Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pod niebem Kenii to powieść przygodowa, przedstawiająca losy Marty i Jerzego, którzy emeryturę postanowili spędzić w Kenii. Decyzje taką podjęli kilka lat wcześniej podczas pobytu na wakacjach w Kenii, a konkretnie w Malindi. Przeprowadzka do kraju o zupełnie innej kulturze, mentalności i zwyczajach okazała się nie lada wyzwaniem dla dwójki emerytów, którzy w dodatku nie znają języka angielskiego, ani suahili, które to języki są w tym kraju urzędowymi. Mimo różnych przeciwności, konfrontacji z biurokracją, postanowili wybudować wymarzony dom na wzgórzu w Kokosowym Lesie tuż nad Oceanem Indyjskim. Powieść jest pełna emocji, zabawnych sytuacji i pięknych opisów kenijskiej przyrody. Autorka, poprzez te powieść, chce zainspirować czytelników i pokazuje, że niezależnie od wieku można spełniać marzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja:
Kinga Rak, Agnieszka Wójtowicz-Zając
Korekta:
Karolina Brzuchalska, Georgina Szelejewska
Wersja elektroniczna:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki:
Ewelina Gorlas
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji jest zabronione i powoduje naruszenie praw autorskich. Książka ani żadna inna jej część nie może być przedrukowywana ani w inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptyczne, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy
ADVIM Wydawnictwo
ISBN 978-83-964340-2-9
Ze specjalną dedykacją dla mojej córki i syna.
I
Determinacja, wytrzymałość, ciągłe odnajdywanie w sobie sił, aby mierzyć się z trudami codzienności. Marzyliśmy, ale te marzenia tak naprawdę traktowaliśmy od zawsze jako cele do zrealizowania. Nie chcieliśmy, aby nasze życie naznaczone było pustymi sloganami. To nie mogło się skończyć mglistą wizją czegoś, co jest nie do osiągnięcia.
Zawsze byliśmy dla siebie oparciem, choć życie różnie się układało. Najpierw rozłąki spowodowane emigracją w pierwszych latach po transformacji ustrojowej w Polsce. Później wspólne szukanie lepszego życia na południu Europy, we Włoszech, w których oboje się zakochaliśmy i które umożliwiły nam poznanie języka włoskiego. Dziś ten język tak bardzo przydaje nam się w Kenii. Wreszcie powrót do ojczyzny i budowa stabilnego życia, blisko rodziny. Przez lata mierzyliśmy się z mniejszymi czy też bardzo dużymi problemami, ale przetrwaliśmy to. Patrzyliśmy, jak nasze dzieci dorastają i same sobie zaczynają układać życie. Nawet nie wiemy, kiedy to zleciało.
Coraz silniej budziła się w nas potrzeba stawiania kolejnych kroków na ścieżce dopełnienia naszego szczęścia. Chcieliśmy móc w pewnym momencie spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć, że nasze mniejsze i większe cele zostały osiągnięte. To musiało się wydarzyć po tych wszystkich latach ciężkiej, fizycznej pracy oraz dbania, aby naszej rodzinie nie brakowało niczego, choć żyliśmy raczej skromnie.
Nie chcemy powiedzieć, że ta książka jest zwieńczeniem całej tej życiowej drogi z małych Polkowic na Dolnym Śląsku do spokojnego życia w kenijskiej Malindi. To tak naprawdę kolejny przystanek, bo wiemy, że jeszcze wiele przygód przed nami. Przygód, którymi chętnie się dzielimy. Dlatego cieszymy się, że czytasz tę książkę, bo świadomość, że nasza przeprowadzka do Kenii może być dla kogoś inspiracją, dodaje nam po prostu sił.
Kiedy kilka lat temu postanowiliśmy z Jerzym, że lata na emeryturze spędzimy w Kenii, to chyba sami do końca nie wierzyliśmy, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Znajomi i rodzina pukali się w czoło. Wszyscy zastanawiali się, jak można wyprowadzać się do Afryki, przecież tam sama bieda i w dodatku zło całego świata. Przecież tam są terroryści, jest niebezpiecznie. Trudno dziwić się takim opiniom, w końcu taki jest medialny przekaz. Telewizja i internet bombardują nas złymi informacjami, pokazują biedne dzieci z Etiopii, walki plemion w Ugandzie czy Kongo. Dramatyczna sytuacja Rwandy na pewno wszystkim utkwiła w pamięci (do tej pory trwają tam zamieszki, może nie tak krwawe, jak w latach dziewięćdziesiątych, ale niestety ciągle brakuje tam stabilizacji). My jednak wiedzieliśmy, że to Afryka jest naszym przeznaczeniem. Dlaczego Kenia? Bo kiedy wybieraliśmy się na nasz kolejny urlop, postanowiliśmy, że będzie to przypadek, pojedziemy tam, gdzie nas zawiedzie kręcący się globus. W końcu w dzisiejszych czasach świat stoi otworem. Kiedy Jerzy zatrzymał globus, okazało się, że to w Kenii spędzimy urlop. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to miłość od pierwszego wejrzenia. Ja chyba nawet nie bardzo się z tego rejonu cieszyłam, ale Jerzy był wniebowzięty.
W tej całej naszej przeprowadzce nie chodzi nawet o to, że wyprowadzamy się do Afryki, że zmieniamy na stare lata nasze miejsce zamieszkania, ale głównie o to, że w życiu można coś zmienić w każdym wieku i niezależnie od zasobów finansowych. Nie trzeba być milionerem (ci z reguły mają swoje jachty, samoloty, wille w wielu krajach i w zasadzie sami nie wiedzą, gdzie jest ich miejsce na Ziemi).
Rodzina, znajomi, przyjaciele powtarzają w kółko jak mantrę: „Nie, ja bym się bała, przecież to zupełnie inny kontynent, kultura, jedzenie, zwyczaje”, „Nie, ja bym nie mógł zostawić dzieci, wnuków, bardzo bym tęsknił”. Tak, to są argumenty przemawiające jak najbardziej za tym, aby kurczowo trzymać się swoich korzeni, czekać na telefon od dzieci z informacją, że w niedzielę wpadną na obiad, wyglądać przez okno i tęsknić za wnukami, które aktualnie mieszkają w Anglii, Holandii czy w Niemczech. Często porównujemy się z emerytami z Zachodu – oni podróżują, kiedy nas na to nie stać.
Zgadza się, wielu z nas ma niskie emerytury, kłopoty ze zdrowiem i takie przedsięwzięcie to wyczyn, niemniej jednak wiem, że wielu emerytów zza zachodniej granicy wyjeżdża do Turcji, do Maroka, Tunezji czy Kenii, aby przeczekać zimę, aby oddychać morskim powietrzem, wygrzewać kości na słoneczku, zaoszczędzić na ogrzewaniu, lekach na przeziębienie czy na zimowych butach.
Kiedy byliśmy w Turcji, spotkaliśmy turystkę z Niemiec. Była to pani w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Mieszkała w tym samym hotelu co my. To ona powiedziała nam, że właśnie ze względu na niską emeryturę przez sześć, a nawet siedem miesięcy w roku mieszka w Turcji, bo miesięczne utrzymanie w hotelu z wyżywieniem kosztuje ją czterysta euro. W tej cenie ma posprzątane, wyprane. Posiłki na czas, zawsze może liczyć na pomoc obsługi, nigdy nie czuje się samotna. To spotkanie jeszcze bardziej utwierdziło nas w naszych planach, a znajomym wciąż powtarzaliśmy, że nie kochamy zimy, gór, jeżdżenia na nartach. Kiedy zbliżała się słota, szarość, permanentny brak słońca, a za drzwiami czaiła się depresja, na samą myśl o słonecznej Kenii wracał nam dobry humor.
*
Przyszedł 2014 rok. Wybieramy się na wycieczkę życia do Kenii. To bardzo daleko, ale pomimo że nie jesteśmy obieżyświatami, nie baliśmy się nigdy podróżować. Przecież jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy niewielu Polaków miało odwagę wyjechać ze swojego miasta, zwiedziliśmy Włochy. Byliśmy w Monako i na Riwierze Francuskiej. Zwiedziliśmy tureckie wybrzeże – Antalyę i Alanyę – oraz rejon Kapadocji. Jako że kocham historię starożytną, nie mogliśmy nie odwiedzić Egiptu i jego Doliny Królów.
Niestety musimy przyznać, że wyprawa w głąb Czarnego Lądu to wyzwanie. Nigdy nie byliśmy zwolennikami wypraw zorganizowanych przez biuro podroży, dlatego i tym razem wyjazd załatwiliśmy na własną rękę. Podróż do ciepłej Afryki w lutym pozwoliła mi zapomnieć, że to jednak duże przedsięwzięcie. Nie znamy języka angielskiego, zupełnie nic nie wiemy o kulturze i zwyczajach ludzi w środkowej części tego kontynentu. Jedziemy w końcu bez opieki rezydenta, ale co tam – walentynki spędzimy w Kenii, będzie romantycznie.
Podróż minęła szybko, nawet nie przeszkadzało mi to, że samolot jest nieco niewygodny. Kiedy wylądowaliśmy w Mombasie, drugim co do wielkości mieście Kenii, była godzina osiemnasta. Na dworze było szaro, duszno, nie dało się oddychać. Do oczu napłynęły mi łzy. Przecież miało być tak pięknie, a tu brud, smród i ciemno.
– Jureczku, wracajmy tym samym samolotem, nie podoba mi się tutaj.
– No chyba zwariowałaś. – Mój mąż był cały w skowronkach, zachowywał się tak, jakby przyjechał do teściów na wieś. Nawet nie wiedziałam, że on tak lubi wyzwania. – Przecież to równik, normalne, że jest już ciemno, nie przesadzaj – obruszył się na mnie.
Odprawa paszportowa trwała wieki. Kiedy podeszłam do okienka, pan kazał mi spojrzeć w obiektyw aparatu fotograficznego i cyknął mi zdjęcie. Następnie musiałam odbić swój kciuk w specjalnym okienku na blacie biurka, za którym siedział urzędnik. Masakra, czułam się jak bohaterka filmu gangsterskiego w scenie na posterunku policji: zdjęcie z przodu, zdjęcie z lewej strony, zdjęcie z prawej strony i odciski wszystkich palców.
– No nieźle, mówiłam. Wracajmy – mruczałam pod nosem. – Dobrze, ciemno to jedno, ale tutaj tak śmierdzi, że ja nie mogę oddychać – marudziłam dalej.
– Martuś, chodź, bo nigdy nie dojedziemy do hotelu.
– Proszę cię, wracajmy. – Tym razem mój mąż spojrzał na mnie takim wzrokiem, że postanowiłam dać spokój.
Wśród oczekujących przewoźników z karteczkami, na których były wypisane nazwiska przyjezdnych, odnaleźliśmy swojego taksówkarza, który na szczęście mówił po włosku, a więc chociaż tyle dobrego. Wsiedliśmy do małego busa i ruszyliśmy w nieznane. Droga niby asfaltowa, ale jakaś taka wąska.
W Kenii obowiązuje ruch lewostronny. Byłam przerażona, miałam wrażenie, że cały czas każdy samochód z naprzeciwka jedzie prosto na nas. Siedząc z tyłu za kierowcą, hamowałam ile sił w nogach. Jems, tak miał na imię kierowca, pewnie czuł, jak popycham jego siedzenie do przodu, jednak wtedy w ogóle o tym nie myślałam. Po dwóch i pół godzinie dotarliśmy do hotelu. Cali, ale czy zdrowi, to nie wiem. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że o godzinie dwudziestej trzeciej czekano na nas z kolacją. Przywitano nas pysznym sokiem z mango. Chyba nawet się uśmiechnęłam.
Następnego dnia rano obudził mnie śpiew ptaków. Jureczka nie było w sypialni. Wstałam, rozejrzałam się po naszym apartamencie. Był duży, przestronny, urządzony w stylu kolonialnym. Poprzedniego wieczoru nawet nie zauważyłam, że nad naszym łóżkiem rozciąga się bielutka i cienka jak pajęczynka moskitiera.
„No super, musiałam być bardzo zmęczona” – pomyślałam. Otworzyłam drzwi na taras.
– O matko, jak tutaj jest pięknie! – powiedziałam sama do siebie. Widok był obłędny, dużo zielonych, rozłożystych drzew, krzewy hibiskusa tworzyły żywopłoty przy bungalowach. Kilka metrów od naszego tarasu znajdowała się restauracja, a naprzeciwko niej duży basen. Pośrodku basenu była wyspa, na której, wśród pięknych palm w kształcie wachlarzy, ustawiona była rzeźba wielkiego lwa. „Jakie cudo” – pomyślałam. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam niesamowity, olbrzymi dach ze słomy.
– Jaki piękny! – wyrwało mi się. Wtedy zobaczyłam mojego męża, który rozpromieniony szedł w moją stronę.
– Gdzie ty byłeś?
– Wiesz, do plaży jest daleko, ale ocean piękny – wyrzucił jednym tchem.
– Widziałeś basen przy restauracji? A ile tutaj jest zieleni. Zobacz, jaka piękna agawa naprzeciwko tarasu, ma kolor wręcz błękitny jak to niebo. No, powiem ci, że nie spodziewałam się, że będzie tyle zieleni. A te dachy ze słomy, takie jak u nas strzechy na wsi, ale te są takie wielkie, w kształcie trójkątów. Zobacz, jakie fascynujące – trajkotałam jak nakręcona.
– Kochanie, to są dachy z liści palmowych, a nie ze słomy. Nazywają się makuti i są charakterystyczne dla krajobrazu kenijskiego.
– No dobrze, ale wyglądają jak strzechy.
Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na plażę. Ku mojemu zdziwieniu zrobiło się pochmurno, zniknęło piękne niebieskie niebo, ale i tak było ciepło. Może to nawet lepiej, w końcu mamy południe. Spacer w słońcu mógłby nie być tak przyjemny. Droga na plażę wiodła wśród bugenwilli – kwiaty tych krzewów miały kolor pomarańczy, fuksji, różowej landrynki i białej sukni ślubnej. Były przeurocze. Plaża nad Oceanem Indyjskim zrobiła na mnie ogromne wrażenie: szeroka, czysta, w kolorze czekolady.
– Wiesz, kochanie, to chyba będzie nasze miejsce na Ziemi na starość. – Nie wiem, dlaczego to powiedziałam, ale w głębi serca czułam, że to jest przyjazne i cudowne miejsce. Otaczał nas spokój, nagle wszystkie problemy gdzieś zniknęły, zapomniałam o pędzącym trybie życia w Europie, miałam po prostu wrażenie, że czas stanął w miejscu.
Jerzy przytulił mnie i pocałował.
– Też tak myślę, kochanie.
Kolejne dni mijały głównie na zachwytach. Hotel miał przestronny ogród z dużą liczbą różnorodnych drzew. To nie były tylko palmy. Wzdłuż kamiennych alejek posadzone były gardenie. Bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie drzewo, które miało przeogromne kosze czerwonych kwiatów. Był to słynny płomień Afryki. Jedyne, co mnie rozczarowało, to jedzenie w hotelu. Niestety dominowała kuchnia włoska i o ile kolacje były podawane w pięknej scenerii wokół basenu, z ogromną liczbą świec, z muzyką na żywo, to same dania niestety nie zachwycały. Raz był wieczór suahili. Podano fasolkę w sosie z mleczka kokosowego, duszoną białą kapustę, mahambri (takie puste w środku pączki, które bardzo mi smakowały), ale to było tylko raz na dwa tygodnie. Brakowało mi ryb, owoców morza, które bardzo lubimy, dlatego na kolacje wychodziliśmy do lokalnych restauracji. Pierwsze wyjście do miasta było dla mnie ogromnym przeżyciem, bo niestety tutaj już nie było tak różowo… Dużo śmieci, przykre zapachy i odór spalin, ciągnący się za śmiesznymi pojazdami na trzech kółkach, których było mnóstwo dookoła. Miasto było żywym organizmem. Mijali nas ludzie w kolorowych strojach, uśmiechali się do nas, kiwali głowami na powitanie i krzyczeli: Jambo, co oznacza „cześć” w języku suahili. Odpowiadaliśmy na powitanie – jambo, ponieważ jeszcze przed wyjazdem nauczyliśmy się kilku słów w tym języku.
Pomimo wyglądającej zewsząd biedy okazało się, że są tutaj supermarkety, bary, restauracje. Jednym słowem, poza hotelem jest normalne życie. Chyba wtedy byłam tym zaskoczona, bo przecież Afryka to lepianki w kształcie uli, Masajowie biegający z dzidami po sawannie i polujący na dzikiego zwierza. No cóż, nawet ja uległam tym stereotypom. Zdecydowaliśmy, że kolację zjemy na mieście. Weszliśmy do jednej z lokalnych restauracji, dość skromnej, ale przykryte śnieżnobiałymi obrusami stoliki wręcz zapraszały, aby przy nich usiąść. Gdy tylko usiedliśmy, zjawiła się śliczna dziewczyna o oczach czarnych jak heban, z uśmiechem od ucha do ucha i zębami białymi jak śnieg w słońcu na Antarktydzie. Przyniosła nam menu i zaproponowała aperitif. Biegle posługiwała się językiem włoskim. W Malindi mieszka bardzo dużo Włochów, dlatego w wielu restauracjach, barach czy nawet urzędach Kenijczycy posługują się językiem włoskim, chociaż językami urzędowymi są suahili i angielski. Bardzo mi się to spodobało, ponieważ my w ogóle nie znamy angielskiego, ale jesteśmy włoskojęzyczni. Zamówiłam rybkę, a Jerzy postanowił raczyć się kurczakiem. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że musi zamówić całego lub połowę.
– No cóż, w tej sytuacji niech będzie pół.
Dziewczyna przyjęła zamówienie i poinformowała nas, że czas oczekiwania to godzina.
– O, to długo, a czy moglibyśmy teraz wyjść na spacer i wrócić za godzinę? – zapytałam.
– Tak, jak najbardziej, ale niestety musieliby państwo zostawić zaliczkę.
Zostawiliśmy zaliczkę i ruszyliśmy do wyjścia. Nagle dobiegło nas głośne gdakanie kurczaka, który z pewnością nie chciał iść pod nóż. Tego się nie spodziewaliśmy, ale zamówienie zostało złożone, cóż począć. W tym momencie zobaczyłam kucharza w białym kitlu z maczetą w ręce, nieco pochylonego i biegającego za biednym, rozwrzeszczanym ptakiem. Czuliśmy się nieswojo, ale mimo to uśmiechnęliśmy się do siebie i poszliśmy zwiedzać miasto.
Niedaleko były stragany z kwiatami, był czternasty lutego, więc Jerzy obdarował mnie bukietem bordowych róż. Kenia jest drugim największym na świecie eksporterem róż do Europy. Możecie być pewni, że róże, które kupujecie zimową porą w Polsce, pochodzą z Kenii. Ciekawe, jak wyglądają plantacje?
Godzina minęła szybko. Wróciliśmy do restauracji. Dziewczyna przywitała nas uśmiechem, po czym zaprosiła do stolika i przyniosła zamówione dania. Porcje były olbrzymie, wszystko świeże, frytki takie domowe, dopiero co zrobione z ziemniaków obranych naprędce, surówka z marchewki od babci z ogródka, słodziutka i soczysta. Jedzenie było wyborne, skromne, czuć było orientalne przyprawy, takie jak imbir czy kurkuma, i mimo że ja nie bardzo gustuję w tych smakach, muszę przyznać, że wszystko było pyszne.
Kiedy skończyliśmy posiłek, było bardzo ciemno. Po wyjściu z restauracji chyba trochę obleciał mnie strach. Zastanawiałam się, czy powinniśmy zamówić taksówkę… Wprawdzie do hotelu nie było daleko, ale to nieznany kraj. Może wcale nie jest tak bezpiecznie, jak nam się wydawało?
– Jureczku, zamówmy taksówkę, chyba się boję iść teraz tym poboczem.
– Kochanie, nie przesadzaj, do hotelu mamy jakiś kilometr, co może nam się stać?
„No niby nic” – pomyślałam, ale i tak miałam strach w oczach.
Pobocze drogi jest pełne dziur, trzeba bardzo uważać, aby nie skręcić kostki. W ciemności nic nie widać, tylko czasami na wysokości moich oczu błyskają małe białe punkciki.
„Czy to świetlik?” – pytałam sama siebie. – „Nie, kretynko, to białe jak śnieg gałki oczne mijających nas Kenijczyków”. No cóż, było ciemno, pierwszy raz zetknęliśmy się z mieszkańcami Kenii, idącymi ulicą. Było to dla nas coś nowego.
Przechodzący obok ludzie albo nas pozdrawiali, albo w ogóle nie zwracali na nas uwagi. Skarciłam się w myślach, przecież to są tacy sami ludzie jak my.
Następnego dnia postanowiliśmy pojechać na plażę Malindi. Recepcjonista powiedział, że możemy zatrzymać taksówkę, powiedzieć kierowcy, że chcemy na plażę i nas zawiezie.
– Chyba żartujesz! Gdzie mamy zatrzymać taksówkę? – oburzyłam się.
– Przed hotelem są tuk-tuki, zatrzymaj jeden i w drogę.
Patrzyłam na niego jak sroka w gnat. „O czym on do mnie mówi, jakie tuk-tuki?” – Musiałam mieć wymalowane na twarzy ogromne zdumienie, bo Justin – chłopak z recepcji – wyszedł z nami przed bramę hotelu, zatrzymał nam ten śmieszny pojazd na trzech kółkach i powiedział:
– Proszę, wsiadajcie.
– No nie, tym czymś mamy jechać? Jureczku, poproszę toyotkę.
– Wsiadaj i nie marudź. – Mój mąż spojrzał na mnie tak, jakbym nadepnęła mu na palec.
Kiedy ruszyliśmy, poczułam wiatr we włosach.
– Wiesz, chyba jest super – powiedziałam do Jerzego.
– Jak za czasów naszej młodości: „zimny łokieć”, wiatr we włosach i jedziemy.
Tuk-tuk dowiózł nas pod Rosadę. Był to bar z leżakami i słomianymi parasolami tuż przy plaży.
– Jak tutaj jest pięknie – westchnęłam. Plaża spektakularna z bielutkim jak sól piaskiem. Ocean na zmianę turkusowy, błękitny i niebieski, woda czysta jak kryształ.
– Kochanie, teraz to już na sto procent wiem, że chcę tutaj kiedyś zamieszkać.
Jerzy przytulił mnie i tak staliśmy przez chwilę, patrząc na horyzont oceanu. Podczas tej pierwszej podróży do Kenii odwiedziliśmy biuro nieruchomości w Malindi. Właścicielką biura była Włoszka. Bardzo się ucieszyłam, bo znacznie nam to ułatwiło rozmowę. Francesca zaproponowała obejrzenie działek, jakie miała na sprzedaż. Działki były własnością Włocha, którego przodkowie osiedlili się w Malindi zaraz po pierwszej wojnie światowej. Ciekawa byłam, gdzie są położone. Umówiliśmy się na następny dzień.
Punktualnie o dziesiątej rano stawiliśmy się w biurze nieruchomości i wraz z Francescą pojechaliśmy obejrzeć teren z działkami, który był oddalony od miasta około trzech kilometrów.
Wprawdzie działki były niedaleko oceanu, ale nie było do niego bezpośredniego dostępu. To znaczy nie było wyznaczonej drogi i aby dojść na czekoladową plażę, trzeba było iść około dwóch kilometrów. Nie, to jednak nie było to, ale przynajmniej wiedzieliśmy, jakich cen możemy się spodziewać. Kiedy wróciliśmy do hotelu, Antonio, jeden z animatorów, który jednocześnie był naszym opiekunem na czas pobytu, zapytał, czy czegoś nie potrzebujemy.
– Nie, Antonio, dziękujemy, wszystko mamy, ale jeśli masz chwilę, to może dałbyś się zaprosić na kawę – zaproponowałam.
– Tak, bardzo chętnie napiję się z wami kawy.
Kiedy usiedliśmy na tarasie, Antonio opowiedział nam swoją historię. To był naprawdę bardzo miły chłopak, a właściwie dorosły mężczyzna, bo miał już trzydzieści dwa lata. To on podczas kolacji śpiewał kenijskie piosenki, tańczył, był duszą towarzystwa. Prywatnie był najstarszy z pięciorga rodzeństwa, któremu pomagał finansowo, bo rodzice nie żyli. Jeden z braci, Samuel, uczył się w Nairobi w szkole wojskowej. Samuel miał dużo szczęścia, bo kiedy jeszcze był w szkole podstawowej, adoptowało go małżeństwo z Bergamo we Włoszech (adopcja na odległość), to oni opłacali mu szkołę od kilku lat. To dzięki nim mógł uczyć się w stolicy. Antonio bardzo go wspierał i również pomagał, jak mógł, jednocześnie oszczędzając każdy szyling na kupno działki, na której chciał postawić dom dla rodziny. Nie krył tego, że bardzo liczy na pomoc Samuela, kiedy ten już rozpocznie pracę. Kiedy ja zaczęłam ubolewać nad tym, że w wioskach ludzie nie mają światła, że są biedni, Antonio powiedział:
– Marta, tak, są biedni, ale są szczęśliwi. Nie znają telewizora, nie mają lodówki, ale są uśmiechnięci, życzliwi, ufni. To już my, którzy mieszkamy w mieście, mamy większe potrzeby, musimy pracować, bo musimy zapłacić czynsz za mieszkanie, chcemy mieć telefon, nowe ubranie czy nowe buty, jesteśmy zestresowani, mamy obawy, co będzie jutro, ale i tak jesteśmy szczęśliwsi od was, którzy przyjeżdżacie z Europy. Spójrzcie na siebie, macie porozkładane laptopy, telefony, cały czas jesteście w kontakcie z bliskimi, nie możecie oderwać się od swoich obowiązków nawet na urlopie. Jerzy, no powiedz, czy nie mam racji?
– Tak, jak najbardziej masz rację, zupełnie inaczej żyjemy w Europie. Mi bardzo się tutaj podoba, wszystko dzieje się powoli, nie ma pędzących samochodów, są piszczące tuk-tuki, wszyscy się do siebie uśmiechają, pozdrawiają się.
– Cieszę się, że wam się tutaj podoba. Bawcie się dobrze, odpoczywajcie, muszę już iść, mam spotkanie. – Antonio pożegnał się z nami, podskoczył jak mały chłopiec i zniknął w zielonym ogrodzie.
– Jerzy, on naprawdę ma rację, my nie umiemy cieszyć się tym, co mamy, ciągle nam mało. Znamy coraz mniej osób, nie utrzymujemy kontaktu prawie z nikim, to jest bolączka wszystkich Europejczyków czy ludzi z bogatych krajów. Wyobrażasz sobie, że idziemy teraz ulicą Skrzetuskiego u nas i uśmiechamy się do wszystkich, mówimy wszystkim „cześć”?!
– Tak, wyobrażam sobie, ale widzę też te uśmieszki za naszymi plecami. – Roześmialiśmy się oboje.
*
Po powrocie z dwutygodniowych wczasów do Polski dużo rozmawialiśmy o tym, że to właśnie Kenia jest naszym miejscem docelowym. Byliśmy zachwyceni kolorami nieba, zielenią, czerwoną ziemią, kolorowymi kwiatami, uśmiechniętymi ludźmi i spokojem, jaki nas otaczał.
W latach dziewięćdziesiątych wyjechaliśmy do Włoch w poszukiwaniu pracy. Myśleliśmy nawet, aby tam zamieszkać na stałe. To jednak nie był jeszcze czas na opuszczenie naszego kraju, dlatego po trzech latach wróciliśmy do Polski. Głównym powodem było to, że mieliśmy jeszcze małe dzieci, które bardzo tęskniły za dziadkami, ciocią i wujkiem. Każdy telefon do Polski kończył się gorączką u Martynki, a i Paweł coraz częściej pytał, kiedy pojedziemy do cioci. Poza tym to był czas, kiedy niezbyt łatwo było zalegalizować nasz pobyt we Włoszech, a brak stałego pobytu rodził wiele problemów: brak legalnej pracy, ubezpieczenia, brak możliwości zapisania dzieci do szkoły. Tak, to nie był dobry czas, aby zamieszkać na stałe na Półwyspie Apenińskim.
Ale to właśnie we Włoszech zrodził się pomysł, aby na starość zamieszkać w ciepłych krajach. Gdzieś, gdzie rano budzi nas słońce, gdzie ludzie są uśmiechnięci, gdzie żyje się wolniej. Tym miejscem miały być Włochy, ale w miarę upływu lat zmienialiśmy zdanie. Był nawet czas, kiedy chcieliśmy zamieszkać w Turcji, ale pomimo że bardzo nam się tam podobało, to nie była miłość, po prostu nie zaiskrzyło między nami a tym krajem.
Kupno działki odłożyliśmy na później, przecież Jerzy ma do emerytury jeszcze sześć lat, to szmat czasu. Pracuje w kopalni jako geolog, jest pracownikiem dołowym, dlatego po dwudziestu pięciu latach pracy pod ziemią ma możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę. Rozpuściliśmy już jednak wici, że za kilka lat na stałe wyjeżdżamy do Kenii. Będziemy jak emeryci z Zachodu pić drinki pod palemką i wygrzewać się na słońcu. Nikt nie brał tych deklaracji na poważnie, jedynie nasz syn wierzył, że zrealizujemy nasze marzenia. Sześć lat to dużo czasu, ale pomału zaczęliśmy coraz bardziej przyzwyczajać się do myśli, że czeka nas wielkie przedsięwzięcie.
*
W 2019 roku kolejny raz lecimy na wczasy do Kenii, ale tym razem wybieramy inny rejon. Diana Beach – typowo turystyczny, z pięknymi hotelami na plaży i resortami w kolejnych rzędach, niedaleko oceanu. Tym razem zarezerwowaliśmy domek w jednym z resortów o nazwie „Gloria”. Postanowiliśmy, że spróbujemy takiego normalnego życia, będziemy robić zakupy, gotować, rozglądać się po okolicy, może tutaj kupimy działkę albo dom.
To był cudowny czas, nawet jeśli stałam przy garach, to domek wśród zieleni, z basenem na posesji i Oceanem Indyjskim w pobliżu, wynagradzał wszystko. W tym czasie obejrzeliśmy też kilka działek. Ceny były dużo wyższe niż w Malindi, ale chyba nawet nie chodziło o cenę, tylko mnie jakoś ciągnęło w tamte okolice. To w tamtym miejscu zostawiłam serce, a dodatkowo bariera językowa w Diana Beach była dla mnie nie do przeskoczenia. Brak znajomości języka angielskiego to naprawdę duży problem. Niemniej jednak i ta wizyta w Kenii potwierdziła, że to jest nasze miejsce na Ziemi, kolory, ludzie, spokój. No nic, dwa tygodnie szybko minęły, trzeba było wracać do Polski, ale tym razem wiedzieliśmy, że nie na długo, przecież to już tylko dwa lata i będziemy z powrotem, już nie jako turyści, a jako mieszkańcy przepięknego kenijskiego wybrzeża.
*
Pobraliśmy się w połowie lat osiemdziesiątych, a poznaliśmy w liceum. Jerzy jest ode mnie starszy o rok. W pierwszej klasie według opinii moich starszych kolegów, a w tym również Jerzego, należałam do „głupich, dziecinnych i zielonych”, to znaczy nie nadawałam się na imprezy, nie byłam warta zachodu. Jurek oczywiście cały czas zaprzecza i mówi, że on nigdy o mnie tak nie myślał, a wręcz przeciwnie. Kiedy zobaczył mnie w błękitnym sweterku i beżowych ogrodniczkach (miałam takie, w tamtych czasach to był szał, a dzisiaj myślę o nich jak o drelichowych spodniach roboczych), to wtedy właśnie powiedział sobie, że to będzie jego żona i matka jego dzieci. Minęło jednak trochę czasu, zanim zostaliśmy parą.
Musiałam pewnie zmienić status na wyższy, z zielonej może na bladoczerwoną albo czerwoną. Niestety nigdy się nie dowiedziałam, jakie statusy uprawniały moje koleżanki do wzięcia udziału w prywatkach. Niemniej jednak Jerzy zaczął dość szybko zabiegać o moje względy. Nie dawał za wygraną, przychodził do mnie pod pretekstem pożyczenia różnych książek (dzięki mojemu tacie mieliśmy w domu dużą bibliotekę, tato bardzo lubił czytać) i tak oddawał jedną książkę i pożyczał drugą. Po latach odkryłam, że nawet ich nie czytał (temu też teraz zaprzecza). Kiedy moja młodsza siostra w liceum miała przeczytać ówczesną lekturę Kolumbowie rocznik 2000 Romana Bratnego, to okazało się, że książka ma fabrycznie sklejone kartki, a Jerzy ponoć ją przeczytał. No cóż, każdy pretekst jest dobry, jeśli przybliża do osiągnięcia celu.
Momentem przełomowym w naszej znajomości były urodziny mojej przyjaciółki. Jola przyszła zaprosić mnie na swoją osiemnastkę. Tak się złożyło, że akurat Jurek był u mnie i wyszukiwał kolejną książkę w naszej biblioteczce. Jola, niewiele myśląc, zaprosiła mnie i Jerzego jako parę na swoją uroczystość. To był maj, wtedy oficjalnie zaczęliśmy się spotykać i mój chłopak nie musiał już czytać książek z mojej biblioteki.
Lata mijały, skończyliśmy liceum, poszliśmy na studia, a Jerzy wcale nie kwapił się mi oświadczyć, niestety.
„Na co on czeka?” – myślałam. – „Muszę wziąć sprawy w swoje ręce”.
Był styczeń 1985 roku. Umówiliśmy się z Jerzym w jego mieszkaniu. Kiedy przyszłam, mama Jurka zaprosiła mnie do pokoju, zaproponowała herbatę. Tato siedział w swoim ulubionym fotelu, Jerzy przywitał się ze mną i usiadł na kanapie, a mnie wskazał drugi fotel. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale to wtedy pomyślałam: „Teraz albo nigdy”.
– Ja dzisiaj przyszłam poprosić państwa o rękę waszego syna – wypaliłam jak z karabinu maszynowego.
Mama Jerzego o mało nie wypuściła szklanek z herbatą z rąk, tato stanął od razu na równe nogi.
Bez zmrużenia oka strzelałam dalej:
– Jeśli państwo się zgodzicie, chcielibyśmy wziąć ślub w czerwcu tego roku. Oczywiście chcielibyśmy z pomocą państwa i moich rodziców wyprawić wesele.
Jureczek robił się kolorowy na twarzy i łapał powietrze jak ryba.
Po chwili tato pierwszy odzyskał głos:
– Jesteś w ciąży?
No teraz to ja wybałuszyłam oczy jak wyrak – lemur, którego gałki oczne zajmują więcej miejsca niż mózg.
– Nie, nie jestem w ciąży, ale myślę, że cztery lata chodzenia ze sobą i trzymania się za rączkę wystarczy.
– Jurek, co ty na to? – zapytał tato.
– Nooo, jaaa… – zaczął jąkać się mój chłopak.
– On się zgadza – wyparowałam.
Na chwilę znów zapadła cisza. W końcu pan Staszek zabrał głos:
– No dobrze, ja też myślę, że możecie się pobrać, dlatego oboje z matką oddamy ci rękę naszego syna. Mam jednak prośbę.
– Świetnie, a jaką? – zapytałam.
– Skoro nie musicie się spieszyć, to czy wesele moglibyśmy wyprawić we wrześniu?
– Oczywiście, nie mamy nic przeciwko temu, może być wrzesień. – Spojrzałam wymownie na Jerzego, dając mu do zrozumienia, że to nasza obopólna zgoda.
Ani Jerzy, ani jego mama nie powiedzieli nic. To ja z moim przyszłym teściem omawiałam szczegóły wesela. Najzabawniejsze było to, że Jurek naprawdę nic nie wiedział o moim postanowieniu. Ja sama zresztą byłam zaskoczona swoją odwagą. Kiedy Jureczek odprowadzał mnie do domu, ograniczył się do jednego zdania:
– Mogłaś mnie uprzedzić.
– Wtedy byś mi zabronił, a ja dalej czekałabym, aż to ty mi się oświadczysz.
Po kilku miesiącach mój chłopak, aby tradycji stało się zadość, przyszedł wraz z rodzicami oficjalnie poprosić o moją rękę. Przyniósł bukiet czerwonych róż i pierścionek, i zapytał, czy wyjdę za niego. Co miałam zrobić, powiedziałam „tak”, w końcu z teściem już obgadaliśmy szczegóły przyjęcia weselnego. Pan Staszek zrobił nawet listę gości. Po oficjalnych zaręczynach wszystko potoczyło się z górki i nawet nie obejrzeliśmy się, a „czterdzieści lat minęło jak jeden dzień”, cytując klasyka.
*
Kiedy wróciliśmy z Kenii w 2014 roku, postanowiliśmy wystawić dom na sprzedaż. Niby do wyjazdu było jeszcze daleko, ale sprzedaż domu to też nie byle jakie przedsięwzięcie. Poza tym chcieliśmy zobaczyć, czy to jest dobry moment na sprzedaż nieruchomości. Oczywiście poinformowaliśmy nasze dzieci o decyzji, którą podjęliśmy. Paweł od początku nam kibicował, w jego oczach widzieliśmy entuzjazm. On ma bardzo szerokie zainteresowania, nie boi się wyzwań i nowości, sam od najmłodszych lat stawia sobie cele i konsekwentnie je realizuje, dlatego nietrudno było mu sobie wyobrazić nasz.
– Mamuś, tatuś, to będzie megawydarzenie. Jacie, przeprowadzka do Kenii.
Martyna była mniej entuzjastyczna. Myślę, że dlatego, że sama mieszkała już w Anglii. Wiedziała, że nie jest łatwo zmienić swoje życie. Niemniej jednak ona też odniosła się do naszej decyzji pozytywnie.
– Kochani, jeśli uważacie, że to was uszczęśliwi, że odnajdziecie się w tym dalekim, nieznanym świecie, to oczywiście, że ja też was będę wspierać i życzę wam, aby wszystko się udało.
Minęły trzy lata, zanim sprzedaliśmy dom. Wbrew pozorom nie była to łatwa decyzja, w końcu zamienialiśmy coś, co było naszym życiem, miłością i radością, na coś, co jest nam zupełnie nieznane. Przecież tak naprawdę nie wiemy, jak tam żyje się na co dzień.
– Jerzy, czy dobrze robimy?
– Martuś, teraz o to pytasz? Kiedy wszystko już załatwiliśmy, kiedy spotykamy się z notariuszem za dwie godziny?
– Tak, teraz pytam, bo możemy się jeszcze wycofać.
– Bez przesady, klamka zapadła. Teraz wracamy do naszego mieszkania w bloku, a już za kilka lat będziemy mieszkać w lepiance z dachem makuti. – Jerzy roześmiał się.
– Widzę, że humor ci dopisuje. No niech będzie, ale musisz mi obiecać, że zbudujesz mi lepiankę w kształcie ula, inaczej nie przeprowadzam się do Afryki.
– Dobrze kochanie, niech będzie ul. – Oboje roześmialiśmy się, ale czy wtedy nie był to śmiech przez łzy? Tak, na pewno to była trudna i na tamten czas bardzo bolesna decyzja.
*
Oboje z Jerzym ciężko pracowaliśmy. Nigdy nie bałam się żadnej pracy, pracowaliśmy za granicą, oczywiście jako pracownicy fizyczni. Do wyjazdu zmusiły nas popełnione błędy, przede wszystkim źle zainwestowane pieniądze jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Pamiętam sytuację, która w zasadzie zmieniła moje życie.
Była wiosna, ugotowałam na obiad resztkę ziemniaków, rozłożyłam dzieciom i mężowi na talerze, dla mnie zabrakło. W zasadzie to nie, w garnku został kawałek ziemniaka. Odwróciłam się i ręką włożyłam go do ust, w tym momencie, mój syn, miał wówczas pięć, może sześć lat, powiedział:
– Mamuś, zjadłbym jeszcze jednego ziemniaczka.
Do dziś czuję w gardle uciskającego kartofla. To wtedy w ciągu pięciu minut podjęłam decyzję, że już nigdy moim dzieciom niczego nie będzie brakowało. Spakowałam walizkę, sprzedałam w lombardzie swoje złote pierścionki i wyjechałam za granicę do Włoch. Nie żałuję, może właśnie ta decyzja przyczyniła się do tego, że dzisiaj znajdujemy się w tym fantastycznym miejscu.
*
Lata mijały, dzieci rosły, zmieniały się nasze priorytety. Oboje pracowaliśmy na etatach, nie mieliśmy żadnych dochodowych biznesów, nie zarabialiśmy kokosów, żyliśmy z pensji. Po drodze mieliśmy swoje wzloty i upadki, nigdy jednak nie poddawaliśmy się.
Pierwszych dziesięć lat naszego małżeństwa było dość burzliwych. Nie, nie chodzi o nasz związek, małżeństwo należało i należy do bardzo udanych, zawsze wspieraliśmy się, darzyliśmy i darzymy wielką miłością. Chociaż muszę przyznać, że ja mam wiele cech wspólnych z moją ukochaną bohaterką z Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, Barbarą Niechcic, i chociaż nie wzdychałam do jakiejś starej miłości, to podobnie jak Basia po latach zrozumiała, że jedyną miłością jej życia był Bogumił, to ja również, w miarę upływających lat, rozumiałam, jak bardzo kocham Jerzego, jakim on jest dla mnie wsparciem. Przez te dziesięć lat otarliśmy się o bankructwo, ciągle zmienialiśmy miejsce zamieszkania, poszukiwaliśmy stałej pracy, aż w końcu nasza sytuacja zaczęła się stabilizować. Rozpoczęliśmy budowę domu, wtedy też chyba na moment zapomnieliśmy o naszych marzeniach. Jerzy rozpoczął pracę jako geolog w kopalni, to dało nam wewnętrzny spokój, bo przede wszystkim mieliśmy ubezpieczenie i stały dochód. Niestety, jak to w życiu bywa, ta sielanka nie trwała zbyt długo, ponieważ rozchorowałam się. Pracowałam jako pilotka wycieczek. Jeździłam z turystami do Włoch, praca była na umowę-zlecenie, ale diety były dość solidne, dlatego nie był to najgorszy okres w moim życiu zawodowym.
Niestety, mój już nieco pokiereszowany kręgosłup nie wytrzymał ciągłych podróży, wielogodzinnego siedzenia w niewygodnych autokarowych fotelach, dźwigania bagaży. W roku 1996 musiałam poddać się operacji. To nie był łatwy czas, bo zanim rozpoznano moją dolegliwość, przez pół roku chodziłam na beznadziejne rehabilitacje, leczono mnie farmakologicznie, a ja z każdym dniem czułam się coraz gorzej. Kiedy trafiłam w końcu do szpitala (po wizycie u mądrego ortopedy, który od razu, jak mnie zobaczył, wydał diagnozę), okazało się, że aby zrobić rezonans potwierdzający, iż moje dyski nie są na miejscu, muszę czekać dwa miesiące. Mogłam również zapłacić za badanie i w ten sposób je przyspieszyć, ale wówczas był to koszt równy miesięcznej pensji mojego męża. No cóż było robić, postanowiłam spokojnie czekać na termin badania, grunt, że wiadomo było, co mi jest i przede wszystkim, że jest szansa, że będę chodzić. Wtedy w sukurs przyszła mi moja młodsza siostra, Kasia. Kasia od kilku lat mieszkała i pracowała we Włoszech i właśnie przyjechała na krótki urlop do Polski.
– Co ty tutaj robisz? – zapytała, wparowując na szpitalną salę.
– Leżę i czekam na badania.
– Jakie badania?
– Konieczny jest rezonans, ale nie ma miejsc i dopiero za dwa miesiące mam termin. Nie mogę chodzić, pani doktor rehabilitantka przychodzi i układa mnie w odpowiedniej pozycji i tak leżę cały dzień, staram się nie ruszać, bo boli okropnie.
– A czemu dwa miesiące musisz czekać?
– Kasiu, takie są terminy, mogłabym zrobić to badanie prywatnie, ale nie mamy pieniędzy. - Rozpłakałam się. To był naprawdę trudny czas w naszym życiu. Jeszcze ta nieszczęsna budowa, która pochłonęła już nasze wszystkie oszczędności, na kredyt nie mieliśmy szans, bo Jerzy dopiero rozpoczął pracę, dochód był niewielki, a umowa jeszcze na czas określony.
– No dobrze, nie płacz już – powiedziała moja piękna siostra. – Może czegoś potrzebujesz? Pójdę do sklepu.
– Nie, nic nie potrzebuję. Dbają o mnie, na zmianę wszyscy przyjeżdżają: nasza siostra Renata ze Sławkiem, Jerzy, mama, ale wiesz co, może przynieś mi jeszcze wodę.
Kasia poszła do sklepiku szpitalnego, przynajmniej tak myślałam. Dość długo jej nie było, a kiedy wróciła, towarzyszył jej mój doktor.
– Pani Marto, już dzwoniłem do szpitala wojskowego we Wrocławiu i umówiłem panią na badanie w ten piątek.
– Ale jak to?!
– Normalnie, zapłaciłam za ten rezonans, nie możesz tutaj tak leżeć. Wyglądasz okropnie, twarz masz wykrzywioną z bólu, nie można tak cierpieć.
– Kasiu, ale to dużo pieniędzy, ja nie będę mogła ci ich oddać.
– A kto mówi o oddaniu, masz się wyleczyć, wrócić do dzieci, męża, do nas. Koniec, kropka.
Rozpłakałam się. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moja śliczna siostra uratowała mnie od kalectwa. Dzień po zabiegu przyszedł doktor, który mnie operował, i powiedział, że nerw obciążony dyskiem był w tak kiepskim stanie, że jeszcze dwa tygodnie takiego ucisku spowodowałyby przerwanie go, a wtedy nie zdołano by uratować mojej nogi. Tak Kasia postawiła mnie na nogi.
Długa rekonwalescencja, powrót do normalności i kolejne kłopoty finansowe. Mimo wszystko przetrwaliśmy to. Pomału układaliśmy nasze życie i znów mogliśmy wrócić do naszych marzeń o emeryturze pod palmami. Odliczaliśmy każdy rok do emerytury Jerzego, ja wiele lat pracowałam w handlu, potem w ubezpieczeniach. Nigdy natomiast nie pracowałam w swoim zawodzie. Z wykształcenia jestem dyplomatką i zawsze marzyła mi się placówka w ciepłych krajach. Niestety barierą był język angielski, którego nie znam do dziś.
Wraz z upływem lat nasze marzenia stawały się coraz bardziej realne. Dzieci dorastały, kończyły szkoły średnie, należało pomyśleć o ich dalszej edukacji. Wiązało się to też z kosztami, ale wiedzieliśmy, że to nasza inwestycja w ich przyszłość. Jednocześnie mieliśmy nadzieję, że spokojnie będziemy mogli realizować nasze marzenia. Paweł po maturze poszedł na studia do Wrocławia, Martynka rozpoczęła studia kosmetologiczne. Wtedy spotkało nas największe szczęście, bo okazało się, że nasza córka jest w ciąży i pomimo że to był jej pierwszy rok studiów, cieszyliśmy się bardzo, że już wkrótce zostaniemy dziadkami. Tak, kiedy urodził się Kubuniu, nasze życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Bycie babcią to najpiękniejsze, co może spotkać każdą mamę. Po pięciu latach urodziła się Mayeczka, cudna dziewczynka, która też wniosła w nasze życie wiele radości. Wprawdzie córka zamieszkała z rodziną w Anglii, ale i tak szaleliśmy i szalejemy ze szczęścia, że mamy wnuki.
Czas płynął, a każda zima sprawiała, że coraz bardziej tęskniliśmy za palmami, ciepłym morzem i gorącym słońcem. Wprawdzie udało nam się w międzyczasie kilka razy pojechać na urlop do Włoch czy Turcji, ale każde dwa tygodnie mijały szybciej, niż byśmy chcieli. Kiedy wracaliśmy do naszego prozaicznego życia, często rozmawialiśmy, jak to będzie cudownie, kiedy już będziemy mogli na stałe zamieszkać pod niebem, na którym zawsze świeci słońce.
*
Działkę w Kokosowym Lesie znalazłam wśród ogłoszeń jednego z biur nieruchomości w Malindi w lipcu 2020 roku. Zdjęcie, które było w ogłoszeniu, zapierało dech w piersi. Przedstawiało dolinę, w której rosły palmy kokosowe. Białe jak śnieg wydmy, porośnięte wysokimi trawami oddzielały dolinę od błękitnego oceanu. W ogłoszeniu była zawarta informacja, że działki znajdują się dwieście metrów od plaży, która mieni się złotym piaskiem. Opis miejsca był tak fascynujący, że nie zastanawialiśmy się z Jerzym ani minuty, szybko wysłałam maila z pytaniem, czy ogłoszenie jest jeszcze aktualne. I o ile w pierwszej chwili ogarnął mnie entuzjazm, to po wysłaniu maila przyszedł czas na pierwsze obawy.
– Myślę, że to jest zbyt piękne, aby było prawdziwe. Znając nasze szczęście, pewnie za późno przeczytaliśmy to ogłoszenie.
– Nie kracz. Skoro jest w aktualnościach na stronie, to na pewno działki są jeszcze do sprzedania – skwitował mój mąż.
Było już późne popołudnie i marne szanse, aby ktoś z biura przeczytał maila, ale ja zaglądałam do skrzynki co pięć minut. Nic z tego, wiadomości zwrotnej nie było. No cóż, poczekamy do jutra. Jutro też nie przyniosło żadnej odpowiedzi. Ileż było mojej radości, kiedy dwa dni później otworzyłam pocztę, a tam wiadomość z biura, że owszem, mają jeszcze dwie działki na sprzedaż.
– Jureczku, napiszę, że bierzemy obydwie, jeśli są koło siebie.
– Dobrze. Byłoby tysiąc metrów kwadratowych.
Marzyliśmy o takiej dużej działce, zależało nam, aby było miejsce na basen. Działka też nie powinna być zbyt daleko oceanu, maksymalnie pięćset metrów od plaży. Wyglądało na to, że ziemia w Ngomeni spełnia nasze wymagania.
– Niech poda też dokładne współrzędne, to znajdziemy w Google – dodał Jerzy.
Victoria, pośredniczka z biura nieruchomości, w pierwszym mailu napisała, że działki są koło siebie i zarezerwuje dla nas obydwie. Niestety, kolejny dzień przyniósł inne wiadomości: działki są od siebie oddalone, ale Victoria nie widzi problemu, przecież możemy kupić obydwie, a potem się zamienić z sąsiadami. Nie no, to jest Kenia właśnie. Niby jak zamienić, z kim? Nie, to jest niemożliwe. W tej sytuacji zarezerwowaliśmy działkę w pierwszym rzędzie.
Miałam wiele pytań do pośredniczki, bo kiedy minęła radość, że jednak udało się, że możemy kupić kawałek ziemi niedaleko oceanu na kenijskim wybrzeżu, pojawiły się też wątpliwości i pytania. Jakie trudności możemy napotkać?
Przede wszystkim nie miałam pojęcia, że proces zakupu ziemi będzie trwał miesiącami. Pytałam pośredniczki w mailu, czy na pewno możemy kupić tę działkę, skoro mieszkamy w Polsce i nie mamy rezydencji w Kenii. Nie widziała problemu – ich prawnik powiedział, że możemy kupić ziemię i właśnie przygotowywał dla nas umowę.
Po kilku dniach dostaliśmy umowę kupna-sprzedaży, która trafiła do tłumacza przysięgłego. W międzyczasie umówiliśmy się z prawnikiem na jej analizę. No przecież nie jesteśmy tak naiwni – to, że kupujemy ziemię 6500 kilometrów od Polski, nie oznacza, że nie powinniśmy sprawdzić najmniejszych szczegółów.
W trakcie spotkania tłumaczka powiedziała nam:
– Wiecie państwo, nie było łatwo, bo kenijski język angielski jest taki trochę inny. Wiele zwrotów było niezrozumiałych i tłumaczenie ich doprowadziło mnie do interpretacji wyroków sądowych. Chciałam zwrócić państwu uwagę, że w umowie nie ma danych personalizujących strony. To znaczy, po stronie sprzedającego istnieje tylko numer skrzynki pocztowej, co wcale nie musi być daną konkretną. To właśnie doprowadziło mnie do rozprawy sądowej, w której sporem była właśnie skrytka pocztowa, która okazała się być na kogoś innego.
– Chyba zemdleję – powiedziałam przerażona. – Prosto od pani idziemy do pani Agnieszki, naszej prawniczki, ona pomoże nam przebrnąć przez te kruczki prawne.
Wyszliśmy z gabinetu pani Ilony, tłumaczki. Byłam zmartwiona.
– Dobrze, że od razu mamy spotkanie z adwokatką – odezwałam się do męża. Jerzy nic nie odpowiedział.
Kancelaria adwokacka pani Agnieszki mieściła się dwie ulice dalej, postanowiliśmy się przejść, chyba potrzebowałam trochę odetchnąć. „Zaczynają się pierwsze problemy” – pomyślałam. Kiedy dochodziliśmy do kamienicy, w której mieściła się kancelaria, czułam, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Ponieważ domofon był zepsuty, pani Agnieszka zeszła, aby otworzyć nam drzwi. Po chwili weszliśmy do przestronnego gabinetu. Duże biurko w kolorze wenge i bardzo duży, czarny, skórzany fotel budziły respekt. Pani Agnieszka, wysoka, uśmiechnięta brunetka, zaprosiła nas, abyśmy usiedli.
– Jestem taka podekscytowana państwa sprawą – powiedziała adwokat na wstępie.
– O! Tak? – Jurek uśmiechnął się.
– Powiem państwu, że przygotowywałam już kilka umów tego typu, dotyczyły one zakupu i sprzedaży gruntów, mieszkań czy domów, ale na terenie Europy. Pierwszy raz mam do czynienia ze sprzedażą na innym kontynencie i dodam, że to nie jest łatwa sprawa. Nie znam prawa kenijskiego, dlatego mam problem z uwierzytelnieniem tej umowy.
– No ale Kenia jest demokratycznym państwem prawa. W Kenii obowiązuje rozdział władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej. – Nie wiem, dlaczego to powiedziałam, może chciałam zrobić na pani adwokat wrażenie, że my znamy ten kraj i on ma wszelkie znamiona państwa demokratycznego.
–Tak, jednak wie pani, szczegóły, interpretacja, mogą się różnić, ale spokojnie. Przeczytałam umowę, wypisałam trzynaście punktów, które ujęte są w naszych umowach, a których tutaj nie znalazłam. Myślę, że powinniście państwo skontaktować się z kancelarią adwokacką w Kenii, to będzie najbezpieczniejsze.
Oblał mnie zimny pot. W sumie pani Agnieszka miała rację, co kraj to obyczaj.
– Pani Marto, spokojnie, omówimy teraz wszystkie punkty, będziecie mieli państwo jasność, o co pytać adwokata w Kenii.
Pani Agnieszka szczegółowo przeanalizowała umowę, którą otrzymaliśmy od prawnika z biura nieruchomości. Zwróciła nam uwagę na sposób dziedziczenia, odpisy z ksiąg wieczystych, czy właściciel działki jest żonaty, czy współmałżonek wie o sprzedaży i wiele, wiele innych spraw.
Kiedy wyszliśmy z kancelarii, byłam oszołomiona.
– Jerzy, ja w życiu nie przypuszczałam, że tyle wiadomości musi być zawartych w umowie. Co my teraz zrobimy?
– Spokojnie, poszukamy adwokata w Mombasie. – Mój mąż wydawał się nad wyraz spokojny. – Pamiętasz, kiedyś przesłałem ci link do bloga takiego adwokata z Nairobi. Musimy odkopać ten link i może na blogu znajdziemy informacje, które nas interesują.
W drodze do domu nie rozmawialiśmy już o umowie, musiałam trochę odpocząć. Nie mogę cały czas się zamartwiać. Trudno, nie ta, to inna działka, przecież do wyjazdu zostało jeszcze kilka miesięcy, kiedy będziemy na miejscu, będzie łatwiej. Przecież pierwotny plan był taki, że zaraz po przejściu Jerzego na emeryturę wyjeżdżamy do Kenii, tam wynajmiemy mieszkanie i spokojnie poszukamy działki pod budowę domu lub gotowego domu. Dlatego muszę nabrać dystansu. Jeśli kupimy teraz działkę, to super, zyskamy kilka miesięcy. Jeśli nie, to też nic się nie stanie, bo wszystko pójdzie zgodnie z pierwotnym planem. Najważniejsze, abyśmy się nie wpakowali w kłopoty.
Wieczorem zaczęłam przeglądać wiadomości. Znalazłam link do bloga kenijskiego adwokata, Cyrusa Maina, który jest właścicielem kancelarii adwokackiej w Nairobi, ale filie tej kancelarii działają w kilku państwach Afryki Środkowej i Północnej. Na swoim blogu porusza wiele spraw nurtujących zwłaszcza osoby spoza kontynentu afrykańskiego, ale nie tylko, które są zainteresowane pobytem w Kenii, otworzeniem działalności gospodarczej, założeniem wszelakich spółek na terenie tego państwa. Pomyślałam, że to jest ktoś, kto może nam pomóc.
Wysłałam maila, wyjaśniając, jaki mamy problem. Na drugi dzień dostałam odpowiedź, że skontaktuje się ze mną współpracownica kancelarii, która zajmuje się sporządzaniem umów kupna i sprzedaży nieruchomości w bardzo szerokim zakresie, i jeśli wyrażę zgodę, to ona zajmie się w moim imieniu zakupem gruntu w Ngomeni.
Bardzo się ucieszyłam, od razu zadzwoniłam do Jureczka do pracy, ale oczywiście nie było go w biurze. No nic, poczekam z dobrymi wiadomościami, aż wróci. Anna, pani adwokat z kancelarii Cyrusa, napisała do mnie jeszcze tego samego dnia. Opisałam całą sprawę, wysłałam umowę, którą dostaliśmy z biura nieruchomości, oraz opinię naszej pani adwokat Agnieszki. Anna poprosiła o czas, ale zapewniła, że zajmie się naszą sprawą bezzwłocznie.
Kiedy Jerzy wszedł do domu, od razu zasypałam go dobrymi wiadomościami. Uspokoiłam się, ochłonęłam, po raz pierwszy tak głęboko w sercu czułam, że działka w Kokosowym Lesie na pewno jest nasza.
Anna odpisała na drugi dzień. Niestety nie miała dla nas dobrych wiadomości. Okazało się bowiem, że grunt, który zamierzamy kupić, to grunt rolny, a obcokrajowiec nie może w Kenii nabyć ziemi o takim statusie. Chyba w tym momencie szczęka mi opadła. „Jak to?” – pytałam sama siebie. Przecież Victoria mówiła, że możemy to kupić bez problemu. Niestety to nie był koniec złych wiadomości: działkę możemy nabyć jako wieczyste użytkowanie, niestety nie może jej nikt dziedziczyć.
– No jeszcze lepiej, przecież my chcemy tam spędzić emeryturę, na pewno nie będziemy żyć sto lat – mówiłam coraz głośniej sama do siebie. – I co teraz? Pewnie będziemy musieli się wycofać z tej transakcji.
Odpisałam Annie, że trudno, w tej sytuacji musimy zrezygnować z zakupu, przecież nie będziemy budować domu dla gminy, bo skoro nasze dzieci nie mogą go dziedziczyć, to nie pozostaje nic innego, jak zamknąć sprawę. Właściwie, jaką sprawę, przecież i tak nie możemy kupić tego gruntu, bo jest rolny.
„No i po kłopocie” – pomyślałam.
Zanim Jerzy wrócił z pracy, przyszedł kolejny mail z kancelarii:
Droga Marto,
spokojnie, wszystko załatwimy tak, abyś mogła cieszyć się domkiem w Kokosowym Lesie. Jesteśmy po to, aby pomagać naszym klientom.
Po pierwsze, musicie założyć spółkę tutaj, w Kenii, potem zatrudnić gwaranta. Ziemię po zakupie przekształcimy z rolnej na inwestycyjną i wszystko będzie dobrze.
Droga Anno,
jaką spółkę? My nikogo w Kenii nie znamy. Zresztą nie chcę, aby współwłaścicielem małej działeczki był ktoś obcy. Do tego kto miałby być tym gwarantem i w zasadzie kto to taki ten gwarant?
Marto,
spółkę musicie założyć Ty i Twój mąż, i kogo tam jeszcze chcecie dopisać. Gwarantem może zostać pan Cyrus, bo ma takie uprawnienia. Będzie on dyrektorem w waszej spółce, bez prawa do udziałów.
Anno,
czyli wszystko może się udać? Czy musimy dostarczać jakieś dokumenty? Jak długo będziemy czekać na zarejestrowanie tej spółki?
Pytania rodziły mi się w głowie jedno za drugim. Ania spokojnie wysyłała kolejne odpowiedzi.
Aniu,
rozumiem, że w tej sytuacji nic nie stoi na przeszkodzie, aby sporządzić umowę kupna-sprzedaży?
Droga Marto,
spokojnie, musimy sprawdzić, kto jest właścicielem działki w księgach wieczystych. Bo chyba nie chcesz, aby za kilka lat, jak już postawisz dom, przyszedł ktoś z aktem własności ziemi i powiedział, że ten pokój po lewej stronie stoi na jego części gruntu i teraz będzie tutaj mieszkał?
Oczywiście, że nie chciałam! Ania obiecała zająć się wszystkim i być w stałym kontakcie z biurem nieruchomości i ich adwokatem.
No, teraz to już na pewno będę miała ten wymarzony domek. Chociaż tak naprawdę to jest on w mojej wyobraźni, bo nawet nie wiemy, jak wygląda teren, zdjęcia satelitarne w internecie niewiele pokazują. No cóż, musimy uzbroić się w cierpliwość, bo nawet gdybyśmy chcieli polecieć do Kenii, to z powodu pandemii podniebne trasy są zamknięte.
*
Sam proces zakupu gruntu trwał kilka miesięcy. Po trzech dowiedzieliśmy się, że właścicielem działki nie jest jedna, a aż sześć osób o różnych nazwiskach. Dlatego z całego serca życzę powodzenia tym wszystkim, którzy kupują domy, grunty i mieszkania w Kenii od bezpośrednich właścicieli.
Zakup sfinalizowaliśmy w listopadzie 2020 roku. To było bardzo długie pięć miesięcy. Pozostałe dokumenty, projekt, pozwolenie na budowę dostaliśmy w marcu 2021 roku. Wydawać by się mogło, że wystarczy mieć pieniądze, upatrzyć sobie kawałek ziemi, wybudować domek jak z bajki i żyć jako wesoły emeryt, pijąc mrożoną kawusię pod palmami. Jakże się myliliśmy. Przez dziewięć miesięcy ciągły stres i wyczekiwanie.
*
Jak szybko minęło te sześć lat. Jerzy od miesiąca jest emerytem, bardzo się cieszę i nie dlatego, że wyjeżdżamy, że spełniamy nasze marzenia, ale dlatego, że on wreszcie odpocznie. Widziałam, jak ciężkie były dla niego te ostatnie miesiące. Ciągłe zjazdy pod ziemię bardzo mocno nadszarpnęły jego zdrowie. Wprawdzie nic poważnego się nie dzieje, ale dobrze, że już nie musi chodzić do pracy.