Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przychodzi w życiu taki moment, że jesteśmy na tyle duzi, aby założyć tornister na plecy i ruszyć na podbój świata. A potem przez lata słyszymy, jak ważna jest edukacja, ukończenie szkoły średniej, wyższej. Ale my, w Europie, nie zawsze doceniamy to, że możemy się uczyć, że powszechna edukacja jest bezpłatna, a współczesna młodzież ma do dyspozycji wiele narzędzi ułatwiających zdobywanie wiedzy. Nie wszędzie tak jest.
Pod niebem Kenii. Szkoła to powieść poruszająca problemy edukacji w Ngomeni, małej kenijskiej wiosce położonej z dala od dużych miast. Marta i Jerzy odkrywają, że tutejsza szkoła pomału zamiera, nauczyciele w większości odeszli, bo nie miał kto płacić im pensji, a rodzice zmuszeni byli wysłać swoje starsze dzieci do innych placówek, oddalonych od wioski o kilka kilometrów. W Ngomeni uczą się jeszcze dzieci w wieku trzech i czterech lat. Kiedy Marta się dowiaduje, że te maluszki również będą musiały chodzić do szkoły przez busz albo rodzice w ogóle zrezygnują z ich edukacji, postanawia zrobić wszystko, aby placówka w wiosce dalej funkcjonowała. Wkrótce jednak Marta i Jerzy przekonują się, że ratowanie szkoły w Ngomeni nie jest takie proste.
Czy zdołają ocalić szkołę? Czy uda im się uchronić maluchy przed codziennym, wyczerpującym marszem do odległej placówki, po ciemku i na bosaka?
Tego, drogi Czytelniku, dowiesz się, biorąc do ręki tę książkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja:
Iwona Winiarska
Korekta:
Aleksandra Kornacka
Skład, łamanie i przygotowanie do druku:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki:
Ewelina Pawłowska
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji jest zabronione i powoduje naruszenie praw autorskich. Książka ani żadna inna jej część nie może być przedrukowywana ani w inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptyczne, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
ADVIM Wydawnictwo
Wrocław 2025
ISBN 978-83-969028-7-0
Dzisiaj znowu chłopiec w podartym podkoszulku i mocno zniszczonych krótkich spodenkach stał boso wśród ciernistych krzewów i spoglądał na dzieci, które właśnie wchodziły na moje zajęcia. Miał na oko osiem, może dziewięć lat.
– Marta, fajnie, że mamy ławki, teraz wszyscy możemy przy nich usiąść i nie musimy rozkładać zeszytów na podłodze.
– No, to było bardzo niewygodne – powiedział Calebu.
W ubiegłym tygodniu dojechały wszystkie stoliki, niepomalowane, bo stolarz zażądał zbyt wysokiej zapłaty. Po rozmowie z nowym dyrektorem (zmienił się wraz z nadejściem kolejnego roku szkolnego – pani Sharon odeszła, zastąpił ją pan Lorenc) zdecydowałam się kupić farbę i z pomocą chętnych rodziców sami dokończyliśmy pracę. Kiedy ustawiliśmy ławki, łzy radości popłynęły nie tylko mnie, ale również rodzicom, paniom nauczycielkom i dzieciom. Pomieszczenia stały się stuprocentowymi szkolnymi salami.
– Tak, teraz mamy takie prawdziwe klasy, a ja bardzo się cieszę, że nowe ławki wam się podobają.
Kiedy zamykałam drzwi, chłopiec wciąż stał w krzakach. Przypomniałam sobie, że widziałam go już jakieś trzy tygodnie temu.
– Priscilla, mogę cię prosić?
Dziewczynka wyszła wraz ze mną na zewnątrz. Chłopiec właśnie odchodził.
– Możesz mi powiedzieć, kto to jest?
– A, to Modi.
– Aha. Czy on chodzi z wami do szkoły?
– Nie. Jego mama nie ma pieniędzy, oni mieszkają daleko, w dolinie. Nikt ich nie lubi.
Kiedy dziewczynka to powiedziała, zrobiło mi się gorąco, ten chłopiec wyglądał tak niewinnie.
– On nie ma taty – dodała Priscilla.
– Rozumiem. Dziękuję ci, wracajmy do klasy.
W środku panowało zamieszanie, dzieci kłóciły się, kto ma siedzieć w pierwszych ławkach. Chłopcy szarpali się z dziewczynkami.
– Moi drodzy, proszę o ciszę. Justin, co mówiłam na temat popychania dziewczynek?
– No tak, wiem, że nie wolno ich szarpać, ale Sabina sama zaczęła.
– Bo ja pierwsza zajęłam to miejsce.
– Kochani, dzisiaj ja usadzę was wszystkich tak, abyście sobie nawzajem nie przeszkadzali. Teraz proszę, abyście wyszli na środek. Ci, którzy są wysocy, muszą usiąść w ostatnich rzędach, niscy z przodu, tym sposobem nie będziecie sobie nawzajem zasłaniać tablicy i komputera. Czy to jest jasne?
– No to ja idę na koniec, bo jestem najwyższy – powiedział Justin.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Ja bym chciał siedzieć z Justinem, ale jestem niższy od niego – odezwał się Calebu.
No tak, zapomniałam, że oni się przyjaźnią.
– Słuchajcie, chodzi głównie o to, aby najmłodsze dzieci, które są mniejsze, nie tłoczyły się z tyłu, bo nie będą nic widziały. Ty, Calebu, nie jesteś dużo niższy od swojego przyjaciela i możesz usiąść razem z nim.
Dzieci szybko załapały, o czym mówię, podobierały się w pary i pozajmowały miejsca. Kiedy już wszyscy umościli się w nowych ławkach, nikt nikomu nie zasłaniał. Kiedy te maluchy dokładnie wiedzą, o co chodzi, czego od nich oczekuję, potrafią się same zorganizować. Naprawdę są inteligentne.
Moi uczniowie byli tak rozkojarzeni, że w żaden sposób nie mogłam sobie z nimi poradzić. Do tego wciąż myślałam o Modim. Zerkałam w okno, mając nadzieję, że chłopiec wciąż stoi w zaroślach niedaleko szkoły. Muszę koniecznie bliżej go poznać.
– Na dzisiaj kończymy zajęcia.
Dzieci szybko poskładały pomoce do pudełek i zaczęły odsuwać ławki pod ściany.
– Stop, dlaczego je przestawiacie?
– Zawsze tak robimy, jak kończymy lekcje – odpowiedział Justin.
– Posłuchajcie, ławki muszą stać przodem do tablicy, tak abyście mogli z łatwością czytać to, co piszę. I nie trzeba ich odstawiać na bok. Umówmy się, że już zawsze będą stały tak, jak dzisiaj.
Stoliki wróciły na swoje miejsca. Muszę porozmawiać z nauczycielkami – co to za system? Po co przesuwać ławki po zajęciach? Przecież to nielogiczne. Pożegnałam się z dziećmi i poszłam na wzgórze.
*
Nikt nic nie wie o prądzie, a w dodatku piaszczysta droga do Ngomeni jest coraz bardziej dziurawa. Ciężarówki wożące piasek zupełnie nie mają litości i tylko pogłębiają wyrwy. Dlaczego nikt z bazy San Marco nie jest zainteresowany utwardzeniem tej drogi? Myślę, że w porze deszczowej nie damy rady tędy jeździć. Boję się, że nawet jeśli zakończymy budowę, nie będziemy mogli tu zamieszkać.
Może Jerzy miał rację, trzeba było kupić dom w Kilimandogo? Takie myśli nachodzą mnie coraz częściej, zwłaszcza po tym, jak w ubiegłym roku obydwoje z Jerzym wylądowaliśmy w szpitalu. W Malindi wszystko mamy pod nosem. Nie mogę sobie nawet wyobrazić dwugodzinnej jazdy po ciemku z Ngomeni do szpitala, do miasta.
*
Kiedy dopadł mnie niesamowity ból w okolicy mostka, po prostu wyłam. Dziesięć minut jazdy do szpitala Afia to była dla mnie wieczność. Niby wiedzieliśmy, że to nie ma nic wspólnego z sercem, bo kilka miesięcy wcześniej miałam już taki atak i okazał się on refluksem, ból przypomina jednak ten zawałowy. Był ogromny, a ja w dodatku miałam ciśnienie dwieście dwadzieścia na sto dwadzieścia. Kiedy dotarliśmy na miejsce, podano mi szybko lek na zbicie ciśnienia, a doktor zasugerował, abym została w szpitalu. Oczywiście się nie zgodziłam, przepisał mi więc Maalox, paracetamol, jeszcze jakiś zestaw tabletek i mogliśmy wrócić do domu. Na odchodne młody lekarz powiedział:
– I tak do nas wrócicie.
– Prorok, cholera, czy co? – mruknął Jerzy.
*
Leki nie pomogły, leżałam na podłodze i znów wyłam. Cóż było robić, pojechaliśmy z powrotem do szpitala. Doktor przywitał nas z dość dziwnym uśmiechem, zaprosił do gabinetu i poprosił o pokazanie leków, które mi przepisał. Oczywiście ich nie mieliśmy, Jerzy musiał wrócić do domu, a ja położyłam się na krzesłach w korytarzu, obok gabinetu lekarza. Ból znowu zaczął narastać, podrygiwałam na tym legowisku jak pajac na sznurku, poty oblewały mnie jak woda z wiadra w śmigus-dyngus, zaczęłam wołać o pomoc. Ja chyba jestem strasznie wrażliwa na ból. Oczywiście nikt do mnie nie wyszedł, zwlokłam się więc z tych krzeseł i na czworakach weszłam do gabinetu. Pan doktor jak gdyby nigdy nic siedział przy biurku z włączonym telefonem i coś oglądał. Opierając się o krzesło, które stało przy biurku, uniosłam się na drżących rękach i jak nie ryknę niczym lew, prosto w twarz doktorka:
– Pomocy!!!
Spojrzał na mnie łaskawie i wskazał kozetkę pod oknem, na której miałam się położyć. „No kretyn” – pomyślałam. – „Nie mogę się na czterech łapach utrzymać, bo mną rzuca na wszystkie strony, a on każe mi się położyć na wysokiej kozetce”.
Na szczęście w tym momencie do gabinetu wszedł Jerzy, pomógł mi wstać.
– Matko, czemu ty jesteś taka mokra?
– Zsikałam się – odpowiedziałam, zaciskając zęby z wściekłości.
– Pod pachami?
– Nie denerwuj mnie bardziej, połóż mnie na tej kozetce, a ten pseudolekarz niech się mną zajmie!!! – krzyczałam.
– No dobrze, już dobrze – powiedział nieco przyciszonym głosem Jerzy.
Podniósł mnie z podłogi, dowlekliśmy się razem do łóżka i w tym momencie zebrało mi się na wymioty. Pan doktor w ostatniej chwili podstawił mi kosz na śmieci, abym mogła opróżnić do niego zawartość żołądka.
– Umrę tu na pewno, gdzieś ty mnie wywiózł? – paplałam, sama nie wiedząc co.
Doktorek się mną nie zajął, ale przysłał pielęgniarkę. Kobieta spojrzała na mnie ze współczuciem, zmierzyła mi temperaturę i aż jęknęła.
– Trzydzieści dziewięć i dziewięć kresek – powiedziała, kierując wzrok na lekarza.
– Cholera, wiedziałam, że to moje ostatnie godziny, na pewno umieram – jęczałam na kozetce.
– Kochanie, nie umierasz – zapewniał mnie Jerzy. – Jesteś tylko bardzo chora, ale zaraz na pewno ci pomogą, w końcu jesteśmy w szpitalu.
Pani pielęgniarka przygotowała się do pobrania mi krwi. Czułam się tak fatalnie, że nawet nie protestowałam, kiedy zbliżyła się z gigantyczną strzykawką, na końcu której tkwiła długa igła.
– Jerzy, która godzina?
– Po dwudziestej trzeciej.
– Rany Julek, praktycznie od osiemnastej zwijam się z bólu. Poprzedni atak refluksu minął mi po około dwóch godzinach. Czyli to nie może być to samo, Boże, na pewno mam raka! Skurczybyk siedział cicho, a teraz nagle mu się przypomniało, że powinien o sobie dać znać.
– Marta, przestań bzdury opowiadać.
– Jakie bzdury? Nie ciebie boli, a mnie. Powiedz im, żeby podali mi morfinę, ponoć tylko ona uśmierza taki ból.
– Marta, uspokój się, co ty bredzisz? – Jerzy pomału tracił do mnie cierpliwość.
Pielęgniarka pobrała mi krew, a potem doktorek wszedł do gabinetu z rękami w kieszeniach białego fartucha i zakomunikował, że muszę zostać na oddziale. Tym razem nie odważyłam się zaprotestować.
– Na jakiej sali chcesz leżeć? – zapytał Jerzy.
– Jak to na jakiej?! Szpitalnej – odpowiedziałam.
– Nie to miałem na myśli. Chcesz izolatkę?
– Skąd mogę wiedzieć, co miałeś na myśli? No jasne, że chcę izolatkę, wolę nie budzić pozostałych osób na sali, jak się będę drzeć.
– Kochanie, zaraz na pewno ci pomogą. Nie denerwuj się tak.
Guzik prawda, wcale się nie spieszyli, aby mi ulżyć w bólu. Wprawdzie przemiła pielęgniarka muzułmanka zawiozła mnie windą – na wózku – na pierwsze piętro, ułożyła na łóżku, pogłaskała po głowie i powiedziała, że wszystko będzie dobrze, ale ja i tak czułam się fatalnie. Jerzy trzymał mnie za rękę. Ból jakby ustał, ale pot oblewał mnie cały czas, a łóżko telepało się razem ze mną. Ponieważ i tak musimy czekać na wyniki, stwierdziłam, że już nic tu po nim, niech jedzie do domu.
Nie wiem, jak długo leżałam w pozycji embrionalnej, kiedy wszedł pan doktorek. „On chyba nigdy nie wyjmuje tych rąk z kieszeni” – pomyślałam.
– Ble, ble, ble… ma pani malarię – powiedział.
Matko kochana, nie rozumiem, co mówi, jedyne słowo, które kojarzę, to malaria. Teraz na pewno umrę, przecież malaria to śmiertelna choroba. Dlaczego Jerzy nie czekał tutaj ze mną? On więcej rozumie z tego angielskiego. „Bo kazałaś mu jechać do domu, idiotko”.
Wiedziałam, czym jest malaria, to choroba krajów tropikalnych. Wprawdzie szczepionka dla dzieci do lat pięciu jest już w fazie testów, ale oficjalnie WHO jeszcze jej nie zatwierdziło. To właśnie ta grupa jest najbardziej narażona i to te dzieci zawyżają statystki umieralności. Słabiutkie, niedożywione organizmy nie potrafią się bronić. Wioski w buszu pozbawione są dostępu do opieki medycznej, a rodzice do informacji, że leki na malarię w szpitalach są za darmo. Dlatego kiedy dziecko zachoruje, najczęściej oddają je w ręce Boga, tłumacząc, że to on zdecyduje, czy dziecko będzie żyło, czy też umrze. Mają powiedzenie: Bóg tak chciał.
Weszła znowu ta miła muzułmanka. Pogłaskała mnie po ręce i powoli zaczęła tłumaczyć, co powiedział doktor, tak abym mogła zrozumieć:
– Nie bój się, podamy ci teraz kroplówkę na wzmocnienie i leki przeciwmalaryczne, za chwilę poczujesz się lepiej.
Leżałam pod tą kroplówką, po kilkunastu minutach drgawki jakby zaczęły ustępować. Wzięłam telefon do ręki, okazało się, że jest trzecia nad ranem. Dopiero teraz poczułam, że wpadam w objęcia Morfeusza.
*
Obudziłam się, kiedy mierzono mi temperaturę bezdotykowym termometrem. Jedna z pielęgniarek zdejmowała kroplówkę i zakładała drugą. Była piąta rano, czułam się całkiem dobrze.
– Przepraszam, że się tak zachowywałam – powiedziałam.
Kobiety się uśmiechnęły, powiedziały coś do siebie w giriama, a jedna z nich zwróciła się do mnie po angielsku:
– Nic nie szkodzi, bardzo źle się czułaś.
Kiedy o ósmej przyniesiono mi śniadanie, byłam już zupełnie zdrowa, myślałam, że zaraz będę mogła wyjść. Ale myliłam się, doktor z rękami w kieszeniach przyszedł i powiedział, że muszę leżeć jeszcze cały dzień, bo tak do końca to jeszcze zdrowa nie jestem. Nie protestowałam, wczorajszy wyjazd do domu skończył się dla mnie tragicznie.
Ale powód, dla którego musiałam pozostać w szpitalu, nie miał nic wspólnego z moim stanem zdrowia. Chodziło tylko o to, że moje ubezpieczenie nie obejmowało izolatki, musieliśmy zapłacić za nią gotówką i dlatego wydłużono mój pobyt o dobę. Po prostu chcieli na mnie więcej zarobić.
W ciągu dnia odwiedziła mnie doktor Nina, muzułmanka, która do tej pory zawsze nas przyjmowała w gabinecie, operowała Jerzemu łokieć. Pomału – z pomocą tłumacza w telefonie – powiedziała, że mam malarię, objawy tej choroby zbiegły się z atakiem refluksu i dlatego doktor z początku ich nie rozpoznał.
„Taaa… nie broń go” – pomyślałam. – „Siedział i oglądał film”.
Zapewniła mnie, że jutro będę mogła iść do domu.
Nawet się już nie złościłam. Całkiem dobre żarcie w tym szpitalu, mogę sobie tu poleżeć.
Tak, ten komfort, że szpitale, apteki, sklepy są blisko, jest nieoceniony, kiedy coś się dzieje. Ngomeni ze złotą plażą wygląda pięknie, ale jeśli potrzeba natychmiastowej pomocy, w Malindi jest jednak znacznie bezpieczniej. Kto wie, jakby się to skończyło, gdyby mi w porę nie zbili tego wysokiego ciśnienia. Strach pomyśleć.
*
– Jambo.
– Jambo – powiedziałam automatycznie, nie wiedząc nawet, komu odpowiadam. Spojrzałam w bok. Niedaleko mnie stał Modi.
Kiwnęłam ręką, aby do mnie podszedł. Chłopiec powolnym krokiem, ze spuszczoną głową, ruszył w moim kierunku.
– Jambo, jestem Marta – przedstawiłam się i wyciągnęłam do niego rękę.
Chłopiec lekko uścisnął moją dłoń.
– Mi chiamo Modi.
Ze zdziwienia otworzyłam usta, oczy niemal wyskoczyły mi z orbit.
– Znasz włoski?
– Tak.
– Ale skąd? – Moje zaskoczenie sięgało zenitu.
– Mama zna ten język, w domu rozmawiamy po włosku.
Przyjrzałam się lepiej chłopcu. Miał skórę jaśniejszą od dzieci, które przychodzą na moje zajęcia. Czyżby jego ojcem był muzungu?
– Modi, gdzie mieszkasz?
– Po drugiej stronie doliny, za wzgórzem, tam, gdzie będzie twój dom.
Szliśmy teraz obok siebie, chłopiec wciąż miał spuszczoną głowę, a ja ciągle nie mogłam uwierzyć, że rozmawiam z nim tak swobodnie.
– Modi, dlaczego nie przychodzisz w soboty na zajęcia ze mną?
– Mama mówi, że umiem mówić po włosku, więc nie muszę.
– A chodzisz do szkoły?
– Nie, mama mało zarabia i nie stać nas na opłacenie szkoły.
– A chciałbyś?
Chłopiec nic nie odpowiedział. Kiedy dotarliśmy już na wzgórze, chciałam się z nim pożegnać. Wtedy mnie zapytał:
– Marta, a ile trzeba zapłacić za twoje lekcje w soboty?
Zaskoczył mnie tym pytaniem, przez kilka sekund nie umiałam znaleźć w głowie włoskich słów.
– Nic nie trzeba płacić. Trzeba tylko przychodzić i już.
– W takim razie zapytam mamy, czy mogę.
– Zapytaj, mam nadzieję, że się zgodzi.
Chłopiec na odchodne pomachał mi ręką.
Spotkanie z Modim, chłopcem mówiącym po włosku, zrobiło na mnie duże wrażenie. Koniecznie muszę poznać jego mamę. Tym razem jednak nie przyznam się Jerzemu, że kogoś szukam w dolinie, bo pewnie mi zabroni.
Mam nadzieję, że Modi pokaże się na zajęciach w sobotę. Jego znajomość języka z pewnością ułatwiłaby mi komunikację z dziećmi, która wciąż kuleje. Wprawdzie moi mali studenci znają już wiele słówek i zwrotów, ale czasami nie możemy się dogadać, zwłaszcza kiedy chcę wyegzekwować jakieś zasady.
*
Bardzo się ucieszyłam, kiedy chłopiec w podartej podkoszulce wszedł do klasy z innymi dziećmi.
Ale co jest, do cholery? Gdzie są ławki? W klasie, w której zawsze miałam zajęcia, stały znowu tylko dwa sześciokątne stoliki i małe krzesełka.
– Co się stało z ławkami? – zapytałam.
– Pani Mary kazała je wstawić do lepianek – pospieszyła z odpowiedzią Puryti.
To niemożliwe. Ciekawe, dlaczego to zrobiła. Wygląda na to, że muszę przyjechać w tygodniu i porozmawiać z tymi nauczycielkami.
– No dobrze, kochani, ponieważ jest was tak dużo, musimy przynieść te ławki z powrotem do klasy.
Oczywiście dziewczynki poderwały się pierwsze i pobiegły do lepianek, które mieszczą się naprzeciwko budynku szkolnego. Miedzy nim a lepiankami, w których wcześniej odbywały się lekcje, jest duże boisko, ale piasek, w którym grzęzną stopy, bardzo utrudnia poruszanie się, nie mówiąc o bieganiu czy graniu w piłkę. Może kiedyś zrobimy tu utwardzoną nawierzchnię, chociaż bliskość wydm i ciągłe wiatry sprawiają, że to orka na ugorze, pewnie znowu nawieje piachu. Ale warto spróbować, bo to naprawdę duży, fajny plac, na którym można by urządzać zawody, zabawy z piłką czy skakankami. Musi być jakiś sposób, aby ograniczyć nieco napływ tego pyłu.
– Hej, chłopcy, proszę iść pomóc dziewczynkom. Przecież macie więcej siły niż one.
Kilku zerwało się i pobiegło. Patrzyłam na dzieci przez okno – ich chude nóżki i rączki świadczyły o tym, że są niedożywione, a mimo to miały w sobie tyle werwy, aby przytaszczyć drewniane stoliki.
W klasie jak zwykle było dużo piachu i śmieci. Zagoniłam Meridianę i Calebu do sprzątania, dziewczynka zamiatała, a chłopiec miał pozbierać papiery, płytki i kamienie do worka.
Teraz, kiedy już wszystko było przygotowane, rozdałam dzieciom po pajdzie chałki, a Sabina i Priscilla nalały im wody do kubków. Piekę coraz więcej chałek, bo też coraz więcej dzieci przychodzi na spotkania ze mną w soboty. Wiem, że to często nie chęć nauki ich tutaj przywodzi, tylko ten skromny posiłek.
Modi usadowił się na małym krzesełku, na końcu klasy.
– Dlaczego siedzisz tutaj sam? – zapytałam, kiedy podawałam mu chałkę.
– Bo tam nie ma dla mnie miejsca.
– Ależ jest. Chodź tutaj.
Posadziłam chłopca w pierwszej ławce, przeznaczonej dla mnie, na moje rzeczy, bo niestety nie mamy biurek. Nie był wysoki, nie zasłoni widoku pozostałym, a jego znajomość języka bardzo ułatwi nam porozumiewanie się.
Patrzyłam na dzieci, jak jedzą swoje śniadanie, ich małe dłonie chudziutkimi długimi paluszkami trzymały kawałki bułki jak coś, od czego zależy ich życie. Nikomu nie upadł na podłogę choćby okruszek. Chciałabym dla nich zrobić więcej, ale to nie takie proste, przecież nie mogę przyjeżdżać codziennie i karmić wszystkich dzieci w wiosce. Ich rodzice muszą się o nie zatroszczyć.
Kiedy zjedli, wzięliśmy się do pracy: młodsze dzieciaczki dostały kolorowanki, starsze przepisywały zwroty z tablicy. Obserwowałam ich zaangażowanie, tak mali, jak i duzi w skupieniu wykonywali swoje zadania.
– Marta, Marta, Susan zjada kredki.
Spojrzałam w stronę, z której dochodził głos.
Ojej, rzeczywiście, malutka dziewczynka miała buzię umorusaną niebieską kredką. Podeszłam, aby jej ją zabrać, a ona się rozpłakała. Chciałam ją wziąć na ręce, ale zaczęła mnie odpychać. Nie wiedziałam, co mam zrobić, w końcu Puryti podbiegła, przytuliła Susan i powiedziała do mnie, że mam się nie przejmować. Rozejrzałam się po klasie i zauważyłam inne maluchy, które śmiało obgryzały kredki świecowe. Pod wpływem gorąca zrobiły się miękkie, a to zachęciło dzieci do jedzenia ich. „Jak tym dzieciom musi brakować pożywienia” – pomyślałam.
Poprosiłam Modiego, aby przetłumaczył dzieciaczkom, że może je od tego rozboleć brzuszek. Chłopiec początkowo nie chciał nic powiedzieć, ale w końcu dał się przekonać, stanął przodem do klasy spuścił głowę i zaczął mówić. Zauważyłam, że dzieci, które właśnie gryzły kredki, gwałtownie wyciągnęły je z buzi i wrzuciły do pudełeczek. Modi, ciągle nie podnosząc głowy, usiadł na swoim miejscu.
Sytuacja opanowana.
Przeszłam po klasie, zerkając na stoliki, na każdym leżało po parę kolorowych ogryzków. Będę musiała kupić nowe, mam tylko nadzieję, że uczniowie przestaną je jeść, inaczej zbankrutuję.
Zawsze po zajęciach jestem bardzo zmęczona, a dzisiaj te przeżycia z płaczącą dziewczynką chyba jeszcze bardziej odebrały mi siły. Nie chcę, aby dzieci płakały na moich zajęciach, przecież one są takie wesołe, a ja naprawdę lubię sprawiać im radość.
– Kochani, na tę sobotę koniec, do zobaczenia w następnym tygodniu.
Nagle zrobił się niezły rwetes, uczniowie zaczęli szybko składać pomoce i wychodzić z klasy. Na posterunku zostały te same dziewczynki, co zawsze, Modi, który stanął pod oknem, i kliku chłopców.
Dzieci chwyciły ławki i zaczęły je wynosić z klasy. W pierwszej chwili chciałam zaprotestować, ale ostatecznie nic nie powiedziałam. W tygodniu przyjadę i zapytam Mary, o co chodzi z tymi stolikami.
Kiedy zanieśliśmy wszystkie pomoce do samochodu, dzieci rozpierzchły się niczym ziarnka piasku na wietrze.
– Marta, idziesz na wzgórze? – zapytał Modi.
Wprawdzie mi się nie chciało, miałam zaczekać na Jerzego przy samochodzie, ale coś mi mówiło, że chłopiec chce ze mną porozmawiać.
– Tak, idę, a co? Chcesz mi towarzyszyć? – zapytałam.
– Ja też idę w tamtą stronę. A może chciałabyś poznać moją mamę? Ona dzisiaj nie pracuje, jest w domu.
– Oczywiście, skoro mnie zapraszasz, chętnie pójdę z tobą do twojej mamy.
Szliśmy obok siebie, widziałam, że chłopiec się ucieszył. Teraz dopiero skojarzyłam, że z Modim nikt nie rozmawia, żadne z dzieci nawet nie zbliża się do niego. Ciekawe, dlaczego Priscilla powiedziała, że jego nikt nie lubi. Jest przecież takim samym biednym chłopcem jak pozostali.
Muszę pojechać do Alakse, czyli lumpeksu w Malindi, i kupić dla niego jakieś koszulki. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy – kilka tygodni temu – miał na sobie to samo ubranie.
Podchodząc pod górę, trochę żałowałam, że się zgodziłam na te odwiedziny, było mi gorąco, czułam zmęczenie. Mam wrażenie, że tutaj jest o kilka stopni cieplej niż w Malindi. Kokosowy las jest piękny, smukłe, wysokie palmy dają cień, ale ma się wrażenie, że powietrze stoi w miejscu. Nawet jeśli wiatr porusza liśćmi palmowymi, to gdzieś wysoko nad nami, chłód nie dociera do podnóża tych majestatycznych drzew. W Kilimandogo za to jest dużo krzewów hibiskusów, bugenwilli i drzew liściastych takich jak neem czy akacje, które mają wiotkie gałęzie pełne zielonych liści i nawet lekki wiaterek powoduje, że upał staje się bardziej znośny.
– Marta, możemy iść tędy, będzie bliżej.
Modi wskazał mi ścieżkę wydeptaną wśród ciernistych krzewów.
– Dobrze – zgodziłam się, cieszyła mnie każda możliwość skrócenia naszego marszu, nawet o kilka metrów.
– Już niedaleko. Widzisz? Tam, w głębi to nasza chata.
„Matko, kiedyś to może była chata, ale teraz niewiele z niej zostało” – pomyślałam. Jedna ze ścian połatana liśćmi palmowymi, dach częściowo blaszany, częściowo makuti, drzwi z wielkimi szparami między deskami.
Podeszliśmy bliżej, wtedy zobaczyłam szczupłą kobietę kręcącą się obok chatki.
– Dzień dobry. Przepraszam, że przychodzę tak bez zaproszenia, ale Modi chciał, żebym cię poznała.
– Dzień dobry. Jestem Alice. – Kobieta podała mi rękę, głowę miała spuszczoną. W pierwszej chwili aż się wzdrygnęłam, miałam nadzieję, że tego nie zauważyła. Dłoń mamy Modiego była popękana, pełna blizn i zaschniętych ran. Uścisnęłam ją lekko.
– Przepraszam, pracuję w fabryce soli, ręce już dawno przestały mnie boleć, dlatego nie zwracam nawet uwagi na to, że tak okropnie wyglądają – powiedziała.
A więc zauważyła, że się waham, zanim się z nią przywitałam.
– Przepraszam, myślałam, że bardzo cię to boli – powiedziałam speszona.
– Kiedyś tak, ale teraz już się przyzwyczaiłam. Praca przy soli nie jest łatwa, ale cieszę się, że ją mam, to pozwala nam przeżyć. Proszę, usiądź. – Kobieta podsunęła mi czerwone plastikowe krzesło. – Dziękuję, że pozwoliłaś Modiemu przychodzić na zajęcia.
– Nie dziękuj, u mnie na lekcjach są wszystkie dzieci z wioski. Alice, dlaczego Modi nie chodzi do szkoły?
– Z prostej przyczyny, nie mam pieniędzy. Za państwową szkołę też trzeba płacić, poza tym należy kupić dziecku mundurek, buty, podstawowe przybory, a mnie ledwie starcza na ugali, herbatę, mchichę i czasami na pomidory.
Czułam, jak łzy zaczynają mi się gromadzić pod powiekami.
– Nie myśl sobie jednak, że narzekam. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy dostanę podwyżkę i wtedy Modi będzie mógł pójść do szkoły.
– To cudownie. Świetnie oboje mówicie po włosku.
– Tak, ojciec mojego syna jest Włochem, poza tym wcześniej miałam do czynienia z Włochami, pracowałam dla nich.
– A czemu zrezygnowałaś?
Kobieta spojrzała na mnie z zaciśniętymi ustami.
Chyba powiedziałam coś nie tak.
– Nie zrezygnowałam. Kiedy się okazało, że jestem w ciąży, było już widać brzuch, przegonili mnie.
– To niemożliwe, żeby pracodawcy się tak zachowywali! W dzisiejszych czasach? Przecież to nie dziewiętnasty wiek – powiedziałam oburzona.
Alice się uśmiechnęła.
– Marta, ja byłam prostytutką, z brzuchem nie byłam nic warta dla moich pracodawców.
Tchu mi zabrakło, aby cokolwiek powiedzieć, byłam oszołomiona. Teraz chyba rozumiem, dlaczego dzieci unikają Modiego. Ale swoją drogą to koszmar. Przecież w Kenii jest poligamia, często w jednej zagrodzie wychowują się dzieci, które mają różne matki i jednego ojca – to jest do przyjęcia, a dziewczyna z nieślubnym dzieckiem już nie? Co za hipokryzja.
Wiem, że w Kenii kwitnie nielegalna prostytucja, obserwuję mężczyzn w podeszłym wieku, z wielkimi brzuchami, kąpielówkami ledwie utrzymującymi się na genitaliach, którzy przytulają się na leżakach przy basenie z młodymi, zgrabnymi dziewczętami. Są uśmiechnięte, wpatrzone w swoich sponsorów jak w obrazek. Czy Alice też się tak zachowywała? Chyba nie chcę wiedzieć.
– Kiedy wróciłam do rodziców, przepędzili mnie, nie miałam się gdzie podziać. Znalazłam schronienie w opuszczonej lepiance i tak zostałam tutaj aż do porodu, jadłam to, co mi ktoś rzucił.
– A co z ojcem Modiego?
– Nie wiem, kto nim jest, spałam z wieloma.
– No dobrze, a nie mogłaś poprosić tych ludzi, dla których pracowałaś, o jakieś wsparcie?
– Marta, to nie byli biali, tylko Kenijczycy. Stręczyciele, którzy takich dziewcząt jak ja, a nawet młodszych, mają na pęczki. Stwierdzili, że mogłam się pozbyć problemu, kiedy był na to czas. Pewnie bym zresztą tak zrobiła, ale zorientowałam się za późno i znachorka, do której poszłam, nie chciała usunąć ciąży.
Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, nie miałam ochoty na dalszy ciąg tej opowieści. Przypomniałam sobie, jak jeden z naszych znajomych, Włoch, będąc u nas na kolacji, opowiadał, że kiedy tylko usiądzie w barze Rosada na plaży, od razu pojawia się Kenijczyk i proponuje mu panienkę do towarzystwa. Do wyboru: szczupła, gruba, nieletnia, wysoka, niska. Nie chciałam wtedy tego słuchać. On sam był oburzony, ale jego kolega codziennie wychodził do baru i wracał każdego wieczoru z inna kucharką. Tak je nazywał Giovani, który jakoby siedział wtedy na tarasie i czytał książki albo właśnie był u nas na pogaduchach. Myślę, że on też korzystał z usług prostytutek, ale był bardziej dyskretny.
„No cóż, dziewczyno, jak sobie pościeliłaś, tak teraz śpisz”. Pomyślałam o tych wszystkich dziewczętach, które widuję w Kilimandogo, żyjących chwilą. Czy one też tak skończą?
– Marta, poczęstowałabym cię herbatą, ale niestety się skończyła, a wypłatę dostanę dopiero w przyszłym tygodniu.
– Nic nie szkodzi, nie przejmuj się.
Miałam w torebce bidon z wodą, ale do tej pory go nie wyciągnęłam, bo miałam jej niewiele, a przecież nie mogłabym sama pić, kiedy Modi pewnie też był spragniony.
Żal mi było chłopca, ale chyba nie jego mamy. Chciała łatwego, kolorowego życia, nie myślała o konsekwencjach. Wydała na świat dziecko, które nigdy nie pozna swojego ojca i zawsze będzie się czuło wyalienowane ze swojego środowiska. Co za koszmar. Jeszcze raz zobaczyłam oczami wyobraźni piękne, smukłe dziewczęta, prężące lśniące ciała na basenie w Kilimandogo przed swoimi „tatusiami” czy nawet „dziadkami”. Alice pewnie też tak robiła, choć teraz jest bardzo zniszczona, jej twarz pokryła się zmarszczkami, brwi przerzedziły, oczy już dawno straciły blask. I te dłonie pełne ran. Starałam się wykrzesać z siebie chociażby odrobinę żalu nad jej losem, ale w tym momencie nie potrafiłam.
– Kochani, muszę już iść, pewnie mój mąż się denerwuje, nie poinformowałam go, że idę w odwiedziny.
Uścisnęłam Modiego, zaprosiłam go na zajęcia w sobotę i pożegnałam się z Alice, nie podając jej tym razem ręki. Wyszłam z ich obejścia i skierowałam się do samochodu. Szłam tą samą drogą, którą przemierzyliśmy z Modim. Czułam się bardzo nieswojo. W pewnym momencie coś poruszyło ciernistymi krzakami, aż się przestraszyłam. Byłam okrutnie zmęczona i jeśli nawet chciałabym przyspieszyć kroku, nie miałam na to siły. Po raz pierwszy czułam złość na Kenijczyków, nie współczułam im. Cały świat wie, że tam, gdzie jest bieda, rodzi się wiele patologii, zwłaszcza handel żywym towarem, czyli szeroko pojęta prostytucja. Dopóki jest popyt na te usługi, dopóty będzie podaż, a że młodego, zgrabnego towaru nie brakuje, stręczyciele pewnie zbijają kokosy.
Wreszcie zobaczyłam samochód, dowlokłam się do niego. Musiałam wyglądać okropnie, bo kobieta, która sprzedaje w małym sklepiku przy drodze, podeszła do mnie.
– Marta, źle się czujesz? – zapytała, chwytając mnie za ramię.
– Nie, nie. Jestem zmęczona, poza tym nie wzięłam ze sobą czapki, słońce chyba trochę za bardzo dało mi się we znaki – powiedziałam po polsku, nie chciało mi się wyciągać telefonu i używać tłumacza.
Do tego czułam pragnienie, a mój bidon od dawna był pusty.
– Masz wodę?
– Nie, nie mam wody, ale mam fantę.
– Dobrze, niech będzie. – Musiałam się czegoś napić.
Otworzyłam malutką butelkę, słodki, lepki i ciepły napój nie ugasił mojego pragnienia, a tylko go wzmógł. Jerzy, gdzie jesteś?
*
– Marta, Marta, co z tobą? Obudź się!
Otwierałam pomału oczy, czułam suchość w gardle. Zobaczyłam pochylonego nade mną Jerzego.