Pod niebem Kenii - Mariola Szydlik - ebook

Pod niebem Kenii ebook

Mariola Szydlik

5,0

Opis

Pod niebem Kenii to powieść przygodowa, przedstawiająca losy Marty i Jerzego, którzy emeryturę postanowili spędzić w Kenii. Decyzje taką podjęli kilka lat wcześniej podczas pobytu na wakacjach w Kenii, a konkretnie w Malindi. Przeprowadzka do kraju o zupełnie innej kulturze, mentalności i zwyczajach okazała się nie lada wyzwaniem dla dwójki emerytów, którzy w dodatku nie znają języka angielskiego, ani suahili, które to języki są w tym kraju urzędowymi.  Mimo różnych przeciwności, konfrontacji z biurokracją, postanowili wybudować wymarzony dom na wzgórzu w Kokosowym Lesie tuż nad Oceanem Indyjskim. Powieść jest pełna emocji, zabawnych sytuacji i pięknych opisów kenijskiej przyrody. Autorka, poprzez te powieść, chce zainspirować czytelników i pokazuje, że niezależnie od wieku można spełniać marzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elakont

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa polecam.
10
Pasjonatka9

Nie oderwiesz się od lektury

"Pod niebem Kenii" to niesamowicie wciągajaca lektura. Historia napisana językiem przystępnym dla czytelnika, obrazowym, pełnym opisów. Autorka w ciekawy sposob przybliża czytelnikom życie w Kenii, nie z punktu widzenia zwykłego turysty lecz z punktu widzenia malżeństwa, ktore zdecydowało się zamieszkać w tym kraju. Pokazuje jego zwyczaje, piekną przyrodę ale także smutną rzeczywistość i biedę. Jestem zachwycona tą książką i szczerze ją polecam.
10
Jolusia67m

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, czyta się ją z przyjemnością.Polecam
10

Popularność




Re­dak­cja:

Kinga Rak, Agnieszka Wój­to­wicz-Za­jąc

Ko­rekta:

Ka­ro­lina Brzu­chal­ska, Geo­r­gina Sze­le­jew­ska

Wer­sja elek­tro­niczna:

Ma­te­usz Ci­chosz | @ma­gik.od.skladu.ksia­zek

Pro­jekt okładki:

Ewe­lina Gor­las

Wszel­kie prawa za­strze­żone

All ri­ghts re­se­rved

Nie­au­to­ry­zo­wane roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­mentu ni­niej­szej pu­bli­ka­cji jest za­bro­nione i po­wo­duje na­ru­sze­nie praw au­tor­skich. Książka ani żadna inna jej część nie może być prze­dru­ko­wy­wana ani w inny spo­sób re­pro­du­ko­wana czy po­wie­lana me­cha­nicz­nie, fo­to­op­tyczne, za­pi­sy­wana elek­tro­nicz­nie lub ma­gne­tycz­nie, ani od­czy­ty­wana w środ­kach pu­blicz­nego prze­kazu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy

AD­VIM Wy­daw­nic­two

ISBN 978-83-964340-2-9

Ze spe­cjalną de­dy­ka­cją dla mo­jej córki i syna.

I

De­ter­mi­na­cja, wy­trzy­ma­łość, cią­głe od­naj­dy­wa­nie w so­bie sił, aby mie­rzyć się z tru­dami co­dzien­no­ści. Ma­rzy­li­śmy, ale te ma­rze­nia tak na­prawdę trak­to­wa­li­śmy od za­wsze jako cele do zre­ali­zo­wa­nia. Nie chcie­li­śmy, aby na­sze ży­cie na­zna­czone było pu­stymi slo­ga­nami. To nie mo­gło się skoń­czyć mgli­stą wi­zją cze­goś, co jest nie do osią­gnię­cia.

Za­wsze by­li­śmy dla sie­bie opar­ciem, choć ży­cie róż­nie się ukła­dało. Naj­pierw roz­łąki spo­wo­do­wane emi­gra­cją w pierw­szych la­tach po trans­for­ma­cji ustro­jo­wej w Pol­sce. Póź­niej wspólne szu­ka­nie lep­szego ży­cia na po­łu­dniu Eu­ropy, we Wło­szech, w któ­rych oboje się za­ko­cha­li­śmy i które umoż­li­wiły nam po­zna­nie ję­zyka wło­skiego. Dziś ten ję­zyk tak bar­dzo przy­daje nam się w Ke­nii. Wresz­cie po­wrót do oj­czy­zny i bu­dowa sta­bil­nego ży­cia, bli­sko ro­dziny. Przez lata mie­rzy­li­śmy się z mniej­szymi czy też bar­dzo du­żymi pro­ble­mami, ale prze­trwa­li­śmy to. Pa­trzy­li­śmy, jak na­sze dzieci do­ra­stają i same so­bie za­czy­nają ukła­dać ży­cie. Na­wet nie wiemy, kiedy to zle­ciało.

Co­raz sil­niej bu­dziła się w nas po­trzeba sta­wia­nia ko­lej­nych kro­ków na ścieżce do­peł­nie­nia na­szego szczę­ścia. Chcie­li­śmy móc w pew­nym mo­men­cie spoj­rzeć so­bie w oczy i po­wie­dzieć, że na­sze mniej­sze i więk­sze cele zo­stały osią­gnięte. To mu­siało się wy­da­rzyć po tych wszyst­kich la­tach cięż­kiej, fi­zycz­nej pracy oraz dba­nia, aby na­szej ro­dzi­nie nie bra­ko­wało ni­czego, choć ży­li­śmy ra­czej skrom­nie.

Nie chcemy po­wie­dzieć, że ta książka jest zwień­cze­niem ca­łej tej ży­cio­wej drogi z ma­łych Po­lko­wic na Dol­nym Ślą­sku do spo­koj­nego ży­cia w ke­nij­skiej Ma­lindi. To tak na­prawdę ko­lejny przy­sta­nek, bo wiemy, że jesz­cze wiele przy­gód przed nami. Przy­gód, któ­rymi chęt­nie się dzie­limy. Dla­tego cie­szymy się, że czy­tasz tę książkę, bo świa­do­mość, że na­sza prze­pro­wadzka do Ke­nii może być dla ko­goś in­spi­ra­cją, do­daje nam po pro­stu sił.

Kiedy kilka lat temu po­sta­no­wi­li­śmy z Je­rzym, że lata na eme­ry­tu­rze spę­dzimy w Ke­nii, to chyba sami do końca nie wie­rzy­li­śmy, że wszystko pój­dzie po na­szej my­śli. Zna­jomi i ro­dzina pu­kali się w czoło. Wszy­scy za­sta­na­wiali się, jak można wy­pro­wa­dzać się do Afryki, prze­cież tam sama bieda i w do­datku zło ca­łego świata. Prze­cież tam są ter­ro­ry­ści, jest nie­bez­piecz­nie. Trudno dzi­wić się ta­kim opi­niom, w końcu taki jest me­dialny prze­kaz. Te­le­wi­zja i in­ter­net bom­bar­dują nas złymi in­for­ma­cjami, po­ka­zują biedne dzieci z Etio­pii, walki ple­mion w Ugan­dzie czy Kongo. Dra­ma­tyczna sy­tu­acja Rwandy na pewno wszyst­kim utkwiła w pa­mięci (do tej pory trwają tam za­mieszki, może nie tak krwawe, jak w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, ale nie­stety cią­gle bra­kuje tam sta­bi­li­za­cji). My jed­nak wie­dzie­li­śmy, że to Afryka jest na­szym prze­zna­cze­niem. Dla­czego Ke­nia? Bo kiedy wy­bie­ra­li­śmy się na nasz ko­lejny urlop, po­sta­no­wi­li­śmy, że bę­dzie to przy­pa­dek, po­je­dziemy tam, gdzie nas za­wie­dzie krę­cący się glo­bus. W końcu w dzi­siej­szych cza­sach świat stoi otwo­rem. Kiedy Je­rzy za­trzy­mał glo­bus, oka­zało się, że to w Ke­nii spę­dzimy urlop. Wtedy jesz­cze nie wie­dzie­li­śmy, że bę­dzie to mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Ja chyba na­wet nie bar­dzo się z tego re­jonu cie­szy­łam, ale Je­rzy był wnie­bo­wzięty.

W tej ca­łej na­szej prze­pro­wadzce nie cho­dzi na­wet o to, że wy­pro­wa­dzamy się do Afryki, że zmie­niamy na stare lata na­sze miej­sce za­miesz­ka­nia, ale głów­nie o to, że w ży­ciu można coś zmie­nić w każ­dym wieku i nie­za­leż­nie od za­so­bów fi­nan­so­wych. Nie trzeba być mi­lio­ne­rem (ci z re­guły mają swoje jachty, sa­mo­loty, wille w wielu kra­jach i w za­sa­dzie sami nie wie­dzą, gdzie jest ich miej­sce na Ziemi).

Ro­dzina, zna­jomi, przy­ja­ciele po­wta­rzają w kółko jak man­trę: „Nie, ja bym się bała, prze­cież to zu­peł­nie inny kon­ty­nent, kul­tura, je­dze­nie, zwy­czaje”, „Nie, ja bym nie mógł zo­sta­wić dzieci, wnu­ków, bar­dzo bym tę­sk­nił”. Tak, to są ar­gu­menty prze­ma­wia­jące jak naj­bar­dziej za tym, aby kur­czowo trzy­mać się swo­ich ko­rzeni, cze­kać na te­le­fon od dzieci z in­for­ma­cją, że w nie­dzielę wpadną na obiad, wy­glą­dać przez okno i tę­sk­nić za wnu­kami, które ak­tu­al­nie miesz­kają w An­glii, Ho­lan­dii czy w Niem­czech. Czę­sto po­rów­nu­jemy się z eme­ry­tami z Za­chodu – oni po­dró­żują, kiedy nas na to nie stać.

Zga­dza się, wielu z nas ma ni­skie eme­ry­tury, kło­poty ze zdro­wiem i ta­kie przed­się­wzię­cie to wy­czyn, nie­mniej jed­nak wiem, że wielu eme­ry­tów zza za­chod­niej gra­nicy wy­jeż­dża do Tur­cji, do Ma­roka, Tu­ne­zji czy Ke­nii, aby prze­cze­kać zimę, aby od­dy­chać mor­skim po­wie­trzem, wy­grze­wać ko­ści na sło­neczku, za­osz­czę­dzić na ogrze­wa­niu, le­kach na prze­zię­bie­nie czy na zi­mo­wych bu­tach.

Kiedy by­li­śmy w Tur­cji, spo­tka­li­śmy tu­rystkę z Nie­miec. Była to pani w wieku osiem­dzie­się­ciu dwóch lat. Miesz­kała w tym sa­mym ho­telu co my. To ona po­wie­działa nam, że wła­śnie ze względu na ni­ską eme­ry­turę przez sześć, a na­wet sie­dem mie­sięcy w roku mieszka w Tur­cji, bo mie­sięczne utrzy­ma­nie w ho­telu z wy­ży­wie­niem kosz­tuje ją czte­ry­sta euro. W tej ce­nie ma po­sprzą­tane, wy­prane. Po­siłki na czas, za­wsze może li­czyć na po­moc ob­sługi, ni­gdy nie czuje się sa­motna. To spo­tka­nie jesz­cze bar­dziej utwier­dziło nas w na­szych pla­nach, a zna­jo­mym wciąż po­wta­rza­li­śmy, że nie ko­chamy zimy, gór, jeż­dże­nia na nar­tach. Kiedy zbli­żała się słota, sza­rość, per­ma­nentny brak słońca, a za drzwiami cza­iła się de­pre­sja, na samą myśl o sło­necz­nej Ke­nii wra­cał nam do­bry hu­mor.

*

Przy­szedł 2014 rok. Wy­bie­ramy się na wy­cieczkę ży­cia do Ke­nii. To bar­dzo da­leko, ale po­mimo że nie je­ste­śmy obie­ży­świa­tami, nie ba­li­śmy się ni­gdy po­dró­żo­wać. Prze­cież jesz­cze na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy nie­wielu Po­la­ków miało od­wagę wy­je­chać ze swo­jego mia­sta, zwie­dzi­li­śmy Wło­chy. By­li­śmy w Mo­nako i na Ri­wie­rze Fran­cu­skiej. Zwie­dzi­li­śmy tu­rec­kie wy­brzeże – An­ta­lyę i Ala­nyę – oraz re­jon Ka­pa­do­cji. Jako że ko­cham hi­sto­rię sta­ro­żytną, nie mo­gli­śmy nie od­wie­dzić Egiptu i jego Do­liny Kró­lów.

Nie­stety mu­simy przy­znać, że wy­prawa w głąb Czar­nego Lądu to wy­zwa­nie. Ni­gdy nie by­li­śmy zwo­len­ni­kami wy­praw zor­ga­ni­zo­wa­nych przez biuro po­droży, dla­tego i tym ra­zem wy­jazd za­ła­twi­li­śmy na wła­sną rękę. Po­dróż do cie­płej Afryki w lu­tym po­zwo­liła mi za­po­mnieć, że to jed­nak duże przed­się­wzię­cie. Nie znamy ję­zyka an­giel­skiego, zu­peł­nie nic nie wiemy o kul­tu­rze i zwy­cza­jach lu­dzi w środ­ko­wej czę­ści tego kon­ty­nentu. Je­dziemy w końcu bez opieki re­zy­denta, ale co tam – wa­len­tynki spę­dzimy w Ke­nii, bę­dzie ro­man­tycz­nie.

Po­dróż mi­nęła szybko, na­wet nie prze­szka­dzało mi to, że sa­mo­lot jest nieco nie­wy­godny. Kiedy wy­lą­do­wa­li­śmy w Mom­ba­sie, dru­gim co do wiel­ko­ści mie­ście Ke­nii, była go­dzina osiem­na­sta. Na dwo­rze było szaro, duszno, nie dało się od­dy­chać. Do oczu na­pły­nęły mi łzy. Prze­cież miało być tak pięk­nie, a tu brud, smród i ciemno.

– Ju­reczku, wra­cajmy tym sa­mym sa­mo­lo­tem, nie po­doba mi się tu­taj.

– No chyba zwa­rio­wa­łaś. – Mój mąż był cały w skow­ron­kach, za­cho­wy­wał się tak, jakby przy­je­chał do te­ściów na wieś. Na­wet nie wie­dzia­łam, że on tak lubi wy­zwa­nia. – Prze­cież to rów­nik, nor­malne, że jest już ciemno, nie prze­sa­dzaj – ob­ru­szył się na mnie.

Od­prawa pasz­por­towa trwała wieki. Kiedy po­de­szłam do okienka, pan ka­zał mi spoj­rzeć w obiek­tyw apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego i cyk­nął mi zdję­cie. Na­stęp­nie mu­sia­łam od­bić swój kciuk w spe­cjal­nym okienku na bla­cie biurka, za któ­rym sie­dział urzęd­nik. Ma­sa­kra, czu­łam się jak bo­ha­terka filmu gang­ster­skiego w sce­nie na po­ste­runku po­li­cji: zdję­cie z przodu, zdję­cie z le­wej strony, zdję­cie z pra­wej strony i od­ci­ski wszyst­kich pal­ców.

– No nie­źle, mó­wi­łam. Wra­cajmy – mru­cza­łam pod no­sem. – Do­brze, ciemno to jedno, ale tu­taj tak śmier­dzi, że ja nie mogę od­dy­chać – ma­ru­dzi­łam da­lej.

– Mar­tuś, chodź, bo ni­gdy nie do­je­dziemy do ho­telu.

– Pro­szę cię, wra­cajmy. – Tym ra­zem mój mąż spoj­rzał na mnie ta­kim wzro­kiem, że po­sta­no­wi­łam dać spo­kój.

Wśród ocze­ku­ją­cych prze­woź­ni­ków z kar­tecz­kami, na któ­rych były wy­pi­sane na­zwi­ska przy­jezd­nych, od­na­leź­li­śmy swo­jego tak­sów­ka­rza, który na szczę­ście mó­wił po wło­sku, a więc cho­ciaż tyle do­brego. Wsie­dli­śmy do ma­łego busa i ru­szy­li­śmy w nie­znane. Droga niby as­fal­towa, ale ja­kaś taka wą­ska.

W Ke­nii obo­wią­zuje ruch le­wo­stronny. By­łam prze­ra­żona, mia­łam wra­że­nie, że cały czas każdy sa­mo­chód z na­prze­ciwka je­dzie pro­sto na nas. Sie­dząc z tyłu za kie­rowcą, ha­mo­wa­łam ile sił w no­gach. Jems, tak miał na imię kie­rowca, pew­nie czuł, jak po­py­cham jego sie­dze­nie do przodu, jed­nak wtedy w ogóle o tym nie my­śla­łam. Po dwóch i pół go­dzi­nie do­tar­li­śmy do ho­telu. Cali, ale czy zdrowi, to nie wiem. Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, gdy oka­zało się, że o go­dzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej cze­kano na nas z ko­la­cją. Przy­wi­tano nas pysz­nym so­kiem z mango. Chyba na­wet się uśmiech­nę­łam.

Na­stęp­nego dnia rano obu­dził mnie śpiew pta­ków. Ju­reczka nie było w sy­pialni. Wsta­łam, ro­zej­rza­łam się po na­szym apar­ta­men­cie. Był duży, prze­stronny, urzą­dzony w stylu ko­lo­nial­nym. Po­przed­niego wie­czoru na­wet nie za­uwa­ży­łam, że nad na­szym łóż­kiem roz­ciąga się bie­lutka i cienka jak pa­ję­czynka mo­ski­tiera.

„No su­per, mu­sia­łam być bar­dzo zmę­czona” – po­my­śla­łam. Otwo­rzy­łam drzwi na ta­ras.

– O matko, jak tu­taj jest pięk­nie! – po­wie­dzia­łam sama do sie­bie. Wi­dok był obłędny, dużo zie­lo­nych, roz­ło­ży­stych drzew, krzewy hi­bi­skusa two­rzyły ży­wo­płoty przy bun­ga­lo­wach. Kilka me­trów od na­szego ta­rasu znaj­do­wała się re­stau­ra­cja, a na­prze­ciwko niej duży ba­sen. Po­środku ba­senu była wy­spa, na któ­rej, wśród pięk­nych palm w kształ­cie wa­chla­rzy, usta­wiona była rzeźba wiel­kiego lwa. „Ja­kie cudo” – po­my­śla­łam. Kiedy pod­nio­słam wzrok, zo­ba­czy­łam nie­sa­mo­wity, ol­brzymi dach ze słomy.

– Jaki piękny! – wy­rwało mi się. Wtedy zo­ba­czy­łam mo­jego męża, który roz­pro­mie­niony szedł w moją stronę.

– Gdzie ty by­łeś?

– Wiesz, do plaży jest da­leko, ale ocean piękny – wy­rzu­cił jed­nym tchem.

– Wi­dzia­łeś ba­sen przy re­stau­ra­cji? A ile tu­taj jest zie­leni. Zo­bacz, jaka piękna agawa na­prze­ciwko ta­rasu, ma ko­lor wręcz błę­kitny jak to niebo. No, po­wiem ci, że nie spo­dzie­wa­łam się, że bę­dzie tyle zie­leni. A te da­chy ze słomy, ta­kie jak u nas strze­chy na wsi, ale te są ta­kie wiel­kie, w kształ­cie trój­ką­tów. Zo­bacz, ja­kie fa­scy­nu­jące – traj­ko­ta­łam jak na­krę­cona.

– Ko­cha­nie, to są da­chy z li­ści pal­mo­wych, a nie ze słomy. Na­zy­wają się ma­kuti i są cha­rak­te­ry­styczne dla kra­jo­brazu ke­nij­skiego.

– No do­brze, ale wy­glą­dają jak strze­chy.

Za­raz po śnia­da­niu wy­ru­szy­li­śmy na plażę. Ku mo­jemu zdzi­wie­niu zro­biło się po­chmurno, znik­nęło piękne nie­bie­skie niebo, ale i tak było cie­pło. Może to na­wet le­piej, w końcu mamy po­łu­dnie. Spa­cer w słońcu mógłby nie być tak przy­jemny. Droga na plażę wio­dła wśród bu­gen­willi – kwiaty tych krze­wów miały ko­lor po­ma­rań­czy, fuk­sji, ró­żo­wej lan­drynki i bia­łej sukni ślub­nej. Były prze­uro­cze. Plaża nad Oce­anem In­dyj­skim zro­biła na mnie ogromne wra­że­nie: sze­roka, czy­sta, w ko­lo­rze cze­ko­lady.

– Wiesz, ko­cha­nie, to chyba bę­dzie na­sze miej­sce na Ziemi na sta­rość. – Nie wiem, dla­czego to po­wie­dzia­łam, ale w głębi serca czu­łam, że to jest przy­ja­zne i cu­downe miej­sce. Ota­czał nas spo­kój, na­gle wszyst­kie pro­blemy gdzieś znik­nęły, za­po­mnia­łam o pę­dzą­cym try­bie ży­cia w Eu­ro­pie, mia­łam po pro­stu wra­że­nie, że czas sta­nął w miej­scu.

Je­rzy przy­tu­lił mnie i po­ca­ło­wał.

– Też tak my­ślę, ko­cha­nie.

Ko­lejne dni mi­jały głów­nie na za­chwy­tach. Ho­tel miał prze­stronny ogród z dużą liczbą róż­no­rod­nych drzew. To nie były tylko palmy. Wzdłuż ka­mien­nych ale­jek po­sa­dzone były gar­de­nie. Bar­dzo duże wra­że­nie zro­biło na mnie drzewo, które miało prze­ogromne ko­sze czer­wo­nych kwia­tów. Był to słynny pło­mień Afryki. Je­dyne, co mnie roz­cza­ro­wało, to je­dze­nie w ho­telu. Nie­stety do­mi­no­wała kuch­nia wło­ska i o ile ko­la­cje były po­da­wane w pięk­nej sce­ne­rii wo­kół ba­senu, z ogromną liczbą świec, z mu­zyką na żywo, to same da­nia nie­stety nie za­chwy­cały. Raz był wie­czór su­ahili. Po­dano fa­solkę w so­sie z mleczka ko­ko­so­wego, du­szoną białą ka­pu­stę, ma­ham­bri (ta­kie pu­ste w środku pączki, które bar­dzo mi sma­ko­wały), ale to było tylko raz na dwa ty­go­dnie. Bra­ko­wało mi ryb, owo­ców mo­rza, które bar­dzo lu­bimy, dla­tego na ko­la­cje wy­cho­dzi­li­śmy do lo­kal­nych re­stau­ra­cji. Pierw­sze wyj­ście do mia­sta było dla mnie ogrom­nym prze­ży­ciem, bo nie­stety tu­taj już nie było tak ró­żowo… Dużo śmieci, przy­kre za­pa­chy i odór spa­lin, cią­gnący się za śmiesz­nymi po­jaz­dami na trzech kół­kach, któ­rych było mnó­stwo do­okoła. Mia­sto było ży­wym or­ga­ni­zmem. Mi­jali nas lu­dzie w ko­lo­ro­wych stro­jach, uśmie­chali się do nas, ki­wali gło­wami na po­wi­ta­nie i krzy­czeli: Jambo, co ozna­cza „cześć” w ję­zyku su­ahili. Od­po­wia­da­li­śmy na po­wi­ta­nie – jambo, po­nie­waż jesz­cze przed wy­jaz­dem na­uczy­li­śmy się kilku słów w tym ję­zyku.

Po­mimo wy­glą­da­ją­cej ze­wsząd biedy oka­zało się, że są tu­taj su­per­mar­kety, bary, re­stau­ra­cje. Jed­nym sło­wem, poza ho­te­lem jest nor­malne ży­cie. Chyba wtedy by­łam tym za­sko­czona, bo prze­cież Afryka to le­pianki w kształ­cie uli, Ma­sa­jo­wie bie­ga­jący z dzi­dami po sa­wan­nie i po­lu­jący na dzi­kiego zwie­rza. No cóż, na­wet ja ule­głam tym ste­reo­ty­pom. Zde­cy­do­wa­li­śmy, że ko­la­cję zjemy na mie­ście. We­szli­śmy do jed­nej z lo­kal­nych re­stau­ra­cji, dość skrom­nej, ale przy­kryte śnież­no­bia­łymi ob­ru­sami sto­liki wręcz za­pra­szały, aby przy nich usiąść. Gdy tylko usie­dli­śmy, zja­wiła się śliczna dziew­czyna o oczach czar­nych jak he­ban, z uśmie­chem od ucha do ucha i zę­bami bia­łymi jak śnieg w słońcu na An­tark­ty­dzie. Przy­nio­sła nam menu i za­pro­po­no­wała ape­ri­tif. Bie­gle po­słu­gi­wała się ję­zy­kiem wło­skim. W Ma­lindi mieszka bar­dzo dużo Wło­chów, dla­tego w wielu re­stau­ra­cjach, ba­rach czy na­wet urzę­dach Ke­nij­czycy po­słu­gują się ję­zy­kiem wło­skim, cho­ciaż ję­zy­kami urzę­do­wymi są su­ahili i an­giel­ski. Bar­dzo mi się to spodo­bało, po­nie­waż my w ogóle nie znamy an­giel­skiego, ale je­ste­śmy wło­sko­ję­zyczni. Za­mó­wi­łam rybkę, a Je­rzy po­sta­no­wił ra­czyć się kur­cza­kiem. Ja­kież było na­sze zdzi­wie­nie, kiedy oka­zało się, że musi za­mó­wić ca­łego lub po­łowę.

– No cóż, w tej sy­tu­acji niech bę­dzie pół.

Dziew­czyna przy­jęła za­mó­wie­nie i po­in­for­mo­wała nas, że czas ocze­ki­wa­nia to go­dzina.

– O, to długo, a czy mo­gli­by­śmy te­raz wyjść na spa­cer i wró­cić za go­dzinę? – za­py­ta­łam.

– Tak, jak naj­bar­dziej, ale nie­stety mu­sie­liby pań­stwo zo­sta­wić za­liczkę.

Zo­sta­wi­li­śmy za­liczkę i ru­szy­li­śmy do wyj­ścia. Na­gle do­bie­gło nas gło­śne gda­ka­nie kur­czaka, który z pew­no­ścią nie chciał iść pod nóż. Tego się nie spo­dzie­wa­li­śmy, ale za­mó­wie­nie zo­stało zło­żone, cóż po­cząć. W tym mo­men­cie zo­ba­czy­łam ku­cha­rza w bia­łym ki­tlu z ma­czetą w ręce, nieco po­chy­lo­nego i bie­ga­ją­cego za bied­nym, roz­wrzesz­cza­nym pta­kiem. Czu­li­śmy się nie­swojo, ale mimo to uśmiech­nę­li­śmy się do sie­bie i po­szli­śmy zwie­dzać mia­sto.

Nie­da­leko były stra­gany z kwia­tami, był czter­na­sty lu­tego, więc Je­rzy ob­da­ro­wał mnie bu­kie­tem bor­do­wych róż. Ke­nia jest dru­gim naj­więk­szym na świe­cie eks­por­te­rem róż do Eu­ropy. Mo­że­cie być pewni, że róże, które ku­pu­je­cie zi­mową porą w Pol­sce, po­cho­dzą z Ke­nii. Cie­kawe, jak wy­glą­dają plan­ta­cje?

Go­dzina mi­nęła szybko. Wró­ci­li­śmy do re­stau­ra­cji. Dziew­czyna przy­wi­tała nas uśmie­chem, po czym za­pro­siła do sto­lika i przy­nio­sła za­mó­wione da­nia. Por­cje były ol­brzy­mie, wszystko świeże, frytki ta­kie do­mowe, do­piero co zro­bione z ziem­nia­ków ob­ra­nych na­prędce, su­rówka z mar­chewki od babci z ogródka, sło­dziutka i so­czy­sta. Je­dze­nie było wy­borne, skromne, czuć było orien­talne przy­prawy, ta­kie jak im­bir czy kur­kuma, i mimo że ja nie bar­dzo gu­stuję w tych sma­kach, mu­szę przy­znać, że wszystko było pyszne.

Kiedy skoń­czy­li­śmy po­si­łek, było bar­dzo ciemno. Po wyj­ściu z re­stau­ra­cji chyba tro­chę ob­le­ciał mnie strach. Za­sta­na­wia­łam się, czy po­win­ni­śmy za­mó­wić tak­sówkę… Wpraw­dzie do ho­telu nie było da­leko, ale to nie­znany kraj. Może wcale nie jest tak bez­piecz­nie, jak nam się wy­da­wało?

– Ju­reczku, za­mówmy tak­sówkę, chyba się boję iść te­raz tym po­bo­czem.

– Ko­cha­nie, nie prze­sa­dzaj, do ho­telu mamy ja­kiś ki­lo­metr, co może nam się stać?

„No niby nic” – po­my­śla­łam, ale i tak mia­łam strach w oczach.

Po­bo­cze drogi jest pełne dziur, trzeba bar­dzo uwa­żać, aby nie skrę­cić kostki. W ciem­no­ści nic nie wi­dać, tylko cza­sami na wy­so­ko­ści mo­ich oczu bły­skają małe białe punk­ciki.

„Czy to świe­tlik?” – py­ta­łam sama sie­bie. – „Nie, kre­tynko, to białe jak śnieg gałki oczne mi­ja­ją­cych nas Ke­nij­czy­ków”. No cóż, było ciemno, pierw­szy raz ze­tknę­li­śmy się z miesz­kań­cami Ke­nii, idą­cymi ulicą. Było to dla nas coś no­wego.

Prze­cho­dzący obok lu­dzie albo nas po­zdra­wiali, albo w ogóle nie zwra­cali na nas uwagi. Skar­ci­łam się w my­ślach, prze­cież to są tacy sami lu­dzie jak my.

Na­stęp­nego dnia po­sta­no­wi­li­śmy po­je­chać na plażę Ma­lindi. Re­cep­cjo­ni­sta po­wie­dział, że mo­żemy za­trzy­mać tak­sówkę, po­wie­dzieć kie­rowcy, że chcemy na plażę i nas za­wie­zie.

– Chyba żar­tu­jesz! Gdzie mamy za­trzy­mać tak­sówkę? – obu­rzy­łam się.

– Przed ho­te­lem są tuk-tuki, za­trzy­maj je­den i w drogę.

Pa­trzy­łam na niego jak sroka w gnat. „O czym on do mnie mówi, ja­kie tuk-tuki?” – Mu­sia­łam mieć wy­ma­lo­wane na twa­rzy ogromne zdu­mie­nie, bo Ju­stin – chło­pak z re­cep­cji – wy­szedł z nami przed bramę ho­telu, za­trzy­mał nam ten śmieszny po­jazd na trzech kół­kach i po­wie­dział:

– Pro­szę, wsia­daj­cie.

– No nie, tym czymś mamy je­chać? Ju­reczku, po­pro­szę to­yo­tkę.

– Wsia­daj i nie ma­rudź. – Mój mąż spoj­rzał na mnie tak, jak­bym na­dep­nęła mu na pa­lec.

Kiedy ru­szy­li­śmy, po­czu­łam wiatr we wło­sach.

– Wiesz, chyba jest su­per – po­wie­dzia­łam do Je­rzego.

– Jak za cza­sów na­szej mło­do­ści: „zimny ło­kieć”, wiatr we wło­sach i je­dziemy.

Tuk-tuk do­wiózł nas pod Ro­sadę. Był to bar z le­ża­kami i sło­mia­nymi pa­ra­so­lami tuż przy plaży.

– Jak tu­taj jest pięk­nie – wes­tchnę­łam. Plaża spek­ta­ku­larna z bie­lut­kim jak sól pia­skiem. Ocean na zmianę tur­ku­sowy, błę­kitny i nie­bie­ski, woda czy­sta jak krysz­tał.

– Ko­cha­nie, te­raz to już na sto pro­cent wiem, że chcę tu­taj kie­dyś za­miesz­kać.

Je­rzy przy­tu­lił mnie i tak sta­li­śmy przez chwilę, pa­trząc na ho­ry­zont oce­anu. Pod­czas tej pierw­szej po­dróży do Ke­nii od­wie­dzi­li­śmy biuro nie­ru­cho­mo­ści w Ma­lindi. Wła­ści­cielką biura była Włoszka. Bar­dzo się ucie­szy­łam, bo znacz­nie nam to uła­twiło roz­mowę. Fran­ce­sca za­pro­po­no­wała obej­rze­nie dzia­łek, ja­kie miała na sprze­daż. Działki były wła­sno­ścią Wło­cha, któ­rego przod­ko­wie osie­dlili się w Ma­lindi za­raz po pierw­szej woj­nie świa­to­wej. Cie­kawa by­łam, gdzie są po­ło­żone. Umó­wi­li­śmy się na na­stępny dzień.

Punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej rano sta­wi­li­śmy się w biu­rze nie­ru­cho­mo­ści i wraz z Fran­ce­scą po­je­cha­li­śmy obej­rzeć te­ren z dział­kami, który był od­da­lony od mia­sta około trzech ki­lo­me­trów.

Wpraw­dzie działki były nie­da­leko oce­anu, ale nie było do niego bez­po­śred­niego do­stępu. To zna­czy nie było wy­zna­czo­nej drogi i aby dojść na cze­ko­la­dową plażę, trzeba było iść około dwóch ki­lo­me­trów. Nie, to jed­nak nie było to, ale przy­naj­mniej wie­dzie­li­śmy, ja­kich cen mo­żemy się spo­dzie­wać. Kiedy wró­ci­li­śmy do ho­telu, An­to­nio, je­den z ani­ma­to­rów, który jed­no­cze­śnie był na­szym opie­ku­nem na czas po­bytu, za­py­tał, czy cze­goś nie po­trze­bu­jemy.

– Nie, An­to­nio, dzię­ku­jemy, wszystko mamy, ale je­śli masz chwilę, to może dał­byś się za­pro­sić na kawę – za­pro­po­no­wa­łam.

– Tak, bar­dzo chęt­nie na­piję się z wami kawy.

Kiedy usie­dli­śmy na ta­ra­sie, An­to­nio opo­wie­dział nam swoją hi­sto­rię. To był na­prawdę bar­dzo miły chło­pak, a wła­ści­wie do­ro­sły męż­czy­zna, bo miał już trzy­dzie­ści dwa lata. To on pod­czas ko­la­cji śpie­wał ke­nij­skie pio­senki, tań­czył, był du­szą to­wa­rzy­stwa. Pry­wat­nie był naj­star­szy z pię­ciorga ro­dzeń­stwa, któ­remu po­ma­gał fi­nan­sowo, bo ro­dzice nie żyli. Je­den z braci, Sa­muel, uczył się w Na­irobi w szkole woj­sko­wej. Sa­muel miał dużo szczę­ścia, bo kiedy jesz­cze był w szkole pod­sta­wo­wej, ad­op­to­wało go mał­żeń­stwo z Ber­gamo we Wło­szech (ad­op­cja na od­le­głość), to oni opła­cali mu szkołę od kilku lat. To dzięki nim mógł uczyć się w sto­licy. An­to­nio bar­dzo go wspie­rał i rów­nież po­ma­gał, jak mógł, jed­no­cze­śnie oszczę­dza­jąc każdy szy­ling na kupno działki, na któ­rej chciał po­sta­wić dom dla ro­dziny. Nie krył tego, że bar­dzo li­czy na po­moc Sa­mu­ela, kiedy ten już roz­pocz­nie pracę. Kiedy ja za­czę­łam ubo­le­wać nad tym, że w wio­skach lu­dzie nie mają świa­tła, że są biedni, An­to­nio po­wie­dział:

– Marta, tak, są biedni, ale są szczę­śliwi. Nie znają te­le­wi­zora, nie mają lo­dówki, ale są uśmiech­nięci, życz­liwi, ufni. To już my, któ­rzy miesz­kamy w mie­ście, mamy więk­sze po­trzeby, mu­simy pra­co­wać, bo mu­simy za­pła­cić czynsz za miesz­ka­nie, chcemy mieć te­le­fon, nowe ubra­nie czy nowe buty, je­ste­śmy ze­stre­so­wani, mamy obawy, co bę­dzie ju­tro, ale i tak je­ste­śmy szczę­śliwsi od was, któ­rzy przy­jeż­dża­cie z Eu­ropy. Spójrz­cie na sie­bie, ma­cie po­roz­kła­dane lap­topy, te­le­fony, cały czas je­steś­cie w kon­tak­cie z bli­skimi, nie mo­że­cie ode­rwać się od swo­ich obo­wiąz­ków na­wet na urlo­pie. Je­rzy, no po­wiedz, czy nie mam ra­cji?

– Tak, jak naj­bar­dziej masz ra­cję, zu­peł­nie ina­czej ży­jemy w Eu­ro­pie. Mi bar­dzo się tu­taj po­doba, wszystko dzieje się po­woli, nie ma pę­dzą­cych sa­mo­cho­dów, są pisz­czące tuk-tuki, wszy­scy się do sie­bie uśmie­chają, po­zdra­wiają się.

– Cie­szę się, że wam się tu­taj po­doba. Baw­cie się do­brze, od­po­czy­waj­cie, mu­szę już iść, mam spo­tka­nie. – An­to­nio po­że­gnał się z nami, pod­sko­czył jak mały chło­piec i znik­nął w zie­lo­nym ogro­dzie.

– Je­rzy, on na­prawdę ma ra­cję, my nie umiemy cie­szyć się tym, co mamy, cią­gle nam mało. Znamy co­raz mniej osób, nie utrzy­mu­jemy kon­taktu pra­wie z ni­kim, to jest bo­lączka wszyst­kich Eu­ro­pej­czy­ków czy lu­dzi z bo­ga­tych kra­jów. Wy­obra­żasz so­bie, że idziemy te­raz ulicą Skrze­tu­skiego u nas i uśmie­chamy się do wszyst­kich, mó­wimy wszyst­kim „cześć”?!

– Tak, wy­obra­żam so­bie, ale wi­dzę też te uśmieszki za na­szymi ple­cami. – Ro­ze­śmia­li­śmy się oboje.

*

Po po­wro­cie z dwu­ty­go­dnio­wych wcza­sów do Pol­ski dużo roz­ma­wia­li­śmy o tym, że to wła­śnie Ke­nia jest na­szym miej­scem do­ce­lo­wym. By­li­śmy za­chwy­ceni ko­lo­rami nieba, zie­le­nią, czer­woną zie­mią, ko­lo­ro­wymi kwia­tami, uśmiech­nię­tymi ludźmi i spo­ko­jem, jaki nas ota­czał.

W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych wy­je­cha­li­śmy do Włoch w po­szu­ki­wa­niu pracy. My­śle­li­śmy na­wet, aby tam za­miesz­kać na stałe. To jed­nak nie był jesz­cze czas na opusz­cze­nie na­szego kraju, dla­tego po trzech la­tach wró­ci­li­śmy do Pol­ski. Głów­nym po­wo­dem było to, że mie­li­śmy jesz­cze małe dzieci, które bar­dzo tę­sk­niły za dziad­kami, cio­cią i wuj­kiem. Każdy te­le­fon do Pol­ski koń­czył się go­rączką u Mar­tynki, a i Pa­weł co­raz czę­ściej py­tał, kiedy po­je­dziemy do cioci. Poza tym to był czas, kiedy nie­zbyt ła­two było za­le­ga­li­zo­wać nasz po­byt we Wło­szech, a brak sta­łego po­bytu ro­dził wiele pro­ble­mów: brak le­gal­nej pracy, ubez­pie­cze­nia, brak moż­li­wo­ści za­pi­sa­nia dzieci do szkoły. Tak, to nie był do­bry czas, aby za­miesz­kać na stałe na Pół­wy­spie Ape­niń­skim.

Ale to wła­śnie we Wło­szech zro­dził się po­mysł, aby na sta­rość za­miesz­kać w cie­płych kra­jach. Gdzieś, gdzie rano bu­dzi nas słońce, gdzie lu­dzie są uśmiech­nięci, gdzie żyje się wol­niej. Tym miej­scem miały być Wło­chy, ale w miarę upływu lat zmie­nia­li­śmy zda­nie. Był na­wet czas, kiedy chcie­li­śmy za­miesz­kać w Tur­cji, ale po­mimo że bar­dzo nam się tam po­do­bało, to nie była mi­łość, po pro­stu nie za­iskrzyło mię­dzy nami a tym kra­jem.

Kupno działki odło­ży­li­śmy na póź­niej, prze­cież Je­rzy ma do eme­ry­tury jesz­cze sześć lat, to szmat czasu. Pra­cuje w ko­palni jako geo­log, jest pra­cow­ni­kiem do­ło­wym, dla­tego po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach pracy pod zie­mią ma moż­li­wość przej­ścia na wcze­śniej­szą eme­ry­turę. Roz­pu­ści­li­śmy już jed­nak wici, że za kilka lat na stałe wy­jeż­dżamy do Ke­nii. Bę­dziemy jak eme­ryci z Za­chodu pić drinki pod pa­lemką i wy­grze­wać się na słońcu. Nikt nie brał tych de­kla­ra­cji na po­waż­nie, je­dy­nie nasz syn wie­rzył, że zre­ali­zu­jemy na­sze ma­rze­nia. Sześć lat to dużo czasu, ale po­mału za­czę­li­śmy co­raz bar­dziej przy­zwy­cza­jać się do my­śli, że czeka nas wiel­kie przed­się­wzię­cie.

*

W 2019 roku ko­lejny raz le­cimy na wczasy do Ke­nii, ale tym ra­zem wy­bie­ramy inny re­jon. Diana Be­ach – ty­powo tu­ry­styczny, z pięk­nymi ho­te­lami na plaży i re­sor­tami w ko­lej­nych rzę­dach, nie­da­leko oce­anu. Tym ra­zem za­re­zer­wo­wa­li­śmy do­mek w jed­nym z re­sor­tów o na­zwie „Glo­ria”. Po­sta­no­wi­li­śmy, że spró­bu­jemy ta­kiego nor­mal­nego ży­cia, bę­dziemy ro­bić za­kupy, go­to­wać, roz­glą­dać się po oko­licy, może tu­taj ku­pimy działkę albo dom.

To był cu­downy czas, na­wet je­śli sta­łam przy ga­rach, to do­mek wśród zie­leni, z ba­se­nem na po­se­sji i Oce­anem In­dyj­skim w po­bliżu, wy­na­gra­dzał wszystko. W tym cza­sie obej­rze­li­śmy też kilka dzia­łek. Ceny były dużo wyż­sze niż w Ma­lindi, ale chyba na­wet nie cho­dziło o cenę, tylko mnie ja­koś cią­gnęło w tamte oko­lice. To w tam­tym miej­scu zo­sta­wi­łam serce, a do­dat­kowo ba­riera ję­zy­kowa w Diana Be­ach była dla mnie nie do prze­sko­cze­nia. Brak zna­jo­mo­ści ję­zyka an­giel­skiego to na­prawdę duży pro­blem. Nie­mniej jed­nak i ta wi­zyta w Ke­nii po­twier­dziła, że to jest na­sze miej­sce na Ziemi, ko­lory, lu­dzie, spo­kój. No nic, dwa ty­go­dnie szybko mi­nęły, trzeba było wra­cać do Pol­ski, ale tym ra­zem wie­dzie­li­śmy, że nie na długo, prze­cież to już tylko dwa lata i bę­dziemy z po­wro­tem, już nie jako tu­ry­ści, a jako miesz­kańcy prze­pięk­nego ke­nij­skiego wy­brzeża.

*

Po­bra­li­śmy się w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, a po­zna­li­śmy w li­ceum. Je­rzy jest ode mnie star­szy o rok. W pierw­szej kla­sie we­dług opi­nii mo­ich star­szych ko­le­gów, a w tym rów­nież Je­rzego, na­le­ża­łam do „głu­pich, dzie­cin­nych i zie­lo­nych”, to zna­czy nie nada­wa­łam się na im­prezy, nie by­łam warta za­chodu. Ju­rek oczy­wi­ście cały czas za­prze­cza i mówi, że on ni­gdy o mnie tak nie my­ślał, a wręcz prze­ciw­nie. Kiedy zo­ba­czył mnie w błę­kit­nym swe­terku i be­żo­wych ogrod­nicz­kach (mia­łam ta­kie, w tam­tych cza­sach to był szał, a dzi­siaj my­ślę o nich jak o dre­li­cho­wych spodniach ro­bo­czych), to wtedy wła­śnie po­wie­dział so­bie, że to bę­dzie jego żona i matka jego dzieci. Mi­nęło jed­nak tro­chę czasu, za­nim zo­sta­li­śmy parą.

Mu­sia­łam pew­nie zmie­nić sta­tus na wyż­szy, z zie­lo­nej może na bla­do­czer­woną albo czer­woną. Nie­stety ni­gdy się nie do­wie­dzia­łam, ja­kie sta­tusy upraw­niały moje ko­le­żanki do wzię­cia udziału w pry­wat­kach. Nie­mniej jed­nak Je­rzy za­czął dość szybko za­bie­gać o moje względy. Nie da­wał za wy­graną, przy­cho­dził do mnie pod pre­tek­stem po­ży­cze­nia róż­nych ksią­żek (dzięki mo­jemu ta­cie mie­li­śmy w domu dużą bi­blio­tekę, tato bar­dzo lu­bił czy­tać) i tak od­da­wał jedną książkę i po­ży­czał drugą. Po la­tach od­kry­łam, że na­wet ich nie czy­tał (temu też te­raz za­prze­cza). Kiedy moja młod­sza sio­stra w li­ceum miała prze­czy­tać ów­cze­sną lek­turę Ko­lum­bo­wie rocz­nik 2000 Ro­mana Brat­nego, to oka­zało się, że książka ma fa­brycz­nie skle­jone kartki, a Je­rzy po­noć ją prze­czy­tał. No cóż, każdy pre­tekst jest do­bry, je­śli przy­bliża do osią­gnię­cia celu.

Mo­men­tem prze­ło­mo­wym w na­szej zna­jo­mo­ści były uro­dziny mo­jej przy­ja­ciółki. Jola przy­szła za­pro­sić mnie na swoją osiem­nastkę. Tak się zło­żyło, że aku­rat Ju­rek był u mnie i wy­szu­ki­wał ko­lejną książkę w na­szej bi­blio­teczce. Jola, nie­wiele my­śląc, za­pro­siła mnie i Je­rzego jako parę na swoją uro­czy­stość. To był maj, wtedy ofi­cjal­nie za­czę­li­śmy się spo­ty­kać i mój chło­pak nie mu­siał już czy­tać ksią­żek z mo­jej bi­blio­teki.

Lata mi­jały, skoń­czy­li­śmy li­ceum, po­szli­śmy na stu­dia, a Je­rzy wcale nie kwa­pił się mi oświad­czyć, nie­stety.

„Na co on czeka?” – my­śla­łam. – „Mu­szę wziąć sprawy w swoje ręce”.

Był sty­czeń 1985 roku. Umó­wi­li­śmy się z Je­rzym w jego miesz­ka­niu. Kiedy przy­szłam, mama Jurka za­pro­siła mnie do po­koju, za­pro­po­no­wała her­batę. Tato sie­dział w swoim ulu­bio­nym fo­telu, Je­rzy przy­wi­tał się ze mną i usiadł na ka­na­pie, a mnie wska­zał drugi fo­tel. Nie pa­mię­tam, o czym roz­ma­wia­li­śmy, ale to wtedy po­my­śla­łam: „Te­raz albo ni­gdy”.

– Ja dzi­siaj przy­szłam po­pro­sić pań­stwa o rękę wa­szego syna – wy­pa­li­łam jak z ka­ra­binu ma­szy­no­wego.

Mama Je­rzego o mało nie wy­pu­ściła szkla­nek z her­batą z rąk, tato sta­nął od razu na równe nogi.

Bez zmru­że­nia oka strze­la­łam da­lej:

– Je­śli pań­stwo się zgo­dzi­cie, chcie­li­by­śmy wziąć ślub w czerwcu tego roku. Oczy­wi­ście chcie­li­by­śmy z po­mocą pań­stwa i mo­ich ro­dzi­ców wy­pra­wić we­sele.

Ju­re­czek ro­bił się ko­lo­rowy na twa­rzy i ła­pał po­wie­trze jak ryba.

Po chwili tato pierw­szy od­zy­skał głos:

– Je­steś w ciąży?

No te­raz to ja wy­ba­łu­szy­łam oczy jak wy­rak – le­mur, któ­rego gałki oczne zaj­mują wię­cej miej­sca niż mózg.

– Nie, nie je­stem w ciąży, ale my­ślę, że cztery lata cho­dze­nia ze sobą i trzy­ma­nia się za rączkę wy­star­czy.

– Ju­rek, co ty na to? – za­py­tał tato.

– Nooo, jaaa… – za­czął ją­kać się mój chło­pak.

– On się zga­dza – wy­pa­ro­wa­łam.

Na chwilę znów za­pa­dła ci­sza. W końcu pan Sta­szek za­brał głos:

– No do­brze, ja też my­ślę, że mo­że­cie się po­brać, dla­tego oboje z matką od­damy ci rękę na­szego syna. Mam jed­nak prośbę.

– Świet­nie, a jaką? – za­py­ta­łam.

– Skoro nie mu­si­cie się spie­szyć, to czy we­sele mo­gli­by­śmy wy­pra­wić we wrze­śniu?

– Oczy­wi­ście, nie mamy nic prze­ciwko temu, może być wrze­sień. – Spoj­rza­łam wy­mow­nie na Je­rzego, da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, że to na­sza obo­pólna zgoda.

Ani Je­rzy, ani jego mama nie po­wie­dzieli nic. To ja z moim przy­szłym te­ściem oma­wia­łam szcze­góły we­sela. Naj­za­baw­niej­sze było to, że Ju­rek na­prawdę nic nie wie­dział o moim po­sta­no­wie­niu. Ja sama zresztą by­łam za­sko­czona swoją od­wagą. Kiedy Ju­re­czek od­pro­wa­dzał mnie do domu, ogra­ni­czył się do jed­nego zda­nia:

– Mo­głaś mnie uprze­dzić.

– Wtedy byś mi za­bro­nił, a ja da­lej cze­ka­ła­bym, aż to ty mi się oświad­czysz.

Po kilku mie­sią­cach mój chło­pak, aby tra­dy­cji stało się za­dość, przy­szedł wraz z ro­dzi­cami ofi­cjal­nie po­pro­sić o moją rękę. Przy­niósł bu­kiet czer­wo­nych róż i pier­ścio­nek, i za­py­tał, czy wyjdę za niego. Co mia­łam zro­bić, po­wie­dzia­łam „tak”, w końcu z te­ściem już ob­ga­da­li­śmy szcze­góły przy­ję­cia we­sel­nego. Pan Sta­szek zro­bił na­wet li­stę go­ści. Po ofi­cjal­nych za­rę­czy­nach wszystko po­to­czyło się z górki i na­wet nie obej­rze­li­śmy się, a „czter­dzie­ści lat mi­nęło jak je­den dzień”, cy­tu­jąc kla­syka.

*

Kiedy wró­ci­li­śmy z Ke­nii w 2014 roku, po­sta­no­wi­li­śmy wy­sta­wić dom na sprze­daż. Niby do wy­jazdu było jesz­cze da­leko, ale sprze­daż domu to też nie byle ja­kie przed­się­wzię­cie. Poza tym chcie­li­śmy zo­ba­czyć, czy to jest do­bry mo­ment na sprze­daż nie­ru­cho­mo­ści. Oczy­wi­ście po­in­for­mo­wa­li­śmy na­sze dzieci o de­cy­zji, którą pod­ję­li­śmy. Pa­weł od po­czątku nam ki­bi­co­wał, w jego oczach wi­dzie­li­śmy en­tu­zjazm. On ma bar­dzo sze­ro­kie za­in­te­re­so­wa­nia, nie boi się wy­zwań i no­wo­ści, sam od naj­młod­szych lat sta­wia so­bie cele i kon­se­kwent­nie je re­ali­zuje, dla­tego nie­trudno było mu so­bie wy­obra­zić nasz.

– Ma­muś, ta­tuś, to bę­dzie me­ga­wy­da­rze­nie. Ja­cie, prze­pro­wadzka do Ke­nii.

Mar­tyna była mniej en­tu­zja­styczna. My­ślę, że dla­tego, że sama miesz­kała już w An­glii. Wie­działa, że nie jest ła­two zmie­nić swoje ży­cie. Nie­mniej jed­nak ona też od­nio­sła się do na­szej de­cy­zji po­zy­tyw­nie.

– Ko­chani, je­śli uwa­ża­cie, że to was uszczę­śliwi, że od­naj­dzie­cie się w tym da­le­kim, nie­zna­nym świe­cie, to oczy­wi­ście, że ja też was będę wspie­rać i ży­czę wam, aby wszystko się udało.

Mi­nęły trzy lata, za­nim sprze­da­li­śmy dom. Wbrew po­zo­rom nie była to ła­twa de­cy­zja, w końcu za­mie­nia­li­śmy coś, co było na­szym ży­ciem, mi­ło­ścią i ra­do­ścią, na coś, co jest nam zu­peł­nie nie­znane. Prze­cież tak na­prawdę nie wiemy, jak tam żyje się na co dzień.

– Je­rzy, czy do­brze ro­bimy?

– Mar­tuś, te­raz o to py­tasz? Kiedy wszystko już za­ła­twi­li­śmy, kiedy spo­ty­kamy się z no­ta­riu­szem za dwie go­dziny?

– Tak, te­raz py­tam, bo mo­żemy się jesz­cze wy­co­fać.

– Bez prze­sady, klamka za­pa­dła. Te­raz wra­camy do na­szego miesz­ka­nia w bloku, a już za kilka lat bę­dziemy miesz­kać w le­piance z da­chem ma­kuti. – Je­rzy ro­ze­śmiał się.

– Wi­dzę, że hu­mor ci do­pi­suje. No niech bę­dzie, ale mu­sisz mi obie­cać, że zbu­du­jesz mi le­piankę w kształ­cie ula, ina­czej nie prze­pro­wa­dzam się do Afryki.

– Do­brze ko­cha­nie, niech bę­dzie ul. – Oboje ro­ze­śmia­li­śmy się, ale czy wtedy nie był to śmiech przez łzy? Tak, na pewno to była trudna i na tam­ten czas bar­dzo bo­le­sna de­cy­zja.

*

Oboje z Je­rzym ciężko pra­co­wa­li­śmy. Ni­gdy nie ba­łam się żad­nej pracy, pra­co­wa­li­śmy za gra­nicą, oczy­wi­ście jako pra­cow­nicy fi­zyczni. Do wy­jazdu zmu­siły nas po­peł­nione błędy, przede wszyst­kim źle za­in­we­sto­wane pie­nią­dze jesz­cze w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. Pa­mię­tam sy­tu­ację, która w za­sa­dzie zmie­niła moje ży­cie.

Była wio­sna, ugo­to­wa­łam na obiad resztkę ziem­nia­ków, roz­ło­ży­łam dzie­ciom i mę­żowi na ta­le­rze, dla mnie za­bra­kło. W za­sa­dzie to nie, w garnku zo­stał ka­wa­łek ziem­niaka. Od­wró­ci­łam się i ręką wło­ży­łam go do ust, w tym mo­men­cie, mój syn, miał wów­czas pięć, może sześć lat, po­wie­dział:

– Ma­muś, zjadł­bym jesz­cze jed­nego ziem­niaczka.

Do dziś czuję w gar­dle uci­ska­ją­cego kar­to­fla. To wtedy w ciągu pię­ciu mi­nut pod­ję­łam de­cy­zję, że już ni­gdy moim dzie­ciom ni­czego nie bę­dzie bra­ko­wało. Spa­ko­wa­łam wa­lizkę, sprze­da­łam w lom­bar­dzie swoje złote pier­ścionki i wy­je­cha­łam za gra­nicę do Włoch. Nie ża­łuję, może wła­śnie ta de­cy­zja przy­czy­niła się do tego, że dzi­siaj znaj­du­jemy się w tym fan­ta­stycz­nym miej­scu.

*

Lata mi­jały, dzieci ro­sły, zmie­niały się na­sze prio­ry­tety. Oboje pra­co­wa­li­śmy na eta­tach, nie mie­li­śmy żad­nych do­cho­do­wych biz­ne­sów, nie za­ra­bia­li­śmy ko­ko­sów, ży­li­śmy z pen­sji. Po dro­dze mie­li­śmy swoje wzloty i upadki, ni­gdy jed­nak nie pod­da­wa­li­śmy się.

Pierw­szych dzie­sięć lat na­szego mał­żeń­stwa było dość burz­li­wych. Nie, nie cho­dzi o nasz zwią­zek, mał­żeń­stwo na­le­żało i na­leży do bar­dzo uda­nych, za­wsze wspie­ra­li­śmy się, da­rzy­li­śmy i da­rzymy wielką mi­ło­ścią. Cho­ciaż mu­szę przy­znać, że ja mam wiele cech wspól­nych z moją uko­chaną bo­ha­terką z Nocy i dni Ma­rii Dą­brow­skiej, Bar­barą Nie­chcic, i cho­ciaż nie wzdy­cha­łam do ja­kiejś sta­rej mi­ło­ści, to po­dob­nie jak Ba­sia po la­tach zro­zu­miała, że je­dyną mi­ło­ścią jej ży­cia był Bo­gu­mił, to ja rów­nież, w miarę upły­wa­ją­cych lat, ro­zu­mia­łam, jak bar­dzo ko­cham Je­rzego, ja­kim on jest dla mnie wspar­ciem. Przez te dzie­sięć lat otar­li­śmy się o ban­kruc­two, cią­gle zmie­nia­li­śmy miej­sce za­miesz­ka­nia, po­szu­ki­wa­li­śmy sta­łej pracy, aż w końcu na­sza sy­tu­acja za­częła się sta­bi­li­zo­wać. Roz­po­czę­li­śmy bu­dowę domu, wtedy też chyba na mo­ment za­po­mnie­li­śmy o na­szych ma­rze­niach. Je­rzy roz­po­czął pracę jako geo­log w ko­palni, to dało nam we­wnętrzny spo­kój, bo przede wszyst­kim mie­li­śmy ubez­pie­cze­nie i stały do­chód. Nie­stety, jak to w ży­ciu bywa, ta sie­lanka nie trwała zbyt długo, po­nie­waż roz­cho­ro­wa­łam się. Pra­co­wa­łam jako pi­lotka wy­cie­czek. Jeź­dzi­łam z tu­ry­stami do Włoch, praca była na umowę-zle­ce­nie, ale diety były dość so­lidne, dla­tego nie był to naj­gor­szy okres w moim ży­ciu za­wo­do­wym.

Nie­stety, mój już nieco po­kie­re­szo­wany krę­go­słup nie wy­trzy­mał cią­głych po­dróży, wie­lo­go­dzin­nego sie­dze­nia w nie­wy­god­nych au­to­ka­ro­wych fo­te­lach, dźwi­ga­nia ba­gaży. W roku 1996 mu­sia­łam pod­dać się ope­ra­cji. To nie był ła­twy czas, bo za­nim roz­po­znano moją do­le­gli­wość, przez pół roku cho­dzi­łam na bez­na­dziejne re­ha­bi­li­ta­cje, le­czono mnie far­ma­ko­lo­gicz­nie, a ja z każ­dym dniem czu­łam się co­raz go­rzej. Kiedy tra­fi­łam w końcu do szpi­tala (po wi­zy­cie u mą­drego or­to­pedy, który od razu, jak mnie zo­ba­czył, wy­dał dia­gnozę), oka­zało się, że aby zro­bić re­zo­nans po­twier­dza­jący, iż moje dyski nie są na miej­scu, mu­szę cze­kać dwa mie­siące. Mo­głam rów­nież za­pła­cić za ba­da­nie i w ten spo­sób je przy­spie­szyć, ale wów­czas był to koszt równy mie­sięcz­nej pen­sji mo­jego męża. No cóż było ro­bić, po­sta­no­wi­łam spo­koj­nie cze­kać na ter­min ba­da­nia, grunt, że wia­domo było, co mi jest i przede wszyst­kim, że jest szansa, że będę cho­dzić. Wtedy w su­kurs przy­szła mi moja młod­sza sio­stra, Ka­sia. Ka­sia od kilku lat miesz­kała i pra­co­wała we Wło­szech i wła­śnie przy­je­chała na krótki urlop do Pol­ski.

– Co ty tu­taj ro­bisz? – za­py­tała, wpa­ro­wu­jąc na szpi­talną salę.

– Leżę i cze­kam na ba­da­nia.

– Ja­kie ba­da­nia?

– Ko­nieczny jest re­zo­nans, ale nie ma miejsc i do­piero za dwa mie­siące mam ter­min. Nie mogę cho­dzić, pani dok­tor re­ha­bi­li­tantka przy­cho­dzi i układa mnie w od­po­wied­niej po­zy­cji i tak leżę cały dzień, sta­ram się nie ru­szać, bo boli okrop­nie.

– A czemu dwa mie­siące mu­sisz cze­kać?

– Ka­siu, ta­kie są ter­miny, mo­gła­bym zro­bić to ba­da­nie pry­wat­nie, ale nie mamy pie­nię­dzy. - Roz­pła­ka­łam się. To był na­prawdę trudny czas w na­szym ży­ciu. Jesz­cze ta nie­szczę­sna bu­dowa, która po­chło­nęła już na­sze wszyst­kie oszczęd­no­ści, na kre­dyt nie mie­li­śmy szans, bo Je­rzy do­piero roz­po­czął pracę, do­chód był nie­wielki, a umowa jesz­cze na czas okre­ślony.

– No do­brze, nie płacz już – po­wie­działa moja piękna sio­stra. – Może cze­goś po­trze­bu­jesz? Pójdę do sklepu.

– Nie, nic nie po­trze­buję. Dbają o mnie, na zmianę wszy­scy przy­jeż­dżają: na­sza sio­stra Re­nata ze Sław­kiem, Je­rzy, mama, ale wiesz co, może przy­nieś mi jesz­cze wodę.

Ka­sia po­szła do skle­piku szpi­tal­nego, przy­naj­mniej tak my­śla­łam. Dość długo jej nie było, a kiedy wró­ciła, to­wa­rzy­szył jej mój dok­tor.

– Pani Marto, już dzwo­ni­łem do szpi­tala woj­sko­wego we Wro­cła­wiu i umó­wi­łem pa­nią na ba­da­nie w ten pią­tek.

– Ale jak to?!

– Nor­mal­nie, za­pła­ci­łam za ten re­zo­nans, nie mo­żesz tu­taj tak le­żeć. Wy­glą­dasz okrop­nie, twarz masz wy­krzy­wioną z bólu, nie można tak cier­pieć.

– Ka­siu, ale to dużo pie­nię­dzy, ja nie będę mo­gła ci ich od­dać.

– A kto mówi o od­da­niu, masz się wy­le­czyć, wró­cić do dzieci, męża, do nas. Ko­niec, kropka.

Roz­pła­ka­łam się. Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że moja śliczna sio­stra ura­to­wała mnie od ka­lec­twa. Dzień po za­biegu przy­szedł dok­tor, który mnie ope­ro­wał, i po­wie­dział, że nerw ob­cią­żony dys­kiem był w tak kiep­skim sta­nie, że jesz­cze dwa ty­go­dnie ta­kiego uci­sku spo­wo­do­wa­łyby prze­rwa­nie go, a wtedy nie zdo­łano by ura­to­wać mo­jej nogi. Tak Ka­sia po­sta­wiła mnie na nogi.

Długa re­kon­wa­le­scen­cja, po­wrót do nor­mal­no­ści i ko­lejne kło­poty fi­nan­sowe. Mimo wszystko prze­trwa­li­śmy to. Po­mału ukła­da­li­śmy na­sze ży­cie i znów mo­gli­śmy wró­cić do na­szych ma­rzeń o eme­ry­tu­rze pod pal­mami. Od­li­cza­li­śmy każdy rok do eme­ry­tury Je­rzego, ja wiele lat pra­co­wa­łam w han­dlu, po­tem w ubez­pie­cze­niach. Ni­gdy na­to­miast nie pra­co­wa­łam w swoim za­wo­dzie. Z wy­kształ­ce­nia je­stem dy­plo­matką i za­wsze ma­rzyła mi się pla­cówka w cie­płych kra­jach. Nie­stety ba­rierą był ję­zyk an­giel­ski, któ­rego nie znam do dziś.

Wraz z upły­wem lat na­sze ma­rze­nia sta­wały się co­raz bar­dziej re­alne. Dzieci do­ra­stały, koń­czyły szkoły śred­nie, na­le­żało po­my­śleć o ich dal­szej edu­ka­cji. Wią­zało się to też z kosz­tami, ale wie­dzie­li­śmy, że to na­sza in­we­sty­cja w ich przy­szłość. Jed­no­cze­śnie mie­li­śmy na­dzieję, że spo­koj­nie bę­dziemy mo­gli re­ali­zo­wać na­sze ma­rze­nia. Pa­weł po ma­tu­rze po­szedł na stu­dia do Wro­cła­wia, Mar­tynka roz­po­częła stu­dia ko­sme­to­lo­giczne. Wtedy spo­tkało nas naj­więk­sze szczę­ście, bo oka­zało się, że na­sza córka jest w ciąży i po­mimo że to był jej pierw­szy rok stu­diów, cie­szy­li­śmy się bar­dzo, że już wkrótce zo­sta­niemy dziad­kami. Tak, kiedy uro­dził się Ku­bu­niu, na­sze ży­cie zmie­niło się o sto osiem­dzie­siąt stopni. By­cie bab­cią to naj­pięk­niej­sze, co może spo­tkać każdą mamę. Po pię­ciu la­tach uro­dziła się May­eczka, cudna dziew­czynka, która też wnio­sła w na­sze ży­cie wiele ra­do­ści. Wpraw­dzie córka za­miesz­kała z ro­dziną w An­glii, ale i tak sza­le­li­śmy i sza­le­jemy ze szczę­ścia, że mamy wnuki.

Czas pły­nął, a każda zima spra­wiała, że co­raz bar­dziej tę­sk­ni­li­śmy za pal­mami, cie­płym mo­rzem i go­rą­cym słoń­cem. Wpraw­dzie udało nam się w mię­dzy­cza­sie kilka razy po­je­chać na urlop do Włoch czy Tur­cji, ale każde dwa ty­go­dnie mi­jały szyb­ciej, niż by­śmy chcieli. Kiedy wra­ca­li­śmy do na­szego pro­za­icz­nego ży­cia, czę­sto roz­ma­wia­li­śmy, jak to bę­dzie cu­dow­nie, kiedy już bę­dziemy mo­gli na stałe za­miesz­kać pod nie­bem, na któ­rym za­wsze świeci słońce.

*

Działkę w Ko­ko­so­wym Le­sie zna­la­złam wśród ogło­szeń jed­nego z biur nie­ru­cho­mo­ści w Ma­lindi w lipcu 2020 roku. Zdję­cie, które było w ogło­sze­niu, za­pie­rało dech w piersi. Przed­sta­wiało do­linę, w któ­rej ro­sły palmy ko­ko­sowe. Białe jak śnieg wy­dmy, po­ro­śnięte wy­so­kimi tra­wami od­dzie­lały do­linę od błę­kit­nego oce­anu. W ogło­sze­niu była za­warta in­for­ma­cja, że działki znaj­dują się dwie­ście me­trów od plaży, która mieni się zło­tym pia­skiem. Opis miej­sca był tak fa­scy­nu­jący, że nie za­sta­na­wia­li­śmy się z Je­rzym ani mi­nuty, szybko wy­sła­łam ma­ila z py­ta­niem, czy ogło­sze­nie jest jesz­cze ak­tu­alne. I o ile w pierw­szej chwili ogar­nął mnie en­tu­zjazm, to po wy­sła­niu ma­ila przy­szedł czas na pierw­sze obawy.

– My­ślę, że to jest zbyt piękne, aby było praw­dziwe. Zna­jąc na­sze szczę­ście, pew­nie za późno prze­czy­ta­li­śmy to ogło­sze­nie.

– Nie kracz. Skoro jest w ak­tu­al­no­ściach na stro­nie, to na pewno działki są jesz­cze do sprze­da­nia – skwi­to­wał mój mąż.

Było już późne po­po­łu­dnie i marne szanse, aby ktoś z biura prze­czy­tał ma­ila, ale ja za­glą­da­łam do skrzynki co pięć mi­nut. Nic z tego, wia­do­mo­ści zwrot­nej nie było. No cóż, po­cze­kamy do ju­tra. Ju­tro też nie przy­nio­sło żad­nej od­po­wie­dzi. Ileż było mo­jej ra­do­ści, kiedy dwa dni póź­niej otwo­rzy­łam pocztę, a tam wia­do­mość z biura, że ow­szem, mają jesz­cze dwie działki na sprze­daż.

– Ju­reczku, na­pi­szę, że bie­rzemy oby­dwie, je­śli są koło sie­bie.

– Do­brze. By­łoby ty­siąc me­trów kwa­dra­to­wych.

Ma­rzy­li­śmy o ta­kiej du­żej działce, za­le­żało nam, aby było miej­sce na ba­sen. Działka też nie po­winna być zbyt da­leko oce­anu, mak­sy­mal­nie pięć­set me­trów od plaży. Wy­glą­dało na to, że zie­mia w Ngo­meni speł­nia na­sze wy­ma­ga­nia.

– Niech poda też do­kładne współ­rzędne, to znaj­dziemy w Go­ogle – do­dał Je­rzy.

Vic­to­ria, po­śred­niczka z biura nie­ru­cho­mo­ści, w pierw­szym ma­ilu na­pi­sała, że działki są koło sie­bie i za­re­zer­wuje dla nas oby­dwie. Nie­stety, ko­lejny dzień przy­niósł inne wia­do­mo­ści: działki są od sie­bie od­da­lone, ale Vic­to­ria nie wi­dzi pro­blemu, prze­cież mo­żemy ku­pić oby­dwie, a po­tem się za­mie­nić z są­sia­dami. Nie no, to jest Ke­nia wła­śnie. Niby jak za­mie­nić, z kim? Nie, to jest nie­moż­liwe. W tej sy­tu­acji za­re­zer­wo­wa­li­śmy działkę w pierw­szym rzę­dzie.

Mia­łam wiele py­tań do po­śred­niczki, bo kiedy mi­nęła ra­dość, że jed­nak udało się, że mo­żemy ku­pić ka­wa­łek ziemi nie­da­leko oce­anu na ke­nij­skim wy­brzeżu, po­ja­wiły się też wąt­pli­wo­ści i py­ta­nia. Ja­kie trud­no­ści mo­żemy na­po­tkać?

Przede wszyst­kim nie mia­łam po­ję­cia, że pro­ces za­kupu ziemi bę­dzie trwał mie­sią­cami. Py­ta­łam po­śred­niczki w ma­ilu, czy na pewno mo­żemy ku­pić tę działkę, skoro miesz­kamy w Pol­sce i nie mamy re­zy­den­cji w Ke­nii. Nie wi­działa pro­blemu – ich praw­nik po­wie­dział, że mo­żemy ku­pić zie­mię i wła­śnie przy­go­to­wy­wał dla nas umowę.

Po kilku dniach do­sta­li­śmy umowę kupna-sprze­daży, która tra­fiła do tłu­ma­cza przy­się­głego. W mię­dzy­cza­sie umó­wi­li­śmy się z praw­ni­kiem na jej ana­lizę. No prze­cież nie je­ste­śmy tak na­iwni – to, że ku­pu­jemy zie­mię 6500 ki­lo­me­trów od Pol­ski, nie ozna­cza, że nie po­win­ni­śmy spraw­dzić naj­mniej­szych szcze­gó­łów.

W trak­cie spo­tka­nia tłu­maczka po­wie­działa nam:

– Wie­cie pań­stwo, nie było ła­two, bo ke­nij­ski ję­zyk an­giel­ski jest taki tro­chę inny. Wiele zwro­tów było nie­zro­zu­mia­łych i tłu­ma­cze­nie ich do­pro­wa­dziło mnie do in­ter­pre­ta­cji wy­ro­ków są­do­wych. Chcia­łam zwró­cić pań­stwu uwagę, że w umo­wie nie ma da­nych per­so­na­li­zu­ją­cych strony. To zna­czy, po stro­nie sprze­da­ją­cego ist­nieje tylko nu­mer skrzynki pocz­to­wej, co wcale nie musi być daną kon­kretną. To wła­śnie do­pro­wa­dziło mnie do roz­prawy są­do­wej, w któ­rej spo­rem była wła­śnie skrytka pocz­towa, która oka­zała się być na ko­goś in­nego.

– Chyba ze­mdleję – po­wie­dzia­łam prze­ra­żona. – Pro­sto od pani idziemy do pani Agnieszki, na­szej praw­niczki, ona po­może nam prze­brnąć przez te kruczki prawne.

Wy­szli­śmy z ga­bi­netu pani Ilony, tłu­maczki. By­łam zmar­twiona.

– Do­brze, że od razu mamy spo­tka­nie z ad­wo­katką – ode­zwa­łam się do męża. Je­rzy nic nie od­po­wie­dział.

Kan­ce­la­ria ad­wo­kacka pani Agnieszki mie­ściła się dwie ulice da­lej, po­sta­no­wi­li­śmy się przejść, chyba po­trze­bo­wa­łam tro­chę ode­tchnąć. „Za­czy­nają się pierw­sze pro­blemy” – po­my­śla­łam. Kiedy do­cho­dzi­li­śmy do ka­mie­nicy, w któ­rej mie­ściła się kan­ce­la­ria, czu­łam, jak nogi od­ma­wiają mi po­słu­szeń­stwa. Po­nie­waż do­mo­fon był ze­psuty, pani Agnieszka ze­szła, aby otwo­rzyć nam drzwi. Po chwili we­szli­śmy do prze­stron­nego ga­bi­netu. Duże biurko w ko­lo­rze we­nge i bar­dzo duży, czarny, skó­rzany fo­tel bu­dziły re­spekt. Pani Agnieszka, wy­soka, uśmiech­nięta bru­netka, za­pro­siła nas, aby­śmy usie­dli.

– Je­stem taka pod­eks­cy­to­wana pań­stwa sprawą – po­wie­działa ad­wo­kat na wstę­pie.

– O! Tak? – Ju­rek uśmiech­nął się.

– Po­wiem pań­stwu, że przy­go­to­wy­wa­łam już kilka umów tego typu, do­ty­czyły one za­kupu i sprze­daży grun­tów, miesz­kań czy do­mów, ale na te­re­nie Eu­ropy. Pierw­szy raz mam do czy­nie­nia ze sprze­dażą na in­nym kon­ty­nen­cie i do­dam, że to nie jest ła­twa sprawa. Nie znam prawa ke­nij­skiego, dla­tego mam pro­blem z uwie­rzy­tel­nie­niem tej umowy.

– No ale Ke­nia jest de­mo­kra­tycz­nym pań­stwem prawa. W Ke­nii obo­wią­zuje roz­dział wła­dzy wy­ko­naw­czej, usta­wo­daw­czej i są­dow­ni­czej. – Nie wiem, dla­czego to po­wie­dzia­łam, może chcia­łam zro­bić na pani ad­wo­kat wra­że­nie, że my znamy ten kraj i on ma wszel­kie zna­miona pań­stwa de­mo­kra­tycz­nego.

–Tak, jed­nak wie pani, szcze­góły, in­ter­pre­ta­cja, mogą się róż­nić, ale spo­koj­nie. Prze­czy­ta­łam umowę, wy­pi­sa­łam trzy­na­ście punk­tów, które ujęte są w na­szych umo­wach, a któ­rych tu­taj nie zna­la­złam. My­ślę, że po­win­ni­ście pań­stwo skon­tak­to­wać się z kan­ce­la­rią ad­wo­kacką w Ke­nii, to bę­dzie naj­bez­piecz­niej­sze.

Ob­lał mnie zimny pot. W su­mie pani Agnieszka miała ra­cję, co kraj to oby­czaj.

– Pani Marto, spo­koj­nie, omó­wimy te­raz wszyst­kie punkty, bę­dzie­cie mieli pań­stwo ja­sność, o co py­tać ad­wo­kata w Ke­nii.

Pani Agnieszka szcze­gó­łowo prze­ana­li­zo­wała umowę, którą otrzy­ma­li­śmy od praw­nika z biura nie­ru­cho­mo­ści. Zwró­ciła nam uwagę na spo­sób dzie­dzi­cze­nia, od­pisy z ksiąg wie­czy­stych, czy wła­ści­ciel działki jest żo­naty, czy współ­mał­żo­nek wie o sprze­daży i wiele, wiele in­nych spraw.

Kiedy wy­szli­śmy z kan­ce­la­rii, by­łam oszo­ło­miona.

– Je­rzy, ja w ży­ciu nie przy­pusz­cza­łam, że tyle wia­do­mo­ści musi być za­war­tych w umo­wie. Co my te­raz zro­bimy?

– Spo­koj­nie, po­szu­kamy ad­wo­kata w Mom­ba­sie. – Mój mąż wy­da­wał się nad wy­raz spo­kojny. – Pa­mię­tasz, kie­dyś prze­sła­łem ci link do bloga ta­kiego ad­wo­kata z Na­irobi. Mu­simy od­ko­pać ten link i może na blogu znaj­dziemy in­for­ma­cje, które nas in­te­re­sują.

W dro­dze do domu nie roz­ma­wia­li­śmy już o umo­wie, mu­sia­łam tro­chę od­po­cząć. Nie mogę cały czas się za­mar­twiać. Trudno, nie ta, to inna działka, prze­cież do wy­jazdu zo­stało jesz­cze kilka mie­sięcy, kiedy bę­dziemy na miej­scu, bę­dzie ła­twiej. Prze­cież pier­wotny plan był taki, że za­raz po przej­ściu Je­rzego na eme­ry­turę wy­jeż­dżamy do Ke­nii, tam wy­naj­miemy miesz­ka­nie i spo­koj­nie po­szu­kamy działki pod bu­dowę domu lub go­to­wego domu. Dla­tego mu­szę na­brać dy­stansu. Je­śli ku­pimy te­raz działkę, to su­per, zy­skamy kilka mie­sięcy. Je­śli nie, to też nic się nie sta­nie, bo wszystko pój­dzie zgod­nie z pier­wot­nym pla­nem. Naj­waż­niej­sze, aby­śmy się nie wpa­ko­wali w kło­poty.

Wie­czo­rem za­czę­łam prze­glą­dać wia­do­mo­ści. Zna­la­złam link do bloga ke­nij­skiego ad­wo­kata, Cy­rusa Ma­ina, który jest wła­ści­cie­lem kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej w Na­irobi, ale fi­lie tej kan­ce­la­rii dzia­łają w kilku pań­stwach Afryki Środ­ko­wej i Pół­noc­nej. Na swoim blogu po­ru­sza wiele spraw nur­tu­ją­cych zwłasz­cza osoby spoza kon­ty­nentu afry­kań­skiego, ale nie tylko, które są za­in­te­re­so­wane po­by­tem w Ke­nii, otwo­rze­niem dzia­łal­no­ści go­spo­dar­czej, za­ło­że­niem wsze­la­kich spółek na te­re­nie tego pań­stwa. Po­my­śla­łam, że to jest ktoś, kto może nam po­móc.

Wy­sła­łam ma­ila, wy­ja­śnia­jąc, jaki mamy pro­blem. Na drugi dzień do­sta­łam od­po­wiedź, że skon­tak­tuje się ze mną współ­pra­cow­nica kan­ce­la­rii, która zaj­muje się spo­rzą­dza­niem umów kupna i sprze­daży nie­ru­cho­mo­ści w bar­dzo sze­ro­kim za­kre­sie, i je­śli wy­rażę zgodę, to ona zaj­mie się w moim imie­niu za­ku­pem gruntu w Ngo­meni.

Bar­dzo się ucie­szy­łam, od razu za­dzwo­ni­łam do Ju­reczka do pracy, ale oczy­wi­ście nie było go w biu­rze. No nic, po­cze­kam z do­brymi wia­do­mo­ściami, aż wróci. Anna, pani ad­wo­kat z kan­ce­la­rii Cy­rusa, na­pi­sała do mnie jesz­cze tego sa­mego dnia. Opi­sa­łam całą sprawę, wy­sła­łam umowę, którą do­sta­li­śmy z biura nie­ru­cho­mo­ści, oraz opi­nię na­szej pani ad­wo­kat Agnieszki. Anna po­pro­siła o czas, ale za­pew­niła, że zaj­mie się na­szą sprawą bez­zwłocz­nie.

Kiedy Je­rzy wszedł do domu, od razu za­sy­pa­łam go do­brymi wia­do­mo­ściami. Uspo­ko­iłam się, ochło­nę­łam, po raz pierw­szy tak głę­boko w sercu czu­łam, że działka w Ko­ko­so­wym Le­sie na pewno jest na­sza.

Anna od­pi­sała na drugi dzień. Nie­stety nie miała dla nas do­brych wia­do­mo­ści. Oka­zało się bo­wiem, że grunt, który za­mie­rzamy ku­pić, to grunt rolny, a ob­co­kra­jo­wiec nie może w Ke­nii na­być ziemi o ta­kim sta­tu­sie. Chyba w tym mo­men­cie szczęka mi opa­dła. „Jak to?” – py­ta­łam sama sie­bie. Prze­cież Vic­to­ria mó­wiła, że mo­żemy to ku­pić bez pro­blemu. Nie­stety to nie był ko­niec złych wia­do­mo­ści: działkę mo­żemy na­być jako wie­czy­ste użyt­ko­wa­nie, nie­stety nie może jej nikt dzie­dzi­czyć.

– No jesz­cze le­piej, prze­cież my chcemy tam spę­dzić eme­ry­turę, na pewno nie bę­dziemy żyć sto lat – mó­wi­łam co­raz gło­śniej sama do sie­bie. – I co te­raz? Pew­nie bę­dziemy mu­sieli się wy­co­fać z tej trans­ak­cji.

Od­pi­sa­łam An­nie, że trudno, w tej sy­tu­acji mu­simy zre­zy­gno­wać z za­kupu, prze­cież nie bę­dziemy bu­do­wać domu dla gminy, bo skoro na­sze dzieci nie mogą go dzie­dzi­czyć, to nie po­zo­staje nic in­nego, jak za­mknąć sprawę. Wła­ści­wie, jaką sprawę, prze­cież i tak nie mo­żemy ku­pić tego gruntu, bo jest rolny.

„No i po kło­po­cie” – po­my­śla­łam.

Za­nim Je­rzy wró­cił z pracy, przy­szedł ko­lejny mail z kan­ce­la­rii:

Droga Marto,

spo­koj­nie, wszystko za­ła­twimy tak, abyś mo­gła cie­szyć się dom­kiem w Ko­ko­so­wym Le­sie. Je­ste­śmy po to, aby po­ma­gać na­szym klien­tom.

Po pierw­sze, mu­si­cie za­ło­żyć spółkę tu­taj, w Ke­nii, po­tem za­trud­nić gwa­ranta. Zie­mię po za­ku­pie prze­kształ­cimy z rol­nej na in­we­sty­cyjną i wszystko bę­dzie do­brze.

Droga Anno,

jaką spółkę? My ni­kogo w Ke­nii nie znamy. Zresztą nie chcę, aby współ­wła­ści­cie­lem ma­łej dzia­łeczki był ktoś obcy. Do tego kto miałby być tym gwa­ran­tem i w za­sa­dzie kto to taki ten gwa­rant?

Marto,

spółkę mu­si­cie za­ło­żyć Ty i Twój mąż, i kogo tam jesz­cze chce­cie do­pi­sać. Gwa­ran­tem może zo­stać pan Cy­rus, bo ma ta­kie upraw­nie­nia. Bę­dzie on dy­rek­to­rem w wa­szej spółce, bez prawa do udzia­łów.

Anno,

czyli wszystko może się udać? Czy mu­simy do­star­czać ja­kieś do­ku­menty? Jak długo bę­dziemy cze­kać na za­re­je­stro­wa­nie tej spółki?

Py­ta­nia ro­dziły mi się w gło­wie jedno za dru­gim. Ania spo­koj­nie wy­sy­łała ko­lejne od­po­wie­dzi.

Aniu,

ro­zu­miem, że w tej sy­tu­acji nic nie stoi na prze­szko­dzie, aby spo­rzą­dzić umowę kupna-sprze­daży?

Droga Marto,

spo­koj­nie, mu­simy spraw­dzić, kto jest wła­ści­cie­lem działki w księ­gach wie­czy­stych. Bo chyba nie chcesz, aby za kilka lat, jak już po­sta­wisz dom, przy­szedł ktoś z ak­tem wła­sno­ści ziemi i po­wie­dział, że ten po­kój po le­wej stro­nie stoi na jego czę­ści gruntu i te­raz bę­dzie tu­taj miesz­kał?

Oczy­wi­ście, że nie chcia­łam! Ania obie­cała za­jąć się wszyst­kim i być w sta­łym kon­tak­cie z biu­rem nie­ru­cho­mo­ści i ich ad­wo­ka­tem.

No, te­raz to już na pewno będę miała ten wy­ma­rzony do­mek. Cho­ciaż tak na­prawdę to jest on w mo­jej wy­obraźni, bo na­wet nie wiemy, jak wy­gląda te­ren, zdję­cia sa­te­li­tarne w in­ter­ne­cie nie­wiele po­ka­zują. No cóż, mu­simy uzbroić się w cier­pli­wość, bo na­wet gdy­by­śmy chcieli po­le­cieć do Ke­nii, to z po­wodu pan­de­mii pod­niebne trasy są za­mknięte.

*

Sam pro­ces za­kupu gruntu trwał kilka mie­sięcy. Po trzech do­wie­dzie­li­śmy się, że wła­ści­cie­lem działki nie jest jedna, a aż sześć osób o róż­nych na­zwi­skach. Dla­tego z ca­łego serca ży­czę po­wo­dze­nia tym wszyst­kim, któ­rzy ku­pują domy, grunty i miesz­ka­nia w Ke­nii od bez­po­śred­nich wła­ści­cieli.

Za­kup sfi­na­li­zo­wa­li­śmy w li­sto­pa­dzie 2020 roku. To było bar­dzo dłu­gie pięć mie­sięcy. Po­zo­stałe do­ku­menty, pro­jekt, po­zwo­le­nie na bu­dowę do­sta­li­śmy w marcu 2021 roku. Wy­da­wać by się mo­gło, że wy­star­czy mieć pie­nią­dze, upa­trzyć so­bie ka­wa­łek ziemi, wy­bu­do­wać do­mek jak z bajki i żyć jako we­soły eme­ryt, pi­jąc mro­żoną ka­wu­się pod pal­mami. Jakże się my­li­li­śmy. Przez dzie­więć mie­sięcy cią­gły stres i wy­cze­ki­wa­nie.

*

Jak szybko mi­nęło te sześć lat. Je­rzy od mie­siąca jest eme­ry­tem, bar­dzo się cie­szę i nie dla­tego, że wy­jeż­dżamy, że speł­niamy na­sze ma­rze­nia, ale dla­tego, że on wresz­cie od­pocz­nie. Wi­dzia­łam, jak cięż­kie były dla niego te ostat­nie mie­siące. Cią­głe zjazdy pod zie­mię bar­dzo mocno nad­szarp­nęły jego zdro­wie. Wpraw­dzie nic po­waż­nego się nie dzieje, ale do­brze, że już nie musi cho­dzić do pracy.