Pod niebem Kenii. Szkoła - Mariola Szydlik - ebook

Pod niebem Kenii. Szkoła ebook

Mariola Szydlik

0,0

Opis

Przychodzi w życiu taki moment, że jesteśmy na tyle duzi, aby założyć tornister na plecy i ruszyć na podbój świata. A potem przez lata słyszymy, jak ważna jest edukacja, ukończenie szkoły średniej, wyższej. Ale my, w Europie, nie zawsze doceniamy to, że możemy się uczyć, że powszechna edukacja jest bezpłatna, a współczesna młodzież ma do dyspozycji wiele narzędzi ułatwiających zdobywanie wiedzy. Nie wszędzie tak jest.

Pod niebem Kenii. Szkoła to powieść poruszająca problemy edukacji w Ngomeni, małej kenijskiej wiosce położonej z dala od dużych miast. Marta i Jerzy odkrywają, że tutejsza szkoła pomału zamiera, nauczyciele w większości odeszli, bo nie miał kto płacić im pensji, a rodzice zmuszeni byli wysłać swoje starsze dzieci do innych placówek, oddalonych od wioski o kilka kilometrów. W Ngomeni uczą się jeszcze dzieci w wieku trzech i czterech lat. Kiedy Marta się dowiaduje, że te maluszki również będą musiały chodzić do szkoły przez busz albo rodzice w ogóle zrezygnują z ich edukacji, postanawia zrobić wszystko, aby placówka w wiosce dalej funkcjonowała. Wkrótce jednak Marta i Jerzy przekonują się, że ratowanie szkoły w Ngomeni nie jest takie proste.

Czy zdołają ocalić szkołę? Czy uda im się uchronić maluchy przed codziennym, wyczerpującym marszem do odległej placówki, po ciemku i na bosaka?

Tego, drogi Czytelniku, dowiesz się, biorąc do ręki tę książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja:

Iwona Winiarska

Korekta:

Aleksandra Kornacka

Skład, łamanie i przygotowanie do druku:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki:

Ewelina Pawłowska

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji jest zabronione i powoduje naruszenie praw autorskich. Książka ani żadna inna jej część nie może być przedrukowywana ani w inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptyczne, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

ADVIM Wydawnictwo

Wrocław 2025

ISBN 978-83-969028-7-0

Dzi­siaj znowu chło­piec w po­dar­tym pod­ko­szulku i mocno znisz­czo­nych krót­kich spoden­kach stał boso wśród cier­ni­stych krze­wów i spo­glą­dał na dzieci, które wła­śnie wcho­dziły na moje za­ję­cia. Miał na oko osiem, może dzie­więć lat.

– Marta, faj­nie, że mamy ławki, te­raz wszy­scy mo­żemy przy nich usiąść i nie mu­simy roz­kła­dać ze­szy­tów na pod­ło­dze.

– No, to było bar­dzo nie­wy­godne – po­wie­dział Ca­lebu.

W ubie­głym ty­go­dniu do­je­chały wszyst­kie sto­liki, nie­po­ma­lo­wane, bo sto­larz za­żą­dał zbyt wy­so­kiej za­płaty. Po roz­mo­wie z no­wym dy­rek­to­rem (zmie­nił się wraz z na­dej­ściem ko­lej­nego roku szkol­nego – pani Sha­ron ode­szła, za­stą­pił ją pan Lo­renc) zde­cy­do­wa­łam się ku­pić farbę i z po­mocą chęt­nych ro­dzi­ców sami do­koń­czy­li­śmy pracę. Kiedy usta­wi­li­śmy ławki, łzy ra­do­ści po­pły­nęły nie tylko mnie, ale rów­nież ro­dzi­com, pa­niom na­uczy­ciel­kom i dzie­ciom. Po­miesz­cze­nia stały się stu­pro­cen­to­wymi szkol­nymi sa­lami.

– Tak, te­raz mamy ta­kie praw­dziwe klasy, a ja bar­dzo się cie­szę, że nowe ławki wam się po­do­bają.

Kiedy za­my­ka­łam drzwi, chło­piec wciąż stał w krza­kach. Przy­po­mnia­łam so­bie, że wi­dzia­łam go już ja­kieś trzy ty­go­dnie temu.

– Pri­scilla, mogę cię pro­sić?

Dziew­czynka wy­szła wraz ze mną na ze­wnątrz. Chło­piec wła­śnie od­cho­dził.

– Mo­żesz mi po­wie­dzieć, kto to jest?

– A, to Modi.

– Aha. Czy on cho­dzi z wami do szkoły?

– Nie. Jego mama nie ma pie­nię­dzy, oni miesz­kają da­leko, w do­li­nie. Nikt ich nie lubi.

Kiedy dziew­czynka to po­wie­działa, zro­biło mi się go­rąco, ten chło­piec wy­glą­dał tak nie­win­nie.

– On nie ma taty – do­dała Pri­scilla.

– Ro­zu­miem. Dzię­kuję ci, wra­cajmy do klasy.

W środku pa­no­wało za­mie­sza­nie, dzieci kłó­ciły się, kto ma sie­dzieć w pierw­szych ław­kach. Chłopcy szar­pali się z dziew­czyn­kami.

– Moi dro­dzy, pro­szę o ci­szę. Ju­stin, co mó­wi­łam na te­mat po­py­cha­nia dziew­czy­nek?

– No tak, wiem, że nie wolno ich szar­pać, ale Sa­bina sama za­częła.

– Bo ja pierw­sza za­ję­łam to miej­sce.

– Ko­chani, dzi­siaj ja usa­dzę was wszyst­kich tak, aby­ście so­bie na­wza­jem nie prze­szka­dzali. Te­raz pro­szę, aby­ście wy­szli na śro­dek. Ci, któ­rzy są wy­socy, mu­szą usiąść w ostat­nich rzę­dach, ni­scy z przodu, tym spo­so­bem nie bę­dzie­cie so­bie na­wza­jem za­sła­niać ta­blicy i kom­pu­tera. Czy to jest ja­sne?

– No to ja idę na ko­niec, bo je­stem naj­wyż­szy – po­wie­dział Ju­stin.

Uśmiech­nę­łam się do niego.

– Ja bym chciał sie­dzieć z Ju­sti­nem, ale je­stem niż­szy od niego – ode­zwał się Ca­lebu.

No tak, za­po­mnia­łam, że oni się przy­jaź­nią.

– Słu­chaj­cie, cho­dzi głów­nie o to, aby naj­młod­sze dzieci, które są mniej­sze, nie tło­czyły się z tyłu, bo nie będą nic wi­działy. Ty, Ca­lebu, nie je­steś dużo niż­szy od swo­jego przy­ja­ciela i mo­żesz usiąść ra­zem z nim.

Dzieci szybko za­ła­pały, o czym mó­wię, po­do­bie­rały się w pary i po­zaj­mo­wały miej­sca. Kiedy już wszy­scy umo­ścili się w no­wych ław­kach, nikt ni­komu nie za­sła­niał. Kiedy te ma­lu­chy do­kład­nie wie­dzą, o co cho­dzi, czego od nich ocze­kuję, po­tra­fią się same zor­ga­ni­zo­wać. Na­prawdę są in­te­li­gentne.

Moi ucznio­wie byli tak roz­ko­ja­rzeni, że w ża­den spo­sób nie mo­głam so­bie z nimi po­ra­dzić. Do tego wciąż my­śla­łam o Mo­dim. Zer­ka­łam w okno, ma­jąc na­dzieję, że chło­piec wciąż stoi w za­ro­ślach nie­da­leko szkoły. Mu­szę ko­niecz­nie bli­żej go po­znać.

– Na dzi­siaj koń­czymy za­ję­cia.

Dzieci szybko po­skła­dały po­moce do pu­de­łek i za­częły od­su­wać ławki pod ściany.

– Stop, dla­czego je prze­sta­wia­cie?

– Za­wsze tak ro­bimy, jak koń­czymy lek­cje – od­po­wie­dział Ju­stin.

– Po­słu­chaj­cie, ławki mu­szą stać przo­dem do ta­blicy, tak aby­ście mo­gli z ła­two­ścią czy­tać to, co pi­szę. I nie trzeba ich od­sta­wiać na bok. Umówmy się, że już za­wsze będą stały tak, jak dzi­siaj.

Sto­liki wró­ciły na swoje miej­sca. Mu­szę po­roz­ma­wiać z na­uczy­ciel­kami – co to za sys­tem? Po co prze­su­wać ławki po za­ję­ciach? Prze­cież to nie­lo­giczne. Po­że­gna­łam się z dziećmi i po­szłam na wzgó­rze.

*

Nikt nic nie wie o prą­dzie, a w do­datku piasz­czy­sta droga do Ngo­meni jest co­raz bar­dziej dziu­rawa. Cię­ża­rówki wo­żące pia­sek zu­peł­nie nie mają li­to­ści i tylko po­głę­biają wy­rwy. Dla­czego nikt z bazy San Marco nie jest za­in­te­re­so­wany utwar­dze­niem tej drogi? My­ślę, że w po­rze desz­czo­wej nie damy rady tędy jeź­dzić. Boję się, że na­wet je­śli za­koń­czymy bu­dowę, nie bę­dziemy mo­gli tu za­miesz­kać.

Może Je­rzy miał ra­cję, trzeba było ku­pić dom w Ki­li­man­dogo? Ta­kie my­śli na­cho­dzą mnie co­raz czę­ściej, zwłasz­cza po tym, jak w ubie­głym roku oby­dwoje z Je­rzym wy­lą­do­wa­li­śmy w szpi­talu. W Ma­lindi wszystko mamy pod no­sem. Nie mogę so­bie na­wet wy­obra­zić dwu­go­dzin­nej jazdy po ciemku z Ngo­meni do szpi­tala, do mia­sta.

*

Kiedy do­padł mnie nie­sa­mo­wity ból w oko­licy mostka, po pro­stu wy­łam. Dzie­sięć mi­nut jazdy do szpi­tala Afia to była dla mnie wiecz­ność. Niby wie­dzie­li­śmy, że to nie ma nic wspól­nego z ser­cem, bo kilka mie­sięcy wcze­śniej mia­łam już taki atak i oka­zał się on re­fluk­sem, ból przy­po­mina jed­nak ten za­wa­łowy. Był ogromny, a ja w do­datku mia­łam ci­śnie­nie dwie­ście dwa­dzie­ścia na sto dwa­dzie­ścia. Kiedy do­tar­li­śmy na miej­sce, po­dano mi szybko lek na zbi­cie ci­śnie­nia, a dok­tor za­su­ge­ro­wał, abym zo­stała w szpi­talu. Oczy­wi­ście się nie zgo­dzi­łam, prze­pi­sał mi więc Ma­alox, pa­ra­ce­ta­mol, jesz­cze ja­kiś ze­staw ta­ble­tek i mo­gli­śmy wró­cić do domu. Na od­chodne młody le­karz po­wie­dział:

– I tak do nas wró­ci­cie.

– Pro­rok, cho­lera, czy co? – mruk­nął Je­rzy.

*

Leki nie po­mo­gły, le­ża­łam na pod­ło­dze i znów wy­łam. Cóż było ro­bić, po­je­cha­li­śmy z po­wro­tem do szpi­tala. Dok­tor przy­wi­tał nas z dość dziw­nym uśmie­chem, za­pro­sił do ga­bi­netu i po­pro­sił o po­ka­za­nie le­ków, które mi prze­pi­sał. Oczy­wi­ście ich nie mie­li­śmy, Je­rzy mu­siał wró­cić do domu, a ja po­ło­ży­łam się na krze­słach w ko­ry­ta­rzu, obok ga­bi­netu le­ka­rza. Ból znowu za­czął na­ra­stać, po­dry­gi­wa­łam na tym le­go­wi­sku jak pa­jac na sznurku, poty ob­le­wały mnie jak woda z wia­dra w śmi­gus-dyn­gus, za­czę­łam wo­łać o po­moc. Ja chyba je­stem strasz­nie wraż­liwa na ból. Oczy­wi­ście nikt do mnie nie wy­szedł, zwlo­kłam się więc z tych krze­seł i na czwo­ra­kach we­szłam do ga­bi­netu. Pan dok­tor jak gdyby ni­gdy nic sie­dział przy biurku z włą­czo­nym te­le­fo­nem i coś oglą­dał. Opie­ra­jąc się o krze­sło, które stało przy biurku, unio­słam się na drżą­cych rę­kach i jak nie ryknę ni­czym lew, pro­sto w twarz dok­torka:

– Po­mocy!!!

Spoj­rzał na mnie ła­ska­wie i wska­zał ko­zetkę pod oknem, na któ­rej mia­łam się po­ło­żyć. „No kre­tyn” – po­my­śla­łam. – „Nie mogę się na czte­rech ła­pach utrzy­mać, bo mną rzuca na wszyst­kie strony, a on każe mi się po­ło­żyć na wy­so­kiej ko­zetce”.

Na szczę­ście w tym mo­men­cie do ga­bi­netu wszedł Je­rzy, po­mógł mi wstać.

– Matko, czemu ty je­steś taka mo­kra?

– Zsi­ka­łam się – od­po­wie­dzia­łam, za­ci­ska­jąc zęby z wście­kło­ści.

– Pod pa­chami?

– Nie de­ner­wuj mnie bar­dziej, po­łóż mnie na tej ko­zetce, a ten pseu­do­le­karz niech się mną zaj­mie!!! – krzy­cza­łam.

– No do­brze, już do­brze – po­wie­dział nieco przy­ci­szo­nym gło­sem Je­rzy.

Pod­niósł mnie z pod­łogi, do­wle­kli­śmy się ra­zem do łóżka i w tym mo­men­cie ze­brało mi się na wy­mioty. Pan dok­tor w ostat­niej chwili pod­sta­wił mi kosz na śmieci, abym mo­gła opróż­nić do niego za­war­tość żo­łądka.

– Umrę tu na pewno, gdzieś ty mnie wy­wiózł? – pa­pla­łam, sama nie wie­dząc co.

Dok­to­rek się mną nie za­jął, ale przy­słał pie­lę­gniarkę. Ko­bieta spoj­rzała na mnie ze współ­czu­ciem, zmie­rzyła mi tem­pe­ra­turę i aż jęk­nęła.

– Trzy­dzie­ści dzie­więć i dzie­więć kre­sek – po­wie­działa, kie­ru­jąc wzrok na le­ka­rza.

– Cho­lera, wie­dzia­łam, że to moje ostat­nie go­dziny, na pewno umie­ram – ję­cza­łam na ko­zetce.

– Ko­cha­nie, nie umie­rasz – za­pew­niał mnie Je­rzy. – Je­steś tylko bar­dzo chora, ale za­raz na pewno ci po­mogą, w końcu je­ste­śmy w szpi­talu.

Pani pie­lę­gniarka przy­go­to­wała się do po­bra­nia mi krwi. Czu­łam się tak fa­tal­nie, że na­wet nie pro­te­sto­wa­łam, kiedy zbli­żyła się z gi­gan­tyczną strzy­kawką, na końcu któ­rej tkwiła długa igła.

– Je­rzy, która go­dzina?

– Po dwu­dzie­stej trze­ciej.

– Rany Ju­lek, prak­tycz­nie od osiem­na­stej zwi­jam się z bólu. Po­przedni atak re­fluksu mi­nął mi po około dwóch go­dzi­nach. Czyli to nie może być to samo, Boże, na pewno mam raka! Skur­czy­byk sie­dział ci­cho, a te­raz na­gle mu się przy­po­mniało, że po­wi­nien o so­bie dać znać.

– Marta, prze­stań bzdury opo­wia­dać.

– Ja­kie bzdury? Nie cie­bie boli, a mnie. Po­wiedz im, żeby po­dali mi mor­finę, po­noć tylko ona uśmie­rza taki ból.

– Marta, uspo­kój się, co ty bre­dzisz? – Je­rzy po­mału tra­cił do mnie cier­pli­wość.

Pie­lę­gniarka po­brała mi krew, a po­tem dok­to­rek wszedł do ga­bi­netu z rę­kami w kie­sze­niach bia­łego far­tu­cha i za­ko­mu­ni­ko­wał, że mu­szę zo­stać na od­dziale. Tym ra­zem nie od­wa­ży­łam się za­pro­te­sto­wać.

– Na ja­kiej sali chcesz le­żeć? – za­py­tał Je­rzy.

– Jak to na ja­kiej?! Szpi­tal­nej – od­po­wie­dzia­łam.

– Nie to mia­łem na my­śli. Chcesz izo­latkę?

– Skąd mogę wie­dzieć, co mia­łeś na my­śli? No ja­sne, że chcę izo­latkę, wolę nie bu­dzić po­zo­sta­łych osób na sali, jak się będę drzeć.

– Ko­cha­nie, za­raz na pewno ci po­mogą. Nie de­ner­wuj się tak.

Gu­zik prawda, wcale się nie spie­szyli, aby mi ulżyć w bólu. Wpraw­dzie prze­miła pie­lę­gniarka mu­zuł­manka za­wio­zła mnie windą – na wózku – na pierw­sze pię­tro, uło­żyła na łóżku, po­gła­skała po gło­wie i po­wie­działa, że wszystko bę­dzie do­brze, ale ja i tak czu­łam się fa­tal­nie. Je­rzy trzy­mał mnie za rękę. Ból jakby ustał, ale pot ob­le­wał mnie cały czas, a łóżko te­le­pało się ra­zem ze mną. Po­nie­waż i tak mu­simy cze­kać na wy­niki, stwier­dzi­łam, że już nic tu po nim, niech je­dzie do domu.

Nie wiem, jak długo le­ża­łam w po­zy­cji em­brio­nal­nej, kiedy wszedł pan dok­to­rek. „On chyba ni­gdy nie wyj­muje tych rąk z kie­szeni” – po­my­śla­łam.

– Ble, ble, ble… ma pani ma­la­rię – po­wie­dział.

Matko ko­chana, nie ro­zu­miem, co mówi, je­dyne słowo, które ko­ja­rzę, to ma­la­ria. Te­raz na pewno umrę, prze­cież ma­la­ria to śmier­telna cho­roba. Dla­czego Je­rzy nie cze­kał tu­taj ze mną? On wię­cej ro­zu­mie z tego an­giel­skiego. „Bo ka­za­łaś mu je­chać do domu, idiotko”.

Wie­dzia­łam, czym jest ma­la­ria, to cho­roba kra­jów tro­pi­kal­nych. Wpraw­dzie szcze­pionka dla dzieci do lat pię­ciu jest już w fa­zie te­stów, ale ofi­cjal­nie WHO jesz­cze jej nie za­twier­dziło. To wła­śnie ta grupa jest naj­bar­dziej na­ra­żona i to te dzieci za­wy­żają sta­tystki umie­ral­no­ści. Sła­biut­kie, nie­do­ży­wione or­ga­ni­zmy nie po­tra­fią się bro­nić. Wio­ski w bu­szu po­zba­wione są do­stępu do opieki me­dycz­nej, a ro­dzice do in­for­ma­cji, że leki na ma­la­rię w szpi­ta­lach są za darmo. Dla­tego kiedy dziecko za­cho­ruje, naj­czę­ściej od­dają je w ręce Boga, tłu­ma­cząc, że to on zde­cy­duje, czy dziecko bę­dzie żyło, czy też umrze. Mają po­wie­dze­nie: Bóg tak chciał.

We­szła znowu ta miła mu­zuł­manka. Po­gła­skała mnie po ręce i po­woli za­częła tłu­ma­czyć, co po­wie­dział dok­tor, tak abym mo­gła zro­zu­mieć:

– Nie bój się, po­damy ci te­raz kro­plówkę na wzmoc­nie­nie i leki prze­ciw­ma­la­ryczne, za chwilę po­czu­jesz się le­piej.

Le­ża­łam pod tą kro­plówką, po kil­ku­na­stu mi­nu­tach drgawki jakby za­częły ustę­po­wać. Wzię­łam te­le­fon do ręki, oka­zało się, że jest trze­cia nad ra­nem. Do­piero te­raz po­czu­łam, że wpa­dam w ob­ję­cia Mor­fe­usza.

*

Obu­dzi­łam się, kiedy mie­rzono mi tem­pe­ra­turę bez­do­ty­ko­wym ter­mo­me­trem. Jedna z pie­lę­gnia­rek zdej­mo­wała kro­plówkę i za­kła­dała drugą. Była piąta rano, czu­łam się cał­kiem do­brze.

– Prze­pra­szam, że się tak za­cho­wy­wa­łam – po­wie­dzia­łam.

Ko­biety się uśmiech­nęły, po­wie­działy coś do sie­bie w gi­riama, a jedna z nich zwró­ciła się do mnie po an­giel­sku:

– Nic nie szko­dzi, bar­dzo źle się czu­łaś.

Kiedy o ósmej przy­nie­siono mi śnia­da­nie, by­łam już zu­peł­nie zdrowa, my­śla­łam, że za­raz będę mo­gła wyjść. Ale my­li­łam się, dok­tor z rę­kami w kie­sze­niach przy­szedł i po­wie­dział, że mu­szę le­żeć jesz­cze cały dzień, bo tak do końca to jesz­cze zdrowa nie je­stem. Nie pro­te­sto­wa­łam, wczo­raj­szy wy­jazd do domu skoń­czył się dla mnie tra­gicz­nie.

Ale po­wód, dla któ­rego mu­sia­łam po­zo­stać w szpi­talu, nie miał nic wspól­nego z moim sta­nem zdro­wia. Cho­dziło tylko o to, że moje ubez­pie­cze­nie nie obej­mo­wało izo­latki, mu­sie­li­śmy za­pła­cić za nią go­tówką i dla­tego wy­dłu­żono mój po­byt o dobę. Po pro­stu chcieli na mnie wię­cej za­ro­bić.

W ciągu dnia od­wie­dziła mnie dok­tor Nina, mu­zuł­manka, która do tej pory za­wsze nas przyj­mo­wała w ga­bi­ne­cie, ope­ro­wała Je­rzemu ło­kieć. Po­mału – z po­mocą tłu­ma­cza w te­le­fo­nie – po­wie­działa, że mam ma­la­rię, ob­jawy tej cho­roby zbie­gły się z ata­kiem re­fluksu i dla­tego dok­tor z po­czątku ich nie roz­po­znał.

„Taaa… nie broń go” – po­my­śla­łam. – „Sie­dział i oglą­dał film”.

Za­pew­niła mnie, że ju­tro będę mo­gła iść do domu.

Na­wet się już nie zło­ści­łam. Cał­kiem do­bre żar­cie w tym szpi­talu, mogę so­bie tu po­le­żeć.

Tak, ten kom­fort, że szpi­tale, ap­teki, sklepy są bli­sko, jest nie­oce­niony, kiedy coś się dzieje. Ngo­meni ze złotą plażą wy­gląda pięk­nie, ale je­śli po­trzeba na­tych­mia­sto­wej po­mocy, w Ma­lindi jest jed­nak znacz­nie bez­piecz­niej. Kto wie, jakby się to skoń­czyło, gdyby mi w porę nie zbili tego wy­so­kiego ci­śnie­nia. Strach po­my­śleć.

*

– Jambo.

– Jambo – po­wie­dzia­łam au­to­ma­tycz­nie, nie wie­dząc na­wet, komu od­po­wia­dam. Spoj­rza­łam w bok. Nie­da­leko mnie stał Modi.

Kiw­nę­łam ręką, aby do mnie pod­szedł. Chło­piec po­wol­nym kro­kiem, ze spusz­czoną głową, ru­szył w moim kie­runku.

– Jambo, je­stem Marta – przed­sta­wi­łam się i wy­cią­gnę­łam do niego rękę.

Chło­piec lekko uści­snął moją dłoń.

– Mi chiamo Modi.

Ze zdzi­wie­nia otwo­rzy­łam usta, oczy nie­mal wy­sko­czyły mi z or­bit.

– Znasz wło­ski?

– Tak.

– Ale skąd? – Moje za­sko­cze­nie się­gało ze­nitu.

– Mama zna ten ję­zyk, w domu roz­ma­wiamy po wło­sku.

Przyj­rza­łam się le­piej chłopcu. Miał skórę ja­śniej­szą od dzieci, które przy­cho­dzą na moje za­ję­cia. Czyżby jego oj­cem był mu­zungu?

– Modi, gdzie miesz­kasz?

– Po dru­giej stro­nie do­liny, za wzgó­rzem, tam, gdzie bę­dzie twój dom.

Szli­śmy te­raz obok sie­bie, chło­piec wciąż miał spusz­czoną głowę, a ja cią­gle nie mo­głam uwie­rzyć, że roz­ma­wiam z nim tak swo­bod­nie.

– Modi, dla­czego nie przy­cho­dzisz w so­boty na za­ję­cia ze mną?

– Mama mówi, że umiem mó­wić po wło­sku, więc nie mu­szę.

– A cho­dzisz do szkoły?

– Nie, mama mało za­ra­bia i nie stać nas na opła­ce­nie szkoły.

– A chciał­byś?

Chło­piec nic nie od­po­wie­dział. Kiedy do­tar­li­śmy już na wzgó­rze, chcia­łam się z nim po­że­gnać. Wtedy mnie za­py­tał:

– Marta, a ile trzeba za­pła­cić za twoje lek­cje w so­boty?

Za­sko­czył mnie tym py­ta­niem, przez kilka se­kund nie umia­łam zna­leźć w gło­wie wło­skich słów.

– Nic nie trzeba pła­cić. Trzeba tylko przy­cho­dzić i już.

– W ta­kim ra­zie za­py­tam mamy, czy mogę.

– Za­py­taj, mam na­dzieję, że się zgo­dzi.

Chło­piec na od­chodne po­ma­chał mi ręką.

Spo­tka­nie z Mo­dim, chłop­cem mó­wią­cym po wło­sku, zro­biło na mnie duże wra­że­nie. Ko­niecz­nie mu­szę po­znać jego mamę. Tym ra­zem jed­nak nie przy­znam się Je­rzemu, że ko­goś szu­kam w do­li­nie, bo pew­nie mi za­broni.

Mam na­dzieję, że Modi po­każe się na za­ję­ciach w so­botę. Jego zna­jo­mość ję­zyka z pew­no­ścią uła­twi­łaby mi ko­mu­ni­ka­cję z dziećmi, która wciąż ku­leje. Wpraw­dzie moi mali stu­denci znają już wiele słó­wek i zwro­tów, ale cza­sami nie mo­żemy się do­ga­dać, zwłasz­cza kiedy chcę wy­eg­ze­kwo­wać ja­kieś za­sady.

*

Bar­dzo się ucie­szy­łam, kiedy chło­piec w po­dar­tej pod­ko­szulce wszedł do klasy z in­nymi dziećmi.

Ale co jest, do cho­lery? Gdzie są ławki? W kla­sie, w któ­rej za­wsze mia­łam za­ję­cia, stały znowu tylko dwa sze­ścio­kątne sto­liki i małe krze­sełka.

– Co się stało z ław­kami? – za­py­ta­łam.

– Pani Mary ka­zała je wsta­wić do le­pia­nek – po­spie­szyła z od­po­wie­dzią Pu­ryti.

To nie­moż­liwe. Cie­kawe, dla­czego to zro­biła. Wy­gląda na to, że mu­szę przy­je­chać w ty­go­dniu i po­roz­ma­wiać z tymi na­uczy­ciel­kami.

– No do­brze, ko­chani, po­nie­waż jest was tak dużo, mu­simy przy­nieść te ławki z po­wro­tem do klasy.

Oczy­wi­ście dziew­czynki po­de­rwały się pierw­sze i po­bie­gły do le­pia­nek, które miesz­czą się na­prze­ciwko bu­dynku szkol­nego. Mie­dzy nim a le­pian­kami, w któ­rych wcze­śniej od­by­wały się lek­cje, jest duże bo­isko, ale pia­sek, w któ­rym grzę­zną stopy, bar­dzo utrud­nia po­ru­sza­nie się, nie mó­wiąc o bie­ga­niu czy gra­niu w piłkę. Może kie­dyś zro­bimy tu utwar­dzoną na­wierzch­nię, cho­ciaż bli­skość wydm i cią­głe wia­try spra­wiają, że to orka na ugo­rze, pew­nie znowu na­wieje pia­chu. Ale warto spró­bo­wać, bo to na­prawdę duży, fajny plac, na któ­rym można by urzą­dzać za­wody, za­bawy z piłką czy ska­kan­kami. Musi być ja­kiś spo­sób, aby ogra­ni­czyć nieco na­pływ tego pyłu.

– Hej, chłopcy, pro­szę iść po­móc dziew­czyn­kom. Prze­cież ma­cie wię­cej siły niż one.

Kilku ze­rwało się i po­bie­gło. Pa­trzy­łam na dzieci przez okno – ich chude nóżki i rączki świad­czyły o tym, że są nie­do­ży­wione, a mimo to miały w so­bie tyle we­rwy, aby przy­tasz­czyć drew­niane sto­liki.

W kla­sie jak zwy­kle było dużo pia­chu i śmieci. Za­go­ni­łam Me­ri­dianę i Ca­lebu do sprzą­ta­nia, dziew­czynka za­mia­tała, a chło­piec miał po­zbie­rać pa­piery, płytki i ka­mie­nie do worka.

Te­raz, kiedy już wszystko było przy­go­to­wane, roz­da­łam dzie­ciom po paj­dzie chałki, a Sa­bina i Pri­scilla na­lały im wody do kub­ków. Piekę co­raz wię­cej cha­łek, bo też co­raz wię­cej dzieci przy­cho­dzi na spo­tka­nia ze mną w so­boty. Wiem, że to czę­sto nie chęć na­uki ich tu­taj przy­wo­dzi, tylko ten skromny po­si­łek.

Modi usa­do­wił się na ma­łym krze­sełku, na końcu klasy.

– Dla­czego sie­dzisz tu­taj sam? – za­py­ta­łam, kiedy po­da­wa­łam mu chałkę.

– Bo tam nie ma dla mnie miej­sca.

– Ależ jest. Chodź tu­taj.

Po­sa­dzi­łam chłopca w pierw­szej ławce, prze­zna­czo­nej dla mnie, na moje rze­czy, bo nie­stety nie mamy biu­rek. Nie był wy­soki, nie za­słoni wi­doku po­zo­sta­łym, a jego zna­jo­mość ję­zyka bar­dzo uła­twi nam po­ro­zu­mie­wa­nie się.

Pa­trzy­łam na dzieci, jak je­dzą swoje śnia­da­nie, ich małe dło­nie chu­dziut­kimi dłu­gimi pa­lusz­kami trzy­mały ka­wałki bułki jak coś, od czego za­leży ich ży­cie. Ni­komu nie upadł na pod­łogę choćby okru­szek. Chcia­ła­bym dla nich zro­bić wię­cej, ale to nie ta­kie pro­ste, prze­cież nie mogę przy­jeż­dżać co­dzien­nie i kar­mić wszyst­kich dzieci w wio­sce. Ich ro­dzice mu­szą się o nie za­trosz­czyć.

Kiedy zje­dli, wzię­li­śmy się do pracy: młod­sze dzie­ciaczki do­stały ko­lo­ro­wanki, star­sze prze­pi­sy­wały zwroty z ta­blicy. Ob­ser­wo­wa­łam ich za­an­ga­żo­wa­nie, tak mali, jak i duzi w sku­pie­niu wy­ko­ny­wali swoje za­da­nia.

– Marta, Marta, Su­san zjada kredki.

Spoj­rza­łam w stronę, z któ­rej do­cho­dził głos.

Ojej, rze­czy­wi­ście, ma­lutka dziew­czynka miała bu­zię umo­ru­saną nie­bie­ską kredką. Po­de­szłam, aby jej ją za­brać, a ona się roz­pła­kała. Chcia­łam ją wziąć na ręce, ale za­częła mnie od­py­chać. Nie wie­dzia­łam, co mam zro­bić, w końcu Pu­ryti pod­bie­gła, przy­tu­liła Su­san i po­wie­działa do mnie, że mam się nie przej­mo­wać. Ro­zej­rza­łam się po kla­sie i za­uwa­ży­łam inne ma­lu­chy, które śmiało ob­gry­zały kredki świe­cowe. Pod wpły­wem go­rąca zro­biły się mięk­kie, a to za­chę­ciło dzieci do je­dze­nia ich. „Jak tym dzie­ciom musi bra­ko­wać po­ży­wie­nia” – po­my­śla­łam.

Po­pro­si­łam Mo­diego, aby prze­tłu­ma­czył dzie­ciacz­kom, że może je od tego roz­bo­leć brzu­szek. Chło­piec po­cząt­kowo nie chciał nic po­wie­dzieć, ale w końcu dał się prze­ko­nać, sta­nął przo­dem do klasy spu­ścił głowę i za­czął mó­wić. Za­uwa­ży­łam, że dzieci, które wła­śnie gry­zły kredki, gwał­tow­nie wy­cią­gnęły je z buzi i wrzu­ciły do pu­de­łe­czek. Modi, cią­gle nie pod­no­sząc głowy, usiadł na swoim miej­scu.

Sy­tu­acja opa­no­wana.

Prze­szłam po kla­sie, zer­ka­jąc na sto­liki, na każ­dym le­żało po parę ko­lo­ro­wych ogryz­ków. Będę mu­siała ku­pić nowe, mam tylko na­dzieję, że ucznio­wie prze­staną je jeść, ina­czej zban­kru­tuję.

Za­wsze po za­ję­ciach je­stem bar­dzo zmę­czona, a dzi­siaj te prze­ży­cia z pła­czącą dziew­czynką chyba jesz­cze bar­dziej ode­brały mi siły. Nie chcę, aby dzieci pła­kały na mo­ich za­ję­ciach, prze­cież one są ta­kie we­sołe, a ja na­prawdę lu­bię spra­wiać im ra­dość.

– Ko­chani, na tę so­botę ko­niec, do zo­ba­cze­nia w na­stęp­nym ty­go­dniu.

Na­gle zro­bił się nie­zły rwe­tes, ucznio­wie za­częli szybko skła­dać po­moce i wy­cho­dzić z klasy. Na po­ste­runku zo­stały te same dziew­czynki, co za­wsze, Modi, który sta­nął pod oknem, i kliku chłop­ców.

Dzieci chwy­ciły ławki i za­częły je wy­no­sić z klasy. W pierw­szej chwili chcia­łam za­pro­te­sto­wać, ale osta­tecz­nie nic nie po­wie­dzia­łam. W ty­go­dniu przy­jadę i za­py­tam Mary, o co cho­dzi z tymi sto­li­kami.

Kiedy za­nie­śli­śmy wszyst­kie po­moce do sa­mo­chodu, dzieci roz­pierz­chły się ni­czym ziarnka pia­sku na wie­trze.

– Marta, idziesz na wzgó­rze? – za­py­tał Modi.

Wpraw­dzie mi się nie chciało, mia­łam za­cze­kać na Je­rzego przy sa­mo­cho­dzie, ale coś mi mó­wiło, że chło­piec chce ze mną po­roz­ma­wiać.

– Tak, idę, a co? Chcesz mi to­wa­rzy­szyć? – za­py­ta­łam.

– Ja też idę w tamtą stronę. A może chcia­ła­byś po­znać moją mamę? Ona dzi­siaj nie pra­cuje, jest w domu.

– Oczy­wi­ście, skoro mnie za­pra­szasz, chęt­nie pójdę z tobą do two­jej mamy.

Szli­śmy obok sie­bie, wi­dzia­łam, że chło­piec się ucie­szył. Te­raz do­piero sko­ja­rzy­łam, że z Mo­dim nikt nie roz­ma­wia, żadne z dzieci na­wet nie zbliża się do niego. Cie­kawe, dla­czego Pri­scilla po­wie­działa, że jego nikt nie lubi. Jest prze­cież ta­kim sa­mym bied­nym chłop­cem jak po­zo­stali.

Mu­szę po­je­chać do Alakse, czyli lum­peksu w Ma­lindi, i ku­pić dla niego ja­kieś ko­szulki. Kiedy zo­ba­czy­łam go po raz pierw­szy – kilka ty­go­dni temu – miał na so­bie to samo ubra­nie.

Pod­cho­dząc pod górę, tro­chę ża­ło­wa­łam, że się zgo­dzi­łam na te od­wie­dziny, było mi go­rąco, czu­łam zmę­cze­nie. Mam wra­że­nie, że tu­taj jest o kilka stopni cie­plej niż w Ma­lindi. Ko­ko­sowy las jest piękny, smu­kłe, wy­so­kie palmy dają cień, ale ma się wra­że­nie, że po­wie­trze stoi w miej­scu. Na­wet je­śli wiatr po­ru­sza li­śćmi pal­mo­wymi, to gdzieś wy­soko nad nami, chłód nie do­ciera do pod­nóża tych ma­je­sta­tycz­nych drzew. W Ki­li­man­dogo za to jest dużo krze­wów hi­bi­sku­sów, bu­gen­willi i drzew li­ścia­stych ta­kich jak neem czy aka­cje, które mają wiot­kie ga­łę­zie pełne zie­lo­nych li­ści i na­wet lekki wia­te­rek po­wo­duje, że upał staje się bar­dziej zno­śny.

– Marta, mo­żemy iść tędy, bę­dzie bli­żej.

Modi wska­zał mi ścieżkę wy­dep­taną wśród cier­ni­stych krze­wów.

– Do­brze – zgo­dzi­łam się, cie­szyła mnie każda moż­li­wość skró­ce­nia na­szego mar­szu, na­wet o kilka me­trów.

– Już nie­da­leko. Wi­dzisz? Tam, w głębi to na­sza chata.

„Matko, kie­dyś to może była chata, ale te­raz nie­wiele z niej zo­stało” – po­my­śla­łam. Jedna ze ścian po­ła­tana li­śćmi pal­mo­wymi, dach czę­ściowo bla­szany, czę­ściowo ma­kuti, drzwi z wiel­kimi szpa­rami mię­dzy de­skami.

Po­de­szli­śmy bli­żej, wtedy zo­ba­czy­łam szczu­płą ko­bietę krę­cącą się obok chatki.

– Dzień do­bry. Prze­pra­szam, że przy­cho­dzę tak bez za­pro­sze­nia, ale Modi chciał, że­bym cię po­znała.

– Dzień do­bry. Je­stem Alice. – Ko­bieta po­dała mi rękę, głowę miała spusz­czoną. W pierw­szej chwili aż się wzdry­gnę­łam, mia­łam na­dzieję, że tego nie za­uwa­żyła. Dłoń mamy Mo­diego była po­pę­kana, pełna blizn i za­schnię­tych ran. Uści­snę­łam ją lekko.

– Prze­pra­szam, pra­cuję w fa­bryce soli, ręce już dawno prze­stały mnie bo­leć, dla­tego nie zwra­cam na­wet uwagi na to, że tak okrop­nie wy­glą­dają – po­wie­działa.

A więc za­uwa­żyła, że się wa­ham, za­nim się z nią przy­wi­ta­łam.

– Prze­pra­szam, my­śla­łam, że bar­dzo cię to boli – po­wie­dzia­łam spe­szona.

– Kie­dyś tak, ale te­raz już się przy­zwy­cza­iłam. Praca przy soli nie jest ła­twa, ale cie­szę się, że ją mam, to po­zwala nam prze­żyć. Pro­szę, usiądź. – Ko­bieta pod­su­nęła mi czer­wone pla­sti­kowe krze­sło. – Dzię­kuję, że po­zwo­li­łaś Mo­diemu przy­cho­dzić na za­ję­cia.

– Nie dzię­kuj, u mnie na lek­cjach są wszyst­kie dzieci z wio­ski. Alice, dla­czego Modi nie cho­dzi do szkoły?

– Z pro­stej przy­czyny, nie mam pie­nię­dzy. Za pań­stwową szkołę też trzeba pła­cić, poza tym na­leży ku­pić dziecku mun­du­rek, buty, pod­sta­wowe przy­bory, a mnie le­d­wie star­cza na ugali, her­batę, mchi­chę i cza­sami na po­mi­dory.

Czu­łam, jak łzy za­czy­nają mi się gro­ma­dzić pod po­wie­kami.

– Nie myśl so­bie jed­nak, że na­rze­kam. Mam na­dzieję, że za kilka mie­sięcy do­stanę pod­wyżkę i wtedy Modi bę­dzie mógł pójść do szkoły.

– To cu­dow­nie. Świet­nie oboje mó­wi­cie po wło­sku.

– Tak, oj­ciec mo­jego syna jest Wło­chem, poza tym wcze­śniej mia­łam do czy­nie­nia z Wło­chami, pra­co­wa­łam dla nich.

– A czemu zre­zy­gno­wa­łaś?

Ko­bieta spoj­rzała na mnie z za­ci­śnię­tymi ustami.

Chyba po­wie­dzia­łam coś nie tak.

– Nie zre­zy­gno­wa­łam. Kiedy się oka­zało, że je­stem w ciąży, było już wi­dać brzuch, prze­go­nili mnie.

– To nie­moż­liwe, żeby pra­co­dawcy się tak za­cho­wy­wali! W dzi­siej­szych cza­sach? Prze­cież to nie dzie­więt­na­sty wiek – po­wie­dzia­łam obu­rzona.

Alice się uśmiech­nęła.

– Marta, ja by­łam pro­sty­tutką, z brzu­chem nie by­łam nic warta dla mo­ich pra­co­daw­ców.

Tchu mi za­bra­kło, aby co­kol­wiek po­wie­dzieć, by­łam oszo­ło­miona. Te­raz chyba ro­zu­miem, dla­czego dzieci uni­kają Mo­diego. Ale swoją drogą to kosz­mar. Prze­cież w Ke­nii jest po­li­ga­mia, czę­sto w jed­nej za­gro­dzie wy­cho­wują się dzieci, które mają różne matki i jed­nego ojca – to jest do przy­ję­cia, a dziew­czyna z nie­ślub­nym dziec­kiem już nie? Co za hi­po­kry­zja.

Wiem, że w Ke­nii kwit­nie nie­le­galna pro­sty­tu­cja, ob­ser­wuję męż­czyzn w po­de­szłym wieku, z wiel­kimi brzu­chami, ką­pie­lów­kami le­d­wie utrzy­mu­ją­cymi się na ge­ni­ta­liach, któ­rzy przy­tu­lają się na le­ża­kach przy ba­se­nie z mło­dymi, zgrab­nymi dziew­czę­tami. Są uśmiech­nięte, wpa­trzone w swo­ich spon­so­rów jak w ob­ra­zek. Czy Alice też się tak za­cho­wy­wała? Chyba nie chcę wie­dzieć.

– Kiedy wró­ci­łam do ro­dzi­ców, prze­pę­dzili mnie, nie mia­łam się gdzie po­dziać. Zna­la­złam schro­nie­nie w opusz­czo­nej le­piance i tak zo­sta­łam tu­taj aż do po­rodu, ja­dłam to, co mi ktoś rzu­cił.

– A co z oj­cem Mo­diego?

– Nie wiem, kto nim jest, spa­łam z wie­loma.

– No do­brze, a nie mo­głaś po­pro­sić tych lu­dzi, dla któ­rych pra­co­wa­łaś, o ja­kieś wspar­cie?

– Marta, to nie byli biali, tylko Ke­nij­czycy. Strę­czy­ciele, któ­rzy ta­kich dziew­cząt jak ja, a na­wet młod­szych, mają na pęczki. Stwier­dzili, że mo­głam się po­zbyć pro­blemu, kiedy był na to czas. Pew­nie bym zresztą tak zro­biła, ale zo­rien­to­wa­łam się za późno i zna­chorka, do któ­rej po­szłam, nie chciała usu­nąć ciąży.

Nie spo­dzie­wa­łam się ta­kiej od­po­wie­dzi, nie mia­łam ochoty na dal­szy ciąg tej opo­wie­ści. Przy­po­mnia­łam so­bie, jak je­den z na­szych zna­jo­mych, Włoch, bę­dąc u nas na ko­la­cji, opo­wia­dał, że kiedy tylko usią­dzie w ba­rze Ro­sada na plaży, od razu po­ja­wia się Ke­nij­czyk i pro­po­nuje mu pa­nienkę do to­wa­rzy­stwa. Do wy­boru: szczu­pła, gruba, nie­let­nia, wy­soka, ni­ska. Nie chcia­łam wtedy tego słu­chać. On sam był obu­rzony, ale jego ko­lega co­dzien­nie wy­cho­dził do baru i wra­cał każ­dego wie­czoru z inna ku­charką. Tak je na­zy­wał Gio­vani, który ja­koby sie­dział wtedy na ta­ra­sie i czy­tał książki albo wła­śnie był u nas na po­ga­du­chach. My­ślę, że on też ko­rzy­stał z usług pro­sty­tu­tek, ale był bar­dziej dys­kretny.

„No cóż, dziew­czyno, jak so­bie po­ście­li­łaś, tak te­raz śpisz”. Po­my­śla­łam o tych wszyst­kich dziew­czę­tach, które wi­duję w Ki­li­man­dogo, ży­ją­cych chwilą. Czy one też tak skoń­czą?

– Marta, po­czę­sto­wa­ła­bym cię her­batą, ale nie­stety się skoń­czyła, a wy­płatę do­stanę do­piero w przy­szłym ty­go­dniu.

– Nic nie szko­dzi, nie przej­muj się.

Mia­łam w to­rebce bi­don z wodą, ale do tej pory go nie wy­cią­gnę­łam, bo mia­łam jej nie­wiele, a prze­cież nie mo­gła­bym sama pić, kiedy Modi pew­nie też był spra­gniony.

Żal mi było chłopca, ale chyba nie jego mamy. Chciała ła­twego, ko­lo­ro­wego ży­cia, nie my­ślała o kon­se­kwen­cjach. Wy­dała na świat dziecko, które ni­gdy nie po­zna swo­jego ojca i za­wsze bę­dzie się czuło wy­alie­no­wane ze swo­jego śro­do­wi­ska. Co za kosz­mar. Jesz­cze raz zo­ba­czy­łam oczami wy­obraźni piękne, smu­kłe dziew­częta, prę­żące lśniące ciała na ba­se­nie w Ki­li­man­dogo przed swo­imi „ta­tu­siami” czy na­wet „dziad­kami”. Alice pew­nie też tak ro­biła, choć te­raz jest bar­dzo znisz­czona, jej twarz po­kryła się zmarszcz­kami, brwi prze­rze­dziły, oczy już dawno stra­ciły blask. I te dło­nie pełne ran. Sta­ra­łam się wy­krze­sać z sie­bie cho­ciażby odro­binę żalu nad jej lo­sem, ale w tym mo­men­cie nie po­tra­fi­łam.

– Ko­chani, mu­szę już iść, pew­nie mój mąż się de­ner­wuje, nie po­in­for­mo­wa­łam go, że idę w od­wie­dziny.

Uści­snę­łam Mo­diego, za­pro­si­łam go na za­ję­cia w so­botę i po­że­gna­łam się z Alice, nie po­da­jąc jej tym ra­zem ręki. Wy­szłam z ich obej­ścia i skie­ro­wa­łam się do sa­mo­chodu. Szłam tą samą drogą, którą prze­mie­rzy­li­śmy z Mo­dim. Czu­łam się bar­dzo nie­swojo. W pew­nym mo­men­cie coś po­ru­szyło cier­ni­stymi krza­kami, aż się prze­stra­szy­łam. By­łam okrut­nie zmę­czona i je­śli na­wet chcia­ła­bym przy­spie­szyć kroku, nie mia­łam na to siły. Po raz pierw­szy czu­łam złość na Ke­nij­czy­ków, nie współ­czu­łam im. Cały świat wie, że tam, gdzie jest bieda, ro­dzi się wiele pa­to­lo­gii, zwłasz­cza han­del ży­wym to­wa­rem, czyli sze­roko po­jęta pro­sty­tu­cja. Do­póki jest po­pyt na te usługi, do­póty bę­dzie po­daż, a że mło­dego, zgrab­nego to­waru nie bra­kuje, strę­czy­ciele pew­nie zbi­jają ko­kosy.

Wresz­cie zo­ba­czy­łam sa­mo­chód, do­wlo­kłam się do niego. Mu­sia­łam wy­glą­dać okrop­nie, bo ko­bieta, która sprze­daje w ma­łym skle­piku przy dro­dze, po­de­szła do mnie.

– Marta, źle się czu­jesz? – za­py­tała, chwy­ta­jąc mnie za ra­mię.

– Nie, nie. Je­stem zmę­czona, poza tym nie wzię­łam ze sobą czapki, słońce chyba tro­chę za bar­dzo dało mi się we znaki – po­wie­dzia­łam po pol­sku, nie chciało mi się wy­cią­gać te­le­fonu i uży­wać tłu­ma­cza.

Do tego czu­łam pra­gnie­nie, a mój bi­don od dawna był pu­sty.

– Masz wodę?

– Nie, nie mam wody, ale mam fantę.

– Do­brze, niech bę­dzie. – Mu­sia­łam się cze­goś na­pić.

Otwo­rzy­łam ma­lutką bu­telkę, słodki, lepki i cie­pły na­pój nie uga­sił mo­jego pra­gnie­nia, a tylko go wzmógł. Je­rzy, gdzie je­steś?

*

– Marta, Marta, co z tobą? Obudź się!

Otwie­ra­łam po­mału oczy, czu­łam su­chość w gar­dle. Zo­ba­czy­łam po­chy­lo­nego nade mną Je­rzego.