Pod niebem Kenii. Ngomeni - Mariola Szydlik - ebook

Pod niebem Kenii. Ngomeni ebook

Mariola Szydlik

4,7

Opis

Zdawać by się mogło, że inny kontynent to zupełnie inny świat, inne problemy. Niestety tak nie jest. Świat tworzą między innymi ludzie, a ich problemy niczym się nie różnią od problemów ludzi z innych kontynentów. Wszędzie jest miłość, radość, zdrady, przebaczenie i wokół tego wszystkiego są dzieci. Dzieci, które często w moment stają się dorosłe. Swoje beztroskie dzieciństwo zamieniają na dojrzałe problemy swoich rodziców.

Matheo ma 11 lat, ale życie go nie oszczędza. Bieda i kłopoty w rodzinie powodują u niego wiele frustracji, a jest jeszcze małym chłopcem. Czy uda mu się zapanować nad swoimi emocjami? Czy Marta miała świadomość tej rzeczywistości, kiedy tak bardzo chciała zintegrować się z mieszkańcami swojej wioski? Czy zdawała sobie sprawę z czym przyjdzie się jej zmierzyć? Czy uda jej się wspólnie z Jerzym pomóc Matheo? Jeśli sięgniesz po tę książkę, to przeżyjesz niesamowite chwile z mieszkańcami Ngomeni, niedużej wioski na wybrzeżu kenijskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
5
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
erych

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, którą przeczytałam prawie jednym tchem. Szkoda tylko, że nie wiedziałam o niej zanim pojechałam do Kenii, dużo można się z niej dowiedzieć o życiu w Kenii. Polecam wszystkim.
10

Popularność




Redakcja:

Iwona Winiarska

Korekta:

Aleksandra Kornacka

Skład, łamanie i przygotowanie do druku:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki:

Ewelina Gorlas

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji jest zabronione i powoduje naruszenie praw autorskich. Książka ani żadna inna jej część nie może być przedrukowywana ani w inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptyczne, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

ADVIM Wydawnictwo

Wrocław 2023

ISBN 978-83-964340-6-7

Zmiany to nor­malna rzecz. Ro­dzimy się, do­ra­stamy, roz­po­czy­namy do­ro­słe ży­cie, pra­cu­jemy, za­kła­damy ro­dziny, pa­trzymy, jak do­ra­stają na­sze dzieci, po­ma­gamy im wejść w do­ro­słość, cie­szymy się wnu­kami. I nie ma chwili, że­by­śmy nie my­śleli: przejdę na eme­ry­turę, od­pocznę, zajmę się tym, na co te­raz nie mam czasu, pro­blemy, tro­ski zo­sta­wię za sobą, to bę­dzie mój i tylko mój czas.

Kiedy pod­ję­li­śmy z Je­rzym de­cy­zję, że eme­ry­turę spę­dzimy w cie­płym kraju, le­żąc na plaży pod pal­mami i są­cząc drinki, wie­dzie­li­śmy, że na­sze ży­cie wy­wróci się do góry no­gami, ale na­prawdę nie my­śle­li­śmy, że tak bar­dzo bę­dziemy mu­sieli zmie­nić na­sze po­dej­ście do wielu spraw.

Ni­gdy nie są­dzi­łam, że na sta­rość będę mu­siała na­brać po­kory i dy­stansu do tego, co mnie ota­cza. Po­mimo że za­wsze mia­łam dużo em­pa­tii, to ra­czej gó­ro­wał mój prag­ma­tyzm i czę­ściej re­ago­wa­łam ro­zu­mem niż ser­cem. To się zu­peł­nie zmie­niło w Ke­nii, w któ­rej je­stem za­ko­chana, która uczy mnie, aby cho­dzić wol­niej, do­ce­niać wszystko, co mam, jeść rę­koma, bo to jest na­tu­ralne i ni­komu tu­taj nie prze­szka­dza. Na Czar­nym Lą­dzie żyję całą sobą, wi­tam się z ludźmi, któ­rzy mnie mi­jają, a któ­rych wi­dzę pierw­szy raz w ży­ciu. Uśmie­cham się tylko dla­tego, że oni się śmieją, stoję cier­pli­wie w ko­lejce, spo­koj­nie idę po­bo­czem, nie wy­mi­jam osób, które są przede mną, bo ni­g­dzie się nie spie­szę. Ni­gdy ni­komu nie od­ma­wia­łam po­mocy, ale te­raz ta po­moc ma inny wy­miar. Ta po­moc to ra­dość, łzy, śmiech, a na­wet gniew okra­szone słoń­cem i błę­ki­tem oce­anu pod nie­bem Ke­nii.

I jedno wiem na pewno: za uśmie­chem i ta­necz­nym kro­kiem Ke­nij­czy­ków kryją się tro­ski dnia co­dzien­nego. Prze­by­wa­jąc wśród miesz­kań­ców mo­jej wio­ski zro­zu­mia­łam, że nie­ważne, czy je­steś bo­gaty, biedny, jaki masz ko­lor skóry, na któ­rym miesz­kasz kon­ty­nen­cie – ży­cie jest pi­sane tym sa­mym pió­rem. To pióro opi­suje ra­do­ści, smutki, złość, zdrady, mi­łość, wy­ba­cze­nie. I dzieci na ca­łym świe­cie tak samo prze­ży­wają roz­terki do­ro­słych, przyj­mu­jąc na swoje barki ich pro­blemy.

*

– Li­dia, Sa­bina, pro­szę, roz­daj­cie kredki i kartki ma­lu­chom.

Dzi­siaj po­znamy kilka no­wych słó­wek zwią­za­nych z ro­dziną, ale przed­tem przy­po­mnimy so­bie te z ostat­nich za­jęć. Jest ktoś chętny?

– Może po­wtó­rzymy wszy­scy ra­zem? – za­pro­po­no­wała Pri­scilla.

Dzieci cią­gle się wsty­dzą sa­mo­dziel­nie od­po­wia­dać na moje py­ta­nia. Mu­szę jed­nak przy­znać, że są bar­dzo am­bitne i chęt­nie się uczą wło­skiego.

*

Ja­kiś czas temu za­pro­po­no­wa­łam pani dy­rek­tor szkoły w na­szej wio­sce, że po­pro­wa­dzę za­ję­cia z ję­zyka wło­skiego. Kiedy przy­jeż­dżamy do wsi, dzieci wi­tają nas gło­śnym ciao. Oczy­wi­ście ma­cham wszyst­kim i od­po­wia­dam na po­wi­ta­nia. Nie­stety, na ciao jak do­tąd koń­czy się zna­jo­mość tego ob­cego ję­zyka.

W ko­mi­tywę z dziećmi ze szkoły w Ngo­meni we­szłam, do­star­cza­jąc do pla­cówki rożne po­trzebne rze­czy, typu ołówki, kredki, ze­szyty. Ni­gdy też nie za­bra­kło her­bat­ni­ków, dzieci je bar­dzo lu­bią.

Pani dy­rek­tor i obecna przy roz­mo­wie na­uczy­cielka nie bar­dzo wie­działy, co od­po­wie­dzieć na moją pro­po­zy­cję. Za­częły się tro­chę mo­tać. Zro­zu­mia­łam – jak nie wia­domo, o co cho­dzi, to cho­dzi o pie­nią­dze.

– Pani dy­rek­tor, ja te za­ję­cia chcę pro­wa­dzić w so­boty, kiedy dzieci nie cho­dzą do szkoły, i oczy­wi­ście będą one bez­płatne. Ma­te­riały po­trzebne do pracy z dziećmi będę przy­wo­zić ze sobą.

– Mhm, w ten spo­sób… – po­wie­działa z po­wagą dy­rek­torka.

– Tak. Chcę tylko wie­dzieć, co pa­nie o tym my­śli­cie i czy będą chętni?

– Chętni będą na pewno – wtrą­ciła Mary, na­uczy­cielka.

– Su­per. – Bar­dzo się ucie­szy­łam.

– To może pa­nie po­roz­ma­wiają z ro­dzi­cami? Nie chcę nic ni­komu na­rzu­cać, wo­la­ła­bym, aby byli po­in­for­mo­wani i wy­ra­zili zgodę na uczest­ni­cze­nie dzieci w za­ję­ciach.

– Marta, o nic się nie martw, ro­dzice na pewno się zgo­dzą. Po­wiedz tylko, jak długo mia­łyby trwać te lek­cje i dzieci w ja­kim wieku mo­głyby brać w nich udział?

– Go­dzinę. W za­leż­no­ści od tego, ilu bę­dzie uczniów, utwo­rzę od­po­wied­nią liczbę grup, po­wiedzmy pięt­na­sto­oso­bo­wych. Na za­ję­cia mogą przy­cho­dzić dzieci już od trze­ciego roku ży­cia.

– No i su­per. Fajna ini­cja­tywa – pod­su­mo­wała pani dy­rek­tor.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia w so­botę – po­wie­dzia­łam.

Po­że­gna­łam się z ra­do­ścią w sercu. Po­znam dzieci z wio­ski, a z cza­sem ro­dzi­ców. Te­raz, kiedy dom się bu­duje, za­leży mi na tym, aby jesz­cze bar­dziej zin­te­gro­wać się ze spo­łecz­no­ścią miej­sca, w któ­rym chcę spę­dzić resztę ży­cia.

*

– Marta, roz­da­ły­śmy wszyst­kie kredki. I kartki też.

– Do­brze, dzię­kuję. Te­raz szybko po­wtó­rzymy ma­te­riał i za­bie­ramy się za nowe słówka.

Wiem, że dzieci jesz­cze nie ro­zu­mieją wszyst­kiego, co do nich mó­wię, ale nie­które z nich są tak in­te­li­gentne, że in­tu­icyj­nie wy­czu­wają, co trzeba zro­bić. Cza­sem sama je­stem tym za­sko­czona.

*

Na po­czątku pro­wa­dze­nie za­jęć było ogrom­nym wy­zwa­niem. Ja nie mó­wię po an­giel­sku ani w su­ahili, dzieci ani po wło­sku, ani tym bar­dziej po pol­sku. Było na­prawdę ciężko, do tego po kilku pierw­szych lek­cjach star­sze dzieci za­częły przy­no­sić na ple­cach owi­nięte w kangi (chu­sty) młod­sze ro­dzeń­stwo. W pew­nym mo­men­cie zro­bił się żło­bek i przed­szkole. By­łam tro­chę prze­ra­żona, bo nie tak to so­bie wy­obra­ża­łam. Za­le­żało mi oczy­wi­ście na po­zna­niu dzieci, ich po­trzeb, spo­sobu na­ucza­nia w ke­nij­skiej szkole, ale tak na prawdę na zbli­że­niu się do miesz­kań­ców mo­jej wio­ski. Po­zna­niu zwy­cza­jów ple­mie­nia Gi­riama.

Mu­sia­łam spró­bo­wać to wszystko usys­te­ma­ty­zo­wać. Po kilku lek­cjach zo­rien­to­wa­łam się, że jest kil­koro dzieci, któ­rym bar­dzo za­leży na na­ucze­niu się ję­zyka – były pilne, szybko uczyły się zwro­tów, słó­wek, wie­dzia­łam, że z nimi mu­szę pra­co­wać bar­dziej sys­te­ma­tycz­nie. Byli też tacy, nie­ko­niecz­nie ma­lu­chy, co przy­cho­dzili tylko po her­bat­niki. A także grupa, która w za­sa­dzie przy­cho­dziła, bo inni przy­cho­dzili. Dla­tego wy­bra­łam kil­ku­na­stu naj­zdol­niej­szych uczniów, któ­rzy mieli za­czy­nać lek­cję o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści, a po­zo­sta­łych po­pro­si­łam, aby po­ja­wiali się do­piero na dzie­siątą trzy­dzie­ści. Wy­da­wało mi się to ta­kie pro­ste i lo­giczne do mo­mentu, kiedy przy­je­cha­łam w so­botę na za­ję­cia.

– O rany, Ju­reczku, zo­bacz, co się dzieje, dzieci jest jesz­cze wię­cej niż w ubie­głą so­botę. Co ja mam zro­bić?

– Mu­sisz być aser­tywna, wy­brać tych, co mieli być na dzie­wiątą trzy­dzie­ści, a resztę po­go­nić do domu.

– Ty chyba żar­tu­jesz! Jak ja mam to zro­bić? Prze­cież oni się ob­rażą.

– Mar­tuś, mu­sisz być sta­now­cza, ina­czej so­bie nie po­ra­dzisz. Poza tym za­py­ta­łaś, co masz zro­bić, to ci do­ra­dzi­łem.

– Je­rzy, ty i te twoje rady!

W głębi du­szy jed­nak wie­dzia­łam, że mój mąż ma ra­cję, mu­szę być sta­now­cza, ina­czej nic kon­struk­tyw­nego z tych za­jęć nie bę­dzie.

Dzieci – za­wsze kiedy wi­dzą, że pod­jeż­dżamy – bie­gną, aby się przy­wi­tać i oczy­wi­ście po­móc prze­nieść przy­wie­zione przez nas po­moce.

Tym ra­zem też tak było, wszyst­kie rzu­ciły się w na­szym kie­runku. Było ich chyba ze czter­dzie­ścioro. „No, Marta, dzi­siaj mu­sisz ro­bić za złego po­li­cjanta, ina­czej nie dasz rady” – po­my­śla­łam.

– Dzień do­bry. Co się tu­taj dzieje? Prze­cież mó­wi­łam, żeby na dzie­wiątą trzy­dzie­ści przy­szły tylko te osoby, któ­rych na­zwi­ska wy­pi­sa­łam na ta­blicy.

Dzieci mo­men­tal­nie się uspo­ko­iły, po­spusz­czały swoje czarne główki. Wie­dzia­łam, że nie będę po­tra­fiła za­bro­nić im wejść do klasy. W tym mo­men­cie w su­kurs przy­szła mi Sa­bina, jedna ze star­szych dziew­czy­nek.

– Marta, ja wiem, kto miał dzi­siaj być na dzie­wiątą trzy­dzie­ści. Jak chcesz, to ci po­wiem i my wszy­scy zo­sta­niemy, a reszta po­czeka, aż ich za­wo­łasz.

– Sa­bina, bar­dzo ci dzię­kuję, to jest świetny po­mysł.

Sa­bina, Pri­scilla i Me­ri­diana szybko wska­zały osoby, któ­rych na­zwi­ska wy­pi­sa­łam na ta­blicy na po­przed­nich za­ję­ciach.

Sama ani nie zro­bi­łam zdję­cia, ani nie za­no­to­wa­łam, które dzieci miały się po­ja­wić na wcze­śniej­szą go­dzinę. Ale kiedy spraw­dza­łam prace w ze­szy­tach pod­czas ostat­niej lek­cji, za­uwa­ży­łam, że w jed­nym z ka­je­tów sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wano wszystko, co pi­sa­łam na ta­blicy tego dnia, po­mimo że nie wy­da­łam ta­kiego po­le­ce­nia. Nie­stety nie mo­głam roz­czy­tać imie­nia na okładce i nie wie­dzia­łam, czyj to ze­szyt. Jego wła­ści­ciel czy też wła­ści­cielka za­słu­guje na na­grodę.

– Świet­nie, za­pra­szam do klasy. Reszta musi za­cze­kać na bo­isku lub pójść do domu i wró­cić za go­dzinę.

Dzieci były nie­po­cie­szone, dla mnie też to była trudna de­cy­zja, ale mu­szę wszystko ja­koś ogar­nąć. Zaś one mu­szą wie­dzieć, że je­śli wpro­wa­dzam pewne za­sady, będę ich prze­strze­gać, a ucznio­wie po­winni się pod­po­rząd­ko­wać.

*

Szu­kam przy­jaźni, kon­taktu z miesz­kań­cami. Mu­szę też zna­leźć so­bie ja­kieś za­ję­cie, nie mogę tylko sie­dzieć na ka­na­pie i ob­że­rać się słod­kimi owo­cami. Na­leżę do osób, które roz­sa­dza tem­pe­ra­ment, pra­gnę coś ro­bić, czuć się przy­datna w swoim śro­do­wi­sku.

Tylko czy aby praca z dziećmi to do­bry wy­bór? Ni­gdy nie chcia­łam uczyć w szkole, to nie dla mnie. Nie mam do tego za­cię­cia, nie umiem pro­wa­dzić lek­cji. Był wpraw­dzie w moim ży­ciu czas, kiedy za­mie­rza­łam pi­sać dok­to­rat i wtedy ma­rzyła mi się praca ze stu­den­tami. W moim mie­ście jest uczel­nia wyż­sza, po­szłam na­wet do dzie­kana z za­py­ta­niem, czy na czas pi­sa­nia dok­to­ratu nie zna­la­złoby się dla mnie kilka go­dzin wy­kła­dów i ćwi­czeń z dzie­dziny, która mnie za­wsze in­te­re­so­wała, a mia­no­wi­cie in­klu­zji for­mal­nej i nie­for­mal­nej mu­zuł­ma­nów w Eu­ro­pie. To były czasy Osamy bin La­dena, World Trade Cen­ter, je­de­na­stego wrze­śnia. Szłam wtedy do dzie­kana, mó­wiąc so­bie, że na pewno się nie zgo­dzi, i zwa­liło mnie z nóg, kiedy po­wie­dział, że pro­po­zy­cja jest warta roz­wa­że­nia. A on oso­bi­ście uważa, że od przy­szłego se­me­stru znaj­dzie się miej­sce dla mnie wśród wy­kła­dow­ców. Po­win­nam się była wtedy cie­szyć, ale nie­stety stchó­rzy­łam i ja­kiś mie­siąc póź­niej po­in­for­mo­wa­łam, że z przy­czyn oso­bi­stych mu­szę zre­zy­gno­wać.

Te­raz mam swo­ich ma­łych stu­den­tów (lu­bię ich tak na­zy­wać), któ­rzy za chwilę wejdą mi na głowę, ale jak na nich pa­trzę, je­stem dumna z sie­bie, że pod­ję­łam się ta­kiej pracy. Te dzieci na­prawdę po­tra­fią się cie­szyć ze wszyst­kiego.

*

– No już, te­raz spo­kój. Pro­szę, za­czy­namy za­ję­cia.

Chwila ci­szy, bo nie wia­domo, kto bę­dzie mu­siał od­po­wia­dać. Nie chcę, aby się bały, wolę, żeby się do­brze ba­wiły, aby te spo­tka­nia były nie tylko me­ry­to­ryczne, ale rów­nież ta­kie przy­ja­ciel­skie. Dla­tego szybko po­mo­głam wszyst­kim po­wtó­rzyć ma­te­riał, który po­zna­li­śmy do tej pory, i za­czę­li­śmy na­ukę ko­lej­nych zwro­tów i słó­wek. Mniej­sze dzieci do­stają kolo­ro­wanki zwią­zane z te­ma­tem lek­cji, a star­sze spi­sują zwroty z ta­blicy.

Już dru­gie za­ję­cia nie ma Ma­theo, je­stem cie­kawa, dla­czego nie przy­cho­dzi. Kiedy za­py­ta­łam, co się z nim dzieje, Brayan od­po­wie­dział, że jest chory.

„Mu­szę go od­wie­dzić” – po­my­śla­łam. Oczy­wi­ście nic nie mó­wię dzie­ciom, bo za­raz się okaże, że cała fe­rajna bę­dzie mnie pro­wa­dzić do za­grody, gdzie mieszka Ma­theo z ro­dzi­cami. Za­sta­na­wiam się, jak tam do­trę, nie wiem do­kład­nie, gdzie ona jest. Poza tym pójść tam tak z mar­szu po za­ję­ciach też mi się nie uda, bo dzie­ciaki za­wsze od­pro­wa­dzają mnie do sa­mo­chodu, że­gnają się ze mną jak z do­brą cio­cią. No cóż, po­my­ślę o tym po­tem.

Dzieci po lek­cjach to­wa­rzy­szyły mi w dro­dze do sa­mo­chodu. Kiedy wszystko za­pa­ko­wa­li­śmy do ba­gaż­nika, moi ucznio­wie po­ma­chali mi i roz­bie­gli się do do­mów. Ja zmie­ni­łam klapki na adi­dasy i ru­szy­łam do za­grody Ma­theo.

*

Ngo­meni to po­ło­żona na wy­brzeżu wio­ska, która roz­ciąga się na prze­strzeni kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów. Z jej portu do Ara­bii Sau­dyj­skiej, Iraku i Iranu od­pra­wiane są statki z drew­nem man­gro­wym. Od 1870 do 1966 roku była to nie­wielka osada skła­da­jąca się z dzie­się­ciu chat za­miesz­ka­łych przez ple­mię Gi­riama. W 1966 roku rząd wło­ski po­sta­no­wił utwo­rzyć w tej czę­ści Ke­nii rów­ni­kową bazę, z któ­rej miały być wy­strze­li­wane sa­te­lity. Bazę na­zwano San Marco. W tym też roku w za­toce For­mosa, bli­sko wio­ski Ngo­meni, zbu­do­wano dwie plat­formy. W 1967 roku z po­mocą ame­ry­kań­skiej ra­kiety wy­strze­lono z jed­nej z nich w ko­smos pierw­szego sa­te­litę ba­daw­czego. W tym cza­sie te­reny obec­nego Ngo­meni Town za­częły przy­cią­gać no­wych miesz­kań­ców. Sta­wiali swoje le­pianki wo­kół bazy i w ten spo­sób ufor­mo­wało się tu­taj duże osie­dle, które dziś sku­pia wy­znaw­ców róż­nych re­li­gii, a co za tym idzie – przed­sta­wi­cieli róż­nych kul­tur. W cen­trum osie­dla po­wstał me­czet, w po­bliżu któ­rego znaj­duje się bu­dy­nek władz mia­sta (cho­ciaż wszyst­kie sprawy ad­mi­ni­stra­cyjne za­ła­twia się w urzę­dzie gminy w Gon­goni). W Ngo­meni oprócz me­czetu są ko­ścioły: ewan­ge­licki, ka­to­licki i an­gli­kań­ski. Przy każ­dej świą­tyni osie­dlają się na­le­żący do niej wierni.

W 1968 roku na wio­skę spa­dły ogromne desz­cze, za­le­wa­jąc pola i chaty, po­wo­du­jąc nie­by­wałe znisz­cze­nia. Lud Gi­riama ob­wi­niał o te szkody bazę San Marco, twier­dząc, że to wy­strze­lony z niej sa­te­lita zro­bił w nie­bie dziurę, z któ­rej te­raz deszcz leje się jak z ce­bra. Każdy na­stępny wy­strze­lony stąd sa­te­lita przez lata bu­dził nie­po­kój miesz­kań­ców wio­ski, ale nie prze­szka­dzało to ko­lej­nym przy­by­szom w osie­dla­niu się tu­taj.

*

– Dzień do­bry. Do­brze tra­fi­łam? Tu­taj mieszka Ma­theo?

Młoda ko­bieta krzą­ta­jąca się po po­dwó­rzu z ma­łym dziec­kiem uwie­szo­nym na jej spód­nicy, kiw­nęła głową, że tak.

– Czy mogę wejść?

Obej­ście ogro­dzono mar­nym pło­tem, ale furtka była za­mknięta. Do ke­nij­skich do­mów nie wcho­dzi się ot tak, bez za­pro­sze­nia go­spo­da­rzy. Ja zresztą nie chcia­łam wcho­dzić do le­pianki, mo­głam zo­stać na po­dwórku, za­le­żało mi tylko, aby po­roz­ma­wiać z któ­rymś z ro­dzi­ców i za­py­tać, dla­czego Ma­theo nie cho­dzi na za­ję­cia z ję­zyka wło­skiego.

– Na­zy­wam się Marta.

– Wiem, kim je­steś, wszy­scy w wio­sce cię znają. Ja się na­zy­wam Jes­sica, to zna­czy tak na mnie mó­wiono w domu ro­dzin­nym. Kiedy uro­dził się mój pier­wo­rodny syn Ma­theo, stra­ci­łam swoje imię na rzecz imie­nia mo­jego syna i te­raz wszy­scy mnie znają jako Mamę Ma­theo. Wejdź. – Ko­bieta od­krę­ciła za­mo­tany przy chwie­ją­cej się furtce sznu­rek i wpu­ściła mnie na swoją po­se­sję.

– Jes­sica, nie ro­zu­miem, o co cho­dzi z twoim imie­niem. Coś tam kie­dyś o tym sły­sza­łam, ale mo­żesz mi jesz­cze raz wy­tłu­ma­czyć?

– No więc tak, jak dziecko się ro­dzi, ro­dzice na­dają mu imię. – Na ra­zie wszystko było dla mnie ja­sne, ale nie prze­ry­wa­łam jej. – Moi dali mi na imię Jes­sica. Ma­mie to imię się po­do­bało, a tata nie miał nic prze­ciwko temu. Ina­czej jest, kiedy ro­dzi się chło­piec, wtedy oj­co­wie de­cy­dują o wy­bo­rze imie­nia, dzie­dzi­czy się je po oj­cach, dziad­kach.

– U nas też cza­sami tak jest, to zna­czy daw­niej było, te­raz w za­sa­dzie ta tra­dy­cja za­nika. Wróćmy jed­nak do two­jego imie­nia.

– Do­brze. Kiedy wy­szłam za mąż, wciąż wo­łano na mnie Jes­sica. Sy­tu­acja się zmie­nia w mo­men­cie, kiedy ro­dzisz swo­jego pierw­szego syna, wtedy jak gdyby tra­cisz swoje imię na rzecz jego imie­nia i wszy­scy za­czy­nają na cie­bie mó­wić Mama Ma­theo, Mama Brayan, Mama Ca­lebu.

– Aha. No ale w wio­sce może być wiele Mam Ma­theo czy Ca­lebu, co wtedy?

– Wtedy Mama Ma­theo, Żona Mar­tina – ro­ze­śmiała się Jes­sica.

– Do­brze, będę cię tak na­zy­wać, ale jak nie ma ni­kogo oprócz nas, mogę zwra­cać się do cie­bie Jes­sica?

– Pew­nie, nie ma pro­blemu, lu­bię swoje imię, a te­raz już pra­wie nikt tak do mnie nie mówi. – Po­smut­niała.

Nie­wiele osób w wio­sce zna an­giel­ski, a wśród ko­biet to już zu­pełna mniej­szość. I nie­stety, tłu­macz w te­le­fo­nie nie­spe­cjal­nie do­brze so­bie ra­dzi z ję­zy­kiem su­ahili, o gi­riama nie wspo­mnę. Jes­sica jed­nak ję­zy­kiem an­giel­skim po­słu­gi­wała się świet­nie.

– Jes­sica, co się dzieje z Ma­theo?

– Od dwóch ty­go­dni jest chory na ma­la­rię. Nie mam już pie­nię­dzy na le­kar­stwa, ale na szczę­ście za­raz na po­czątku cho­roby udało mi się ku­pić lek na go­rączkę. Tylko że go­rączka utrzy­my­wała się przez kilka dni i lek się skoń­czył. Te­raz ku­ruję go korą z tego drzewa. – Wska­zała na nie. Było roz­ło­ży­ste, przy­po­mi­nało pol­ską aka­cję. – Na­zywa się neem.

– Znam to drzewo, jego korą czysz­czę zęby, kiedy rano idę na spa­cer z Pusz­kiem – uśmiech­nę­łam się.

– Ja też – po­wie­działa ko­bieta, rów­nież się uśmie­cha­jąc i po­ka­zu­jąc śnież­no­białe zęby. – Dzi­siaj już le­piej, go­rączka spa­dła, ale jest słaby, bar­dzo ciężko cho­ro­wał.

Czu­łam, jak łzy na­pły­wają mi do oczu – bar­dzo lu­bię tego chłopca, jest in­te­li­gentny, by­stry, za­wsze uśmiech­nięty, chętny do po­mocy.

– Przy­kro mi, nie wie­dzia­łam. Jak mogę ci po­móc?

– Te­raz jest już do­brze, za kilka dni mój syn na pewno wróci do szkoły. Chcesz się z nim zo­ba­czyć?

Kiw­nę­łam po­ta­ku­jąco głową.

– Chodź ze mną.

Nie by­łam pewna, czy je­stem przy­go­to­wana na wej­ście do le­pianki bez okien, z bla­sza­nym da­chem. Nie mo­głam jed­nak od­rzu­cić tego za­pro­sze­nia. Je­śli już zo­sta­niesz za­pro­szony do domu Ke­nij­czyka, nie wy­pada od­mó­wić.

Wbrew moim oba­wom, że w cha­cie bę­dzie zu­peł­nie ciemno, oka­zało się, że dach jest umiej­sco­wiony nieco wy­żej niż ściany domu i wpada tam dość dużo świa­tła. W pierw­szej chwili wi­dzia­łam wpraw­dzie tylko mrok, ale kiedy moje oczy już się przy­zwy­cza­iły, zo­ba­czy­łam na ziemi coś w ro­dzaju sien­nika, a na nim le­d­wie uśmie­cha­ją­cego się chłopca. Jaką mia­łam ochotę go przy­tu­lić, nie wie­dzia­łam jed­nak, czy mogę.

– Dzień do­bry, Ma­theo – po­wie­dzia­łam po wło­sku.

– Dzień do­bry – od­parł sła­bym gło­sem, rów­nież po wło­sku.

– Jak się czu­jesz?

– Te­raz już do­brze.

Za­wsze był szczu­pły, ale te­raz mia­łam wra­że­nie, że zo­stała z niego tylko po­łowa. Nic dziw­nego, że jest słaby. Skoro nie mają pie­nię­dzy na le­kar­stwa, to za­pewne bra­kuje im też na je­dze­nie. Pew­nie mama go­tuje tylko ugali, bo to jest naj­tań­szy po­si­łek. Mąka za­py­cha żo­łą­dek, ale nie daje ani siły, ani ener­gii. Prze­szedł mnie dreszcz, po­my­śla­łam, jak bar­dzo te dzieci mu­szą być głodne. Ro­zej­rza­łam się do­okoła – oprócz sien­nika, na któ­rym le­żał chło­piec, były jesz­cze trzy inne. Matko, to była jedna cia­sna izba. Wcze­śniej nie zwró­ci­łam uwagi na to, ile Jes­sica ma dzieci, ale na po­dwórku prze­cież wi­dzia­łam jesz­cze kil­koro.

– Ma­theo, zdro­wiej szybko i wra­caj na za­ję­cia. Cze­kam na cie­bie. Te­raz po­wiedz mi, co byś zjadł?

– Nic, mama już mi dała jeść. No może te ciastka, co przy­wo­zisz?

– Mam je przy so­bie. Pro­szę.

Da­łam mu kilka pa­czek her­bat­ni­ków, które no­si­łam za­wsze w to­rebce. Po­że­gna­łam się i wy­szłam z chaty.

– Jes­sica, ile masz dzieci?

– Pię­cioro, Ma­theo jest naj­star­szy.

– Jak so­bie ra­dzisz? Twój mąż pra­cuje?

– Mąż zaj­muje się po­ło­wem ryb, ale nie za­wsze uda mu się coś zło­wić, a jak już coś zła­pie, to też nie za­wsze ma komu sprze­dać. Tu­taj wszy­scy ło­wią, a te­raz re­stau­ra­cje nie pra­cują i nie ma od­bior­ców z mia­sta. Cza­sami uda mu się za­trud­nić przy ła­do­wa­niu pia­sku na cię­ża­rówkę, bo aku­rat ko­goś nie ma i po­trzebne jest za­stęp­stwo, ale to tylko cza­sami. Wiesz, jak ktoś do­staje pracę w pia­skarni, to stara się ją utrzy­mać.

– Ro­zu­miem. – Wie­dzia­łam, że męż­czyźni w wio­sce czę­sto się tym zaj­mują. Ngo­meni po­ło­żone jest wśród wydm. Pia­sek w tej czę­ści wy­brzeża jest po­noć naj­lep­szy do bu­dowy, dla­tego przy­jeż­dżają tu po niego co­dzien­nie setki cię­ża­ró­wek.

Do­piero te­raz przyj­rza­łam się po­rząd­nie ma­mie mo­jego ma­łego stu­denta. Była to młoda ko­bieta, szczu­pła, ra­czej wy­soka, twarz miała ładną, okrą­głą, z dość mocno za­zna­czo­nymi ko­śćmi po­licz­ko­wymi. Jej piękne, duże, ciem­no­brą­zowe oczy były smutne.

– Dzię­kuję, że ze­chcia­łaś ze mną po­roz­ma­wiać. Mam na­dzieję, że za ty­dzień Ma­theo już przyj­dzie na za­ję­cia.

–Tak, my­ślę, że tak.

Wy­cią­gnę­łam z port­fela pie­nią­dze. Wzię­łam ko­bietę za rękę i wło­ży­łam do niej kilka bank­no­tów. „Marta! Opa­nuj się!” – skar­ci­łam sama sie­bie, bo po­czu­łam, że się roz­pła­czę, kiedy zo­ba­czy­łam spły­wa­jące po po­licz­kach Jes­siki dwie duże łzy.

Nic dziw­nego, że Ma­theo od kilku ty­go­dni przy­cho­dzi na za­ję­cia w tej sa­mej po­dar­tej, cho­ciaż czy­stej ko­szuli. Oni na­prawdę są bar­dzo biedni. Ale czy tylko ta ro­dzina?

Szłam do sa­mo­chodu i roz­glą­da­łam się wo­koło. Nasz piękny Ko­ko­sowy Las te­raz ro­bił smutne wra­że­nie. Już wiem, jak wy­glą­dają tu­tej­sze do­mo­stwa, i ogrom biedy za­czyna mnie prze­ra­żać.

*

Wczo­raj­szy dzień w wio­sce był dla mnie taki mę­czący, że dzi­siaj nie mam siły się ru­szyć. W gło­wie mam tylko ob­raz głę­bo­kiej nę­dzy w domu Ma­theo. Nie mogę chyba tak emo­cjo­nal­nie wią­zać się z mo­imi stu­den­tami, każde z nich ma pew­nie swoją smutną, biedną hi­sto­rię. Mu­szę trzy­mać dy­stans, nie je­stem w sta­nie wszyst­kim po­móc.

„Prze­cież oni wszy­scy żyją tak od po­ko­leń. Marta, nie rób z sie­bie sa­ma­ry­tanki, nie ty je­steś od na­pra­wia­nia zła tego świata”. Czy aby na pewno?

*

Mi­nęło kilka ty­go­dni. Te­raz, kiedy bu­du­jemy dom w Ngo­meni, czę­ściej niż raz w ty­go­dniu je­dziemy do wio­ski. Mam wtedy oka­zję po­spa­ce­ro­wać po zło­tej plaży, za­nu­rzyć nogi w cie­plut­kim oce­anie.

– Cześć, Jes­sica, jak się czu­jesz? Wszystko do­brze?

Dawno jej nie wi­dzia­łam. Ich dom stoi po dru­giej stro­nie wsi, głę­boko w do­li­nie, w Ko­ko­so­wym Le­sie, ra­czej tam­tędy nie cho­dzę, dla­tego się zdzi­wi­łam, kiedy ją zo­ba­czy­łam. Matko, ona znowu jest w ciąży! Mają prze­cież już pię­cioro dzieci, bieda prze­ogromna, a tu ko­lejne dziecko w dro­dze.

– Cześć, Marta, do­brze, że cię wi­dzę.

– Coś się stało?

– Czy Ma­theo cho­dzi na twoje za­ję­cia?

– Tak, jest na każ­dych, oczy­wi­ście za­wsze spóź­niony, ale kiedy już się po­jawi, świet­nie so­bie ra­dzi.

– Aha, to do­brze.

– A czemu py­tasz?

– Marta, ja nie wiem, co się z nim dzieje. Ostat­nio zro­bił się bar­dzo opry­skliwy, nie chce mi po­ma­gać, znika z domu na całe dnie.

– No do­brze, a co ze szkołą? Cho­dzi do szkoły?

– Tak, ale też zda­rza mu się ucie­kać.

– Jes­sica, ja nic nie wiem, ale na naj­bliż­szych za­ję­ciach spró­buje po­ob­ser­wo­wać Ma­theo, może na­wet uda mi się z nim po­roz­ma­wiać, cze­goś się do­wie­dzieć. Po­wiedz, je­steś w ciąży?

– Tak. – Ko­bieta spu­ściła oczy, jakby chciała unik­nąć tego te­matu.

Ja jed­nak nie od­pusz­cza­łam.

– Który to mie­siąc?

– Szó­sty.

– Czyli by­łaś już w ciąży, kiedy wi­dzia­ły­śmy się ostatni raz?

– Tak, ale wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam.

– A jak się czu­jesz?

– Wszystko jest do­brze, w końcu to szó­ste dziecko, ale jest mi ciężko. Mój mąż prze­pada na całe ty­go­dnie, no wiesz, stara się za­ro­bić ja­kieś pie­nią­dze. Cią­gle nie ma sta­łej pracy. Co­raz go­rzej so­bie ra­dzimy.

Jes­sica wy­glą­dała na zroz­pa­czoną, nie wie­dzia­łam, jak jej po­móc. Zo­sta­wie­nie jej paru gro­szy to za­ła­twie­nie sprawy na kilka dni. Oni na­prawdę po­trze­bują pracy. I my­ślę, że Ma­theo rów­nież po­trze­buje wspar­cia. Bun­tuje się. Nic nie mó­wi­łam, ale za­uwa­ży­łam, że chło­piec zro­bił się bar­dziej agre­sywny, czę­sto po­py­cha inne dzieci, jest opry­skliwy. Wpraw­dzie wy­ko­nuje wszyst­kie po­le­ce­nia i je­śli cho­dzi o na­ukę, nie mogę nic złego po­wie­dzieć, ale jego za­cho­wa­nie bar­dzo się zmie­niło.

– Ro­zu­miem cię, moja droga. Jak mo­gła­bym ci po­móc?

– Marta, ty i tak dużo ro­bisz dla nas wszyst­kich. Dzieci cię uwiel­biają, cze­kają na te so­bot­nie spo­tka­nia z utę­sk­nie­niem. Ja nie śmiem cię o nic pro­sić.

Kiedy Jes­sica mó­wiła, czu­łam, jak łzy tań­czą mi pod po­wie­kami. Wzru­szyło mnie to, co po­wie­działa. Do tej pory ja­koś nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że moje za­ję­cia przy­no­szą coś po­ży­tecz­nego. Dzieci w dal­szym ciągu wcho­dziły mi na głowę, nie umia­łam ich w ża­den spo­sób na­mó­wić, aby przy­cho­dziły na okre­ślone go­dziny. W kla­sie było tłoczno i gło­śno. Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że więk­szą dys­cy­plinę po­tra­fią utrzy­mać Sa­bina i Pri­scilla niż ja.

– Marta, a może mo­gła­bym po­pra­co­wać przy bu­do­wie?

– Ty?!!! – wy­rwało mi się i aż sama prze­stra­szy­łam się swo­jego głosu.

– No tak, ja, prze­cież przy in­nych bu­do­wach są za­trud­nione ko­biety z na­szej wio­ski.

– Jes­sica, je­steś w ciąży, masz małe dzieci, mu­sisz dbać o sie­bie, dom, o nie. Przy­kro mi, ale praca u nas na bu­do­wie nie wcho­dzi w grę, nie ma mowy.

By­łam za­sko­czona jej prośbą. Gdyby za­py­tała o ro­botę dla Mar­tina, jesz­cze bym zro­zu­miała, cho­ciaż dla niego też nie mie­li­śmy pracy. Na­szą bu­dowę pro­wa­dzi Fug­gio, on za­trud­nia lu­dzi, Je­rzy się zu­peł­nie do tego nie wtrąca.

Choć, prawdę mó­wiąc, wi­dzia­łam ko­biety za­trud­nione przy bu­do­wie do­mów, i to w na­szej wio­sce. Wno­siły na pię­tro – na gło­wach – różne cię­żary, na przy­kład bloczki czy wia­dra z pia­skiem. Nie mo­głam wyjść z po­dziwu dla nich, wie­dząc jed­no­cze­śnie, że za tę pracę do­stają gro­sze.

– Marta, ale ko­biety z na­szej wio­ski pra­cują na bu­do­wie. Mają na­wet osiem­dzie­siąt szy­lin­gów za dzień.

Zda­wa­łam so­bie sprawę, że ko­biety za­ra­biają ma­lutko, ale że to są ta­kie gro­sze, na­wet przez myśl mi nie prze­szło. O ile wie­dzia­łam, że po­moc­nik mu­ra­rza ko­ko­sów nie do­staje, coś mię­dzy trzy­sta a pięć­set szy­lin­gów dzien­nie, o tyle kwota osiem­dzie­się­ciu szy­lin­gów wy­wo­łała u mnie dresz­cze. Wo­la­ła­bym chyba nie wie­dzieć, ile one za­ra­biają (sto szy­lin­gów ke­nij­skich to mniej wię­cej trzy złote i osiem­dzie­siąt gro­szy).

– Wiesz, za to można ku­pić ki­lo­gram ugali, je­dze­nie dla ca­łej mo­jej ro­dziny na dwa dni.

– Wiem, ale na­prawdę nie mo­żesz pra­co­wać na bu­do­wie, to nie­bez­pieczne dla cie­bie i dziecka. Chodź, od­pro­wa­dzę cię do domu, po dro­dze po­roz­ma­wiamy.

*

Wpa­dli­śmy do Ngo­meni, bo Je­rzy mu­siał coś omó­wić z Fug­giem. Nie mogę się do­cze­kać na­szej prze­pro­wadzki, czuję się tu­taj już jak u sie­bie. Znam imiona dzieci, które przy­cho­dzą na za­ję­cia, a jesz­cze nie­dawno na­wet nie umia­łam ich wy­po­wie­dzieć.

Dzi­siaj jest wy­jąt­kowo go­rąco. Od kilku mie­sięcy nie pa­dają desz­cze, pa­nuje nie­sa­mo­wita su­sza, mech, który po­kry­wał pia­sek na wio­snę, wy­sechł zu­peł­nie. Wą­wóz, który był zie­lony, te­raz zro­bił się piasz­czy­sty, ale i tak spa­cer wzdłuż wydm, wśród smu­kłych palm był przy­jemny.

Szły­śmy przez chwilę w mil­cze­niu. Czu­łam, że Jes­sica ma żal, iż nie chcę jej za­trud­nić. Szła ze spusz­czoną głową, ale z wy­pro­sto­wa­nymi ra­mio­nami. Biedna, chwyta się każ­dej moż­li­wo­ści. W gło­wie szu­ka­łam po­my­słu, jak po­móc tej ro­dzi­nie. Jed­no­cze­śnie my­śla­łam o Ma­theo, mu­szę z nim ko­niecz­nie po­roz­ma­wiać, z tym chłop­cem ewi­dent­nie dzieje się coś złego.

– Marta. – Jes­sica wzięła mój te­le­fon i po­pro­siła, aby włą­czyć tłu­ma­cza. Czę­sto się przy­daje, mój an­giel­ski jest ra­czej słaby. – Marta, pro­szę, prze­myśl moją prośbę.

– Już prze­my­śla­łam i praca na bu­do­wie na­prawdę nie wcho­dzi w grę, ale obie­cuję ci, że coś wy­my­ślę. Po­wiedz mi, czym chcia­ła­byś się zaj­mo­wać, o czym ma­rzy­łaś, jak by­łaś dziec­kiem? A może coś ro­bi­łaś, za­nim wy­szłaś za mąż?

– O czym ja mo­głam ma­rzyć? Było nas je­de­na­ścioro, od rana do wie­czora pra­co­wa­li­śmy. By­łam trze­cim z ko­lei dziec­kiem, więc zaj­mo­wa­łam się młod­szym ro­dzeń­stwem. Starsi bra­cia cho­dzili do szkoły, za do­mem mie­li­śmy po­letko z ku­ku­ry­dzą. Mój wu­jek ho­do­wał kilka kóz, tato da­wał mu ku­ku­ry­dzę, a on nam cza­sami ja­kieś mięso. Ale i tak pa­mię­tam, że je­dli­śmy głów­nie mchi­che, ta­kie zie­lone li­ście, i ugali, a na święta mama ro­biła pi­lau, czyli po­trawę z ryżu z wa­rzy­wami lub mię­sem, do­pra­wianą aro­ma­tycz­nymi zio­łami. Ni­gdy nie by­li­śmy na­je­dzeni, bo je­dze­nia było za­wsze za mało. Ro­dzice się sta­rali, ale przy tak licz­nej ro­dzi­nie to nie było ła­twe.

„A te­raz ty spro­wa­dzasz na świat ko­lejne dziecko, choć też nie mo­żesz za­pew­nić je­dze­nia tym, które już są na świe­cie” –po­my­śla­łam.

– Troje z mo­jego ro­dzeń­stwa umarło na ma­la­rię jesz­cze jako małe dzieci – kon­ty­nu­owała ko­bieta. – Sio­stra miała cztery latka, je­den z braci trzy, drugi sześć lat. Dla­tego tak bar­dzo się ba­łam, kiedy Ma­theo za­cho­ro­wał. Na szczę­ście wy­zdro­wiał, tylko że te­raz jest taki inny.

– Jes­sica, cho­dzi­łaś do szkoły?

– Nie, bar­dzo chcia­łam, ale ro­dzi­ców nie było stać, aby ją opła­cić. Szkołę pod­sta­wową skoń­czyło trzech mo­ich braci, a je­den z nich zro­bił ma­turę i wy­je­chał do Na­irobi na stu­dia. Cała wio­ska go wspie­rała, on jest te­raz in­ży­nie­rem, pra­cuje w fa­bryce.

Kiedy mó­wiła o swoim bra­cie, jej głos, do­tąd przy­gnę­biony, stał się twardy i pe­łen dumy, na­wet lekko się uśmiech­nęła.

– Jak to się stało, że tak do­brze mó­wisz po an­giel­sku?

– To za­sługa mo­ich braci. Kiedy wra­cali ze szkoły, mó­wili w domu po an­giel­sku, to oni na­uczyli mnie pi­sać i czy­tać. Ale nie tylko mnie, bo my wszy­scy, oprócz ro­dzi­ców, umiemy czy­tać i pi­sać. Sama dużo się uczy­łam, my­śla­łam, że jak będę znać ję­zyk, to może znajdę pracę i wy­jadę z wio­ski.

– Bar­dzo cię po­dzi­wiam i do­ce­niam twoje am­bi­cje. – Mia­łam ochotę ją przy­tu­lić. Te­raz już wiem, skąd te zdol­no­ści u Ma­theo, jest am­bitny jak mama, ma z pew­no­ścią swoje ma­rze­nia. Ko­niecz­nie mu­szę z nim po­roz­ma­wiać.

– Kiedy skoń­czy­łam sie­dem­na­ście lat, po­zna­łam Mar­tina, za­ko­cha­łam się, a wła­ści­wie to nie wiem, czy się za­ko­cha­łam, ale na pewno schle­biało mi, że chło­pak star­szy ode mnie o pięć lat się mną in­te­re­suje. Spo­ty­ka­li­śmy się przez kilka mie­sięcy na wy­dmach, aż w końcu Mar­tin przy­szedł do mo­ich ro­dzi­ców i oznaj­mił, że chce się ze mną oże­nić. Tato zgo­dził się, ale po­wie­dział, że Mar­tin musi za mnie za­pła­cić, a po­nie­waż umiem czy­tać, pi­sać i znam an­giel­ski, musi dać moim ro­dzi­com dwie kozy i pięć­dzie­siąt ty­sięcy szy­lin­gów.

„O rany” – po­my­śla­łam. „A ja taka wy­rywna by­łam i pro­si­łam mo­ich te­ściów o rękę Je­rzego. A gdyby mój teść wy­zna­czył mi taką za­płatę?”. Sama się do sie­bie uśmiech­nę­łam. Już wi­dzę swo­jego ojca – a wła­ści­wie mamę, bo to ona za­wsze zaj­mo­wała się zwie­rzę­tami w domu – jak cią­gnie dwie świ­nie albo dwa ba­rany na trze­cie pię­tro do bloku, w któ­rym miesz­kali moi te­ścio­wie.

– Mar­tin tar­go­wał się z moim tatą, w końcu sta­nęło na dwóch ko­zach i czter­dzie­stu ty­sią­cach szy­lin­gów. Oczy­wi­ście mój przy­szły mąż nie miał ta­kich pie­nię­dzy, dla­tego ro­dzice roz­ło­żyli to na raty – uśmiech­nęła się Jes­sica. – Spła­ca­li­śmy te pie­nią­dze przez osiem lat po ślu­bie, ale kozy dał od razu.

– U nas dawno temu było tak, że to ko­bieta mu­siała wnieść po­sag, czyli jak gdyby za­płatę mę­żowi w po­staci grun­tów, in­wen­ta­rza. Te­raz już nikt nie zwraca na to uwagi, cho­ciaż za­równo jedni, jak i dru­dzy ro­dzice sta­rają się po­da­ro­wać coś dzie­ciom na nową drogę ży­cia.

– Moja mama też dała mi kilka kang, ale nic wię­cej.

– No ale mo­żesz być z sie­bie dumna, bo dzięki two­jej de­ter­mi­na­cji ro­dzice do­stali za cie­bie dużą za­płatę. W końcu od­da­wali Mar­ti­nowi wy­kształ­coną córkę – po­wie­dzia­łam, nie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co mó­wię. Jes­sica szybko spro­wa­dziła mnie na zie­mię.

– Nie za­po­mnij, że ja też spła­ca­łam ro­dzi­com ten dług. Od­bie­ra­li­śmy na­szym dzie­ciom, a da­wa­li­śmy mo­jemu ro­dzeń­stwu.

– Prze­pra­szam, masz ra­cję. – Spu­ści­łam głowę, nie chcia­łam ura­zić Jes­siki. Ona miała słusz­ność. Ja­kiż to głupi i bez­sen­sowny zwy­czaj.

– Nie prze­pra­szaj, tak już jest. Czy ty wiesz, że ja tu­taj na­wet się nie chwalę, że umiem czy­tać i pi­sać? I że znam an­giel­ski. Ko­biety, które tu­taj miesz­kają, nie cho­dziły do szkoły, nie umieją się na­wet pod­pi­sać.

– Ale to prze­cież nie ujma, że umiesz czy­tać i pi­sać.

– Tak, tylko wiesz, ja nie po­cho­dzę z tej wio­ski, je­stem tu­taj przy­jezdna. Nie chcę, aby były na mnie ob­ra­żone, nie chcę, aby mi za­zdro­ściły.

– Ale jest czego za­zdro­ścić. Nie cho­dzi­łaś do szkoły, tak jak i one, a jed­nak sama na­uczy­łaś się pi­sać i czy­tać, znasz ję­zyk an­giel­ski, po­win­naś być dumna z sie­bie. Czy ty wiesz, że wiele razy mo­głaś im po­móc? Nie ukry­waj swo­ich umie­jęt­no­ści.

Młoda, przy­gnę­biona ko­bieta pa­trzyła na mnie swo­imi pięk­nymi oczami i chyba nie ro­zu­miała, o czym mó­wię. Ja na­to­miast z jed­nej strony nie ro­zu­mia­łam, jak można wsty­dzić się tego, że coś się umie, z dru­giej zaś strony mu­sia­łam przy­znać, że jesz­cze mało znam ke­nij­skie re­alia i zwy­czaje, a przede wszyst­kim lu­dzi. Je­śli cho­dzi o wgry­za­nie się w tu­tej­szą spo­łecz­ność, jesz­cze długa droga przede mną.

– No do­brze, Jes­sica, ale py­ta­łam cię, co umiesz ro­bić, co chcia­ła­byś ro­bić. Gdy­bym to wie­działa, może ła­twiej by mi było wy­my­ślić, jak ci po­móc.

– Marta, a co ja mogę umieć? Ogar­niam dom, go­tuję, zbie­ram drzewo na pa­le­ni­sko. Przy dzie­ciach jest co ro­bić, nie mam czasu na ma­rze­nia.

– Sama wi­dzisz, je­steś za­pra­co­wana, a przed chwilą chcia­łaś iść do pracy na bu­do­wie.

– Marta, nie ro­zu­miesz, ja nie mam czym kar­mić dzieci, a o so­bie już nie wspo­mnę.

Po jej sło­wach serce chyba pę­kło mi na kilka ka­wał­ków.

– Jes­sica, a co z Mar­ti­nem? Co te­raz robi? Mó­wi­łaś, że nie ma go od kilku ty­go­dni.

– Ima się każ­dej pracy. Jest dzień, że coś za­robi, a przez kilka na­stęp­nych nic. Te­raz wy­je­chał do mia­sta, może znaj­dzie ja­kieś za­ję­cie. – Ko­bieta za­wie­siła głos, jakby ko­lejne słowa ugrzę­zły jej w gar­dle.

– Po­słu­chaj, a czy umiesz szyć?

Na­gle wpadł mi do głowy po­mysł z ma­szyną do szy­cia. Sama szyć nie umiem, ja w ogóle nie mam żad­nych zdol­no­ści ma­nu­al­nych, ale czy­ta­łam o ak­cjach szy­cia na przy­kład pod­pa­sek wie­lo­krot­nego użytku. Poza tym, wi­dzia­łam w Ma­lindi wiele skle­pów z ma­te­ria­łami, sama je ku­puję i Sa­lama (kraw­cowa, którą po­zna­łam dzięki Te­reni, mo­jej miesz­ka­ją­cej tu przy­ja­ciółce) szyje mi su­kienki.

Wpraw­dzie jak je­dziemy do wio­ski, po dro­dze mi­jamy chyba dwa punkty kra­wiec­kie, ale są w in­nych miej­sco­wo­ściach. Może w Ngo­meni też jest po­trzeba uru­cho­mie­nia ta­kiego punktu?

– Nie wiem, czy umiem szyć, ja ni­gdy nie mia­łam w rę­kach tej… – za­jąk­nęła się.

– Igły?

– No wła­śnie, ja ni­gdy nie mia­łam w rę­kach igły.

– Aha, ale może coś cią­gnie cię do ta­kich prac? – Czu­łam, że tro­chę na siłę chcę ją zmu­sić do od­kry­cia w so­bie ta­lentu kra­wiec­kiego. No, ale na ra­zie tylko to przy­cho­dziło mi do głowy.

– Marta, ja nie wiem, mu­szę po­my­śleć.

– Do­brze, ja też się za­sta­no­wię i może jesz­cze ja­kiś inny po­mysł przyj­dzie mi do głowy. A te­raz masz tu parę gro­szy i zrób za­kupy. Po­wiedz, co ci po­trzeba, to na­stęp­nym ra­zem po­sta­ram ci się przy­wieźć.

– Mo­gła­byś mi przy­wieźć ja­kiś swe­ter? W nocy jest mi zimno.

– Oczy­wi­ście, że tak, ale mia­łam na my­śli też ja­kieś pro­dukty spo­żyw­cze.

– Nie wiem, co uwa­żasz. Ty sama wiesz.

– Do­brze, po­my­ślę. Te­raz mu­szę iść, bo Je­rzy pew­nie już za­ła­twił sprawę z Fug­giem i się de­ner­wuje, że mnie nie ma.

Na po­że­gna­nie przy­tu­li­łam ją mocno, mia­łam wra­że­nie, że roz­mowa ze mną po­zwo­liła jej ode­tchnąć.

*

Wra­ca­jąc na działkę, my­śla­łam o tym, co mi po­wie­działa. Ja wiem, że oni są za­zdro­śni o sie­bie, ale żeby aż do tego stop­nia, by bać się po­wie­dzieć, co się umie? Jes­sica to na­prawdę by­stra ko­bieta, szkoda, że nie miała moż­li­wo­ści wy­ko­rzy­stać swo­jej in­te­li­gen­cji. No cóż, wszystko przed nią. Chcia­ła­bym jej po­móc, tylko czy nie za­szko­dzę?

– Marta! Marta! – usły­sza­łam głos Je­rzego. – Mar­tuś, gdzie się po­dzie­wa­łaś, by­łem w szkole, dziew­czyny po­wie­działy, że w ogóle tam nie za­glą­da­łaś.

– Spo­tka­łam Jes­sicę, Mamę Ma­theo, od­pro­wa­dzi­łam ją do domu i się za­ga­da­ły­śmy, stra­ci­łam po­czu­cie czasu.