Poddajcie się, Ziemianie! - Bora Chung - ebook
NOWOŚĆ

Poddajcie się, Ziemianie! ebook

Bora Chung

0,0

Opis

Rosyjskie kraby śnieżne budujące gazociąg do Japonii, kosmiczna ośmiornica żądająca od Ziemian złożenia broni oraz lipny koncern farmaceutyczny, który sprzedaje rekinie mięso jako lekarstwo na raka. Poddajcie się, Ziemianie! to talerz owoców morza doprawiony szczyptą humoru i teorii spiskowych z mężczyznami w czerni, którzy przyjeżdżają posprzątać kryptozoologiczny bałagan.

W zbiorze sześciu opowiadań z pogranicza biopunka i climate fiction Bora Chung udziela głosu mieszkańcom morskich głębin, kolejny raz udowadniając siłę swojej spekulacyjnej wyobraźni. Czy związek zawodowy kraba Yevgeniego obali rząd Federacji Rosyjskiej? Ile w rybie jest z człowieka, a ile z kosmity? I co się stanie, gdy głos przyrody zabrzmi głośniej niż wszystkie wojenne komunikaty?

Bora Chung (ur. 1976) to południowokoreańska pisarka, tłumaczka, wykładowczyni akademicka oraz aktywistka. Obecnie mieszka w Seulu, gdzie wykłada język rosyjski i literaturę sci-fi na Yonsei University oraz tłumaczy współczesną literaturę polską i rosyjską na język koreański. W 2023 roku drukiem ukazał się jej przekład Bajek robotów Stanisława Lema.

W 2022 roku jej zbiór opowiadań Przeklęty królik znalazł się na liście powieści nominowanych do International Booker Prize, jako pierwszy w historii koreański utwór z gatunku SF.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Poddajcie się, Ziemianie!

Bora Chung

Poddajcie się,Ziemianie!

Z języka koreańskiego przełożyła Dominika Chybowska-Jang

Ośmiornica

– Co panu strzeliło do głowy, żeby ją zjeść?

– Tak jakoś… Byłem w półśnie i zobaczyłem, że coś tutaj pełznie…

– I postanowił pan sobie ot tak to wsunąć, nie wiedząc nawet, z czym ma do czynienia?

– Jak to „nie wiedząc”? Przecież to ośmiornica…

– A na jakiej podstawie wyciąga pan takie wnioski? Tym bardziej że, jak sam pan twierdzi, był w półśnie?

– No bo z daleka było widać…

– No dobrze, ale czemu od razu ją jeść? Nawet przez chwilę nie wydało się to panu dziwne, że jakaś ośmiornica pełza sobie zwyczajnie korytarzem uczelni?

– Przecież już mówiłem, w półśnie myślałem, że to zwykła ośmiornica…

Ta rozmowa ciągnęła się od godziny. Chociaż kto wie, może minęły już dwie. Gdy zostałam przyłapana, w pierwszej kolejności odebrano mi wszystkie rzeczy osobiste, dlatego nie miałam zegarka, telefonu, a nawet okularów. To sprawiło, że musia­łam, wytężając wzrok, stać obok przewodniczącego i człowieka w garniturze przypominającego niewyraźną czarną masę, których dialog ograniczał się do powtarzania w kółko tych samych pytań i odpowiedzi. Cierpiałam na krótkowzroczność i nie widziałam dobrze nawet tego, co przede mną. Jakby nie wystarczyło, że od tego wysiłku zaczynały mnie już boleć oczy, przewodniczący zrzucił na nas kolejny pocisk, którego sam najwyraźniej się nie spodziewał.

– Sęk w tym, że mówimy tu o dwóch ośmiornicach. Przynajmniej. A nie wiadomo, co jeszcze było w środku…

– Słucham?

Mężczyzna w czarnym garniturze się zestresował. Cóż, nie mogłam tego stwierdzić z całą pewnością, skoro nie widziałam twarzy, jednak ton jego głosu stał się wyraźnie ostrzejszy.

– Skąd pan to wie?

– Hę? – mruknął niejasno przewodniczący.

Jego rozmówca przybrał jeszcze surowszy ton.

– Pytam, skąd pan wie, że w grę wchodzą dwie ośmiornice, a nie jedna?

– No wiem, bo w końcu sam je zjadłem… – wybełkotał w odpowiedzi. – Jedna była świeża, ale strasznie żylasta, druga natomiast papkowata i w smaku taka jakby zepsuta… No i w środku było jeszcze coś dziwnie twardego…

– I co pan z tym zrobił?

– Hę? – mruknął ponownie przewodniczący.

Nawet bez okularów widziałam, że na twarzy mężczyzny w czarnym garniturze pojawił się wyraz pełen poirytowania. Nie miałam wątpliwości, że przewodniczący specjalnie przeciąga rozmowę tymi głupimi pytaniami.

– Sam pan powiedział, że w środku było coś twardego. Co się z tym stało? – spytał mężczyzna, niemal się na niego wydzierając.

Przewodniczący raz jeszcze udzielił wymijającej odpowiedzi:

– Nie zjadłem, a co? Przecież było jak głaz…

– W takim razie gdzie to teraz jest? – dopytał ten w garniturze.

– Skąd mogę wiedzieć? Nie zjadłem tego…

– To co w takim razie pan zrobił?

– No mówię, że nie zjadłem…

Znów wróciliśmy do punktu wyjścia – kręciliśmy się w miejscu niczym chomik w kołowrotku. Nie mogąc dłużej tego znieść, postanowiłam się wtrącić:

– Ja się tym zajęłam…

Mężczyzna w czarnym garniturze momentalnie przeniósł na mnie wzrok. Przewodniczący podążył jego śladem i spojrzał w moim kierunku z zaskoczeniem. Miałam wrażenie, że właśnie do niego dotarło, że cały czas tu byłam.

– „Zajęła się” pani? To znaczy, że obiekty zostały wyrzucone? – zwrócił się do mnie złowieszczo chłodnym i spokojnym tonem.

– Nie… Uznałam to za odpad biodegradowalny, więc chciałam wyrzucić osobno… Wzięłam pojemnik i… akurat wtedy wszyscy przyszliście… – bełkotałam bez ładu.

Ci „wszyscy” odnosiło się do agentów rządowych, do których za­liczał się również człowiek w czarnym garniturze. Sama nie mia­łam jednak pojęcia, kim tak właściwie są, dlatego niepewnie wskazałam palcem w stronę gabinetu.

– Gdzie znajduje się teraz ten pojemnik? – zapytał tak cicho, że niemal go nie usłyszałam.

– Powinien wciąż być… w namiocie rozstawionym przez strajkujących… o ile nikt go nie zabrał…

Nim zdążyłam dokończyć myśl, mężczyzna w garniturze uderzył dłonią w wiszące na ścianie lustro. Wyjął telefon. Zadzwonił dokądś i szepcząc coś w pośpiechu do słuchawki, ruszył w stronę drzwi. Gdy tylko spróbowałam wstać, przerwał rozmowę, zwrócił głowę w moim kierunku i ostrzegawczo wskazał na krzesło. Nie miałam okularów, jednak byłam w stanie dostrzec ten wrogi gest.

Momentalnie usiadłam. Człowiek w czarnym garniturze opuścił pomieszczenie. Zostałam w sali przesłuchań wyłącznie w towarzystwie przewodniczącego.

– A tak naprawdę, dlaczego pan to zjadł? – spytałam po dłuższej chwili ciszy.

– Nawet pani przeciwko mnie? Tyle razy już mówiłem… – wymamrotał.

– No tak, słyszałam, że uciął pan sobie drzemkę i obudził się głodny… A wtedy to coś do pana pełzło…

Sama miałam ochotę zapytać, jakim cudem wpadł na pomysł, by ujrzawszy ośmiornicę – albo coś, co ją przypomina – sunącą w jego stronę uniwersyteckim korytarzem w środku nocy, złapać ją, ugotować i zjeść. Czułam jednak, że przewodniczący jest szczerze zawstydzony i wcale nie drażni nieznanych ludzi w czarnych garniturach celowo, dlatego ugryzłam się w język. Pomieszczenie wypełniła cisza, chwilami przerywana jedynie przez burczenie dobywające się z trzewi mężczyzny.

Opowiem teraz, jak do tego doszło. Byliśmy w trakcie strajku okupacyjnego. Rząd podjął decyzję o przyjęciu nowelizacji uchwały o szkolnictwie wyższym, znanej również jako „ustawa o wykładowcach”. Jak można się było spodziewać, poskutkowało to masowymi zwolnieniami, a wściekli, pozbawieni stanowisk pedagodzy tłumnie dołączyli do związku zawodowego, przez co można było odnieść chwilowe wrażenie, że ten na nowo odżywa, choć nie jestem pewna, czy wyszło nam to na dobre, czy wręcz przeciwnie.

Wśród uczelni, które ogłosiły, że zgodnie z rozporządzeniem przeprowadzą otwartą rekrutację, opierając się na oficjalnych wytycznych dotyczących kadr akademickich, znalazły się placówki dokonujące wyboru kandydatów według niejasnych kryteriów, próbując w ten sposób obsadzić stołki własnymi ludźmi i pozbyć się wykwalifikowanych wykładowców wywodzących się z innych uczelni lub kierunków, tak jak robiono wcześniej. Zwolniono wielu prowadzących, a na ich miejsce wybrano znacznie mniej nowych. Doprowadziło to do zamknięcia odbywających się wcześniej zajęć, głównie fakultatywnych. Studenci nie byli w stanie zapisać się na wybrane przedmioty, dlatego zwracali się z prośbami o zwiększenie dopuszczonej liczby uczestników do opiekunów roku oraz przedstawicieli wydziałów, a kiedy nie doczekali się zmian, zaczęli wpisywać się na przedmioty oferowane przez inne katedry lub te dostępne dla pozostałych roczników. To zaś sprawiło, że liczba zajętych miejsc, zwłaszcza na zajęciach oferowanych przez kierunki humanistyczne i filologie, drastycznie wzrosła. Przeszło połowę z nich zajmowali studenci innych wydziałów. Sale wykładowe pękały w szwach, a jakość zajęć zaczęła spadać wprost proporcjonalnie do obciążenia prowadzących.

Uniwersytety przez jeden semestr udawały, że egzekwują przepisy gwarantujące otwarte rekrutacje oraz stałe zatrudnienie, jednak po kilku miesiącach od wprowadzenia w życie ustawy o wykładowcach zdały sobie sprawę, że nic się nie stanie, jeśli nie będą sztywno trzymać się zasad. Zamierzano stopniowo wrócić do starych metod, kiedy to koneksje i znajomości pozwalały z łatwością wykorzystywać i zwalniać prowadzących, powołując się na własne statuty lub wewnętrze regulacje danego wydziału. Znalazła się również uczelnia, która zupełnie zignorowała postanowienia przyjętej ustawy i wdrożyła własne, niezgodne z prawem reguły przyjmowania wykładowców.

Właśnie dlatego członkowie związku rozstawili namioty przed głównym gmachem placówki i rozpoczęli protest. Co prawda sama nie należałam do tej konkretnej filii, jednak przyszłam ich wesprzeć, usłyszawszy, że są w decydującej fazie walk. Spoceni od palącego słońca zorganizowaliśmy konferencję prasową, skandowaliśmy hasła i próbowaliśmy dostać się do gabinetu dziekana, by przedstawić swoje stanowisko, ale poinformowano nas, że nie zjawił się on dzisiaj na miejscu. Pracownice sekretariatu wyszły na korytarz i starały się zagonić demonstrujących do małej sali konferencyjnej z dala od biur, co doprowadziło do kłótni.

Do budynku wparował w pojedynkę pracownik firmy ochroniarskiej, który zaczął krążyć wokół zebranych z zaniepokojoną miną. Przewodniczący oznajmił, że przyszliśmy się spotkać z dziekanem i nie zgadzamy się na pójście do żadnej sali, po czym usiadł na podłodze naprzeciw drzwi do jego gabinetu. Po konferencji podążyliśmy więc jego śladem i razem z trans­parentami oraz banerami rozsiedliśmy się wzdłuż korytarza, gdzie przez trzy godziny wykrzykiwaliśmy nasze hasła, odpędzając od siebie komary. Zdjęcia zmęczonych ludzi wspierających się na kijach z przymocowanymi plakatami trafiły na różne strony internetowe i serwisy społecznościowe. Sekretarz związku kupił dla zgromadzonych lody, a przewodniczący sam zjadł ze trzy.

Wkrótce wróciliśmy do wykrzykiwania haseł, wszczęliśmy kłótnię z pracownicami personelu, a kiedy ochroniarz dyskretnie się ulotnił, doszedłszy do wniosku, że nic takiego się nie dzieje, przewodniczący wraz ze swoim zastępcą, sekretarzem związku oraz zwierzchnikiem lokalnej filii weszli do gabinetu dziekana, by przedstawić nasze stanowisko, reszta zaś wycofała się z korytarza na piętrze i zeszła na parter. Zjedliśmy kolację i obejrzeliśmy film na temat strajków i walki o swoje racje, odśpiewaliśmy kilka piosenek, poskandowaliśmy hasła, a następnie się rozeszliśmy i wróciliśmy do domów. Gdy nadeszła noc, przewodniczący został na kampusie sam, by strzec namiotów.

Tak wyglądała sytuacja od sześciu miesięcy. Mężczyzna nie wracał do siebie, spędzał gorące, pełne komarów noce na twardej podłodze w niewygodnym namiocie. Było mi go żal, gdy kierując się do domu, myślałam, że znów pełni wartę w pojedynkę. Kiedy zjawiałam się z powrotem o świcie, by przyszykować się do dalszej walki, leżał nieprzytomny po całej nocy picia. W namiocie unosił się zapach alkoholu, a ja sprzątałam butelki po soju1 i gniotłam puszki po piwie, przestając jednocześnie współczuć temu człowiekowi.

Z wybiciem ósmej na uczelni zbierali się gotowi do boju związkowcy, a ze wszystkich stron dało się słyszeć pokrzepiające pieśni. Wśród nich rozbrzmiewało również Wstawaj Kim Gwang-seoka2. Patrzyłam na śmierdzącego alkoholem przewodniczącego pochrapującego przez sen, gdy w tle wyśpiewywano energicznie refren: „Wstawaj! Wstawaj! Spróbuj jeszcze raz!”. Nie mogłam wówczas pozbyć się poważnych wątpliwości, czy na pewno tak powinna wyglądać walka.

Nie mieliśmy jednak innego wyjścia. Wykładowcy otrzymali najniższą rangę w uniwersyteckiej hierarchii. Choć studentów wciąż przybywało, wynagrodzenia malały, a nauczyciele byli traktowani coraz gorzej. Władze placówki wychodziły z założenia, że powinni być wdzięczni za sam fakt, że nie zostali zwolnieni. Dwie spośród trzech pracowni badawczych użytkowanych wspólnie przez nauczycieli z różnych kierunków zostały zamknięte, wyremontowane i przekształcone w sale wykładowe oraz biura. W tej, która się ostała, pierwotnie było pięć komputerów oraz dwie drukarki, lecz po wakacjach zniknęły kolejno trzy i jedna. W pewnym momencie podobny los spotkał część biurek i krzeseł z sal wykładowych, a także wykładowców, których widywałam co tydzień.

Sama nie chciałam zniknąć w ten sposób. Zajmowałam się nauką i prowadzeniem badań, było to moim powołaniem. Uczniem jest każdy, kto zgłębia jakąś wiedzę – nawet bez nauczyciela. Ten nie mógł jednak istnieć bez uczniów. Kochałam swoich podopiecznych, uwielbiałam przemawiać do nich z katedry i szczerze wierzyłam w wartość edukacji. To było sensem mojego istnienia. Nie mogłam więc zniknąć bez słowa, jak życzyła sobie tego uczelnia, nie stawiwszy wcześniej oporu.

Właśnie dlatego każdego ranka chodziłam do namiotu przesiąkniętego zapachem alkoholu, sprzątałam puste butelki, dzwoniłam do sekretarza, budziłam przewodniczącego, chwyta­łam baner, skandowałam hasła i rozdawałam ulotki przechod­niom, po czym zostawiałam ogarnięcie wszystkiego sekretarzowi i w pośpiechu biegłam na metro, by dotrzeć na zajęcia na innej uczelni. Nie zostałam jeszcze zwolniona i wciąż się trzymałam.

Ale potem przewodniczący pożarł ośmiornicę.

I to nie jedną, ale dwie.

Jak to się stało? Otóż jak każdego ranka udałam się do namiotu, gdzie poza wonią alkoholu czekała na mnie niedojedzona zupka błyskawiczna, która stała na przenośnej kuchence gazowej i wydzielała kwaśny zapach. Poszłam do łazienki, by wylać bulion, i właśnie wracałam, myśląc, że pozostałe składniki wyrzucę później, ale grupa ludzi w czarnych garniturach zagrodziła mi drogę.

Z początku myślałam, że uczelnia przysłała tu swoich pracowników, by rozebrali namioty, dlatego wyjęłam telefon. Ustalono wcześniej, że w razie takiej ewentualności nie będziemy walczyć, przewodniczący zwolni miejsce, a postronni uczestnicy nagrają zaj­ście kamerą. Jednak wbrew moim przypuszczeniom oni nie byli za­interesowani namiotem. Razem z rozczochranym przewodniczącym, który jak nic dopiero co się obudził i zdążył tylko wsunąć klapki na bose stopy, zostaliśmy wywiezieni czarnym autem do ciemnego, zupełnie nam nieznanego budynku. Mężczyzna jak zawsze cuchnął alkoholem, przez co dopadły mnie mdłości.

Gdy dotarliśmy na miejsce, za sprawą odoru wydzielanego przez przewodniczącego zdążyłam już dawno zapomnieć, co zrobiłam z garnkiem, gdzie znalazły się resztki ośmiornicy. Czy nie odstawiłam go przypadkiem na podłogę? A może odniosłam go do namiotu, zanim mnie zabrali? Za nic nie mogłam sobie przypomnieć, a zawroty głowy sprawiały, że zbierało mi się na wymioty. Zastanawiałam się nawet, czy zwyczajnie nie puścić pawia i rzucić się w stronę porywaczy, by poszli się gonić, jednak powstrzymałam się z myślą o własnej godności i zachowaniu dobrego imienia.

W każdym razie garnek powinien być gdzieś w pobliżu namiotów. O ile resztki gotowanych ośmiornic nie ożyły i nie postanowiły uciec, ludzie w czarnych garniturach powinni w mgnieniu oka je znaleźć.

Z tą myślą wpatrywałam się tępo w przewodniczącego, siedząc razem z nim w pomieszczeniu bez okien. Burczenie dobiegające z jego trzewi raz jeszcze rozniosło się echem po wnętrzu.

– Ta żylasta była przynajmniej świeża i nieźle smakowała – mamrotał.

Kiedy tak piszę, można odnieść wrażenie, że przewodniczący to niesamowicie żałosny człowiek, i muszę przyznać – często zachowywał się w taki sposób, że trudno byłoby temu zaprzeczyć. Nie znaczy to jednak, że zawsze tak było. Od lat udzielał się w związkach, miał duże doświadczenie w protestach, był twardy, potrafił trzeźwo myśleć i podchodził do sprawy z pełnym zapałem, co sprawiło, że już przy pierwszym spotkaniu wzbudził we mnie zaufanie.

Podstawą wojny jest odróżnienie wrogów od sojuszników i w tej kwestii nie było wątpliwości, że stoimy po tej samej stronie. Kiedy skarżyłam się na absurdalne traktowanie przez władze uczelni albo gdy podczas pracy wykładowczyni spotykała mnie jakaś nieprzyjemność, zawsze wysłuchiwał moich słów i z wyczuciem dzielił się szczerymi spostrzeżeniami. Z tego powodu stosowałam się do większości jego rad i zjawiałam się tam, gdzie mnie wezwał. Uczelnia, w której pracowałam, nie miała własnej filii, więc przynależałam bezpośrednio do głównej siedziby związku. Można zatem powiedzieć, że przewodniczący był zaraz nade mną. To właśnie z nim utożsamiałam tę grupę. Kiedy więc rozpoczął się strajk okupacyjny, a on poprosił, bym przychodziła z samego rana, od razu się zgodziłam.

Moim głównym zadaniem było sprzątanie pustych butelek i wietrzenie namiotu, by wyzbyć się smrodu alkoholu. Kiedy ja lub sekretarz budziliśmy przewodniczącego, wstawał i chwiejnym krokiem szedł się umyć, po czym wracał z wyraźnym zmęczeniem na twarzy, by uczestniczyć w demonstracjach, a gdy musiałam się już zbierać na zajęcia, znikał gdzieś, udając się na śniadanie. Każdego ranka ogarniała mnie obawa, że jeśli dalej będzie przepijał kolejne noce, zostanie zabrany przez karetkę, nim uda się osiągnąć porozumienie. Gdy jednak zaglądałam na miejsce po południu, człowiek, który po przebudzeniu wyglądał tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha, po posiłku niespodziewanie odżywał i dzielił się ze mną różnymi opowieściami.

Należałam do związku nauczycieli akademickich, więc członkami naszego zgrupowania byli przede wszystkim wykładowcy. Był nim również przewodniczący, dlatego metoda prowadzenia przez niego dialogu przypominała wykład. Kiedy zapytałam, dlaczego u nas mówi się o filiach, skoro inne związki nazywają je oddziałami, wysłuchałam dwugodzinnej pogadanki przedstawiającej historię naszego zrzeszenia. Gdy już skończył, raz jeszcze zadałam pytanie, na które nie doczekałam się odpowiedzi:

– No dobrze, ale dlaczego mówimy o filiach?

– Sam nie wiem – rzucił, by po chwili namysłu dodać: – Może dlatego, że nie ma nas zbyt wielu?

To prawda. Byliśmy małą grupą. Musiał mieć rację.

Nie żałowałam jednak, że poświęciłam dwie godziny na wysłuchanie jego wykładu, by poznać tę prostą odpowiedź. Mimo wciąż wyczuwalnego zapachu alkoholu przewodniczący, zaprawiony w boju, maszerował z zapałem i wymachiwał banerem, jak należy. Był wspaniałym człowiekiem o imponującej sylwetce, donośnym głosie i zapadającej w pamięć aparycji. Poza tym przyniósł do namiotu kuchenkę gazową, na której gotował herbatę, kakao czy zupki błyskawiczne dla demonstrujących towarzyszy, a w upalne dni kupował nam lody na patyku lub chłodny deser bingsu ze słodką fasolą. W międzyczasie opowiadał różne anegdoty dotyczące związku, dzielił się również historiami na temat własnego życia i protestów. Był niezwykle ciepły i bezpośredni w stosunku do tych, którzy stali po jego stronie, a spędzając z nim czas, odnosiłam wrażenie, że przemieniam się w uczennicę pozostającą pod okiem troskliwego nauczyciela. Takiego, który podczas zajęć za dużo mówi czy zabiera przerwy, ale darzy swoich podopiecznych szczerą sympatią.

A potem pojawiła się ośmiornica.

Gdy wreszcie wypuścili nas z ciemnego budynku i pozwolili wrócić do obozu, był już późny wieczór. Na miejscu nie zastaliśmy nikogo, a namiot został wywrócony do góry nogami. Po ziemi walały się nasz sprzęt i inne przedmioty, lecz nigdzie nie było śladu kuchenki gazowej i garnka.

– Czemu zabrali kuchenkę? Co za skurwiele… – zdenerwował się przewodniczący.

Uważałam jednak, że był to teraz najmniejszy problem.

– Będę musiała umówić się na odrabianie… – wymamrotałam, wpatrując się tępo w wywrócony namiot.

Tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że powiedziałam te słowa na głos. Przez to, że zostaliśmy uwięzieni w tamtym budynku, cały dzień nie byłam w stanie przeprowadzić zajęć. Nie miałam nawet jak ich odwołać i zaproponować studentom innego terminu. Po raz pierwszy w życiu opuściłam wykłady bez wcześniejszej zapowiedzi. Nie wyjaśniłam uczniom, co się dzieje, i nie ustaliłam, kiedy je odrobimy. Gdy to do mnie dotarło, zaczęłam się złościć.

– Kim, do cholery, byli ci ludzie? – podniosłam nieco głos i nieśmiało dałam upust wściekłości. – Nie wypadało się przedstawić i zarysować sytuacji, kiedy zabierali nas siłą? Nie mamy już przecież dyktatury wojskowej… Kto to widział, aresztować ludzi ot tak i przetrzymywać ich wedle własnego widzimisię?

Na myśl, że z powodu nieprzeprowadzonych bez zapowiedzi zajęć moja ocena spadnie i w następnym semestrze pewnie pożegnam się z pracą, ogarnął mnie jeszcze większy gniew. Czy będę musiała wówczas odwołać się od decyzji? Tylko czym miałabym to uargumentować? Nie pojawiłam się na wykładzie z powodu ośmiornicy? Której zresztą sama nie zjadłam? W przypadku spóźnienia metra można było otrzymać zaświadczenie od przewoźnika, ale czy ludzie w czarnych garniturach potwierdzą na papierze zatrzymanie i przesłuchanie? Zresztą miałabym powiedzieć, że zatrzymano mnie przez ośmiornicę?

– Nie sądzę, by byli z policji… – mruknął niewyraźnie przewodniczący, jakby sam do siebie. – Funkcjonariusze pewnie by się wylegitymowali. Wyglądali raczej jak z wywiadu…

– Wywiad? – powtórzyłam skonsternowana. – Ma pan na myśli Państwową Agencję Wywiadowczą?

Myślałam, że ubrani na czarno agenci wpadają bez zapowiedzi i zabierają ludzi jedynie w filmach. Tylko co jakaś ośmiornica ma wspólnego z bezpieczeństwem narodowym? Jak cenne musiało być to stworzenie, które przewodniczący postanowił ugotować i zjeść?

On jednak zdążył już wyjąć telefon i zadzwonić do sekretarza. Rozmawiał z nim wzburzony. Nie mając innego wyjścia, zostawiłam go i poszłam sprzątnąć namiot. Nie byłam w stanie sama go podnieść, więc doszłam do wniosku, że muszę poczekać, aż zjawi się sekretarz i zrobi to wspólnie z innymi wykładowcami, a sama przykucnęłam i zaczęłam zbierać porozrzucane wokół rzeczy.

Coś dotknęło moich pleców.

– I co, sekretarz przyjedzie? – spytałam, spoglądając za siebie. Sądziłam, że to przewodniczący.

– Poddajcie. Się. Ziemianie.

Słowa te wypowiedziała ośmiornica. Zdaję sobie sprawę, że na logikę nie ma to większego sensu, jednak w tamtej chwili byłam przekonana, że słyszę gadające morskie stworzenie. Jedno­cześnie naszła mnie oczywiście myśl, że tracę rozum. Nawet w snach nie podejrzewałam, że kiedykolwiek ujrzę ogromną, wypełniającą cały uniwersytecki korytarz ośmiornicę, która zacznie do mnie mówić, sunąc przed siebie na pełnych przyssawek mackach.

– Poddajcie. Się. Ziemianie – powtórzyła.

W tym samym momencie jej nieskazitelnie biała, sprawiająca wrażenie miękkiej głowa wyrastająca pośrodku ogromnego cielska zaczęła z wolna się obracać. Ogromne czarne oko omiotło wzrokiem wszystko wokół. Drgało niespiesznie, próbując złapać ostrość, po czym spojrzało wprost na mnie.

– Poddajcie. Się. Ziemianie.

Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Tak to już jest, gdy człowiek doświadcza takiego szoku, że popada w szaleństwo. Korytarz przepełniał trudny do zniesienia rybi smród, a pojedyncze czarne ślepie, które przesuwało się powoli po gładkim, białym łbie i znów wyostrzało wzrok, gdy znalazłam się w jego zasięgu, wyglądało tak groteskowo, że sama już nie wiedziałam, czy się śmiać, czy zwymiotować. Kiedy więc tak patrzyłam na ośmiornicę, na przemian chichocząc i walcząc z mdłościami, mięczak zaczął wypowiadać swoją kwestię po raz czwarty:

– Poddajcie. Się. Zie…

W tym momencie na korytarzu rozległ się głuchy dźwięk, który zdołał do mnie dotrzeć, przebiwszy się przez morski smród. Oko ośmiornicy ponownie się poruszyło. Zaraz potem stworzenie upadło. Mówiąc dokładniej: uniesiony sztywno łeb zapadł się, lądując między mackami, których zdawało się zresztą jakoś dziwnie dużo.

– Sporo ma do powiedzenia ta ośmiornica – rzucił przewod­ni­czący, podnosząc z podłogi telefon. Spojrzał na niego i zacmokał z niezadowoleniem, widząc liczne pęknięcia na wyświetlaczu. – Umowa nie dobiegła jeszcze końca… Ale udało mi się złapać porządny okaz. – Schował urządzenie do kieszeni spodni, po czym spojrzał na mnie i jakby nic się nie wydarzyło, spytał: – Lubisz gotowaną ośmiornicę?

– Słucham? – wykrztusiłam, powstrzymując mdłości. Z ust nie schodził mi uśmiech oszołomienia.

Przewodniczący nawet mnie nie słuchał i już zabrał się do rozbierania tej wielkiej istoty.

– Zobaczmy… Wystarczy wykręcić łeb… usunąć kieszonkę z atramentem… Nie ma tu gdzieś może nożyczek? O, tam je widzę. Podaj mi je, proszę.

Wciąż w szoku, ruszyłam we wskazanym przez niego kierunku i chwyciłam ostry przedmiot. Mężczyzna wykręcił głowę stworzenia, które straciło przytomność po uderzeniu telefonem, a następnie naciął ją nożyczkami i zaczął wyciągać wnętrzności. Uszkodził przy tym kieszonkę z atramentem, co doprowadziło do wycieku ogromnej ilości czarnego płynu. Przewodniczący w ogóle się tym nie przejmował. Kontynuował rozbieranie stworzenia na części, mrucząc coś do siebie w podekscytowaniu:

– Później się to posprząta… No dobra, wyjmę resztę… A teraz wystarczy ją umyć… – Nagle uniósł głowę i zwrócił się do mnie: – Trzeba będzie ją opłukać przed usunięciem oka i zęba. Mogłabyś mi pomóc?

Wpatrywałam się w niego bez emocji.

– Jest za duża, żebym poradził sobie sam.

Przewodniczący wyjaśnił spokojnym tonem, że ogłuszanie i ćwiartowanie ogromnych ośmiornic pojawiających się na szkolnym korytarzu to dla niego codzienność.

– Jeśli pomożesz mi ją zanieść do łazienki, umyję mięso, pokroję na odpowiednie kawałki i sparzę. Idealnie nada się na kolację. Wystarczy poprosić sekretarza, żeby załatwił kuchenkę…

– Będzie pan to jadł? – spytałam, wpatrując się w bezwładne macki wielkiego stworzenia, które apelowało do Ziemian, by się poddali. – Naprawdę?

– Zdajesz sobie sprawę, jak trudno upolować tak wielki okaz? – rzucił. – Dobra, chwyć i pomóż mi ją dźwignąć. Trzy cztery.

Bez zastanowienia wykonałam jego polecenie i chwyciłam odnóża. Wyciekający z istoty atrament zalewał korytarz. Wzdrygnęłam się i odsunęłam na bok, przerażona myślą, że śmierdząca morzem czarna ciecz mogłaby ochlapać mi stopy. Mój towarzysz nic sobie z tego nie robił i kroczył w stronę łazienki. Podążałam za nim bezmyślnie, lecz nagle dostrzegłam w tuszu coś błyszczącego.

– Niech pan poczeka – zwróciłam się pełnym ekscytacji gło­sem do mężczyzny, który szedł przodem, trzymając głowę stwo­rzenia. – Coś tu jest.

Odłożyłam macki na podłogę. Ostrożnie zanurzyłam palec w atramencie. Tak jak myślałam, był niepokojąco lepki, ale cieplejszy, niż mogłabym podejrzewać. Chciałabym o tym zapomnieć, lecz to uczucie do dziś czasem do mnie powraca. Mieniący się obiekt był twardy.

– Co to? – spytałam, podnosząc niezidentyfikowany przedmiot zanurzony w płynie.

– Proszę to zostawić – rozkazał cicho ktoś za nami. Gdzieś już wcześniej słyszałam ten głos.

Spojrzałam do tyłu. Mężczyzna w garniturze wykonał brodą gest wskazujący na mnie.

– Proszę to zostawić i się odsunąć.

Przewodniczący, ja i ośmiornica zostaliśmy otoczeni przez ludzi w czarnych uniformach. Mój towarzysz odłożył stworzenie z rozczarowaniem widocznym na twarzy. Ja również umieściłam błyszczący obiekt z powrotem w atramencie i ostrożnie się oddaliłam.

– Idziemy – powiedziała osoba, która tego ranka po zabraniu mi okularów i umieszczeniu nas w sali przesłuchań wyglądała jak niewyraźna, ciemna masa. Spoglądała na przemian to na przewodniczącego, to na mnie.

– Znowu? – zaprotestowałam niepewnie.

Ciemna postać bez słowa skinęła głową. Dałam za wygraną i ruszyłam za nią.

Przewodniczący również podążył za ludźmi w czarnych garniturach, lecz po kilku krokach przystanął i z żalem spojrzał na pozostawioną w tyle ośmiornicę, jakby chciał jej coś powiedzieć. Przyjrzał się otaczającym ją osobom i zagryzł zęby, po czym niechętnie wrócił do marszu. Ponownie wsadzono nas do czarnego auta, ale tym razem o mdłości przyprawił mnie rybi zapach, którym przesiąkły ręce mojego kompana.

Nie ma sensu rozpisywać się o tym, co wydarzyło się później. Aż do świtu trzymano nas w sali przesłuchań. Człowiek w czarnym garniturze raz jeszcze prowadził z przewodniczącym bezowocną rozmowę, polegającą na powtarzaniu bez końca tych samych pytań, a ja musiałam przyglądać się temu w milczeniu. Przesłuchujący za nic nie zamierzał uwierzyć mężczyźnie zarzekającemu się, że nie wie, czym było to wielkie stworzenie i skąd się wzięło, ale mimo to zamierzał je ugotować i zjeść. Ja sama musiałam ze sto razy tłumaczyć, że nie mam pojęcia, do czego służy ten błyszczący, twardy przedmiot, który znalazłam w atramencie. W kółko powtarzałam, że przewodniczący rozciął głowę ośmiornicy, uszkadzając przy tym kieszonkę z płynem, a ja zauważyłam tę mieniącą się rzecz przypadkiem, gdy akurat nieśliśmy truchło do łazienki, by je umyć.