którem ją syn zastał.  — A patrzcie, to ty! Nie chciałam ci przeszkadzać... Przyszłam tylko uściskać Klotyldę. Zasiedziałam się przecież tutaj zbyt długo, zmarnowałam bowiem najmniej ze dwie godziny. Uciekam tedy natychmiast. I tak już czekają na mnie w domu. Zapewne nawet niepokoją się, nie widząc mnie z powrotem... Do zobaczenia w niedzielę!  I wyszła zupełnie swobodna, uśmiechnąwszy się poprzednio na pożegnanie do syna, który przez cały czas milczał, pragnąc zachować winny szacunek dla matki. Oddawna już postępował w sposób podobny, by uniknąć wszelkich wyjaśnień, bezwarunkowo przykrych dla stron obu. Takiej zaś przykrości nie życzył ani matce ani sobie. Znał bowiem matkę doskonale i przebaczał jej wszystkie błędy, powodowany tolerancyą uczonego, który umie rozróżniać wpływ dziedziczności, otoczenia, wypadków postronnych, a niespodziewanych. Czyż zresztą nie była jego matką? Ten wzgląd wystarczył, mimo wszelkie odkrycia bowiem strasznych tajemnic rodzinnych, zachował zawsze bardzo wiele miłości dla najbliższych.  Jak tylko przecież matka wyszła, wybuchnął gniewem, obwiniając Klotyldę. Odwróciwszy oczy od Martyny, utkwił je w młodej panience, która bynajmniej nie unikała jego wzroku, przeciwnie śmiało wytrzymywała te spojrzenia, niejako wyłącznie na siebie samą przyjmując odpowiedzialność za całe zajście.  — To ty! to ty! — wyrzekł nareszcie.  Złapał ją za rękę i ścisnął tak silnie, że aż krzyknęła. Pomimo to przecież nie zaprzestała ani na chwilę patrzyć mu prosto w oczy, nie ustępując bynajmniej, jeno opierając się całą siłą woli nieugiętej, całą siłą myśli, całą sobą.  Wiotka, szczupła, ubrana w czarną bluzę, była piękną i podniecającą; cała jej postać — postać młodej, świeżej blondynki — jej czoło proste, jej nos, delikatnie zakrojony, jej podbródek, zdradzający wolę silną, nabierały świeżego wdzięku w owem podnieceniu buntów niczem.  — I to ty, którą wychowałem, która jesteś moją uczennicą, moją przyjaciółką, sobowtórem mej myśli, odbiciem cząsteczki mojego mózgu i mojego serca: Ach! tak, powinienem był zachować cię wyłącznie dla siebie; powinienem był nie pozwolić, byś oddała najlepszą cząstkę siebie samej twemu tam Bogu!  — Och! niech pan nie bluźni! — zakrzyczała Martyna, która właśnie podeszła ku doktorowi, by odciągnąć na siebie część jego gniewu.  Lecz ten ostatni nawet jej nie zauważył. Dla niego w chwili niniejszej istniała tylko Klotylda. Zmienił się niejako, uniesiony takim gniewem namiętnym. Piękne jego oblicze, acz okolone włosami siwemi i brodą siwą, nabrało odblasku młodości, a zarazem zdradzało nieprzebrane skarby miłości, boleśnie dotkniętej i kipiącej oburzeniem. Jeszcze przez chwilę spoglądali na siebie w taki sposób, nie ustępując wzajemnie i patrząc oko w oko.  — To ty! to ty! — powtórzył głosem drżącym.  — Tak, ja!.. Dlaczegóż, mistrzu, nie miałabym ci miłością odpłacać za miłość? Dlaczegóż nie powinnam troszczyć się o twoje ocalenie, jeśli według mojego zdania znajdujesz się w niebezpieczeństwie? Ty przecież lękasz się, w jaki sposób ja myślę; ty przecież pragnął byś mię zmusić, abym myślała tak, jak ty!  Nigdy do tej pory nie podniosła przeciwko niemu tak jawnego buntu.  — Lecz ty jesteś jeszcze małą, dziewczynką, ty nic nie wiesz i na niczem się nie znasz!  — Nie, mam duszę, a ty wiesz o niej tylko tyle, co i ja!  Puścił teraz jej rękę i zatoczył kulisty ruch ku niebu, poczem zapadło milczenie niezwyczajne, kryjące w zanadrzu starcia poważne, tudzież sprzeczki bezpożyteczne, których nie chciał teraz wywoływać. Wolał otworzyć szarpnięciem gwaltownem okiennicę środkowego okna, gdyż słońce już chyliło się mocno ku zachodowi.  To też salon pogrążył się w mroku.  Potem doktór podsunął się z powrotem ku Klotyldzie.  Lecz ta ostatnia poczuwszy nagle potrzebę odetchnięcia świeżem powietrzem i popatrzenia w dal, skierowała się ku owemu otwartemu oknu. Gorący deszcz promieni skwarnych przestał spadać; pobłyskiwało w górze jedynie niebo rozpalone lecz blednące zwolna; z ziemi, nasiąkniętej żarami, podnosiły się wyziewy parne, łagodzone chłodniejszym oddechem wieczoru.  Na dole tarasu widniał nasamprzód tor drogi żelaznej, straż przednia stacyi kolejowej, której budynki wznosiły się znacznie dalej; potem łańcuch drzew, przerzynający pustą i wyschła płaszczyznę, wskazywał bieg rzeki Viorne’y, wzdłuż której piętrzyły się w górę wyżyny Saint Marthe, o ziemi czerwonawej, rodzącej oliwki, podtrzymywanej niby schody murami z dawnych kamieni polnych, a uwieńczonej u szczytu ciemnym borem sosnowym; słowem był to wielki, opuszczony amfiteatr, zniszczony strasznemi upałami, barwy ceglastej, oddzielony od nieba owem pasmem zieleni czarniawej, ciągnącej się wzdłuż wierzchołków. Na lewo rozwierały swą paszczę wąwozy Seille; stek łomów olbrzymich a żółtych zwalił się przed wiekami na ziemię barwy miedzi przepalonej; po nad tem wznosiła się wielka ściana zębiasta, podobna do murów niezdobytej twierdzy. Po prawej ręce znowu, tuż u wejścia do doliny, skrapianej nurtami Viorne’y, rozsiadło się miasto Plassans, wraz z swemi czerwonawemi lub różowemi dachami, które piętrzyły się jedne nad drugimi; ściśnięte, jak wszystkie grody starożytne, a tu i owdzie upstrzone zieloną plamą kępy drzew; ponad domy wreszcie i dachy wznosiła się wysoka wieża kościoła św. Saturnina, samotna i poważna, teraz zaś, w chwili zachodu, oblana roztopionem zlotem słonecznych promieni.  — Ach, mój Boże — szepnęła do siebie Klotylda trzeba być bardzo zarozumiałym, aby mniemać, że to wszystko będzie można ująć w rękę i zbadać do głębi.  Pascal tymczasem, wskoczywszy na krzesło, oglądał dokumenta, chcąc się przekonać, czy którego nie brakuje. Wreszcie podniósł ów kawałek marmuru i położył go na półce, poczem energicznym ruchem ręki zamknąwszy szafę, schował klucz do kieszeni marynarki.  — Tak — podjął — trzeba się starać, aby poznać wszystko, przedewszystkiem zaś nie zawracać sobie głowy tem, czego się nie zna i czego nigdy nie będzie można poznać.  Martyna po raz wtóry zbliżyła się do Klotyldy zarówno celem niesienia jej pomocy, jak też i celem okazania, że obie stoją tutaj pod wspólnym sztandarem.  Teraz doktór już ją zauważył oraz przeczuł, że i ona również na podobieństwo Klotyldy, z nią razem, płonie żądzą nawracania go na drogę wiary. A więc po latach usiłowań bezsilnych nadeszła wreszcie godzina walki otwartej; uczony spostrzegł, że domownicy są gotowi do boju z jego przekonaniami i usiłują je przełamać.  Czyż to więc nie najgorsza klęska doznać zdrady od swoich, od własnego otoczenia, być prześladowanym, ściganym, zagrożonym w swem jestestwie duchowem od tych, których się kocha i którzy kochają nawzajem?  W jednej chwili przypuszczenie podobne wydało się mu okropnem.  — Przecież wy obie mię kochacie!  I widział, jak do ich oczów nabiegły łzy. Jakiś smutek bezbrzeżny go ogarnął u schyłku owego pięknego dzionka. Nie pomogły mu tym razem ani wesołość wrodzona, ani cała dobroć, płynące z jego zamiłowania do życia.  Ach! moja droga, i ty, biedna Martyno, wy chcecie w ten sposób zapewnić mi szczęście, nieprawdaż? Otóż widzę jasno, że właśnie teraz zaczniemy być dopiero nieszczęśliwymi.

Rozdział II

Następnego ranka Klotylda obudziła się już o szóstej rano. Udała się na spoczynek, nie pogodziwszy się z Pascalem. Oboje boczyli się przez cały wieczór. To też teraz pierwszem uczuciem, którego doznała, był niesmak, jakiś smutek niewytłomaczony, bezpośrednia potrzeba pogodzenia się, by odepchnąć od siebie wszelkie wyrzuty, tak jej ciężące na sercu.  Żywym ruchem wyskoczywszy z łóżka, pobiegła otworzyć okiennice u obu okien.  Słońce, które już dosyć wysoko weszło na horyzont, zalało pokój dwoma potokami roztopionego złota. Do tej sypialni, tchnącej świeżym powiewem młodości, poranek jasny wnosił ożywczy uśmiech wesołości.  Klotylda, powróciwszy do łóżka, usiadła przez chwilę na krańcu materaców i pogrążyła się w zadumie, ubrana jedynie w koszulę zwyczajną, nadającą jej pozornie jeszcze więcej wiotkości, odsłaniającą nogi długie a delikatne, pierś wydatną i silną, szyję okrągłą i również okrągły karczek, ręce utoczone i zwinne; wszystko zaś, zarówno kark jak i ramiona zachwycające, połyskiwały białością mleka, blaskiem jedwabiu białego, były niesłychanie miłe i pełne czaru.  Przed laty, w okresie tak zabójczym dla piękności dziewcząt, między dwunastym rokiem i ośmnastym, wydawała się ona wszystkim zbyt wielką, zbyt wyrośniętą i niezgrabną; wówczas to niby chłopiec łaziła po drzewach. Dopiero potem, zwolna z owego bezpłciowego łobuza wykłuła się owa istota delikatna, uosobienie wdzięku, tudzież miłości.  Oczyma marzącemi nie przestawała wciąż przypatrywać się ścianom pokoju.  Jakkolwiek Soulejadę stawiano w wieku ośmnatym, ów pokój musiano zapewne meblować na nowo za czasów pierwszego cesarstwa, ponieważ na starem obiciu bawełnianem widniał jeszcze deseń w głowy sfinksa, obwiedzione wieńcami z liści dębowych. Onego czasu to obicie musiało mieć silną barwę czerwoną, z latami zaś wypłowiawszy, stało się różowem z odcieniem tu i owdzie pomarańczowem.  Dochowały się też firanki nad obu oknami i nad łóżkiem; przez częste przecież, a konieczne pranie również straciły one kolor pierwotny. Owa purpura spłowiała jednak, owa barwa jutrzenki wywierały wrażenie istotnie wyśmienite. Samo łóżko zaś pochodzące z tej samej epoki i obite tą samą tkaniną, popsuło się z biegiem czasu do tego stopnia, że musiano je zastąpić łóżkiem, przyniesionem z jakiegoś innego pokoju. Było to przecież także łóżko w stylu cesarstwa, wielkie i ogromne, całe z wybornego mahoniu, przystrojone ozdobami miedzianemi; słupki narożne, podtrzymujące kotarę, zaopatrzono w popiersia sfinksów, zupełnie podobne do widniejących na obiciu.  Po za tem, inne meble podobierano z różnych stron: szafę o drzwiach podwójnych i kolumnach, komodę o blacie z marmuru białego, otoczonym galeryjką, bardzo wielki szezlong o nogach wysokich i krzesła z pro8temi oparciami w kształcie liry. Kapa, zrobiona z dawnej sukni jedwabnej z czasów Ludwika XV, okrywała wspaniale łóżko, stojące przy ścianie naprzeciwko okien, w samym jej środku; cały stos poduszek starał się umożliwić przesiadywanie na twardym szezlongu; stały tam wreszcie dwie etażerki, tudzież stół, również obite starym jedwabiem w kwiaty, odsłaniającym tu i owdzie drewniane futrowanie sprzętów.  Ostatecznie Klotylda naciągnęła pończochy i włożyła kaftaniczek z białej piki; potem wsunąwszy stopy w pantofle z szarego płótna, pobiegła do swej gotowalni, pokoju, leżącego poza sypialnią i mającego okno na inny front.  Obecna jego właścicielka kazała poprostu obić go zwyczajnym drelichem w pasy niebieskie; wstawiono tam jedynie sprzęty z jodły politurowanej, tualetę, dwie szafy, krzesła. Całość przecież nosiła znamię naturalnej i wdzięcznej kokieteryi — kokieteryi prawdziwie kobiecej Wszystko to zjawiło się u Klotyldy w tym samym czasie, co i piękność.  Bywała ona jeszcze chwilami chłopcem, zuchowatym i upartym zarazem, równocześnie atoli czarowała wdziękiem, uległością, czułością, nakazującemi ją kochać tak, jak ona kochała. Naprawdę wzrastała zupełnie niezależnie, nauczywszy się tylko czytać i pisać; potem kształciła się sama, dosyć niesystematycznie, przy pomocy stryja. Nie układali bowiem oboje żadnego planu nauk; on nie życzył sobie bynajmniej zrobić z niej jakiegoś potwora uczoności, ona zaś żywiła upodobanie namiętne tylko do nauk przyrodniczych, co oświetliło jej różnicę zasadniczą i stosunek wzajemny obu płci. I zachowała całą dziewiczość, niby owoc, nie dotknięty jeszcze niczyją ręką, pełna wdzięku i czaru, pielęgnując cześć głęboką, niemal religijną dla miłości — zwykłe uczucie u kobiet, które rzucają swoję istotę dopiero pod stopy ukochanego mężczyzny, dobrowolnie unicestwiają się, skoro on tego zażąda.  Podpiąwszy włosy, umyła się obficie wodą; następnie folgując niecierpliwości, która nią owładnęła, cichutko otworzyła drzwi swego pokoju i odważyła się na palcach, bez szmeru najmniejszego przejść przez pusty salon, przeznaczony do pracy. Okiennice były jeszcze przymknięte, lecz Klotylda widziała w zmroku o tyle dobrze, że umiała zręcznie wymijać porozstawiane sprzęty. Stanąwszy u kresu swej wycieczki, tuż przy drzwiach doktora, nachyliła głowę, wstrzymując oddech.  Czy też już wstał? Co też może teraz porabiać?  Słyszała wybornie, że chodzi po swym pokoju drobnemi krokami. Zapewne się ubiera? Nigdy nie wchodziła do owego pokoju, gdzie doktór lubił w ukryciu przeprowadzać pewne roboty, zamykając się tamże niby w świątyni niedostępnej.  Nagle zdjęła ją jakaś obawa — trwoga, by jej nie zaskoczył raptownem otworzeniem drzwi; dziwna walka toczyła się w jej piersiach, bunt, podnoszony przez dumę, a zarazem ochota pochwalenia się uległością bez granic. Przez chwilę jedną żądza pogodzenia się z doktorem zawrzała w Klotyldzie tak potężnie, że tylko co już nie zapukała we drzwi. Na odgłos przecież zbliżających się kroków, uciekła z dzikim pośpiechem  Aż do godziny ósmej wzrastała w Klotyldzie owa niepohamowana niecierpliwość. Co minuta spoglądała na zegar, zawieszony nad kominkiem w jej pokoju, zegar w stylu cesarstwa ze złoconego bronzu, słup, przy którym uśmiechnięta Miłość patrzy na Czas, pogrążony we śnie.  Było to już zwyczajem stale przyjętym, iż o godzinie ósmej rano schodziła na dół, by spożyć razem z doktorem pierwsze śniadanie w pokoju jadalnym. Oczekując zatem owej chwili, ubierała się z wielką starannością, uczesała się prześlicznie, obuła i wdziała piękną suknię z białego muślinu w czerwone centki. Następnie, ponieważ miała jeszcze kwadrans czasu do zabicia postanowiła spełnić zamiar dawno powzięty i przyszyć mały kołnierzyk koronkowy do bluzy, w której zazwyczaj pracowała, do owej bluzy czarnej, zbyt męskiej, jak ostatecznie osądziła, i za mało niewieściej. Z chwilą przecież uderzenia ósmej godziny natychmiast odrzuciła robotę i prędko zbiegła na dół.  — Będzie panienka dzisiaj sama jedna jadła śniadanie — oświadczyła Martyna spokojnie w pokoju jadalnym.  — Jakto?  — Tak jest, doktór zawoławszy mię przez uchylone drzwi, kazał podać sobie do pokoju swoje jajko. Wciąż jeszcze dłubie w swoim moździerzu i nie odstępuje filtrów. Zobaczymy go dopiero w południe.  Klotyldę ta wieść wzruszyła tak głęboko, że aż jej lica pobladły. Nie siadając, wypiła mleko i zabrawszy bułkę, poszła za służącą do kuchni. Na parterze, prócz jadalni i tej kuchni, był już tylko jeden zaniedbany pokój, w którym teraz przechowywano zapasy kartofli. Dawniej, gdy doktór jeszcze przyjmował u siebie pacyentów, był tam jego gabinet; lecz już przed laty wyniesiono ztamtąd na górę zarówno biurko, jak i fotel. Prócz tego poza kuchnią, znajdowała się jeszcze izdebka maleńka, siedziba starej służącej, bardzo czysta, umeblowana zwyczajnie. Stała tam komoda orzechowa i wązkie, mnisze łóżeczko, osłonięte białemi firankami.  — A więc sądzisz, iż on w dalszym ciągu prowadzi fabrykacyę owego likieru? — spytała Klotylda.  — Naturalnie! Bezwątpienia nad nim pracuje. Przecież panienka wie, że zapomina o jedzeniu i piciu z chwilą, gdy się do tego zabierze.  Klotylda tedy całe swoje przygnębienie, tudzież zawód zdołała wyrazić tylko w okrzyku, pełnym skargi.  — Ach! mój Boże! mój Boże!  Po chwili Martyna zaczęła porządkować swoją izdebkę, Klotylda zaś wziąwszy parasolkę, umieszczoną na wieszadle w przedpokoju, poszła do ogrodu, by tam zjeść bułkę, poszła zrozpaczona i niewiedząca, czem wypełnić ranne godziny aż do południa.  Mniej więcej przed laty siedmnastu Soulejada przeszła za dwadzieścia tysięcy franków w posiadanie doktora Pascala, który wówczas właśnie postanowił opuścić swój maleńki domek na Nowem Mieście. Chciał bowiem nie tylko sam zamieszkać nieco na uboczu, lecz równocześnie użyczyć swej synowicy, przysłanej mu przez brata z Paryża, więcej swobody i więcej świeżego powietrza.  Ta Soulejada, na krańcach miasta, na wyżynie, górującej ponad całą płaszczyzną, ongi tworzyła znaczne włości. Z biegiem czasu przecież grunta wskutek rozprzedaży cząstkowej stopniały do dwóch hektarów, pomijając już i tę okoliczność, iż przeprowadzenie drogi żelaznej zabrało pod tor resztę ziemi, zdatnej do uprawy. Pożar znowu zniszczył połowę domu tak, iż zostało tylko jedno skrzydło z dawnych dwóch i głównego korpusu; spory czworobok, o czterech „połach“, jak mówią w Prowancyi, z pięcioma oknami frontu, pokryty grubemi dachówkami ceglastej barwy.  Doktór, zakupiwszy nieruchomość już umeblowaną, poprzestał jedynie na wzmocnieniu i uzupełnieniu murów ogrodzenia, by zapewnić sobie zupełną swobodę, tudzież spokój.  Klotylda nadzwyczaj namiętnie kochała ową oazę samotną, owo królestwo niewielkie, które można było zwiedzić w przeciągu dziesięciu minut, na każdym kroku spostrzegając znamiona dawnej świetności.  Tego ranka atoli powitała całą miejscowość z tajonym gniewem. Przez chwilę chodziła po tarasie, na krańcach którego rosły stuletnie cyprysy, duże olbrzymie gromnice ciemne, widzialne na trzy mile dokoła.  Stok biegł następnie coraz niżej aż ku torowi drogi żelaznej, przyczem mury z kamieni zeschłych powstrzymywały od zawalenie się grunta czerwone, na których zginęły, wypalone żarem słonecznym, ostatnie winorośle; teraz na owych schodach olbrzymich rosły jedynie pniaki oliwek, tudzież migdałów o cienkich listeczkach. Upał już dawał się mocno we znaki; to też wygrzewały się na nim małe jaszczurki, które od czasu do czasu uciekały między kamienie rozrzucone, oraz kępy włosiste drzew kaparowych.  Potem, jak gdyby rozirytowana pustką, dokoła się rozciągającą, przeszła sad owocowy i ogród warzywny, pielęgnowane troskliwie przez Martynę, która nie zważając na swój wiek podeszły, posługiwała się jedynie dwa razy na tydzień wyrobnikiem, pomagającym przy robocie najżmudniejszej; następnie weszła, skręcając na prawo, w sośninę, mały lasek, czy gaik sosnowy, jedyną pozostałość z przepysznych sosien, ongi pokrywających całą wyżynę. Lecz i tym razem jeszcze ta zmiana jej nie zadowolniła: zeschłe szpilki trzeszczały pod nogami, woń żywiczna biła z pni, tudzież gałęzi.  To też poszła wzdłuż muru, zamykającego Soulejadę, minęła furtkę, prowadzącą na drogę do Fenouillères, niemal tuż przy pierwszych domach Plassans, przeleciała wreszcie przez podwórze — olbrzymie podwórze, mające dwadzieścia metrów obwodu, które wyraźnie mówiło o dawnem znaczeniu, tudzież o rozmiarach dawnych całej siedziby. Ach! to stare podwórze, wybrukowane okrągłemi kamieniami, jak za czasów rzymskich, ten rodzaj pustego placu, pokrytego niby kobiercem z grubej wełny przez trawę krótką, wyschłą o połysku złota!  Ileż razy dawnemi czasy bawiła się tutaj wyśmienicie, ileż razy biegała tutaj, tarzała się po ziemi, lub też leżała wyciągnięta na grzbiecie aż do zmierzchu, kiedy pojawiają się gwiazdy na stropie niebieskim bez granic!  Otworzyła parasolkę, poczem krokiem przyspieszonym przebiegła podwórze Wróciła więc na tyły domu, pod gromadę jaworów olbrzymich, które z tej właśnie strony rzucały cień obfity. Na tę także stronę wychodziły dwa okna pokoju doktora.  Klotylda skierowała tam oczy, gdyż zbliżała się tutaj, powodowana nadzieją, że nareszcie zobaczy stryja. Lecz okna były zamknięte, co w swem rozdrażnieniu uważała ona niemal za rozmyślnie wyrządzoną jej krzywdę. Wówczas mimowoli spostrzegła, że wciąż jeszcze trzyma ową bułeczkę, gdyż zapomniała ją zjeść; schroniwszy się tedy pod rozłożyste gałęzie drzew, zaczęła ją chrupać niecierpliwie swemi pięknemi, młodemi zębami.  Owa ulica, wysadzona bez ładu jaworami, ów zabytek prawie jedyny minionej wspaniałości Soulejady, tworzyła rozkoszne schronienie przed upałem. Pod temi olbrzymami o potwornie wielkich konarach panował niemal mrok; promienie słońca, przeciskające się przez powódź liści, nabierały zielonawego odcienia; rozlegał się tutaj wyśmienity chłód w przeciwstawieniu do skwarnych dni letnich.  Przed laty założono tu widocznie ogród francuzki; teraz atoli przechowały się po nim obwódki z bukszpanu — z bukszpanu, który oczywista korzystał z cieniu, gdyż wyrósł na krzewy sporej wielkości.  Główną przecież ozdobę tego zacienionego kącika tworzyła fontanna, zwyczajna rurka ołowiana, osadzona w słupie, czy kolumience, zkąd strzelała ustawicznie, nawet podczas suszy największej, struga wody, grubości małego palca, która następnie spadając, zasilała wielki zbiornik, mchem porosły, gdzie zazielenione kamienie czyszczono zaledwie raz na trzy albo cztery lata.  I nawet wówczas, gdy wszystkie studnie sąsiednie wyschły, Soulejada zachowała swoje źródło, podtrzymujące bezwątpienia przy życiu już od lat stu owe jawory olbrzymie. Od wieków, bezustannie nocą i dniem ta wątła struga wody, zawsze równo płynąca, wyśpiewywała zawsze ten sam śpiew czysty, o kryształowych dźwiękach.  Klotylda, pokręciwszy się pomiędzy krzewami bukszpanu, dochodzącemi jej aż do ramienia, wróciła na chwilę do domu po haft, poczem przyszedłszy tu ponownie, usiadła przy stole kamiennym, wkopanym w ziemię koło fontanny. Ów stół, ponieważ pijano tutaj niekiedy kawę, otoczono kilku ławkami.  Napozór zdawałoby się, przynajmniej zdaleka, że Klotylda całą uwagę skupiła na swojej robocie. Tylko od czasu do czasu rzucała spojrzenie, możnaby sądzić, poprzez konary drzew, ku upałowi, srożącemu się poza obrębem jaworów i ku oślepiającym blaskom rozpalonego powietrza. W rzeczywistości przecież wzrok jej, przysłonięty długiemi rzęsami, kierował się jedynie ku oknom doktora.  Panowała tam pustka; nawet cieniu nie było. I za każdem spojrzeniem przybywał do jej serca nowy smutek, nowa uraza za owo opuszczenie, na które ją skazywał, za ową wzgardę, okazywaną jej widocznie po wczorajszej sprzeczce. A tymczasem ona wstała z taką żądzą żywą natychmiastowego pogodzenia się! Doktór zaś oczywiście nie śpieszył się, widocznie jej nie kochał, skoro mógł gniewać się dalej. Zwolna też chmura coraz ciemniejsza powlekała oblicze Klotyldy, gdyż ta ostatnia powracała w myśli do wczorajszej sprzeczki i poprzysięgała sobie, że nie ustąpi odtąd ani na krok jeden.  Około godziny jedenastej Martyna zabierając się do gotowania śniadania, zeszła na dół, by chwilę porozmawiać ze swoją panienką. W ręku trzymała pończochę, której nawet idąc, nie przestawała robić, w chwilach wolnych od gospodarstwa.  — Czy panienka wie, że on wciąż jeszcze siedzi tam na górze, zamknięty niby wilk, i smaży na tej przeklętej kuchence?  Klotylda podniosła w górę ramiona, nie przestając pilnie patrzeć na haft.  — A następnie czy panienka wie, co opowiadają? Fani Felicyta miała słuszność wczoraj, mówiąc, iż można się rumienić z powodu owych bajek... Mnie, mnie, jak tu stoję, śmiano powiedzieć w żywe oczy, że zabił starego Boutina, panienka wie, tego biednego staruszka, który cierpiał na wielką chorobę i umarł na drodze.  Zapanowało milczenie, tylko na twarzy Klotyldy występowały cienie coraz to groźniejsze. W chwilę potem służąca zaczęła na nowo, przyśpieszając i tak już szybki ruch swych palcy:  — Co do mnie, nie znam się na niczem, ale mię oburzają do żywego te jego roboty... A czy panienka zadowoloną jest z owego smażenia, z owej fabrykacyi?  Klotylda szorstko podniosła głowę, już nie opierając się dłużej gniewowi, który ją nurtował.  — Och, bądź pewną, Martyno, że czuję do tego wszystkiego taki sam wstręt, jak ty. Co więcej, sądzę, że gotuje on sobie dobrowolnie wielkie, a rychłe troski... Nie kocha nas przedewszystkiem.  — Och, nie, panienko, on nas kocha!  — Nie, nie, bądźcobądź nie tak, jak my go kochamy!.. Gdyby nas kochał, przestawałby z nami, byłby tutaj, zamiast tam, na górze tracić duszę i niszczyć zarówno nasze, jak i swoje szczęście tem pragnieniem zbawienia całego świata.  Tu obie kobiety przez chwilę patrzyły na siebie wzrokiem płonącym, w którym malowała się czułość, a zarazem i gniew, zazdrości pełen. Potem zabrały się z powrotem do pracy, nie mówiąc już ani słowa, w tym mroku cienistym i chłodnym.  Na górze, w swoim pokoju doktór Pascal pracował z powagą i zacięciem wesołem równocześnie.  Praktyką lekarską zajmował się najwyżej przez lat dwanaście to jest od czasu powrotu z Paryża, aż do chwili, kiedy postanowił osiąść w zacisznej Soulejadzie. Zebrawszy i umieściwszy przezornie jakieś sto kilkadziesiąt tysięcy franków, czuł się zupełnie zadowolonym i postanowił wyłącznie się poświęcić ulubionym badaniom. Z pacyentów zachował jedynie znajomych, a zarazem nigdy nie odmawiał pomocy biedakowi, jakkolwiek już nie posyłał potem nikomu rachunku. Gdy mu przecież gwałtem dawano pieniądze, wrzucał je w głąb jednej z szuflad biurka, uważając to za swój fundusz osobisty, przeznaczony na koszta badań, tudzież na zadowolenie szczególnych fantazyj, nie licząc stałego dochodu, który wystarczał całkowicie na potrzeby domowe. Sam pierwszy śmiał się z ujemnego rozgłosu dziwactwa, jaki pozyskał sobie skutkiem odrębnego sposobu życia, tudzież zajęć; szczęśliwym zaś czuł się tylko podczas swych doświadczeń naukowych nad zagadnieniami, które go rozciekawiały.  Można się było śmiało dziwić, widząc, iż ów uczony, obdarzony i zdolnościami genialnemi i żywą wyobraźnią, pozostał w Plassans, tym kącie odludnym, gdzie mu na pozór brakowało wszelkich narzędzi pomocniczych. Doktór Pascal atoli wybornie rozumiał korzyści, jakich dostarczał mu pobyt dalszy w Plassans: przedewszystkiem zyskiwał siedzibę bardzo cichą i nader dogodną; następnie miał sposobność do robienia ciągłych spostrzeżeń, bardzo dla niego ważnych z punktu dziedziczności, jego ulubionej teoryi, ponieważ w tym kącie prowincyonalnym znał każdą rodzinę i mógł śledzić wszelkie zjawisko w dwu lub trzech z kolei pokoleniach. Następnie, niedaleko stamtąd leżało morze, dokąd jeździł niemal co lato, by tam badać życie, owe rozmnażanie się nieskończone, które rodzi się i rozwija w głębi wód niezmierzonych.  Wreszcie posiadał na swoje rozkazy w szpitalu w Plassans salę sekcyjną, gdzie pracował niemal sam, salę wielką, pełną światła i zaciszną, w której już od lat dwudziestu wszystkie trupy, nie odebrane przez powinowatych, spotkały się z jego skalpelem. Ponieważ był zresztą bardzo skromnym i objawiał zawsze lękliwość płochliwą, zadawalniał się przeto korespondowaniem z dawnymi profesorami i z przyjaciółmi świeżo pozyskanymi w przedmiocie rozpraw nader wybitnych, które niekiedy wysyłał do Akademii lekarskiej. Brakowało mu zupełnie ambicyi, żądnej odznaczeń i rozgłosu.  Początkowo do zajmowania się wyłącznie prawami dziedziczności nakłoniły doktora Pascala prace nad płodem podczas okresu brzemienności. Jak zawsze, tak i tutaj zrazu przypadek odegrał rolę, dostarczając mu szereg długi zwłok kobiet ciężarnych, zmarłych podczas epidemii cholerycznej.  Póżniej już sam świadomie śledził tego rodzaju trupy, chcąc uzupełnić zbiór doświadczeń i wypełnić braki, by wreszcie dokładnie poznać powstanie zarodka, potem zaś rozwój płodu w każdym dniu jego życia wewnętrznego; dzięki temu zwolna zebrał zbiór spostrzeżeń bardzo jasnych i bardzo pewnych.  Od tej chwili jego wyobraźnię zajęło inne zagadnienie, tak tajemnicze i dlatego tak drażniące — oto zagadnienie poczęcia, jako podstawa zasadnicza wszystkiego.  Dlaczego i w jaki sposób powstaje nowa istota? Jakież były prawa owego życia, owego potoku stworzeń, składających pospołu świat cały? Nie zadawalniał się już trupami, jeno przeciwnie zaczął robić poszukiwania wśród swych pacyentów.  Dalej zaczął zbierać spostrzeżenia nad własną rodzinę, która niebawem zmieniła się w główną dziedzinę jego doświadczeń, ponieważ tutaj było najwięcej jasnych, oraz dokładnych przejawów. Następnie, gdy już nagromadził w swych notatkach mnóstwo olbrzymie rozmaitych zjawisk, uporządkował je, by ostatecznie przystąpić do wysnucia ogólnej teoryi dziedziczności, z pomocą której udałoby się wytłomaczyć wszystko.  Było to zadanie wcale trudne, od lat przeto wielu biedził się nad jego rozwiązaniem. Wyszedł z zasady samorództwa tudzież z zasady naśladownictwa, dziedziczności czyli mnożenia się istot pod wpływem pierwiastku odrębności. Co do dziedziczności rozróżnia! cztery wypadki: dziedziczność bezpośrednią, odtworzenie ojca i matki w naturze fizycznej, tudzież moralnej dziecka; dziedziczność pośrednią, czyli odtworzenie powinowatych, stryjów i ciotek, krewnych i kuzynek; dziedziczność powrotną, odtworzenie przodków z poprzednich pokoleń, rozdzielonych jedną lub kilkoma generacyami, a wreszcie dziedziczność napływową, odtworzenie dawniejszych małżonków, naprzykład pierwszego męża, który niejako w posiadanie zupełne przejął swą żonę i jej potomstwo, jakkolwiek nie był już ojcem tego ostatniego. Zasadę samorództwa pojmował znowu w taki sposób, iż wytwarzało ono istotę nową, albo przynajmniej z pozoru nową, w której zlewają się w całość właściwości fizyczne i duchowe rodziców do tego stopnia, że nie można ich z osobna odróżnić.  I znowu w dalszym ciągu powracając do obu terminów: dziedziczności i samorództwa, porobił w nich odpowiednie poddziały: przewaga ojca lub matki u dziecka, wybór, górowanie osobiste, albo nawet i skrzyżowanie się obu małżonków; skrzyżowanie znowu mogło przybrać trzy formy, bądź stopienie, bądź rozproszenie, bądź połączenie, postępując ku stopniom coraz to wyższym i lepszym; przy samorództwie natomiast był tylko jeden wypadek możliwym: zlanie się, owo zlanie chemiczne, w którem dwa ciała, zmieszane razem, tworzą zupełnie nowe ciało, całkowicie różniące się od tych, z jakich powstało.  Był to wynik olbrzymiej powodzi spostrzeżeń, zebranych nie tylko z dziedziny antropologii, lecz i zoologu, pomologii i dziedziny ogrodnictwa. Wnet powstała nowa trudność; teraz bowiem potrzeba było z tych różnorakich objawów, zdobytych przez analizę, wyciągnąć syntezę ogólną, sformułować teoryę, która mogłaby wy jaśnie wszystko.  Od tej chwili doktór czuł, że stąpa po grząskim gruncie hypotez, przekształcanym przez każde świeże odkrycie; choć więc nie mógł się powstrzymać — zwykła potrzeba wnioskowania, którą odczuwa umysł ludzki od wyciągnięcia ostatecznego rozwiązania, doskonale zdawał sobie sprawę z filozoficzną wyrozumiałością, że zagadnienie nie doczekało się jeszcze odpowiedzi stanowczej.  Uwagę jego zwracały kolejno: komórki i pangeneza Darwina, perigeneza Haeckla, a wreszcie teorya odrywania Galtona. Jeszcze później wpadł intuicyjnie na pomysł podobny do następnie ogłoszonej z takim tryumfem teoryi Weismanna; wreszcie zatrzymał się przy teoryi substancyi bardzo delikatnej i złożonej, plazmy zapładniającej, część której w odwodzie zawsze pozostaje w każdej istocie świeżej, aby niezmienioną i nieuszczuploną przechodzić z pokolenia w pokolenie.  Taka teorya pozornie przynajmniej tłomaczyła wszystko; lecz mimo to pozostało jeszcze nieskończenie wiele tajemnic, pozostał cały świat podobieństw, które tryskają z spermatozoidy i jajka, gdzie oko ludzkie stanowczo nic nie rozpozna nawet pod szkłem powiększającem najsilniejszego mikroskopu!  Pewien był atoli, że jego teorya pewnego poranku runie w kawałki; to też uważał ją tylko za wytłomaczenie przejściowe, odpowiednie do dzisiejszego stanu owego zagadnienia, — zagadnienia, badającego życie do głębi, choć źródło i początek tego ostatniego zdają się ciągle wymykać przed poznaniem ludzkiem.  Ach! owa dziedziczność, cóż to była za obszerna dla niego dziedzina do rozpamiętywań bez końca! Trzeba bowiem było włączyć do rachunku również i wypadki niespodziewane, nadzwyczajne; podobieństwo zresztą dzieci do rodziców nie bywa zawsze zupełnem, nie pojawia się zawsze z pewnością matematyczną.  Doktór sporządził nasamprzód dla swojej rodziny drzewo genealogiczne, logicznie przeprowadzone, gdzie wpływy, z pokolenia na pokolenie, proporcyonalnie podzielił po połowie, wpływy ojca i matki na każde dziecko. Rzeczywistość żyjąca przecież, niemal na każdym kroku, zaprzeczała teoryi. Dziedziczność, zamiast wytwarzać podobieństwa, zdążała jedynie ku podobieństwu; powstrzymywały ją przecież od niego okoliczności i otoczenie.  Doszedł więc po niejakim czasie do tego, co nazywał hypotezą wydzielania komórek. Zycie jest tylko ruchem, dziedziczność zaś — to ruch połączony, wspólny; za jej sprawą komórki, mnożąc się wzajemnie, popychały się, zatracały, ustalały, każda ze swej strony wykonując pewien wysiłek w kierunku dziedziczności; w skutek tego po wyginięciu podczas owej walki komórek słabszych, powstawały znaczne zmiany, pojawiały się organy całkowicie odmienne.  Samorództwo, wynalazczość stała przyrody, — jakkolwiek nie zbyt chętnie przyjmował podobny pogląd, — czyż nie wytwarzała się w sposób powyższy; czyż on sam tak wybitnie różniący się od swych rodziców nie stanowił owocu całych szeregów starć powyżej wymienionych. A może była to jedynie dziedziczność ukryta; tak przynajmniej przypuszczał przez czas pewien.