Marzenie - Emil Zola - ebook

Marzenie ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Marzenie” to powieść z cyklu „Rougon-Macquartowie” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Marzenie” jest bardzo nietypowym utworem dla Zoli, ponieważ są w nim elementy metafizyki i nadprzyrodzoności. Autor skupił się na niesamowitym opisie uczuć oraz podjął próbę racjonalnego wytłumaczenia zjawiska uniesień religijnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

MARZENIE

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-904-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Rozdział I

Podczas ciężkiej zimy 1860 r. Oise’a zamarzła, a głęboki śnieg pokrył równiny dolnej Pikardji; w wilję Bożego Narodzenia zerwał się wicher północo-wschodni, który zasypał śniegiem miasto Beaumont. Śnieg padał od rana, pod wieczór zwiększył się i padał przez noc całą. W górnej części miasta, u wylotu ulicy Złotników, gdzie jakby zamknięta, wtłoczona, wznosi się północna fasada katedry, śnieg wpadał unoszony wiatrem i uderzał o portyk św. Agnieszki, misternie rzeźbiony w staro-romańskim stylu, przechodzącym w gotyk. Nazajutrz leżał tam śnieg na trzy stopy wysokości.  Ulica spała jeszcze, rozleniwiona wczorajszem świętem. Wybiła szósta godzina. W ciemnościach, zgęszczonych przez wolno, a uparcie padające płatki śniegu, niewyraźnie majaczyła postać dziewięcioletniej dziewczynki, która schroniła się we wnękę wrót i przepędziła tam noc, drżąc z zimna. Okryta łachmanami, głowę miała owiązaną szmatą, nogi bose w wielkich męskich butach. Widocznie doszła tu po długiej wędrówce po mieście i upadła ze zmęczenia. Był to dla niej koniec świata, zupełne opuszczenie, głód, chłód zabijający. Osłabiona, nie walczyła więcej; pozostał jednak jeszcze instynkt samozachowawczy, bezwiednie więc wtulała się w zimny kamień, gdy silny poryw wiatru zasypywał ją śniegiem.  Godziny mijały. Dziewczynka stała teraz oparta o kolumnę w niszy, utworzonej przez skrzydła drzwi. Nad nią, na kolumnie, wznosił się posąg Świętej Agnieszki, trzynastoletniej męczennicy z gałązką w ręku i jagnięciem u stóp. W głębi niszy płaskorzeźba, przedstawiająca legendę o tej oblubienicy Chrystusa: skazana na hańbę przez wielkorządcę, okrywa się płaszczem włosów, które wyrosły, by zasłonić jej nagość; płomienie stosu, na którym miała spłonąć, odsuwają się od niej. Następne cuda: Konstancja, córka cesarza, uleczona z trądu; cud obrazka świętej: ksiądz Paulin, przejęty żądzą do kobiety, z porady papieża, podaje swój pierścień figurce świętej, która wyciągnęła palce, dała sobie włożyć obrączkę i tem uwolniła księdza od pokusy. Wgórze płaskorzeźby — apoteoza Agnieszki. Chrystus składa na czole swej oblubienicy pocałunek, pełen mistycznego szczęścia.  Gdy wiatr się zrywał, a śnieg wielkiemi płatami uderzał o kamienne podwoje, dziecko kryło się u piedestału kolumny, gdzie wykute były święte towarzyszki Agnieszki: z prawej strony Dorota, skazana na śmierć głodową, Barbara, w zamurowanej wieży żyjąca i Genowefa, oswobodzicielka Paryża. Z lewej strony: Agata z wyrwanemi przez kata piersiami, Krystyna, torturowana przez własnego ojca i Cecylja, ukochana przez anioła. Nad niemi trzy rzędy dziewic wypełnia łuki sklepienia wykwitem swych ciał czystych; na dole umęczone, w cierpieniach i katuszach, a wgórze, w niebie, podejmowane przez cherubinów, oczarowane i szczęśliwe.  A gdy wybiła ósma, nic już dziecka nie ochraniało. Śnieg pokryłby ją całą, gdyby go nie udeptywała nogami. Starożytne wrota, pokryte śniegiem, niby płaszczem gronostajowym, białe były jak ołtarz w Boże Ciało, silnie odcinając się od nagiej fasady katedry, tak gładkiej, że żaden płatek śniegu nie mógł się na niej utrzymać, W lukach sklepienia święte, pokryte śniegiem od włosów aż do stóp, promieniały niewinnością; wyżej, w niszy, małe figurki świętych odznaczały się białemi linjami na ciemnem tle, a ślub Agnieszki, celebrowany przez archaniołów, jaśniał w powodzi białych róż ze śniegu!  Na kolumnie posąg dziewicy-dziecka z białą gałązką w ręku i jagniątkiem u stóp, odcinał się nieskalaną bielą i czystością pośród stężałego zimna, mrożącego wokoło niej mistyczny pęd zwycięskiej dziewiczości. U stóp posągu, nieszczęsne dziecko, białe od śniegu, nieruchome, zesztywniałe, niczem już nie różniło się od dziewic na płaskorzeźbie.  Nagle, na uśpionej ulicy dał się słyszeć stuk opuszczonej żaluzji. Dziewczynka podniosła oczy. Na prawo, w domu, przylegającym do katedry, z okna pierwszego piętra wychyliła się tęga, piękna kobieta lat około czterdziestu. Dostrzegła dziecko i patrzyła na nie ze smutkiem i zdziwieniem. Za chwilę z dreszczem zamknęła okno. Uniosła z sobą obraz małej dziewczynki o jasnych włosach i fijołkowych oczach, o podłużnej twarzy i długiej szyi, osadzonej na spadzistych ramionach. Lekki obłoczek pary z oddechu wskazywał, że zesztywniałe, zsiniałe z zimna dziecko żyje jeszcze.  Dziewczynka miała oczy utkwione w dom. Był to stary budynek o jednem piętrze z XV w. Przylegał ściśle do katedry między dwoma występami poprzecznego muru. Zachowany był znakomicie, z kamiennem podmurowaniem, drewnianą ścianą, ozdobioną cegiełkami, wystającym gzymsem i okrągłą wieżyczką z lewej strony. Widocznie odnawiano go wiele razy. Dach pochodził z czasów Ludwika XIV. Łatwo było poznać robotę z tego okresu: okienko, wycięte wgórze wieżyczki, ramy okienne z drewnianemi słupkami zamiast witraży; z trzech otworów okiennych pozostały dwa; środkowy zamurowano cegłami, co nadało budowli bardziej nowoczesny wygląd. Na parterze zmiany były również widoczne: dębowe drzwi zamiast starożytnych wrót, okutych żelazem, i prostokątny otwór, rodzaj szerokiego okna, na miejscu dawnej niszy o spiczastym łuku i ozdobach, kutych z żelaza.  Dziecko nie spuszczało wzroku z czysto i starannie utrzymanego domku. Z lewej strony drzwi przybity był szyld, na którym staremi czarnemi literami napisane było: Hubert, hafciarz ornatów. Znowu stuknęła okienica i z okna na parterze wychylił się jakiś mężczyzna. Miał zupełnie białe, choć gęste włosy, mimo lat zaledwie czterdziestu pięciu; twarz zmęczoną, orli nos, wypukłe czoło. Przyglądał się dziewczynce przez długą chwilę i bolesna fałda zarysowała się przy jego łagodnie wykrojonych ustach. Przez pewien czas stał nieruchomo, później odwrócił się i zrobił lekki ruch ręką. Pojawiła się jego żona. Oboje teraz nie spuszczali dziecka z oczu, smutni i przejęci.  Ród Hubertów, hafciarzy, z ojca na syna, zamieszkiwał ten dom od czterystu lat. Wybudował go mistrz hafciarz za Ludwika XI, inny odnowił za panowania Ludwika XIV, a teraźniejszy właściciel haftował w nim ornaty, jak wszyscy w jego rodzinie. Mając lat 20, zakochał się w młodziutkiej 16 letniej panience imieniem Hubertyna. Matka jej, wdowa po wyższym urzędniku, nie chciała zgodzić się na ich małżeństwo; wtedy porwał ją i poślubił. Krótko trwało ich szczęście. Gdy w 8 miesięcy później młoda kobieta w ciąży stanęła u łoża konającej matki, uparta mieszczka wydziedziczyła ją i wyklęła. Dziecko przyszło na świat przedwcześnie i natychmiast zmarło. Od tego czasu zdawało się, że nawet w grobie, na cmentarzu, staruszka nie przebaczyła: Hubertowie nigdy więcej nie mieli dzieci, a teraz po 24 latach, stracili nadzieję przebłagania zmarłej.  Zmieszana spojrzeniami dziewczynka ukryła się za kolumną Św. Agnieszki. Budzący się ruch uliczny zaniepokoił ją; sklepy otwierały się, ludzie wychodzili z domów. Ulica Złotników, której wylot ściśle przylega do bocznej ściany katedry, zamknięta z jednej strony przez dom Hubertów, byłaby zupełnym zaułkiem, gdyby nie ulica Słoneczna, rodzaj wąskiego korytarzyka, z przeciwnej strony katedry, prowadząca aż do głównej fasady na placu Klasztornym. Przeszły tam dwie dewotki i obrzuciły dziecko zdziwionem spojrzeniem; nie znały tej żebraczki. Śnieg padał bez przerwy, a zimno wzrastało. Głosy dochodziły stłumione przez gruby biały całun, pokrywający miasto.  Nagle dziecko cofnęło się, wystraszone i zawstydzone, jak gdyby to straszne opuszczenie było jej winą. Stała przed nią Hubertyna; nie miała służącej, zeszła sama po zakupy.  — Co tu robisz, dziecko, ktoś ty?  Dziewczynka nie odpowiadała; twarz zakryła rączkami. Nie otrzymawszy odpowiedzi, kobieta odeszła, oglądając się ze smutkiem. A dziecko bez sił osunęło się powoli w śnieg, który cicho zasypywał nędzne ciałko. Gdy Hubertyna wracała do domu, zobaczyła dziewczynkę na ziemi; podeszła ku niej znowu.  — Słuchaj, dziecko, nie możesz tu zostać pod drzwiami!  A Hubert, który wyszedł przed chwilą i stał na progu swego domu, wziął chleb z jej rąk i powiedział:  — Przynieś ją tutaj.  Hubertyna wzięła dziecko na ręce. Biedactwo nie opierało się, zimne i lekkie jak młode pisklę, wypadłe z gniazda.  Weszli. Hubert zamknął drzwi, a Hubertyna, niosąc ciężar, przeszła do kuchni przez salon, gdzie przed kwadratowem oknem wisiały hafty. Kuchnia zachowała się bez zmian: z belkami wystającemi w suficie, z kamienną podłogą, naprawianą w wielu miejscach, i z wielkim kominem. Garnki, imbryki, cynowe dzbany, stojące na półkach, pochodziły z przed paru wieków. Ale w głębi komina wmurowany był nowoczesny metalowy piecyk, rozpalony w tej chwili do czerwoności. Słychać było bulgotanie gotującej się wody w garnczku. Na brzegu stał garnek z kawą.  — Przyjemniej tu niż na ulicy, — powiedział Hubert, kładąc chleb na ciężkim stole w stylu Ludwika XIII. — Połóż przy ogniu to biedne maleństwo, to prędzej przyjdzie do siebie.  Hubertyna posadziła dziecko obok pieca. Śnieg, pokrywający łachmany, tajał i spływał na podłogę wielkiemi kroplami. Przez dziury w wielkich butach widać było sine nóżki, a pod podartą sukienką rysowało się wyraźnie wychudzone, wynędzniałe ciałko, zesztywniałe z zimna. Nagle, z silnym dreszczem, dziewczynka otworzyła oczy i wzdrygnęła się jak zwierzątko, złapane w matnię. Twarzyczkę ukryła pod szmatą, związaną pod brodą, prawą rączkę wciąż przyciskała do piersi i wskutek tego wydawała się ułomną.  — Uspokój się, nie zrobimy ci nic złego. Skąd przychodzisz?  Wylękniona, oglądała się trwożnie za siebie. Ukradkiem rzuciła spojrzenie na kuchnię, na podłogę, belki, błyszczące statki kuchenne; przez nierówne okienko w dawnej niszy wzrok jej wybiegł aż ku wierzchołkom drzew i ze zdziwieniem spoczął na katedrze na lewo. Znowu dreszcz ją przejął; widocznie ciepło piecyka zaczęło ją przenikać. Oczy utkwiła w ziemi, nieruchoma.  — Czy pochodzisz z Beaumont? Kto jest twoim ojcem?  Milczała. Miała zbyt ściśnięte gardło, by przemówić.  — Trzeba jej dać filiżankę gorącej kawy, zamiast ją wypytywać.  Hubertyna nalała jej natychmiast kawy w swoją filiżankę i ukrajała chleba. Dziewczynka odsunęła się zpoczątku, ale męka głodu była zbyt silna: dziecko zaczęło jeść żarłocznie. Małżonkowie milczeli, nie chcąc jej przeszkadzać, wzruszeni drżeniem jej chudej rączki. Jadła lewą ręką, prawą uparcie przyciskając do siebie; omal nie przewróciła filiżanki; podtrzymała ją łokciem, niezgrabnie, ruchem kaleki.  — Czy masz skaleczoną rękę? — spytała Hubertyna, — nie bój się, kochanie, pokaż.  Ale gdy chciała jej dotknąć, dziecko gwałtownie wstało i zaczęło się szamotać, W walce opuściła rączkę, i mała, oprawna w płótno, książeczka upadła na ziemię. Chciała ją schwycić i, widząc, że Hubertowie podnieśli ją i przeglądali, zacisnęła piąstki z gniewu.  Była to książeczka, wydana przez Przytułek dla dzieci w departamencie Sekwany. Na pierwszej stronie, pod wizerunkiem Wincentego á Paulo wydrukowane były formułki: nazwisko wychowanki: kreska atramentem wypełniała puste miejsce; następnie imiona: Aniela, Marja; daty: urodzona 22 stycznia 1851 r., przyjęta do zakładu 23 tegoż miesiąca pod numerem 1634. To znaczy: ojciec i matka niewiadomi, żadnych dokumentów, nawet metryki, tylko ta książeczka w jasnej płóciennej oprawie. Opuszczenie i samotność zarejestrowane formalnie.  — Ach, to podrzutek! — zawołała Hubertyna.  Teraz Anielka z szalonym gniewem zaczęła wykrzykiwać.  — Lepsza jestem niż inni, lepsza, lepsza... Nic nigdy nikomu nie ukradłam... Oddajcie mi, coście ukradli!...  Taki dziki, nieokiełznany gniew miotał jej wątłą postacią, że Hubertowie zdumieni patrzyli na nią. Trudno było poznać jasnowłosą dzieweczkę o fijołkowych oczach i gibkiej szyjce. Oczy stały się prawie czarne w skrzywionej gniewem twarzy, a szyja nabrzmiała krwią. Robiła teraz wrażenie węża, który wyciąga się i świszczy.  — Przecież dla twego dobra chcemy wiedzieć, kto jesteś, — powiedział łagodnie Hubert.  I przez ramię żony, która przerzucała kartki książeczki, czytał dalej. Na stronicy 2-ej było nazwisko piastunki, której powierzono dziecko: „Aniela Marja, oddana została 23 stycznia 1851 r, Franciszce Hamelin, żonie rolnika z gminy Soulanges w okręgu Nevers; piastunka otrzymała wyprawkę dziecka i zapłatę za miesiąc.“ Następowało później świadectwo chrztu, podpisane przez kapelana Domu Podrzutków, świadectwa lekarskie przy przyjęciu i odesłaniu dziecka. Cztery następne strony wypełnione były rachunkami kwartalnemi, kwitowanemi nieczytelnie przez odbiorczynię.  — Wychowywałaś się obok Nevers? — spytała Hubertyna.  Dziecko milczało, ale wreszcie nowy napływ gniewu rozwiązał jej usta. Zaczęła mówić o swojej piastunce:  — Mamusia wybiłaby was napewno. Ona mnie zawsze broniła, choć mi też czasem klapsa dała. O, tam było mi dobrze... ze zwierzątkami.  Głos jej drżał i załamywał się; mówiła urywanemi zdaniami, bez związku, o polach i łąkach, gdzie pasła Rudą krówkę, o gościńcu, na którym się bawiła, o pieczonych plackach, o psie, co ją ugryzł.  Hubert przerwał:  — „W razie choroby, lub złego obchodzenia się z dzieckiem, zarządzający ma prawo odebrać dziecko i powierzyć je komu innemu.“  Pod tą rubryką napisane było, że Aniela Marja powierzona została 20 czerwca 1860 r. Teresie Frauchomme, żonie Ludwika, zamieszkałej w Paryżu.  — Aha, rozumiem, — powiedziała Hubertyna, — zachorowałaś i zabrano cię do Paryża.  Nie tak jednak było. Hubertowie dowiedzieli się dziejów dziewczynki z jej ust, powoli, urywkami. Ludwik Frauchomme, który był kuzynem przybranej matki Anielki, przyjechał do rodzinnej wsi na miesiąc po chorobie, a jego żona, Teresa, przywiązała się do małej Anielki i zapragnęła zabrać ją ze sobą do Paryża i uczyć swego fachu, kwiaciarstwa. Ale, gdy w trzy miesiące później Ludwik Frauchomme umarł, Teresa, już wtedy chora, musiała zamieszkać u swego brata, garbarza Rabier w Beaumont. W początku grudnia zmarła, powierzając dziecko opiece swojej bratowej. Od tego czasu Anielka, znieważana, bita, cierpiała katusze.  — Ach, garbarz Rabier, mieszka nad rzeką w niższej części miasta. Mąż pijak, żona źle się prowadzi!  — Traktowali mnie jak wyrzutka — mówiła dalej dziewczynka, wzburzona, zraniona w swej dumie. — Mówili, że w rynsztoku powinnam leżeć. Biła mnie, a jedzenie stawiała mi na ziemi, jak dla kota; często głodna kładłam się spać. Zabiłabym się tam wkońcu!  Dzika rozpacz odmalowała się na jej twarzyczce.  — Wczoraj rano upili się oboje i rzucili się na mnie, by mi wyjąć oczy, niby dla żartu. Pobili się przytem ze sobą tak strasznie, że padli na ziemię jak martwi... Dawno już chciałam uciec. Ale chciałam zabrać moją książeczkę, bo mamusia zawsze mi mówiła: „Pamiętaj, że ta książeczka, to cały twój majątek“. Wiedziałam, że włożyli ją po śmierci mamy Teresy do górnej szuflady w komodzie... Wyjęłam ją i schowałam pod sukienkę... Bałam się, że mi ją ukradną. Biegłam, długo biegłam! noc była taka czarna, a pod temi drzwiami tak zimno, iż myślałam, że już umarłam. Ale to nic, nie zgubiłam, mam ją!  I nagłym ruchem wyrwała ją Hubertowi z ręki. Usiadła, i z głową opuszczoną na stół i policzkiem, przyciśniętym do jasnej oprawy książeczki, zaniosła się strasznem łkaniem. Nędzne, zużyte kartki, jedyny węzeł, łączący ze światem biedne, samotne dziecko! Znikła teraz duma, pozostała tylko gorycz i rozpacz opuszczenia, spływające w potokach łez. Jakby oczyszczone łzami, dziecko odzyskało teraz swą jasną delikatną urodę świętej z witrażu. Nagle schwyciła rękę Hubertyny, przycisnęła do niej usta i namiętnie ją ucałowała.  Hubertowie, wzruszeni jej łzami i tym nagłym porywem, sami bliscy płaczu, wyjąkali:  — Biedne, biedne dziecko!  Więc nie była złą? Więc można ją było oduczyć od tej gwałtowności, która ich tak przestraszyła.  — Błagam was, nie odprowadzajcie mnie do tamtych!  Hubertowie spojrzeli na siebie. Od jesieni już mieli zamiar wziąć do domu jakąś dziewczynkę, jako uczenicę, któraby rozweseliła trochę ich smutny dom bezdzietnego małżeństwa. Postanowienie zapadło natychmiast...  — Czy zgadzasz się? — spytał Hubert.  Hubertyna odpowiedziała spokojnym głosem:  — Chętnie.  Zajęli się zaraz formalnościami. Hubert poszedł opowiedzieć o wypadku jedynemu kuzynowi żony, z którym utrzymali stosunki, sędziemu pokoju w północnym okręgu Beaumont. Sędzia napisał do Paryża do Przytułku, gdzie łatwo odnaleziono Anielkę w księgach pod numerem, zapisanym w książeczce, i wymógł, że oddano ją w opiekę Hubertom, jako uczenicę. Nadzorca okręgu przyszedł sprawdzić książeczkę i spisał z Hubertem umowę, której mocą, nowy opiekun zobowiązywał się dobrze obchodzić z dziewczynką, posyłać ją do szkoły i do kościoła i dać jej oddzielne łóżko. Zaś Zarząd Domu, stosownie do regulaminu, zobowiązywał się płacić mu wynagrodzenie i wydawać ubranie dla dziecka.  W dziesięć dni wszystkie formalności były skończone. Anielka sypiała na górze, w pokoju z widokiem na ogród, i uczyła się haftu. W niedzielę, przed pójściem na mszę, Hubertyna otworzyła stary kufer w pracowni, gdzie chowała złote nici. Trzymała w ręku książeczkę, którą włożyła w głąb szuflady i rzekła do Anielki:  — Zobacz, gdzie kładę, byś mogła ją wziąć, gdy zechcesz.  Tego ranka Anielka weszła do kościoła przez portyk św. Agnieszki. W tygodniu była odwilż, później wziął silny mróz i nawpół roztopiony śnieg zakrzepł na rzeźbach w postaci gałązek i igiełek. Święte ubrane były w przezroczyste sukienki z lodu. Cecylja miała koronę, z której spływały perły. Poszarpana pierś Agaty była pokryta kryształową powłoką. A malutkie święte na płaskorzeźbie wyglądały jak relikwje, od wieków za szkłem osadzone. Portyk lśnił i błyszczał.  Anielka przypomniała sobie noc, spędzoną pod opieką dziewic. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do nich.

Rozdział II

Beaumont składa się z dwóch miast oddzielnych: Beaumont — kościół na wzgórzu ze starą katedrą z XII w, z opactwem z XVI w, i zaledwie tysiącem mieszkańców, cieśniących się w wąskich uliczkach; i Beaumont — miasto w dolinie na brzegu rzeki, niegdyś przedmieście, które, dzięki swym fabrykom batystu i koronek, zbogaciło się i rozszerzyło tak, że obecnie liczy dziesięć tysięcy mieszkańców, ma piękne, rozległe place i ratusz w nowoczesnym stylu. Oba okręgi: północny i południowy mają tylko wspólną administrację. Choć tylko trzydzieści wiorst, to jest dwie godziny drogi dzieli Beaumont — kościół od Paryża, to zdawaćby się mogło, że to miasto otoczone jest jeszcze średniowiecznemi wałami. Ludność pobożna, konserwatywna, prowadzi życie, jakie ich pradziadowie wiedli pięćset lat temu.  Katedra wszystko poczęła, — wszystko też tłumaczy i zachowuje. Jest matką i królową, olbrzymem wśród małych, niskich domków, jak pisklęta tulących się pod jej kamienne skrzydła. Wszystko wokoło istnieje dla niej i przez nią: przemysł pracuje dla niej, sklepy sprzedają tylko poto, by nakarmić, ubrać i utrzymać ją i jej duchowieństwo. Położona w centrum, jest sercem miasta, które nią tylko żyje i oddycha. Ciche, pełne klasztornego spokoju i wiary, ma w sobie duszę średniowiecza religijną, mistyczną.  Dom Hubertów, gdzie odtąd Anielka miała mieszkać, przylegał najbliżej do katedry. Niegdyś, jakiś biskup, chcąc przywiązać do siebie protoplastę rodu Hubertów, hafciarza ornatów, pozwolił mu zbudować dom między dwoma występami katedry. Na południe olbrzymi gmach zasłaniał wąski ogródek: najpierw obwód bocznych kapliczek, których okienka wychodziły na klomby, później wysmukła nawa kościelna, podparta filarami, i wreszcie wierzchołek, kryty blachą ołowianą. Słońce nigdy nie zaglądało do ogródka: rosły tam tylko bukszpany i bluszcz. Wieczny cień, rzucany przez olbrzymie mury, wywoływał religijny, czysty nastrój. W zielonawym półcieniu, w ciszy krzewów słychać było uroczyste bicie dzwonów z dwóch wysokich wież. Dom rozbrzmiewał ich głosem, przytulony do starych murów kościelnych, zatopiony w ich spokoju, ich życiem i krwią tętniący. Rozbrzmiewał echem organów, śpiewów kościelnych, westchnień wiernych. Zdawało się, że niewidzialny wiew z zaświata przenika do izb wraz ze słodką wonią kadzideł.  Anielka żyła tam przez pięć lat, zdaleka od świata, zamknięta jak w klasztorze. Wychodziła tylko w niedzielę na mszę ranną. Hubertyna nie posłała jej do szkoły, obawiając się dla niej niestosownych znajomości. Stary, ciasny domek i cichy ogród — były jej światem. Mieszkała w czysto bielonym pokoiku pod dachem. Rano schodziła do kuchni na śniadanie, później haftowała w pracowni na pierwszem piętrze; tam upływało jej życie wśród starych, szanownych, ściśle w stylu zeszłej epoki zachowanych sprzętów. Nigdy nie wchodziła do pokoju Hubertów, i zrzadka przechodziła przez parterową salę, jedyne dwa pokoje, urządzone nowocześnie. W sali zamurowano wystające belki; na suficie wyrzeźbione ozdoby i tapeta w wielkie żółte kwiaty pochodziły z czasów pierwszego cesarstwa, jak też i marmurowy kominek i mahoniowe meble, kryte aksamitem. Kiedy Anielka wchodziła tam, by zmienić wystawę — kilka pasów haftu, rozwieszonych przed oknem — i rzucała wzrokiem na ulicę, widziała zawsze jednakowy obraz: ulica, zamknięta przez portyk Św. Agnieszki, dewotka, niknąca bez szelestu za drzwiami kościoła, sklepy złotnika i fabrykanta figur woskowych, zawsze puste. I Beaumont wraz z ulicą Magloire za opactwem, Wielką ulicą, łączącą się z ulicą Złotników i placem Klasztornym, gdzie wznoszą się dwie wieże, tonęło w wielkiej klasztornej ciszy, zwolna i sennie ogarniającej opustoszałe miasto.  Hubertyna zajęła się wykształceniem Anielki. Ale musiała walczyć z niechęcią dziecka, które, zamiast uważać, patrzało przez okno w ogród. To też Anielka nie nauczyła się nawet pisać ortograficznie, choć charakter pisma miała piękny, litery równe i wysokie, jak u wielkich dam z dawnych czasów. O geografji, historji, rachunkach nie miała pojęcia. Poco jej nauka? Niepotrzebna. Później, do pierwszej komunji nauczyła się katechizmu słowo w słowo, zdumiewając ludzi żarliwością wiary i niezwykłą pamięcią.  W pierwszym roku Hubertowie zrozpaczeni i zaniepokojeni byli charakterem Anielki. Zdumiewała ich swemi nagłemi napadami lenistwa po wielu dniach pilnej pracy.  Nagle stawała się ponura, skryta, łakoma, kradła cukier... gdy