Paryż - Emil Zola - ebook

Paryż ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Paryż” to powieść z trylogii „Trzy miasta” znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
Paryż” jest niesamowitym finałem refleksji autora na temat religii. Utwór stanowi zwieńczenie krytyki religii katolickiej, przedstawiając ją jako przebrzmiałą i nieczułą na współczesne problemy społeczne. Zola w zamian proponuje swój własny światopogląd, oparty na wierze w siłę postępu we wszystkich dziedzinach życia ludzkiego oraz wszechobecnego optymizmu i racjonalizmu. Piotr Froment całkowicie traci wiarę i postanawia poświęcić swoje życie działalności dobroczynnej. W finale dzieła główny bohater odnajduje równowagę ducha, kierując się optymizmem i wiarą w postęp społeczny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 865

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

PARYŻ

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-911-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Część pierwsza

Rozdział I

Styczeń się już kończył, gdy pewnego poranka ksiądz Piotr Fromont znalazł się o godzinie ósmej na szczycie wzgórza Montmartre, przed bazyliką Sacré-Coeur, gdzie miał mszę odprawić.  Zanim wszedł do kościoła, zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na Paryż, roztaczający się u stóp wzgórza jak olbrzymie morze.  Przez dwa upływające miesiące, srożyła się wyjątkowo ostra, mroźna i śnieżna zima a obecnie nadeszła odwilż, zatapiająca Paryż w dżdżyste i ponure chłody. Całe niebo szare jak ołów, opadało ku ziemi mgłą ciężką, smutną i żałobną. Wschodnia część miasta, złożona z dzielnic pracy i nędzy, tonęła w ryżawych dymach, unoszących się z wysokich kominów fabryk, podczas gdy ku zachodowi, po nad dzielnicami bogactwa i rozkoszy, mgła się rozjaśniała, przemieniając się w lekką zasłonę z nieruchomej pary. Ledwie że można było odgadnąć widnokrąg a w nieskończoność ciągnące się pole domów, występowało jak chaos kamieni poryty czeluściami wypełnionemi bladym oparem, po nad którym majaczyły szczyty gmachów i wyżej położone ulice, występując miejscami wyraziście, smugami o czarności sadzy. Paryż przedstawiał się tajemniczo, przysłonięty oparami, jakby zagrzebany w popiołach, w połowie już zanikły w znojach, cierpieniach i wstydzie, wszystkiego co ukrywał w olbrzymiem swem wnętrzu.  Piotr, chudy, ponury, w lekkiej sutanie pomimo chłodu, stał i patrzał. Wtem ksiądz Rose, który jakby wyczekiwał na jego przyjście, ukryty po za pilastrem głównego kościelnego wejścia, nadszedł się z nim przywitać.  — Wreszcie doczekałem się ciebie, moje drogie dziecko. Mam do ciebie prośbę, zaraz ci to powiem...  Mówił zakłopotany i zaniepokojony. Spojrzał dokoła, lękając się, by go kto nie zobaczył a chociaż nie dostrzegł nikogo, dla pewności odprowadził Piotra od murów bazyliki i stanąwszy na pustym placyku, nie zważając na przejmująco zimne podmuchy wiatru, rzekł:  — Blizko ztąd, na ulicy des Saules, znajduje się w najstraszniejszej nędzy, stary, zniedołężniały robotnik. Kiedyś był malarzem pokojowym, lecz obecnie ma lat siedemdziesiąt, więc nie może już pracować. Mówiono mi, że umiera z głodu, na zgniłym barłogu... Więc pomyślałem o tobie... Przypuszczam, że zechcesz mu zanieść trzy franki odemnie. Niewiele one pomogą, lecz przez kilka dni będzie miał za co kupić sobie chleba...  — A dla czegóż, mój ojcze, nie chcesz osobiście zanieść mu swej jałmużny?...  Ksiądz Rose znów się zaniepokoił, wystraszył i rzekł, jakby chcąc ukryć przykrość swego położenia:  — O, ja nie mogę, nie mogę! Lękam się nowych przykrości. Czyś zapomniał, że mnie pilnują?... Pomyśl zatem, ile bym znów otrzymał napomnień za moją niepoprawność... Znówby powiedziano, że sam nie wiem co robię, wspomagając człowieka, którego nie znam. Więc rozumiesz, że nie chcę się dać złapać na gorącym uczynku. Dość miałem kłopotu, by dojść do trzech franków... musiałem sprzedać trochę swoich rzeczy. Moje dziecko, nie odmawiaj mi przysługi, o którą cię proszę... zanieś te kilka groszy biednemu staremu...  Piotr ze wzruszeniem słuchał, patrząc na tego dobrego, siwowłosego księdza o wielkich, łagodnych ustach, dziecięco szczerych oczach, twarzy okrągłej i uśmiechniętej. Stanęła mu w pamięci ostatnia przygoda tego pocieszyciela nędzarzy strąconego w niełaskę za zbyt gorliwe spełnianie rzemiosła, świętego człowieka pełnego miłosierdzia. Przed niedawnym jeszcze czasem, ksiądz Rose zamieszkiwał na parterze w ubogim domu przy ulicy Charonne i przygarniał w swych pokoikach wszelką nędzę spotkaną na mieście. Improwizowany przytułek stał się przyczyną skandalu. Czasowi mieszkańcy, nadużywali zaufania dobroczyńcy, on zaś w swej naiwności i niewinności, o nic ich nie posądzał i nie widział okropności dziejących się pod jego dachem. Uliczne dziewczyny szukały u niego schronienia, gdy nie znalazły chwilowego kochanka. Najwstrętniejsze schadzki odbywały się pod jego bokiem, zamieniając przytułek księdza Rose, w miejsce potwornej rozpusty. Pewnego wieczora przyszła policya, poszukując wśród nocujących trzynastoletniej dziewczynki, oskarżonej o dzieciobójstwo. Powiadomiona władza duchowna rozkazała księdzu Rose zamknąć przytułek i przesiedliła go z kościoła św. Małgorzaty do dalekiej parafii św. Piotra na wzgórzu Montmartre, gdzie zajął miejsce wikaryusza. Ze strony arcybiskupstwa nie była to zupełna niełaska, lecz chęć oddalenia księdza Rose z dzielnicy, w której wszyscy go znali. Otrzymał wszakże surowe napomnienie i jak sam mówił, był pilnowany, co upokarzało go, a zwłaszcza unieszczęśliwiało, albowiem miłosierdzie swe musiał trzymać na wodzy, krył się z udzielaniem jałmużny, jak inni się kryją, dopuszczając się wzbronionych nadużyć.  Piotr wziął trzy franki podane przez staruszka, mówiąc:  — Przyrzekam ci, mój ojcze, że spełnię twoje polecenie. Bądź przekonany, iż postaram się zastąpić ciebie.  — Pójdziesz zaraz?... Natychmiast po odprawieniu mszy?... Ów biedak nazywa się Laveuve i mieszka przy ulicy des Saules, w domu z podwórzem, niedaleko ulicy Marcadet. Znajdziesz dom, chociaż nie wiem numeru... A jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, to bądź łaskaw zdać mi sprawę ze swej wyprawy... Około godziny piątej będę w kościele św. Magdaleny... Wybieram się tam na konferencyę monsignora Martha... mojego dobrodzieja! On tyle mi okazał życzliwości!... A może i ty się wybierzesz na tę konferencyę?... Warto...  W pierwszej chwili, Piotr, zamiast odpowiedzi, zrobił giest wymijający. Monsignor Martha, biskup persepolitański, stał się potężną figurą przy boku paryzkiego arcybiskupa, odkąd zręcznością swych zabiegów wielce się przyczynił do pomyślnego zbierania składek na rzecz budującej się bazyliki Sacré-Coeur. Plan monsignora by wprost gienialny, ztąd też w dniu gdy monsignor stanął w obronie księdza Rose, uchronił go od niełaski i wydalenia z Paryża.  — Niewiem, czy będę mógł być na konferencyi — rzekł Piotr po chwili — lecz na pewno przyjdę tam, mój ojcze, by cię powiadomić o twoim protegowanym.  Wiatr dął coraz silniej, przejmując dokuczliwem zimnem obu rozmawiających. Z pustego szczytu na którym stali, mgła zdawała się być coraz gęstszą po nad Paryżem, zamieniając olbrzymie miasto w ocean chmur opadłych na ziemię. Wtem, dały się słyszeć czyjeś kroki. Ksiądz Rose trwożnie się obejrzał. Tuż koło nich przeszedł wysoki mężczyzna, barczysty, w sabotach i z gołą głową, widocznie musiał mieszkać w sąsiedztwie. Ksiądz Rose poznał go, gdy ich minął, przypomniawszy sobie tę głowę o gęstych, srebrnych i krótko przystrzyżonych włosach.  — Zdaje mi się, że to twój brat?...  Piotr również go poznał, lecz nie zatrzymał przechodzącego i odrzekł spokojnie:  — Tak, to mój brat, Wilhelm. Odnalazłem go tutaj zupełnie wypadkowo... dawniej nie uczęszczałem na Montmartre, a Wilhelm stale tu mieszka. Ma nawet własny swój dom i to od lat dwudziestu. Przy spotkaniu podajemy sobie rękę, lecz prawie nie rozmawiamy. Nigdy u niego nie byłem. Nic pomiędzy nami nie ma wspólnego, przeciwnie nawet... całe przepaści nas dzieliły i dzielą.  Na poczciwej twarzy księdza Rose, pojawił się zwykły jego uśmiech, pełen nieograniczonej dobroci i tkliwości, machnął przytem ręką, jakby chcąc powiedzieć, że nigdy nie należy wątpić w możliwość pojednania się i miłość. Wilhelm Fromont mieszkał w jego parafii, w niewielkim domu, wraz z trzema dorosłymi synami. Z nikim prawie nie żył, zajęty bezustannie pracą, a stary ksiądz Rose, przechodząc koło jego domostwa, niejednokrotnie marzył, w jaki sposób należałoby przystąpić dla pozyskania Bogu tego człowieka, mającego opinię znakomitego chemika a żyjącego nieledwie samotnie, w buncie przeciw wszystkiemu i wszystkim.  — Moje dziecko — odezwał się po chwili ksiądz Rose — przepraszam, że cię przetrzymuję na takim chłodzie. Musi ci być zimno?... Idź odprawić swoją mszę... Do widzenia... Zobaczymy się wieczorem w Magdalenie.  Już miał odejść, lecz jeszcze się zatrzymał, i zapewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, dodał z miną dziecka pragnącego ujść przed zasłużoną karą:  — Mój drogi, ale ani słówka nikomu o tem co ci zwierzyłem. Załatw moje polecenie, lecz zachowaj je w tajemnicy... Bo gdyby się dowiedziano, znów byłbym strofowany.  Pożegnawszy się, szybko odszedł w stronę ulicy Corlot, gdzie mieszkał w wilgotnym, parterowym pokoju, uradowany że tuż przed drzwiami był rodzaj maleńkiego ogródka. Piotr patrzał za odchodzącym, dopóki nie znikł mu z oczu i rzuciwszy raz jeszcze wzrokiem na Paryż zatopiony w zimnej, gęstej mgle, wszedł do bazyliki.  Czuł w sercu swem głębokie wzburzenie, pełne rozgoryczenia. Czyż dzieje księdza Rose nie były smutną ironią bankructwa dobroczynności?... Prawdziwie święty ten człowiek został ukarany za swą ofiarność i musiał się ukrywać ze wspomaganiem nędzarzy. Serce Piotra krwawić się poczęło z bólu, odżyły w nim dawne rany i próżno byłby szukał natychmiastowego uspokojenia. Obojętnym był na spokój panujący w bazylice, na ciepłą jej atmosferę, na niemą ciszę, bijącą z szerokiej, głębokiej nawy z gładkich nowych kamieni, jeszcze niczem nie ozdobionych, bez rzeźb i bez zwykłych kościelnych malowideł i złoceń. W połowie nawy wznosiło się rusztowanie pod niedokończoną kopułą gmachu a wysokie, wysmukłe okna przepuszczały szare światło zimowego poranku. Pomimo wczesnej godziny, już odprawiały się msze przy kilku ołtarzach a w głębi absydyum gorzały gromnice zapalone dla wyjednania łask z nieba płynących. W obawie że się spóźnił, Piotr szybko zdążał ku zakrystyi, by przywdziać suknie kapłańskie dla odprawienia mszy w kaplicy św. Wincentego à Paulo.  Lecz rozbudzone wspomnienia coraz natarczywiej poczęły go oblegać i Piotr, cały oddany goryczom swych myśli, machinalnie tylko stosował się do rytuału, dokonywając obowiązkowych giestów obrządku. Od lat trzech, od powrotu z Rzymu, żył w ciągłej z sobą rozterce, w najsroższej męczarni, w jaką człowiek popaść może. Przed laty, dla odnalezienia utraconej wiary, odbył podróż do Lourdes, pragnąc tam uspokoić strwożony swój umysł, klęknąć z ufnością dziecka i modlić się z naiwnością pierwszych nawróconych. Lecz wrócił z Lourdes, bardziej zbuntowany, oburzony tem, co tam widział. Uprawiany tam kult był negacyą zdrowych zmysłów, gloryfikacyą absurdu. Szczęśliwość dla ludzkości nie może dziś już płynąć z wyrzeczenia się rozsądku, dzisiejsi ludzie nie ugną się jak niegdyś ich naddziadowie, poskromieni bojaźnią swej nieświadomości. Po rozpaczliwie nieudanej próbie w Lourdes, Piotr chciał się ratować, czyniąc pewne ustępstwa wymaganiom swego rozumu i dla odzyskania spokoju, udał się do Rzymu, by sprawdzić na miejscu, czy katolicyzm może się odnowić, chociażby wracając wstecz, ku pierwotnej wierze rodzącego się Kościoła, by stać się religią dzisiejszej demokracyi, wiarą wyczekiwaną i upragnioną przez strwożony świat współczesny, świat żądny życia i spokoju. Lecz w Rzymie znalazł już tylko rumowisko dawnego gmachu, przegniły pień drzewa, niezdolny puścić nowe odrośle. Nie mogło już być wiosny dla tego drzewa, nie mogło być odbudowania dla starego społecznego gmachu. Piotr opuścił Rzym pełen zwątpienia i całkowitej negacyi. Za powrotem do Paryża, złączywszy się na nowo z księdzem Rose, żył cały oddany wspieraniu i pocieszaniu nędzy i cierpienia. Ci nędzarze, jedni świadczyli mu o potrzebie ratunku, wierzył więc w dobro niesienia im pomocy. Od lat trzech tylko tem się zajmował, lecz oto stanął nad nową przepaścią, przekonał się o bankructwie dobroci, o bezsilności miłosierdzia, a także o miłosierdziu wyszydzonem przez tych, którzy je apostołować zwykli, o miłosierdziu karanem jak występek, z którym trzeba było się ukrywać.  Przez te całe trzy lata, Piotr żył w bezustannie wzmagającej się męczarni, która pochłonęła całe jego jestestwo. Wiarę utracił stanowczo i nieodwołalnie, utracił nawet dawniej posiadaną nadzieję w dobro zużytkowania wiary tłumu dla znalezienia środka ogólnego zbawienia. Obecnie wszystkiemu zaprzeczał i wyczekiwał katastrofy, mającej być początkiem końca. Bunt ogólny, rzezie i pożary, uprzątną świat występków, godny potępienia.  W oczekiwaniu tej godziny, Piotr pozostawał księdzem niewierzącym, lecz spełniającym swe rzemiosło dla wygody tych, którzy wierzyli. Sumienny, żył w czystości, opanowawszy miłosny temperament, lecz żył w smutku chociaż zarazem i w dumie, iż z równym skutkiem nie zdołał poskromić swej inteligencyi. Wyrzekł się rozkoszy ciała, wyrzekł się marzeń nad szukaniem uszczęśliwienia ludzi na ziemi i żył samotnie sam w sobie zamknięty, wszystkiemu w co chciał wierzyć rozpaczliwie przeczący. Pomimo to, za świętego był uważany przez swych parafian w Neuilly. Podziwiali oni wyniosłą powagę swego młodego proboszcza a widząc błogie skutki jego dobroci, mówili, że jest wybrańcem ukochanym przez Boga, zawsze gotowego na spełnienie cudu za jego wstawieniem się i modlitwą. Zachowywał przepisy, odprawiał czynności księdza, lecz był jedynie formą, podobny w tem do grobowca na zawsze pustego, pozbawionego nawet popiołów nadziei. Pobożne mieszkanki w Neuilly uwielbiały księdza Piotra Fromont, z czcią całowały jego sutanę, zrozpaczone nieszczęściem szły ku niemu ze łzami, błagając o modlitwę. Właśnie jedna z tych kobiet, bolejąc nad chorem dzieckiem, umierającem w kołysce, przyszła go prosić o wstawienie się do Jezusa, pewna że Jezus nie odmówi mu uzdrowienia chorego maleństwa. Prosiła o mszę w bazylice wznoszącej się na szczycie wzgórza Montmartre, w świątyni poświęconej czci Jezusowego Serca, gorejącego płomienną miłością.  Piotr, przywdziawszy ubiór kapłański, skierował się ku kaplicy św. Wincentego à Paulo. Wstąpił na schodki ołtarza i rozpoczął mszę. Gdy się odwrócił, rozwierając ramiona i śląc błogosławieństwo, twarz miał znękaną cierpieniem. Zwykłą słodycz ust zastąpił wyraz goryczy a tkliwością promienne oczy poczerniały głębią rozpaczy. Jakże inną była ta twarz, gdy gorączkowo rozegzaltowany jechał do Lourdes, w poszukiwaniu ulatujących wierzeń! Również inną była, gdy jako natchniony apostoł podążał do Rzymu pełen otuchy w powodzenie swego posłannictwa. Pomimo zaszłej w twarzy Piotra przemiany, zawsze z równą siłą uwydatniało się w nim podobieństwo do rodziców. Po ojca wziął wyniosłe czoło, nieprzezwyciężoną twierdzę rozumu a usta miał matki, usta spragnione miłości. Podwójna dziedziczność nieustanną wrzała walką pomiędzy uczuciem i rozumem a w chwilach zapomnienia uwydatniała się w wyrazie twarzy, występowała w zmęczonych rysach, mówiąc o chaosie wewnętrznej rozpaczy człowieka. Usta jeszcze się przyznawały do pragnień niezaspokojonej miłości, chciały żyć i kochać, lecz Piotr chciał wierzyć, iż nigdy nie będzie im to dozwolone. Czoło trudniejszy stawiało opór, chciał je przezwyciężyć, lecz twierdza rozumu ostała się przeciwko szturmom błędnych wyobrażeń. Piotr krył się z zapasami wciąż wrących w nim walk wewnętrznych, opanowywał się i zadziwiał spokojem, był wtedy godzien podziwu jak w chwili obecnej, gdy pomimo miotającej nim rozpaczy, wykonywał giesty i wypowiadał słowa mszy z królewską dostojnością. Matka chorego dziecka, klęcząc pomiędzy kilku innemi kobietami, wielbiła bożego posłannika, będącego przed ołtarzem w styczności z Jezusem, u którego starał się wyjednać pożądane przez nią uzdrowienie. Pewną była cudu i modliła się tem goręcej, a z po za łez postać Piotra wydawała się jej anielskiej piękności, promienna znamionami zwiastuna szczególniejszych łask bożych.  Po Ofiarowaniu, gdy Piotr odsłonił kielich, poczuł wzgardę względem samego siebie. Myślą zagłębiony w przeszłości, sądził ją dzisiaj z bezwzględnym krytycyzmem. Ileż przebył walk z sobą, ile przecierpiał, z jaką naiwnością i chęcią odzyskania wiary dwukrotne robił próby w Lourdes i w Rzymie! Jakże dziecinnym był ten jego pomysł gonienia za pogodzeniem współczesnej wiedzy z wierzeniami roku tysiącznego! Zwłaszcza niedorzecznym wydał się sam sobie, wspomniawszy na gorączkowe swe zamiary wpływu na papieża. On, nieznany, prosty ksiądz francuzki, wyobraził sobie, że oświeci papieża, że wpłynie na niego, że przerobi go na świętego, zmieniającego wadliwy ustrój społeczny! Wstyd go ogarnął; jakże musiano w Rzymie drwić z nieograniczonej jego naiwności. Wtem na myśl projektowanej schyzmy, twarz Piotra oblała się rumieńcem jeszcze żywszego politowania. Zdawało mu się, że widzi siebie w Rzymie, marzącego o napisaniu książki, potępiającej katolicyzm, a nawoływującej ludy ku pierwotnej nauce Kościoła, ku Ewangelii oczyszczonej, ludzkiej i żyjącej. Co za śmieszne szaleństwo! Schyzma! Znał niegdyś w Paryżu księdza o wielkiem sercu i wielkim umyśle, który zamierzał dokonać owej sławnej schyzmy zapowiadanej i upragnionej. Ach nieszczęsny człowiek, cóż za smutną i bezpożyteczną rozpoczął misyę wśród ogólnej niewiary, odtrącany z lodowatą obojętnością przez jednych, wyśmiewany, szkalowany przez drugich! Gdyby Luter powrócił za dni naszych, dokonałby żywota gdzie na poddaszu, niezrozumiany i wytrącony z pamięci ogółu. Schyzma nie może się powieść, nie ma racyi istnienia w narodzie, wśród którego wiara nie ma już znaczenia, w narodzie szukającym zbawienia po za Kościołem. Nietylko katolicyzm, lecz chrześcianizm osuwa się w otchłań przeszłości, bo Ewangelia, prócz kilku maksym moralnych, jest przestarzałym, niemożebnym już kodeksem społecznym. Przejęty tą pewnością, Piotr miewał dni, gdy sutana ciążyła mu na barkach i pogardzał sobą, odprawiając mszę przed ołtarzem religii, którą uważał za umarłą.  Nalawszy do kielicha wina z ampułek i ocierając ręce powolnym ruchem bożego ofiarnika, dostrzegł Piotr twarz matki chorego dziecka. Modliła się z żarliwością wierzących. Pomyślał wtedy, iż dla jej podobnych istot pozostaje księdzem, księdzem niewierzącym, lecz wiernym przepisom, które poprzysiągł i karmicielem chlebem iluzyi nieszczęśliwych a pocieszenie swe w tem znajdujących. Lecz heroiczne to poświęcenie się wbrew własnemu przekonaniu, stawało się z dniem każdem sroższą katuszą. Czyż prosta uczciwość nie nakazywała mu zrzucić sutany i powrócić wśród ludzi?... Fałszywe położenie w jakiem pozostawał, ciążyło mu najsrożej w chwilach, gdy z goryczą bluźnił przeciwko swemu bohaterstwu, bo było ono bezpożyteczne a może nawet szkodliwe, może wprost było podłością, podtrzymywaniem tłumu w zabobonie i przesądach. Kłamstwo o Bogu sprawiedliwym i ojcowskim, bajka o raju, gdzie wynagrodzonemi będą cierpienia doznane na ziemi, przez długie wieki mogła być uważaną za konieczne ukojenie trosk ludzkich. Lecz jakże to wyzyskano! Jakże tyrańskiem narzędziem stały się te ułudne dobrodziejstwa w ręku ich rozporządzicieli! Czyż nie lepiej było zerwać z tą obłudą i brutalnie wypowiedzieć całą jej znikomość, w zamian ucząc kochać życie dla doczesnego jego trwania, kochać je nawet wśród łez i bólu! Wszak coraz wyraźniej ludy odwracają się od chrześciańskiej doktryny, popychane żądzą odszukania bliższego ideału, religii szczęścia, zdrowia i radości, w zamian za religię śmierci, jaką ich karmiono. Obiecywane dobrodziejstwa pośmiertne, coraz to dwuznaczniejszą wydają się im sprawiedliwością a wraz z powątpiewaniem w wymiar bożej sprawiedliwości, chrześcianizm runie, musi runąć, bo straci pod sobą grunt, na którym go wzniesiono. Pozagrobowa szczęśliwość staje się kłamliwą obietnicą w oczach nieszczęśliwych, nie chcą jej dłużej, srożą się na nią, bo już nadużytą została ich cierpliwość, chcą dzisiaj nagrody, na którą zasłużyli, chcą wejść w posiadanie cząstki szczęścia przynależnej każdemu. Żądanie wymiaru doczesnej sprawiedliwości, jawi się na ustach tłumu dotąd milczącego. Krzyk się rozlegać już poczyna, krzyk domagający się sprawiedliwości, chleba dla głodnych, dachu dla nędzarzy. Jałmużna im dawana w imię Ewangelii, niedostatecznym jest środkiem; osiemnaście wieków doświadczenia, wykazało jej bezsilność.  Myśli te wirowały w głowie Piotra, podczas gdy wychyliwszy kielich i rozłamawszy hostyę, przykląkł przed ołtarzem, oparłszy ramiona na świętym stole. Rozpacz wzmagała się w jego sercu. Zatem trzecią chce przedsiębrać próbę?... Chce zwalczyć jałmużnę sprawiedliwością?... Znów nowe przyspasabia męczarnie dla znękanego swego serca i nigdy nieabdykującego ze swych praw rozumu! Gdzież rozpocznie swą działalność, czy w tym olbrzymim Paryżu przepełnionym nieznanemi mu tajemnicami?... Lecz Piotr wahał się jeszcze z wyrzeczeniem się dla tłumu wszystkiego co boskie. Czemże zastąpić odrzucone baśnie?... Czem zaspokoić pragnienie cudowności?... Pomijał umysły wyższe, zadawalające się tem, co wiedza dać może a zwrócony myślą ku najnędzniejszym, pytał, czem możnaby ukoić ich cierpienia, czem nasycić potrzebę ich marzeń?... A z sobą cóż teraz pocznie, doszedłszy do przekonania o bankructwie jałmużny?... On który od lat trzech tylko jałmużną się zajmował, wyobraziwszy sobie, że w ten sposób staje się pożytecznym dla innych, iluzya ta była mu dotychczas jedynem pocieszeniem. Cóż pocznie?... Ziemia osunęła się pod nogami Piotra i słyszał tylko przeciągły krzyk całego ludu, domagającego się sprawiedliwości. Milczący, okiełznany dotąd, lud przemawiał naraz groźnie, żądając należności swojej, z której go wyzuto przemocą lub podstępem. Katastrofa stawała się nieuniknioną. Wybuch jej mógł nastąpić lada chwila a wtedy bratobójcza walka klas w morzu krwi zatopi świat stary, skazany na zagładę za zbrodnie, któremi wyniósł się i skaził. Zdawało mu się, iż słyszy grozę rozpoczynającego się dramatu, Paryż walący się wśród rozszalałej walki, znikający w bezbrzeżnej pożodze. Serce Piotra struchlało w okropności spadłego nań smutku. Wrodzona dobroć wzdrygała się wstrętem na myśl podobnych okropności. Gdzież znaleźć ratunek?... Czem zapobiedz?... Widział grożącą zagubę, wynikającą z niemożliwości natychmiastowego rozwiązania zadania społecznego i religijnego, które łączył w jedno, lecz rozstrojony myślami a przytem zbyt nieświadomy życiowych warunków, bo jako ksiądz, trzymał się na uboczu w dzikiej samotności, Piotr uczuł się niezdolnym, by dostrzedz pożądaną prawdę, by orzec, gdzie szukać nowego źródła życia i społecznego zdrowia. Drżał, szarpany niepewnością i własną swoją nędzą. Ach, módz żyć, módz żyć w zadowoleniu serca i rozumu, żyć w spokoju, w pewności codziennego swego bytu, spełniając zadanie człowieka na ziemi!  Skończywszy mszę, Piotr zeszedł ze schodków ołtarzy i wracał ku zakrystyi, gdy matka chorego dziecka, koło której przechodził, pochwyciła brzeg komży i pocałowała z uniesieniem jak relikwię mogącą jej przynieść zbawienie. Dziękowała mu za cud, do jakiego niezawodnie się przyczynił, pewną bowiem była, że zastanie dziecko swe uzdrowione. Wzruszył się egzaltowaną wiarą tej pragnącej pocieszenia strwożonej matki, lecz zarazem tem większy opanował go smutek, że nie jest tym, którego sobie wystawiała, wszechpotężnym pośrednikiem pomiędzy niebem i ziemią, mogącym śmierć powstrzymać modlitwą. Kobieta odeszła pocieszona, przekonana o niezawodności rozbudzonej nadziei a Piotr westchnął ku Sile, jeżeli istniała jaka nadprzyrodzona Siła, by ulitowała się i wsparła swą pomocą nieszczęśliwą matkę. Rozebrawszy się w zakrystyi, Piotr zatrzymał się, wyszedłszy z bazyliki i spojrzał na Paryż. Chciał się przekonać, czy jeszcze jest cały, czy uragan gniewu i sprawiedliwości nie zmiótł miasta z powierzchni ziemi, czy nie zaszła w rzeczywistości straszliwa katastrofa, której widzenie ciężarem było mu dotąd na wzburzonem i zrozpaczonem sercu. Chłodno było i wietrzno a zimna gęsta mgła wciąż opadała z ołowianego nieba, zatapiając miasto, na którego miejscu Piotr lękał się ujrzeć bagno ziejące zarazą i zgliszcza gmachów dymiących resztkami pożogi.  Postanawiając zaraz załatwić polecenie księdza Rose, poszedł Piotr ulicą Norvius, biegnącą na szczycie wzgórza Montmartre i znalazł się na ulicy des Saules, która stromo się spuszczała wśród murów mchem porosłych, ku północnym krańcom Paryża. Trzy franki trzymał w ręce zatopionej w kieszeni sutany i myślał ze wzruszeniem o tych pieniądzach a zarazem wrzał gniewem nad bezużytecznością jałmużny. W miarę jak spuszczał się krętemi, stromemi uliczkami, schodząc po stopniach nieskończonej ilości piętr i zaułków, miał sposobność dostrzedz wnętrze niejednej nędznej siedziby i serce opłynęło mu gorącem współczuciem. Napotkał po drodze całą dzielnicę nowowznoszących się domów wzdłuż ulic wytkniętych niedawno dla dania przystępu na szczyt wzgórza, gdzie od lat kilkunastu budowano bazylikę Sacré-Coeur. Niektóre kamienice już były ukończone i mocno odbijały od biednych domostw, rozwalonych murów, wycinanych ogrodów i pustych, chwastem zarośniętych gruntów, opasanych parkanami z próchniejących desek. Pięciopiętrowe nowe kamienice o fasadach z jasnego kamienia raziły swą białością i bogactwem a ubogie, stare, domy o krzywych ścianach, grożących upadkiem, lepianki, budy, niesfornie porozrzucane wśród pustych obszarów, tem nędzniejszy miały wygląd. Zasmolone, obszarpane, z opadającym tynkiem, zdawały się stanowić miasto cierpienia, wzniesione na schronisko dla zgłodniałego ludzkiego stada. Ołowiane niebo przygniatająco ciążyło nad tym krajobrazem. Nierówny bruk topił się w błocie rozstępując się kałużami, a nagła odwilż oblewała mury zimną wilgocią, okapującą ku ziemi. Bezmierny smutek ogarniał Piotra, spoglądającego na ten brud i ubóstwo.  Doszedłszy do ulicy Marcadet, spostrzegł, iż musiał zajść za daleko, więc zawrócił się i po chwili wszedł na rodzaj podwórza, ciągnącego się wśród budynku podobnego do koszar lub szpitala. Wszedł od ulicy des Saules i był pewien, że trafił. Podwórze, otoczone z trzech stron nierównej wysokości domami, było dość obszerne, lecz stanowiło raczej kloakę, tyle na nim było nieczystości i śmieci nagromadzonych podczas mrozów trwających od dwóch miesięcy. Obecnie wszystko to rozmarzło, wydając odrażające wyziewy. Domy prawie że się waliły a wiele szyb zastępował papier lub szmaty, których całe pęki zwieszały się tu i owdzie, powiewając jak chorągwie śmierci. Każdy dom miał osobną sień, ziejącą odrazą, czarną jak piwnica. Piotr, rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł rodzaj budki, w której mieszkał stróż całej posiadłości. Zbliżywszy się, ujrzał kalekę siedzącego przy drzwiach i owiniętego w brudny łachman, będący zapewne kiedyś końską derą.  — Mieszka tu Laveuve, stary robotnik, proszę mi powiedzieć, w którym domu i na którem piętrze?...  Kaleka nie odpowiedział, tylko wytrzeszczył zaokrąglone oczy. Musiał być idyotą lub niemym, mężem stróżki, która wyszła chwilowo. Piotr poczekał chwilę, lecz zobaczywszy małą dziewczynkę w głębi podwórza, postanowił przebrnąć ku niej wśród cuchnących kałuż i ją rozpytać o tego którego szukał.  — Moje dziecko, czy nie znasz w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...  Chuda, zsiniała z zimna dziewczynka ubraną była w podartą sukienkę z różowego perkalu, trzęsła się, otulając się w jakąś szmatę, ręce miała obrzękłe, odmrożone, pełne ran. Pomimo swej nędzy i zimna, twarzyczkę miała ładną a popatrzywszy na mówiącego, odpowiedziała:  — Laveuve?... Nie, nie znam... nie wiem...  Z przyzwyczajenia, prawie bezwiednie, musiała być żebraczką, bo mówiąc to, wyciągnęła po jałmużnę jedną z poranionych, chorych swych rąk. A gdy Piotr dał jej srebrną sztukę monety, uszczęśliwiona, zaczęła galopować po błocie, ku jednej z sieni, śpiewając przenikliwie cienkim głodem:  — Nie znam... nie wiem... nie wiem...  Piotr zdecydował się wejść do tej samej sieni, w której znikła a natrafiwszy na schody, zaczął się piąć w górę po śliskich, brudnych, powyłamywanych stopniach. Miejscami, schody były zawalone śmieciami i obierzynami; Piotr, by nie spaść, opierał się o wstrętnie brudną ścianę, lub chwytał za jeszcze wstrętniejszy sznur, zastępujący poręcz. Drzwi mieszkań były zamknięte, próżno w nie stukał, nigdzie nie odpowiadano, wreszcie po za ostatniemi drzwiami dosłyszał przygłuszone warczenie czy ryk, jakby jakieś zwierzę było zamknięte i narzekało że cierpi; zawrócił więc i spuścił się dopiero co przebytemi schodami na podwórze, postanawiając wejść do następnej sieni. Zaraz na wstępie ogłuszony został przeraźliwemi krzykami dzieci, które wrzeszczały jakby je ze skóry obdzierano. Przez otwarte drzwi jednego z mieszkań, zobaczył dziecko przywiązane do krzesła, zapewne by nie spadło podczas nieobecności matki. Po bezskutecznem stukaniu do różnych drzwi, znów zeszedł na podwórze, przerażony okropnością tak marnej ludzkiej siedziby. Na podwórzu spotkał kobietę, wracającą z ulicy do domu. W fartuchu niosła kilka kartofli. Piotr zaczął ją pytać, lecz kobieta z nieufnością patrzała na jego księżą suknię.  — Laveuve?... Laveuve... nic o nim nie mogę powiedzieć... Gdyby stróżka była u siebie, to możeby coś wiedziała... Mamy aż pięć różnych schodów w domu, więc dużo jest mieszkań... niepodobna wszystkich znać... wreszcie lokatorzy bardzo często się zmieniają... Lecz niech pan spróbuje pójść temi oto schodami... może się znajdzie człowiek, którego pan szuka...  Wskazane przez kobietę schody były jeszcze wstrętniejsze od innych. Powykrzywiane stopnie, ociekająca brudna wilgoć z murów, odrażające nieczystości — zatruwały powietrze, tamując oddech. Z po za drzwi mieszkań dolatywał lament dzieci i kłótnie rodziców. Jedne z drzwi rozwarły się z łoskotem i wypadł przez nie mężczyzna, ciągnąc za włosy krzyczącą z bólu kobietę, podczas gdy troje dzieci zanosiło się od płaczu. O piętro wyżej, w cuchnącej izbie, siedziała młoda, lecz wynędzniała kobieta tuląc do łona niemowlę, które płakało, nie znajdując mleka w wyschniętej piersi matki. Prawie wszystkie drzwi mieszkań były otwarte, Piotr więc mimomolnie stawał się świadkiem życia nędznych mieszkańców biednego domostwa. W jednej z izb, które mijał, pnąc się coraz wyżej po cuchnących schodach, ujrzał troje ludzi niewiadomej płci i wieku, okrytych łachmanami, siedzących na ziemi i żarłocznie pożerających z jednej misy jadło, którego nawet psyby nie chciały. Na zapytanie Piotra, podnieśli głowy i coś niezrozumiałego mruknąwszy, z łapczywością poczęli jeść ponownie.  Piotr już chciał schodzić z powrotem, gdy zobaczywszy na końcu korytarza drzwi zamknięte, postanowił tam jeszcze zastukać. Otworzyła prawie zaraz, siwiejąca, rozczochrana kobieta wyglądająca na staruszkę, chociaż prawdopodobnie nie miała więcej jak lat czterdzieści. Usta miała blade, oczy podsiniałe, twarz żółtą, wyraz zmęczony, znękany i zalękły. Zmięszała się ujrzawszy przed sobą księdza. Lecz po chwili przemogła się i, jąkając, rzekła nieśmiało:  — Proszę wejść... niechaj pan wejdzie...  Po za nią, w głębi izby, stał wysoki, chudy, i łysiejący mężczyzna o rzadkiej brodzie i wąsach, miał na sobie ubranie robotnika. Na widok księdza zaklął i coś zamruczał o wyrzuceniu za drzwi, lecz po chwili zamilkł i usiadł przy kulawym stole, umyślnie odwróciwszy się plecami. W izbie była, oprócz tych dwojga ludzi, kilkunastoletnia dziewczynka o twarzy ściągłej i łagodnej, płowych włosach i oczach inteligentnych. Wyrazem twarzy, dziecko to było stare, co często się zdarza spostrzedz u dzieci rosnących w nędzy. Mężczyzna, zapewne ojciec, zawołał ją i posadził na kolanach, jakby chcąc dziecko uchronić przed tą wchodzącą sutaną. Piotrowi ścisnęło się serce skutkiem przyjęcia, jakie go tu doznawał, lecz usprawiedliwiał je nędzą tych biednych ludzi. Izba była prawie pusta, w kominie nie było ognia a wszystkie te trzy istoty wyniszczone były głodem i zimnem. Nie cofnął się więc i zapytał:  — Czy pani nie zna w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...  Kobieta, drżąc z zakłopotania, bo widziała oburzenie swego towarzysza na widok wprowadzonego przez nią księdza, chciała załagodzić położenie, więc rzekła nieśmiało, ale siląc się na uprzejmość:  — Laveuve?... Nie, nie znam żadnego Layeuve’a... Ale ty, Salvat, może znasz kogo, nazywającego się Laveuve?...  Salvat wzruszył tylko ramionami, lecz dziewczynka zawołała z żywością:  — Mamo Teosiu, to może Filozof?...  A Piotr objaśniał w dalszym ciągu:  — Laveuve, którego szukam, jest starym, chorym robotnikiem... nie może już pracować... był niegdyś malarzem pokojowym.  Stara kobieta, nazwana przez dziewczynkę mamą Teosią, zaczęła przytakiwać głową:  — A więc to on... tak, to Filozof... My go wszyscy nazywamy Filozofem, ale niewiem dla czego dano mu to przezwisko. Lecz niezawodnie to musi być ten, którego pan szuka... nie wiedziałam, że się nazywa Laveuve...  Salvat podniósł pięść w górę, jakby przeklinając świat, na którym starzy, zniedołężniali pracownicy mrą z głodu, jak porzucone niezdatne do użytku bydlę domowe. Lecz nie rzekłszy słowa, wpadł w głuchą, rozpaczliwą zadumę. Z zawodu był Salvat mechanikiem i podczas gdy milcząc siedział pogrążony w rozpaczy, wzrok utkwił w skórzany worek, leżący na stole i pełen narzędzi. Worek był niedomknięty, napęczniały, zapewne z jaką robotą, gotową do odniesienia. Lecz nie, bo Salvat napróżno szukał jakiejkolwiek pracy, od dwóch miesięcy, przez cały ciąg zimy nie znalazł żadnego zajęcia. Bieda dokuczyła im srodze; podczas wyjątkowo ostrej zimy, Salvat oddawna nie przyniósł do domu żadnego zarobku. O tem właśnie musiał teraz myśleć a może o krwawej, okrutnej pomście, jaką światu zgotują zgłodniali. Niebieskie oczy nieszczęśliwego połyskiwały złowrogo, gorejąc łuną pożarów, jakie w myślach swych rozniecał. W tem spostrzegł, że dziewczynka, zbliżywszy się do worka z narzędziami, chciała je wyjmować. Nagle wzruszony, prawie przerażony, przemówił łagodnie, z czułością, lecz stanowczo:  — Celinko, nie ruszaj tego! — powiedziałem ci, abyś nie dotykała narzędzi.  Wziął worek i ostrożnie, bardzo wolno, z troskliwością, położył koło siebie przy murze.  — Może pani zechce mi wskazać, gdzie mieszka Laveuve; czy obok? — pytał Piotr.  Teodora spojrzała badawczo w stronę Salvata. Osobiście nie miała nienawiści do księży, przeciwnie nawet, znajdowała, że należy obchodzić się z nimi grzecznie, bo często można w ten sposób zarobić parę groszy. Przekonawszy się, ze Salvat znów wpadł w głęboką zadumę, zrozumiała, iż pozwala jej postąpić jak sama uzna za właściwe, więc rzekła już nieco śmielej:  — Jeżeli pan chce, to mogę go zaprowadzić. Filozof mieszka na samym końcu korytarza... lecz trafić tam niełatwo... są schodki i przejścia...  Celinka, zaciekawiona wizytą księdza, zerwała się z kolan ojca, by pójść do Filozofa. Salvat pozostał sam w izbie ubóstwa i rozpaczliwej nędzy, wśród zimnych murów, które nieraz słyszały ulatującą z jego ust skargę na niesprawiedliwość życia bez chleba. Salvat siedział teraz, milcząc, a gorączkowo rozmarzone, bolesne swe spojrzenie zatrzymał na worku z narzędziami, jakby tam właśnie znajdowało się lekarstwo na wszystkie niedole światu dokuczające.  Piotr szedł za Celinką i starą Teodorą do mieszkania Filozofa. Przeszedłszy przez korytarz i przebywszy kilka schodków, znalazł się na poddaszu, w rodzaju ciasnej, kilkometrowej nory, tak nizkiej, że musiał stać schylony. Światło dzienne z trudem się przebijało przez mały otwór w dachu, pozostawiono więc drzwi otwarte, by módz się nieco rozejrzeć. Przez wszystkie liczne szpary zaciekała z góry woda i topniejący, z błotem zmięszany śnieg, tworząc strugi i kałuże wśród śmietnika, mającego zastępować podłogę. Zimno, wilgoć i zaduch — dreszczem przejmowały wśród ciemności nędznej izdebki, pozbawionej sprzętów. Nie było tu ani stołka, ani łóżka. Pod ścianą, na ziemi, w kupie zbrukanych szmat, leżał Laveuve, jak zwierzę na wpół zdechłe na śmietniku.  — Otóż jesteśmy u Filozofa! — zawołała Celinka przeciągłym głosem.  Teodora pochyliła się nad leżącym, by się przekonać, czy jeszcze żyje.  — Oddycha! — rzekła powstając. — Zdaje się że śpi. Gdyby miał co jeść, mógłby jeszcze żyć. Lecz niewiadomo już odkąd nie jadł regularnie... nie ma nikogo, ktoby go dojrzał... Ach, panie, gdy człowiek w biedzie dożyje starości, to najlepiejby zrobił, idąc z kamieniem na dno wody. On ma blizko siedemdziesiąt lat, więc niczego od życia nie może się już spodziewać. Był malarzem pokojowym, twarde to rzemiosło... często już w piędziesiątym roku życia, człowiek nie może się utrzymać na drabinie... Jemu się poszczęściło, bo dawali mu robotę niewymagającą wchodzenia na drabiny... malował ściany, stojąc na ziemi. A ponieważ wielu go znało, więc gdy i do tego nie był już zdatny, powierzano mu pilnowanie materyału przy budowach domów. Lecz któżby budował podczas takiej zimy, jaką mieliśmy w tym roku!... Roboty zabrakło i Filozof, zewsząd odprawiany z kwitkiem, powalił się tutaj przed dwoma miesiącami i pewno już nie wstanie... wyniosą go, gdy zamrze. Właściciel domu miałby ochotę pozbyć się całego ztąd kłopotu.. lecz nie śmie... wprost sumienie mu nie pozwala... A my wszyscy, co tu mieszkamy, cóż możemy zrobić dla niego?... Czasami przyniesie się trochę wina, kromkę chleba, albo ciepłego jadła... lecz niezawsze, bo każdemu bieda dokucza.  Piotr z przerażeniem patrzał na otaczającą nędzę. Więc taki jest koniec człowieka pracującego przeszło lat piędziesiąt! Taką starość daje społeczeństwo tym, którzy się znoją przy pracy przez cały ciąg dni swego żywota! Oczy Piotra, przywykłszy do ciemności poddasza, zatrzymały się na twarzy starca. Włosy miał siwe, rysy zatarte, zpotworniałe. Zarost w nieładzie, wichrzył się jak sierść zdychającego w zaniedbaniu opuszczonego konia. Wykrzywione, bezzębne szczęki, ukośnie otwarte, łączyły się z opadającym do ust nosem a odemknięte powieki, pokazywały szkliste, nieruchome źrenice. Nic nie pozostało ludzkiego w tym steranym nędzarzu. Był już tylko bezużytecznem, niezdatnem, zamęczonem zwierzęciem, ległem na śmierć i rozkładającym się zgnilizną śmierci.  — Ach, nieszczęsne stworzenie! — szepnął Piotr. — Umiera z głodu, w samotności, bez żadnej nad sobą pieczy! I nie znalazł się żaden szpital, żaden przytułek, chcący go przygarnąć na resztkę pozostałego życia!  — Cóż pan chce — odpowiedziała Teodora z przygnębiającem poddaniem — szpitale są dla chorych a on nie jest chory, umiera z biedy i ze starości. Wreszcie ma on swój charakter i to nie najlepszy... niedawno przyszli tu tacy, co go chcieli zabrać do przytułku, ale im nawymyślał... na wszystkie pytania odpowiadał niegrzecznie, grubiańsko... a gdy osoby te zaczęły się dopytywać o niego, to się przekonały, że jest nałogowym pijakiem i że zawsze złorzeczył bogatym burżuazom... I nie dał się zamknąć w przytułku, chciał do końca zostać na swobodzie... Lecz chwała Bogu trzeba mieć nadzieję, że śmierć wkrótce już przyjdzie... to najlepsze dla niego...  Zobaczywszy, że Laveuve otworzył szeroko oczy, Piotr pochylił się nad nim i z tkliwością zaczął mówić, że przyszedł go odwiedzić, przysłany przez przyjaciela, który daje mu trzy franki, by mógł kupić to, na co ma ochotę. Na widok księdza, Laveuve zabełkotał jakieś przekleństwo, lecz po chwili milczenia, rzekł wyraźnie i z niespodziewaną fantazyą paryzkiego robotnika w przystępie dobrego humoru.  — Są pieniądze?... A to napiję się z ochotą. A jeżeli jest z czego, to kupcie mi chleba, od dwóch dni zapomniałem jak smakuje.  Celinka oświadczyła się z chęcią załatwienia sprawunków, więc Teodora posłała ją z pieniędzmi księdza Rose po litr wina i bochenek chleba. Przez ten czas, kobieta zaczęła szczegółowiej opowiadać Piotrowi o Przytułku inwalidów pracy, gdzie chciano zabrać Laveuve’a. Przytułek pozostawał pod opieką bogatych pań a prezydentką ich była pani baronowa Davillard. Lecz zachowanie się Laveuve’a, oraz śledztwo, jakie zwykle robiono przed przyjęciem do Przytułku, wypadło niepomyślnie i teraz nikt ztamtąd już nie przychodzi.  — Znam baronowę Duvillard — zawołał Piotr, ucieszony. — Pójdę do niej zaraz i opowiem co tu widziałem. Niepodobna pozostawiać starego, chorego człowieka w tak okropnem położeniu.  Gdy Celinka wróciła z chlebem i winem, zajęli się wszyscy troje posadzeniem biedaka wśród szmat, służących mu za posłanie, dali mu pić i jeść a położywszy resztę wiktuałów w pobliżu, Piotr zalecił staremu, by nie łykał zbyt szybko, bo chleb może go zadusić.  Wyszedłszy z poddasza, pani Teodora, prowadząc Piotra ku drzwiom swego mieszkania, rzekła:  — Może pan zostawi mi swój adres, bo w razie gdyby co zaszło z Filozofem, mogłabym donieść.  Piotr nie miał przy sobie karty wizytowej, wszedł więc do mieszkania dla napisania adresu. Salvat nie był już sam w izbie. Rozmawiał po cichu i z wielką szybkością, z młodym człowiekiem lat dwudziestu, w wytartem, lekkiem ubraniu, które nie zabezpieczało go od chłodu, bo trząsł się z zimna. Młodzieniec był szczupłym brunetem, o włosach krótko przystrzyżonych, puszczającym się zaledwie zaroście, nos miał prosty, usta wązkie, oczy prosto i jasno patrzące, a całość twarzy obsypanej piegami, wyrażała bystrą, żywą inteligencyę.  Zobaczywszy gościa, pani Teodora uznała za potrzebne usprawiedliwić powrót Piotra.  — Filozof jest bardzo źle... ten pan chce się nim zająć... więc pozostawi mi swój adres...  Mężczyźni popatrzyli na wchodzącego księdza a wymieniwszy pomiędzy sobą złowrogie spojrzenie, nagle zamilkli. Po chwili, Salvat wziął z ostrożnością worek z narzędziami.  — Wychodzisz na miasto? — spytała kobieta. Może ci się poszczęści, może znajdziesz jaką robotę...  Salvat nic nie odpowiedział, tylko całem ciałem zrobił ruch, jakby wyrzekając się ochoty szukania pracy. Szukał przecież długo i nie znalazł, obecnie więc nie weźmie się do roboty, chociażby mu ją dawano.  — Jednakże postaraj się coś znaleźć... nie mamy grosza w domu... O której godzinie masz zamiar wrócić?...  Znów tylko giestem odpowiedział, mogło to znaczyć, że wróci gdy będzie można a może nie wróci już wcale. W ostatniej chwili, łzy nabiegły mu do oczu i, pochwyciwszy w ramiona córkę, ucałował ją z namiętnym wybuchem przywiązania. Postał chwilę i nagle wyszedł wraz z młodym towarzyszem, niosąc pod pachą skórzany worek, napełniony narzędziami.  — Celinko — rzekła pani Teodora — podaj ołówek a pan niechaj usiądzie do pisania, będzie panu wygodniej.  Gdy Piotr usiadł przy stole, na stołku dopiero co opuszczonem przez Salvata, stara kobieta zaczęła mówić dalej:  — Niechaj pan nie myśli, że Salvat jest złym człowiekiem, chociaż taki mruk z niego... Ciężkie miał życie, więc stał się opryskliwy. Ale dla iluż to ludzi, życie jest ciężkie! Chociażby ten młody człowiek, którego pan z nim widział, to także biedota... Nazywa się Wiktor Mathis i jest synem ubogiej wdowy... u nich, tak jak u nas, często chleba brakuje w domu, chociaż Wiktor otrzymał wyższe wykształcenie i matka wychowała go starannie. Cóż dziwnego, że takim ludziom jak Salvat, jak Wiktor, bieda złe myśli napędza do głowy... i że myślą tylko o wysadzeniu w powietrze całego świata i wszystkich... Do mnie takie myśli nie mają przystępu, ale przebaczam innym, gdy takie okropności chcą robić...  Piotr nie śpieszył się z napisaniem adresu; zaciekawiony opowiadaniem pani Teodory, czuł, że znajduje się w niezwykłem otoczeniu, w domu, gdzie rozpacz popycha do buntu. Zachęcona przez gościa, pani Teodora zwierzała się dalej:  — Pewnie pan nie spotkał nikogo, coby miał cięższe życie, niż Salvat. Sierota od urodzenia, nigdy nie znał rodziców, sam był na świecie, zawsze w biedzie i dla chleba przerzucał się ciągle z jednego rzemiosła w drugie. Lecz gdy dorósł, obrał sobie zawód mechanika i z czasem stał się zręcznym w robocie a przytem zawsze był pracowity, lecz na nieszczęście od młodości miał niesforną naturę i lubił kłócić się z ludźmi, sam szukał zaczepki, chcąc wszystkich przekonać, że on jeden miał racyę. Nigdzie też długo nie utrzymał się przy warsztacie. Mając lat trzydzieści, dał się opanować obietnicom jakiegoś wynalazcy, który go zabrał z sobą aż do Ameryki, ale ten tak go oszukał i wyzyskał, że po sześciu latach Salvat wrócił stamtąd bez grosza i ze zniszczonem zdrowiem. A trzeba panu wiedzieć, że Salvat był żonaty z moją młodszą siostrą, z Leosią, ale żona mu zmarła jeszcze przed jego wyjazdem do Ameryki, pozostawiając roczne dziecko, córkę, tę oto Celinkę, moją siostrzenicę. Podówczas miałam męża. Nazywał się Teodor Labitte i był mularzem. Nie chcę mu tego pamiętać, lecz chociaż byłam pracowita i oczy sobie niszczyłam nad szyciem dniem i nocą, Teodor bił mnie prawie że za każdym powrotem do domu. Czasami myślałam, że już nie wstanę z ziemi. Wreszcie opuścił mnie i znikł z jakąś dwudziestoletnią kochanką. Prawdę mówiąc, dopiero wtedy trochę odetchnęłam... i zaczęłam spokojnie żyć, chowając Celinkę, którą mi powierzył Salvat, wyjeżdżając z Paryża, a gdy wrócił, rozumie się, żeśmy zamieszkali razem... nie można było inaczej, rzeczy się same przez się tak złożyły. Nie wzięliśmy z sobą ślubu... ale żyjemy tak, jakby nas zapisano za ślubnych. Cóż zrobić...  Pani Teodora zamilkła na chwilę, trochę zakłopotana, lecz dla poprawienia o sobie opinii w pojęciu gościa, zaczęła mówić o familii, jaką posiadała:  — Mnie los nie sprzyjał, zawsze było ciężko i źle, lecz mam siostrę, Hortensyę, która wyszła za urzędnika, za pana Chrétiennot. Są szczęśliwi, mają ładne mieszkanie i to przy bulwarze Rochechouart. Było nas trzy siostry z drugiego małżeństwa. Była więc Hortensya, najmłodsza Leosia, która umarła i ja, najstarsza; mnie dano na imię Paulina. Lecz mam rodzeństwo przyrodnie, z pierwszego małżeństwa matki. Najstarszy brat, Eugeniusz Toussaint, mechanik, od czasu wojny pracuje zawsze w tym samym warsztacie, u pana Grandidier, przy ulicy Marcadet, o jakie sto kroków ztąd. Na nieszczęście Eugeniusz nie jest już młody, jest o dziesięć lat odemnie starszy, więc choroba się przyplątała... i znów niedawno miał atak... Ja niby wiele młodsza od niego, ale oczy mam zniszczone... bo przez długie lata byłam szwaczką i pracowałam bez wytchnienia... za to teraz, chociażbym chciała zarabiać szyciem, to już na nicby się nie zdało, bo niedowidzę... łatę jaką wstawię a już zaraz oczy nabiegają mi łzami i zaczerwienią się na długo. Chciałam znaleźć zajęcie do posługi w domach... ale nie mam szczęścia... nic nie znajduję, zwłaszcza od jakiego roku bieda nas nie opuszcza. Bywają dni, w których żadne z nas nie ma co włożyć do ust, a żeby się najeść, to nawet marzyć nie można... piesby nie zniósł takiego jadła i takiego życia jak nasze. Zwłaszcza zima nam dokuczyła. Ognia prawie nigdy nie było w kominie, więc takie zimno nas chwytało, że myślałam, iż będzie z nami koniec, kładąc się wieczorem spać, byłam pewna, że nie obudzę się nazajutrz. I lepiej byłoby, gdyby się tak stało... bo cóż mi po życiu?... Zawsze byłam nieszczęśliwa, bita, zapracowana, głodna... a przecież w moim wieku nie mogę myśleć, by się to mogło zmienić na lepsze... Już dla mnie wszystko skończone...  Głos pani Teodory drżał od powstrzymywanych łez, nie złorzeczyła, lecz uginała się pod ciężarem losu, którego zawsze była bierną ofiarą. Szła przez życie, niezdolna do zrobienia wyboru lub planu, poddając się ulegle wszystkiemu co spotykała na swej drodze. Westchnąwszy i otarłszy zaczerwienione oczy, znów zaczęła mówić:  — Ja się nie skarżę na Salvata. Poczciwy z niego człowiek, za wiele myślom oddany, ale to dlatego, aby ludziom lepiej było na świecie. Nie pijak, pracowity, tylko że roboty dostać nie może. Prawda, że gdyby się mniej zajmował politykowaniem z kolegami, to łacniejby mu robota wpadała do ręki. Bo przecież nie można bywać na zebraniach, gadać całemi dniami o polityce a zarazem pracować przy warsztacie. Więcej niż pewno, że wiele jest winy z jego strony, gdyby nie marnował czasu na gadaniny, toby go miał na chodzenie do roboty... Lecz taka już jego natura... wreszcie kto to wie, czy zawsze znalazłby robotę, chociażby jej szukał bezustanku?... Los się uwziął na niego i nic mu się wżyciu nie wiodło. A jak nad kim stanie takie nieszczęście, to człowiek nic nie poradzi, tylko się gryzie... ze świętego dyabełby się zrobił... więc nie można się dziwić, że Salvat mówi często od rzeczy i przemyśliwa, w jaki sposób biedę ze świata usunąć... Od dwóch miesięcy bylibyśmy wszyscy z głodu pomarli, gdyby nie pan Wilhelm Fromont... on jest wielkim uczonym, lecz zarazem dobrym, bardzo dobrym człowiekiem. Mieszka niedaleko ztąd... na szczycie wzgórza i zna Salvata; otóż wiedząc jaka u nas bieda, dawał mu trochę roboty i tym sposobem miewaliśmy łyżkę ciepłej strawy podczas zimy...  Piotr niezmiernie się ździwił, usłyszawszy nazwisko swego brata. W pierwszej chwili chciał o niego wypytać panią Teodorę, lecz zląkł się popełnienia niedyskrecyi, więc, milcząc, słuchał dalszego opowiadania. Celinka, stojąc wpatrzona w gościa, przysłuchiwała się uważnie i z wielką powagą. Pani Teodora, zauważywszy że Piotr uśmiechnął się do dziecka, rzekła:  — Salvat nadewszystko miłuje swoją córkę... Najgorzej rozpacza, gdy widzi ją mizerną, a gdy dziecko idzie głodne spać, bo w domu brak chociażby okruszyny chleba, to wtedy gniew i klątwy ojca granic nie mają. Salvat wszystkichby zabił, byle Celinka była szczęśliwa... Prawda, że jest ona wyjątkowo dobrem dzieckiem... w szkole uczyła się doskonale, lecz podczas zimy nie można jej było posyłać... nie miała ciepłego ubrania... ale i teraz nie ma w czem wyjść na ulicę... nawet koszuli brakuje temu niebożątku.  Piotr napisał wreszcie adres i, wstając od stołu, wcisnął w rękę Celinki srebrną pięciofrankówkę a pragnąc powstrzymać podziękowania, rzekł równocześnie:  — Tym sposobem będzie pani wiedziała gdzie mnie szukać, a proszę napisać, jeżeli byłoby czego potrzeba z powodu Laveuve’a. Lecz natychmiast zajmę się jego sprawą i mam nadzieję, że zaraz go zabiorą do przytułku, może dzisiejszą noc spędzi już w czystem łóżku i w czystym pokoju.  Pani Teodora nie była w stanie słyszeć, co Piotr mówił, bo widząc dar otrzymany przez Celinkę, błogosławiła ofiarodawcę, dziewczynka zaś, ucieszona posiadaniem wielkiej, srebrnej monety, patrzała nań z podziwieniem, aż wreszcie rzekła:  — Żeby tatko to wiedział, nie potrzebowałby dziś szukać dla nas chleba. A gdybym za nim pobiegła? Może go jeszcze dogonię i powiem, by wrócił?...  Piotr był już na korytarzu, gdy doleciała go odpowiedź dana dziecku przez panią Teodorę:  — Nie dogonisz go, on już daleko... ale może wróci... może...  Zeszedłszy na dół, Piotr niezmiernie się zadziwił, ujrzawszy w kącie cuchnącego podwórza Salvata i Wiktora. Uciekli z izby, aby módz swobodnie dokończyć rozpoczętą rozmowę. Stali, grzęznąc w błocie, niepomni na odrażające wyziewy; rozmawiali cicho, z gwałtowną urywaną szybkością, patrząc sobie oko w oko. Pomimo gorączkowego nastroju, mieli się na baczności i posłyszawszy kroki Piotra, zamilkli, przybierając spokojny, obojętny wyraz twarzy; wreszcie, nie rzekłszy już słowa, podali sobie dłonie i zaraz się rozeszli. Wiktor poszedł w górę Montmartru a Salvat, postawszy chwilę przed domem, zdawał się wahać i pytać przeznaczenia, w którą stronę skierować kroki. Wyprostował się, poprawił sterczący pod pachą skórzany worek z narzędziami i, niepewnością kierowany, głodny, zmęczony, ponury, puścił się ulicą Marcadet w stronę Paryża.  Przez chwilę Piotr chciał biedz za nim i powstrzymać, wołając, że Celinka przyzywa go na górę. Lecz znów opanowany poczuciem dyskrecyi, powstrzymał się przemocą, pewny przytem, iż przeznaczenie musi być spełnione. Widziana okropność nędzy wytrąciła Piotra z równowagi i spokoju. Czuł na nowo płonące w swem sercu współczucie i raz jeszcze postanowił walczyć, by zdobyć trochę pocieszenia dla ludzkiego stada żyjącego w odrażających murach tego domu. Idąc na poszukiwanie ratunku i dachu dla nędzarza konającego na barłogu poddasza, Piotr znów się pogrążył w myślach ciążących mu na sercu dzisiejszego poranka i nowe zamierzał przedsiębrać próby, wśród tego tajemniczego olbrzymiego Paryża, tonącego w mgłach opadających popiołem, z szarego, ociężałego nieba. Piotr czuł zbliżającą się groźną godzinę wymiaru sprawiedliwości, lecz uniesiony wrodzoną dobrocią, marzył o nagle przedzierającej się z po za chmur promiennej radości uzdrawiającego słońca, które, nowe z sobą przynosząc życie, może jeszcze zdoła oczyścić miasto z zatruwającej zgnilizny, zamieniając je w płodne pole lepszych i obfitych żniw jutra.

Rozdział II

U państwa Duvillard miało być dnia tego kilka osób na drugiem śniadaniu; nie były to osoby specyalnie zaproszone, lecz części, prawie że codzienni goście, przybywający z własnej ochoty. Wspaniały pałac państwa Duvillard był położony w pobliżu Wielkich bulwarów i kościoła św. Magdaleny, przy ulicy Gaudot-de-Mauroy. Wysokie komnaty olśniewały przepychem umeblowania a dzięki zamiłowaniu baronowej do kwiatów, pełno ich było wszędzie, zamieniając pałac w zimowy, wonny ogród, dozwalający zapomnieć o dżdżystej porze roku, o mgle zimnej i szarości dzisiejszego powietrza. Ukwiecone, wonne, ciepłe salony, jakby pieszczotą witały gości przybywających z ulicy.  Paradne apartamenty, przeznaczone na wielkie przyjęcia, znajdowały się na parterze od strony podwórza. Poprzedzał je wielki zimowy ogród, stanowiący sień, w której przy wejściu stało zawsze dwóch lokajów w ciemno zielonej liberyi, bramowanej złotem. Słynna galerya obrazów, ceniona przeszło na dwa miliony franków, zajmowała całą północną stronę pałacu. Monumentalne, równie słynne schody wiodły na pierwsze piętro, gdzie się znajdowały prywatne apartamenty rodziny Duvillard, poprzedzone wielkim ponsowym salonem i drugim o wiele mniejszym, niebiesko-srebrnym. Gabinet barona był wyłożony staroświecką, wytłaczaną skórą, a pokój stołowy w stylu nowo angielskim, był blado-zielony. Po za temi pokojami do ogólnego użytku, ciągnęły się pokoje sypialne i ubieralnie. Sam pałac, zbudowany za panowania Ludwika XIV, nosił wyraźne znamię ówczesnej, wielkopańskiej epoki a wywłaszczony z dawnych dziedziców, został zdobyty przez nowo-panującą warstwę społeczną, przez tryumfującą od lat stu burżuazyę, która siłą posiadanego złota, wszechmożne zajmując stanowisko, z lubością używa jej wyłącznie dostępnego zbytku.  Jeszcze nie wybita godzina dwunasta, gdy wbrew codziennemu porządkowi, baron Duvillard pierwszy się pojawił w saloniku niebiesko-srebrnym. Był to człowiek lat sześdziesięciu, wysoki, barczysty, o wielkim nosie i mięsistych policzkach, usta miał szerokie, o grubych wargach, po za któremi zachował zdrowe, wilcze zęby. Wcześnie ołysiał a resztki włosów farbował, brodę zaś i wąsy zgolił, gdy dostrzegł początki siwizny. Szare oczy barona patrzały śmiało, a w głosie i w śmiechu brzmiała pewność i buta zwycięzcy. Całą postacią wyrażał pychę zuchwałą butę dorobkiewicza, który bez skrupułów używał i nadużywał władzy zagrabionej i dzierżonej przez kastę, do której należał.  Zdziwiony, iż niezastał nikogo, podszedł ku oknu i zatrzymał się przed żardinierką, pełną cudnie kwitnących storczyków. Na kominku, na stolikach, pęki fiołków tchnęły balsamiczną wonią. Baron odszedł wkrótce od okna i, usiadłszy w fotelu z niebieskiego atłasu bramowanego srebrem, rozparł się wygodnie, używając odurzającego zapachu kwiatów i głębokiej ciszy, która wraz z ciepłem zdawała się promieniować z bogato udekorowanych ścian saloniku. Po chwili wyjął z kieszeni dziennik i zaczął raz jeszcze odczytywać artykuł, mający wyjątkowe dla niego znaczenie, jakkolwiek zdawał sobie wybornie sprawę, iż człowiek w jego położeniu, to jest posiadający tak olbrzymi majątek, tak nieograniczoną władzę, wpływy i znaczenie, może niczego się nie obawiać.  Wielkość rodziny Duvillard rozpoczęła się przed stu laty. Dziadek dzisiejszego barona, Wojciech, przybył do Paryża z Poitiers w roku 1788, mając lat osiemnaście. Ojciec Wojciecha, był średniej zamożności adwokatem w Poitiers, syna sam odwiózł i umieścił w Paryżu, w charakterze kancelisty, u znajomego sobie notaryusza. Wojciech był niezwykle sprytny, chciwy i energiczny, wkrótce więc rzucił posadę i zajął się spekulowaniem dobrami narodowemi. Już wzbogacony, był następnie dostawcą armij cesarskich, a umierając pozostawił trzy miliony franków synowi, urodzonemu w roku 1805. Jerzy Duvillard, syn Wojciecha a ojciec barona, podniósł wysoko znaczenie swej dynastyi i pierwszy począł panować w pałacu przy ulicy Godot-de-Mauroy, dorobiwszy się kolosalnej fortuny za panowania Ludwika-Filipa, który nadał mu dziedziczny tytuł barona. Skandaliczne spekulacje Jerzego Duvillard, zwiększały rodzinny majątek; przez długie lata, był on bohaterem świata finansowego podczas monarchii lipcowej i drugiego Cesarstwa, grabiąc zuchwale, należąc do wszystkich słynnych złodziejstw przy budowach kolei, w kopalniach i Suezie.  Syn Jerzego i jedyny jego spadkobierca, Henryk, urodził się w r. 1836, lecz interesami zaczął się zajmować dopiero po śmierci ojca, zmarłego zaraz po wojnie 1870 r. Dzięki zuchwałej swej obrotności, w przeciągu ćwierć wieku zdwoił odziedziczoną fortunę.  Obdarzony umiejętnością odczuwania ducha swej epoki, postanowił to zużytkować na swą korzyść i stał się zaraz na wstępie swej działalności fermentem rozkładającym i psującym wszystko i wszystkich. Był kusicielem i kupcem sprzedajnych sumień, umiał wyzyskać każdą sytuację i każdego, z kim chociażby chwilowo się zetknął. Z szybkością obliczył, jak obfite łupy przynieść mu mogą nowe, świeżo napływające fale społeczne a zdaleka dojrzał on ich pierwsze pojawienie się i był już gotów spotkać się z niemi, gdy niecierpliwie poczęły nastawać i napierać. Zgłodniała demokracya, hałaśliwie manifestująca swe istnienie i żądzę łupów, znalazła w nim ochoczego pośrednika rozboju.  Henryk Duvillard nie posiadał zdobywczej odwagi ojca i dziada. Był od nich chciwszy, lecz ostrożniejszy, nie narażał się osobiście, przekładając tuczyć się padliną swych ofiar i rozkoszować się bezpieczeństwem takiego żeru. Z dumą tryumfował z trafności swych obliczeń i ze spokojem zgarniał miliony, coraz to pewniejszy siebie a pogardliwszy względem drugich. Wolę swą narzucał nawet przy traktowaniu spraw z zagranicznemi mocarstwami a jeżeli nie rozporządzał Francyą w zupełnej całości, to w każdym razie miał szerokie wpływy na bieg polityki bieżącej i niejeden minister pozostawał w zależności od tego potężnego posiadacza przekupnego złota. Starczyło lat stu i trzech pokoleń, by człowiek ten stał się symboliczną postacią władzy i bogactwa dzierżonego przez francuzką burżuazyę, która, w roku 1789 wszystko zagarnąwszy w swe ręce, żyła odtąd kosztem narodu, wyzyskiem stanu Czwartego, nie chcąc przypuszczać, by kiedykolwiek mogło być inaczej. A jednak burza nadciągała. Poczynała już grozić i jutro stawało się niepewne...  Odczytywany przez barona artykuł, zblizka go obchodził. Dziennik „Głos ludu“ był codziennem, susowem pismem, które pod pozorem bronienia sprawiedliwości i publicznego dobra, drukowało skandaliczne artykuły dla przynęcenia czytelników i zwiększenia zysków redakcyjnej kasy. Dzisiejszy numer pomieścił wielkiemi literami tytuł nowego skandalu: „Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej, łapówka dwudziesto-pięciomilionowa, dwóch ministrów przekupionych, trzydziestu deputowanych i senatorów skompromitowanych“. Poniżej tego nagłówka, wydrukowany był zjadliwy artykuł, w którym naczelny redaktor, słynny Sagnier zawiadamiał, że posiada listę skompromitowanych osób i niebawem ogłosi nazwiska trzydziestu dwóch członków parlamentu, przekupionych przez barona Duvillard w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, zatwierdzonej przez Izby. Prócz tego, Sagnier podawał opis towarzyszących temu okoliczności, wskazywał na romantyczną postać niejakiego Huntera, używanego przez barona za pośrednika a który obecnie znikł z Paryża, lękając się odpowiedzialności. Baron czytał uważnie, zastanawiając się nad każdem zdaniem i słowem, lecz skończywszy, ruszył ramionami i spokojnie, jak człowiek pewien własnego bezpieczeństwa, rzekł głośno, chociaż nikogo nie było w pokoju:  — Głupiec! Mniej on wie, aniżeli udaje!  Prawie w tejże chwili wszedł do saloniku jeden ze spodziewanych gości. Był nim Duthil, ładny brunet o śmiejących się oczach, cienkim nosie, kędzierzawej brodzie i włosach. Miał lat trzydzieści cztery a w ruchach, sposobie mówienia, zwykle okazywał wiele żywości, choć lekkomyślna wesołość dziś wyjątkowo ustąpiła miejsca nerwowej niepewności. Uśmiechał się, lecz oczy miał wystraszone. Na widok gościa, baron powstał z fotela, rzucając pytanie:  — Czy czytałeś?...  To mówiąc, wskazał na dziennik trzymany w ręku i zaczął go składać, by napowrót włożyć do kieszeni.  — Tak... czytałem. Błazeństwo!... Zkądże Sagnier mógłby mieć listę osób, o których wspomina?... Czyżby znalazł się jaki zdrajca?...  Baron nie zaraz odpowiedział i spokojnie patrzał na wystraszoną twarz młodzieńca, zabawiony wewnętrzną jego obawą. Duthil był synem mera Angoulême i dzięki dobrej opinii ojca, został wybrany na deputowanego. Przybywszy w tym charakterze do Paryża, zaczął hulać i próżnować, przypominając sobie dawne lata w ten sposób spędzone, z czasów gdy był studentem. Nie miał innych dochodów nad pensyę poselską a utrzymanie mieszkania przy ulicy Suresne, życie światowe, kobiety, kosztowało go znacznie więcej, jakkolwiek więc był uczciwym człowiekiem, przybywszy do Paryża, lekkomyślnością powodowany, zabrnął w długi i stopniowo stawał się coraz skłonniejszy do kompromisów z własnem sumieniem. Dobry humor nie opuszczał go nigdy, z wesołością wyzbył się zmysłu moralnego i, zadowolony z tej wyższości poglądów na życiowe drobiazgi, bawił się zadowolony z położenia i z pozyskanej opinii wytwornego światowca.  — Wątpię, by Sagnier posiadał ową listę — rzekł wreszcie baron. — Wątpię, by ta lista istniała... Hunter nie popełniłby głupstwa tego rodzaju... po cóż miał się bawić w spisywanie osób zainteresowanych?... Cała sprawa nie posiada doniosłości, jaką chce jej nadać Sagnier. Tego rodzaju interesa zawsze się prowadzą tą samą drogą... inaczej nic się nie dzieje.  Duthil, po raz pierwszy w życiu zaniepokojony, z wytężoną uwagą słuchał słów barona i wywnioskowawszy, że wszystko przejdzie pomyślnie, zawołał uradowany:  — Tak, tak! Inaczej nic się nie dzieje i wszystkie sprawy w ten sposób się załatwiają! Zaraz to sobie powiedziałem, przeczytawszy artykuł w „Głosie ludu“.  Śmiał się, lecz nie mógł odnaleźć zwykłej swobody, po głowie bowiem krążyły mu mętne wspomnienia dziesięciu tysięcy franków, otrzymanych z rąk Huntera. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i jak się to stało. Hunter bowiem był niesłychanie zręczny i mówił coś o pożyczce, to znów o możliwych kosztach reklamy a w chwili wręczenia pieniędzy, tak go uspokoił, iż owe dziesięć tysięcy franków Duthil uznał za dział słusznie mu należny.  — Tak, mój kochany — twierdził baron coraz silniej zabawiony wystraszoną twarzą gościa — nie warto o tem mówić... Ale powiedz, czy widziałeś Sylwię?  — Dopiero co u niej byłem. Jest na pana zagniewana. Dziś rano dowiedziała się, że sprawa jej w Komedyi francuskiej wpadła w wodę.  Twarz barona nagle poczerwieniała gwałtownym gniewem. Ze spokojem przyjął wiadomość o groźbie wyjawienia skandalicznego przekupstwa w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, lecz gdy chodziło o Sylwię, tracił głowę, ogarniało go wzburzenie, ta kobieta bowiem, była ostatnią jego żądzą, wszechwładną panią jego sześdziesięcioletniego serca.  — Ależ nie! — zawołał. — Wcale nie wpadła w wodę! Jeszcze onegdaj byłem w ministeryum sztuk pięknych i prawie że mi przyrzeczono zaangażowanie Sylwii.  Piękna Sylwia d’Aulnay była zupełnie lichą aktorką, lecz uparła się wejść w skład artystek teatru Komedyi francuzkiej i w tym celu od kilku miesięcy studyowała rolę Pauliny w dramacie Kornela. Cały Paryż wiedział o tej szalonej zachciance pięknej dziewczyny i bawiono się na samą myśl zobaczenia jej w tej roli, znając ją jako istotę zepsutą aż do występku i przewrotną aż do zdrożności. Lecz Sylwia, na nic nie zważając i pewna zwycięztwa, głośno mówiła o blizkim debiucie.  — Podobno minister stanowczo się sprzeciwia — rzekł Duthil.  Baron dusił się z gniewu.  — Minister, minister! Pokażę mu, kto silniejszy! Ani się spostrzeże, jak go wysadzę!...  Zamilkł, bo do saloniku weszła baronowa. Pomimo lat czterdziestu sześciu, była jeszcze niezwykle piękną. Jasna blondynka, wysoka, nieco otyła, cerę miała prześliczną, jedwabną, rysy delikatne i zaledwie więdnące, ramiona i ręce wspaniałe, bez najlżejszego zarzutu. Zbyt silne rumieńce, zagarniające coraz wyraźniej całość twarzy, stanowiły umartwienie baronowej. Owal twarzy świadczył o żydowskiem jej pochodzeniu i mówiły o tem niebieskie jej oczy, pełne słodyczy i zmysłowego rozmarzenia. Powolna jak wschodnia niewolnica, była przeciwniczką wszelkiego wysiłku, nie lubiła chodzić a nawet mówić, zdawała się być wychowanką haremu, istotą wyłącznie oddaną pielęgnowaniu swej piękności. Miała dziś na sobie białą jedwabną suknię, zachwycającej prostoty i wdzięku.  Duthil rozpromienił się na widok baronowej i, powitawszy ją pocałowaniem w rękę, rzekł z przejęciem:  — Słoneczniej jest z pani przybyciem... Paryż dziś taki mroczny, słotny...  Lecz do saloniku wszedł drugi ze spodziewanych gości, w osobie pana de Quinsac, pięknego trzydziestokilkoletniego mężczyzny. Baron, pragnąc być na osobności z Duthilem, by dowiedzieć się o Sylwii, rzekł:  — Chodźmy do mojego gabinetu, potrzebuję z tobą pomówić o interesującej nas sprawie... a przez ten czas, pan de Quinsac zechce dotrzymać towarzystwa mojej żonie...  Pozostawszy sam na sam z nowoprzybyłym, który już ją powitał pełnym szacunku pocałowaniem ręki, baronowa zatrzymała na nim wzrok pełen wymownego uczucia i długo wpatrując się w twarz młodego człowieka, szepnęła, przerywając kłopotliwie przeciągającą się ciszę:  — Gerardzie mój! Co za szczęście być z tobą chociażby na chwilę, bez niczyjej obecności! Od miesiąca nie było ku temu sposobności... Od miesiąca wyczekiwałam napróżno tego szczęścia...  Historya małżeństwa barona Henryka Duvillard z młodszą córką Justusa Steinbergera, bogatego bankiera żydowskiego, powszechnie była znaną. Wzbogacony ród Steinbergerów, początkiem swej historyi przypominał dzieje Rotszyldów, bo rozpoczęli oni swą działalność równie jak tamci, we czterech. Najstarszy z braci, Justus, osiadł w Paryżu a trzej inni w Berlinie, w Wiedniu i w Londynie. Zawarli oni pomiędzy sobą tajemną wspólność interesów, co im pozwoliło wywierać wszechpotężny, międzynarodowy wpływ na bieg finansowego rynku w Europie. Justus wszakże był mniej możny od braci, miał bowiem w Paryżu niebezpiecznego współzawodnika w osobie Jerzego Duviliard, z którym zawzięte musiał staczać walki przy każdem pojawieniu się większej zdobyczy. Zmęczony obrotnością i chciwością przeciwnika, powziął myśl wydania swej córki, Ewy, za Henryka, syna Jerzego Duvillard. Dotychczas Henryk nie zajmował się interesami i uchodził za człowieka oddanego przyjemnościom życia w salonach i klubach, Justus więc liczył, że po śmierci barona skazanego już przez lekarzy, z łatwością zawładnie zięciem i oba domy bankierskie złączy w jedną całość. Doprowadzenie małżeństwa do skutku nie przedstawiało trudności, bo Henryk zapłonął właśnie gorącą miłością dla Ewy, słusznie uważanej za jedną z ładniejszych kobiet w Paryżu a gdy objawił swemu ojcu chęć ożenienia się z Ewą, baron, znając dokładnie syna, zgodził się natychmiast, uradowany niefortunnem przeliczeniem się Justusa. I rzeczywiście tak się stało. Justus spostrzegł to dopiero w chwili, gdy po śmierci ojca, Henryk stanął na czele odziedziczonej firmy i z dnia na dzień przemienił się z pozornie lekkomyślnego światowca w chciwego bankiera, który z niesłychaną przebiegłością rzucił się na wyzyskiwanie łapczywego apetytu burżuazyjnej demokracyi, świeżo doszłej do władzy a głodnej, spragnionej i pożądającej złota. Małżeństwo Ewy nie przyniosło więc Justusowi spodziewanego rezultatu. Henryk Duvillard stał się dla niego groźniejszym jeszcze przeciwnikiem od ojca a Ewa bezpożyteczną zakładniczką chybionych kombinacyj. Po czterech latach małżeństwa była matką córki i syna, lecz od czasu ostatniej ciąży, mąż odwrócił się od niej zupełnie, okazując jej nieledwie że wstręt, pochodzący z przesytu dawnej miłosnej żądzy, zaspokojonej i już wygasłej. Raptowne zerwanie stosunku z mężem, początkowo zadziwiło i przygnębiło Ewę, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że odnowił dawny, kawalerski sposób życia i gonił za innemi kobietami. Wkrótce jednak pogodziła się z położeniem i bez wymówek, bez wyraźnego starania się o przywrócenie miłości męża, zadowoliła się wybraniem kochanka; nie mogła bowiem żyć bez miłości i pieszczot. Rozmiłowana w własnej urodzie, lubiła się podobać i zdawała się być stworzoną na kochankę, pędzącą życie w objęciach mężczyzny wielbiącego jej wdzięki. W chwili zerwania stosunków z mężem i obrania kochanka, Ewa miała lat dwadzieścia pięć i przez lat piętnaście pozostała kochankowi najzupełniej wierną, jak byłaby wierną mężowi; gdy umarł, ogarnął ją wielki smutek wdowieństwa. Lecz gdy po sześciu miesiącach spotkała na swej drodze młodego hrabiego Gerarda de Quinsac, poczuła nową żądzę kochania i w namiętnym porywie zmysłów, oddała mu się w całości.  Strwożona milczeniem kochanka, baronowa rzekła z macierzyńską tkliwością:  — Drogi mój Gerardzie, co tobie?... Czy nie jesteś chory?... Czy może ukrywasz przedemną jakie zmartwienie?...  Ewa była o dziesięć lat starszą od pięknego Gerarda de Quinsac a ztąd w bezustannej była obawie, że może utracić jego miłość. Czuła zbliżającą się starość, buntowała się przeciwko myśli zerwania z miłością, a ubóstwianiem kochanka, pragnęła go do siebie przywiązać i zachować, gotowa znieść wszystko, byle dopiąć tego celu.  — Nie, nic nie ukrywam... Rzadko przychodziłem, bo musiałem siedzieć w domu... Matka chciała mnie mieć przy sobie...  Baronowa dalej wpatrywała się w niego, z zaniepokojoną miłością, podziwiając regularność rysów ukochanej twarzy, pieszcząc wzrokiem czarne, wytwornie utrzymane wąsy i włosy, całość zgrabnej jego postaci i wielkopańską dystynkcyę.  Gerard de Quinsac należał do jednego z najdawniejszych szlacheckich rodów i zamieszkiwał przy matce, wdowie, która, zrujnowana majątkowo przez męża, starała się utrzymać dom na przynależnej stopie, chociaż miała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu. Gerard pędził życie bezczynne, z trudem odbył jednoroczną powinność wojskową, wyrzekając się na przyszłość służby z bronią w ręku a nawet karyery dyplomatycznej, jakkolwiek była to dla niego jedyna droga, nieprzynosząca ujmy rodzinnym pojęciom. Pędził dni w pracowitem próżniactwie młodych ludzi swego świata, mieszkających w Paryżu. Surowych obyczajów matka uwzględniała ten rodzaj życia syna, sądziła bowiem, że człowiek tej krwi, powinien chociażby bezczynnością i zupełnem usunięciem się, protestować przeciwko republikańskiemu rządowi Francyi. Lecz miała ona inne jeszcze powody skłaniające ją do pobłażania postępowaniu syna. Dzieckiem, był wątły, a mając lat siedem, ciężko chorował na zapalenie mózgu. Później, będąc wyrostkiem, skarżył się na ból serca a zawezwani lekarze oświadczyli, że powinien strzedz się i unikać wszelkiego zmęczenia. Tak więc, matka wiedziała, iż ten wysoki, dumnej postawy młodzieniec, jest tylko pozornie zdrowym potomkiem starożytnego rodu. Najlżejsza przyczyna mogła spowodować śmiertelną chorobę i w popiół zamienić ten kwiat świeżo rozkwitły z ułudną, kłamliwą bujnością. Męzka postawa Gerarda kryła w sobie kobiecą delikatność zdrowia i równąż słabość energii. Był dobry, pozbawiony woli, dostępny dla wszelakiego zła i upadku. Poznał Ewę, towarzysząc pobożnej swej matce do nowo założonego Przytułku dla inwalidów pracy. Ewa przywłaszczyła go sobie, oddając mu się i nie śmiał z nią zerwać, bo nie umiał znaleźć dostatecznej ku temu przyczyny, matka zaś starała się nie wiedzieć o tym zdrożnym stosunku z kobietą wstrętnego dla niej świata, a wreszcie przywykła wszystko synowi przebaczać i na wszystko pozwalać, jak choremu dziecku. Lecz Ewa zdobyła sobie i jej łaski, decydując się na czyn, który wszystkich wprawił w zdumienie. Nagle się dowiedziano, że nawróciła się na wiarę katolicką, za pośrednictwem monsignora Martha. Czego nie uczyniła dla męża, zrobiła dla kochanka, pragnąc na zawsze zapewnić sobie jego miłość. Paryż pozostawał dotąd pod wrażeniem wspaniałej uroczystości chrztu w kościele św. Magdaleny, gdzie piękna, pomimo lat czterdziestu pięciu i do łez wzruszona żydówka, serca wszystkich zjednała dla siebie.  Gerard głęboko był ujęty tą oznaką przywiązania Ewy, lecz stosunek z nią zaczynał mu co raz dokuczliwiej ciężyć, więc pragnąc go zerwać, unikał schadzek, jakie mu naznaczała. W obecnej chwili dobrze wiedział o co go błagały oczy stojącej przed nim Ewy. Rzekł więc, słabnąc pod naciskiem jej wzroku.  — Ręczę ci, że nie mogłem... Matka nie chciała mnie puścić od siebie... Gdyby nie to, był bym szczęśliwy stawić się...  Milcząc, dalej go błagała i łzy nabiegły jej do oczu. Przeszło od miesiąca nie spotkał się z nią w pokoiku, który posiadali dla miłosnych schadzek w domu przy ulicy Matignon. Nie umiejąc bronić się dłużej, wzruszony niemą jej prośbą, zrozpaczony osamotnieniem, w jakiem ich zostawiono w saloniku a czego nie mógł przewidzieć przybywając w południowej godzinie, uległ, mówiąc:  — Dobrze... spotkamy się dzisiaj... o godzinie czwartej.. jak zwykle...