Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdawać by się mogło, że inny kontynent to zupełnie inny świat, inne problemy. Niestety tak nie jest. Świat tworzą między innymi ludzie, a ich problemy niczym się nie różnią od problemów ludzi z innych kontynentów. Wszędzie jest miłość, radość, zdrady, przebaczenie i wokół tego wszystkiego są dzieci. Dzieci, które często w moment stają się dorosłe. Swoje beztroskie dzieciństwo zamieniają na dojrzałe problemy swoich rodziców.
Matheo ma 11 lat, ale życie go nie oszczędza. Bieda i kłopoty w rodzinie powodują u niego wiele frustracji, a jest jeszcze małym chłopcem. Czy uda mu się zapanować nad swoimi emocjami? Czy Marta miała świadomość tej rzeczywistości, kiedy tak bardzo chciała zintegrować się z mieszkańcami swojej wioski? Czy zdawała sobie sprawę z czym przyjdzie się jej zmierzyć? Czy uda jej się wspólnie z Jerzym pomóc Matheo? Jeśli sięgniesz po tę książkę, to przeżyjesz niesamowite chwile z mieszkańcami Ngomeni, niedużej wioski na wybrzeżu kenijskim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja:
Iwona Winiarska
Korekta:
Aleksandra Kornacka
Skład, łamanie i przygotowanie do druku:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki:
Ewelina Gorlas
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji jest zabronione i powoduje naruszenie praw autorskich. Książka ani żadna inna jej część nie może być przedrukowywana ani w inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptyczne, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
ADVIM Wydawnictwo
Wrocław 2023
ISBN 978-83-964340-6-7
Zmiany to normalna rzecz. Rodzimy się, dorastamy, rozpoczynamy dorosłe życie, pracujemy, zakładamy rodziny, patrzymy, jak dorastają nasze dzieci, pomagamy im wejść w dorosłość, cieszymy się wnukami. I nie ma chwili, żebyśmy nie myśleli: przejdę na emeryturę, odpocznę, zajmę się tym, na co teraz nie mam czasu, problemy, troski zostawię za sobą, to będzie mój i tylko mój czas.
Kiedy podjęliśmy z Jerzym decyzję, że emeryturę spędzimy w ciepłym kraju, leżąc na plaży pod palmami i sącząc drinki, wiedzieliśmy, że nasze życie wywróci się do góry nogami, ale naprawdę nie myśleliśmy, że tak bardzo będziemy musieli zmienić nasze podejście do wielu spraw.
Nigdy nie sądziłam, że na starość będę musiała nabrać pokory i dystansu do tego, co mnie otacza. Pomimo że zawsze miałam dużo empatii, to raczej górował mój pragmatyzm i częściej reagowałam rozumem niż sercem. To się zupełnie zmieniło w Kenii, w której jestem zakochana, która uczy mnie, aby chodzić wolniej, doceniać wszystko, co mam, jeść rękoma, bo to jest naturalne i nikomu tutaj nie przeszkadza. Na Czarnym Lądzie żyję całą sobą, witam się z ludźmi, którzy mnie mijają, a których widzę pierwszy raz w życiu. Uśmiecham się tylko dlatego, że oni się śmieją, stoję cierpliwie w kolejce, spokojnie idę poboczem, nie wymijam osób, które są przede mną, bo nigdzie się nie spieszę. Nigdy nikomu nie odmawiałam pomocy, ale teraz ta pomoc ma inny wymiar. Ta pomoc to radość, łzy, śmiech, a nawet gniew okraszone słońcem i błękitem oceanu pod niebem Kenii.
I jedno wiem na pewno: za uśmiechem i tanecznym krokiem Kenijczyków kryją się troski dnia codziennego. Przebywając wśród mieszkańców mojej wioski zrozumiałam, że nieważne, czy jesteś bogaty, biedny, jaki masz kolor skóry, na którym mieszkasz kontynencie – życie jest pisane tym samym piórem. To pióro opisuje radości, smutki, złość, zdrady, miłość, wybaczenie. I dzieci na całym świecie tak samo przeżywają rozterki dorosłych, przyjmując na swoje barki ich problemy.
*
– Lidia, Sabina, proszę, rozdajcie kredki i kartki maluchom.
Dzisiaj poznamy kilka nowych słówek związanych z rodziną, ale przedtem przypomnimy sobie te z ostatnich zajęć. Jest ktoś chętny?
– Może powtórzymy wszyscy razem? – zaproponowała Priscilla.
Dzieci ciągle się wstydzą samodzielnie odpowiadać na moje pytania. Muszę jednak przyznać, że są bardzo ambitne i chętnie się uczą włoskiego.
*
Jakiś czas temu zaproponowałam pani dyrektor szkoły w naszej wiosce, że poprowadzę zajęcia z języka włoskiego. Kiedy przyjeżdżamy do wsi, dzieci witają nas głośnym ciao. Oczywiście macham wszystkim i odpowiadam na powitania. Niestety, na ciao jak dotąd kończy się znajomość tego obcego języka.
W komitywę z dziećmi ze szkoły w Ngomeni weszłam, dostarczając do placówki rożne potrzebne rzeczy, typu ołówki, kredki, zeszyty. Nigdy też nie zabrakło herbatników, dzieci je bardzo lubią.
Pani dyrektor i obecna przy rozmowie nauczycielka nie bardzo wiedziały, co odpowiedzieć na moją propozycję. Zaczęły się trochę motać. Zrozumiałam – jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
– Pani dyrektor, ja te zajęcia chcę prowadzić w soboty, kiedy dzieci nie chodzą do szkoły, i oczywiście będą one bezpłatne. Materiały potrzebne do pracy z dziećmi będę przywozić ze sobą.
– Mhm, w ten sposób… – powiedziała z powagą dyrektorka.
– Tak. Chcę tylko wiedzieć, co panie o tym myślicie i czy będą chętni?
– Chętni będą na pewno – wtrąciła Mary, nauczycielka.
– Super. – Bardzo się ucieszyłam.
– To może panie porozmawiają z rodzicami? Nie chcę nic nikomu narzucać, wolałabym, aby byli poinformowani i wyrazili zgodę na uczestniczenie dzieci w zajęciach.
– Marta, o nic się nie martw, rodzice na pewno się zgodzą. Powiedz tylko, jak długo miałyby trwać te lekcje i dzieci w jakim wieku mogłyby brać w nich udział?
– Godzinę. W zależności od tego, ilu będzie uczniów, utworzę odpowiednią liczbę grup, powiedzmy piętnastoosobowych. Na zajęcia mogą przychodzić dzieci już od trzeciego roku życia.
– No i super. Fajna inicjatywa – podsumowała pani dyrektor.
– W takim razie do zobaczenia w sobotę – powiedziałam.
Pożegnałam się z radością w sercu. Poznam dzieci z wioski, a z czasem rodziców. Teraz, kiedy dom się buduje, zależy mi na tym, aby jeszcze bardziej zintegrować się ze społecznością miejsca, w którym chcę spędzić resztę życia.
*
– Marta, rozdałyśmy wszystkie kredki. I kartki też.
– Dobrze, dziękuję. Teraz szybko powtórzymy materiał i zabieramy się za nowe słówka.
Wiem, że dzieci jeszcze nie rozumieją wszystkiego, co do nich mówię, ale niektóre z nich są tak inteligentne, że intuicyjnie wyczuwają, co trzeba zrobić. Czasem sama jestem tym zaskoczona.
*
Na początku prowadzenie zajęć było ogromnym wyzwaniem. Ja nie mówię po angielsku ani w suahili, dzieci ani po włosku, ani tym bardziej po polsku. Było naprawdę ciężko, do tego po kilku pierwszych lekcjach starsze dzieci zaczęły przynosić na plecach owinięte w kangi (chusty) młodsze rodzeństwo. W pewnym momencie zrobił się żłobek i przedszkole. Byłam trochę przerażona, bo nie tak to sobie wyobrażałam. Zależało mi oczywiście na poznaniu dzieci, ich potrzeb, sposobu nauczania w kenijskiej szkole, ale tak na prawdę na zbliżeniu się do mieszkańców mojej wioski. Poznaniu zwyczajów plemienia Giriama.
Musiałam spróbować to wszystko usystematyzować. Po kilku lekcjach zorientowałam się, że jest kilkoro dzieci, którym bardzo zależy na nauczeniu się języka – były pilne, szybko uczyły się zwrotów, słówek, wiedziałam, że z nimi muszę pracować bardziej systematycznie. Byli też tacy, niekoniecznie maluchy, co przychodzili tylko po herbatniki. A także grupa, która w zasadzie przychodziła, bo inni przychodzili. Dlatego wybrałam kilkunastu najzdolniejszych uczniów, którzy mieli zaczynać lekcję o dziewiątej trzydzieści, a pozostałych poprosiłam, aby pojawiali się dopiero na dziesiątą trzydzieści. Wydawało mi się to takie proste i logiczne do momentu, kiedy przyjechałam w sobotę na zajęcia.
– O rany, Jureczku, zobacz, co się dzieje, dzieci jest jeszcze więcej niż w ubiegłą sobotę. Co ja mam zrobić?
– Musisz być asertywna, wybrać tych, co mieli być na dziewiątą trzydzieści, a resztę pogonić do domu.
– Ty chyba żartujesz! Jak ja mam to zrobić? Przecież oni się obrażą.
– Martuś, musisz być stanowcza, inaczej sobie nie poradzisz. Poza tym zapytałaś, co masz zrobić, to ci doradziłem.
– Jerzy, ty i te twoje rady!
W głębi duszy jednak wiedziałam, że mój mąż ma rację, muszę być stanowcza, inaczej nic konstruktywnego z tych zajęć nie będzie.
Dzieci – zawsze kiedy widzą, że podjeżdżamy – biegną, aby się przywitać i oczywiście pomóc przenieść przywiezione przez nas pomoce.
Tym razem też tak było, wszystkie rzuciły się w naszym kierunku. Było ich chyba ze czterdzieścioro. „No, Marta, dzisiaj musisz robić za złego policjanta, inaczej nie dasz rady” – pomyślałam.
– Dzień dobry. Co się tutaj dzieje? Przecież mówiłam, żeby na dziewiątą trzydzieści przyszły tylko te osoby, których nazwiska wypisałam na tablicy.
Dzieci momentalnie się uspokoiły, pospuszczały swoje czarne główki. Wiedziałam, że nie będę potrafiła zabronić im wejść do klasy. W tym momencie w sukurs przyszła mi Sabina, jedna ze starszych dziewczynek.
– Marta, ja wiem, kto miał dzisiaj być na dziewiątą trzydzieści. Jak chcesz, to ci powiem i my wszyscy zostaniemy, a reszta poczeka, aż ich zawołasz.
– Sabina, bardzo ci dziękuję, to jest świetny pomysł.
Sabina, Priscilla i Meridiana szybko wskazały osoby, których nazwiska wypisałam na tablicy na poprzednich zajęciach.
Sama ani nie zrobiłam zdjęcia, ani nie zanotowałam, które dzieci miały się pojawić na wcześniejszą godzinę. Ale kiedy sprawdzałam prace w zeszytach podczas ostatniej lekcji, zauważyłam, że w jednym z kajetów starannie wykaligrafowano wszystko, co pisałam na tablicy tego dnia, pomimo że nie wydałam takiego polecenia. Niestety nie mogłam rozczytać imienia na okładce i nie wiedziałam, czyj to zeszyt. Jego właściciel czy też właścicielka zasługuje na nagrodę.
– Świetnie, zapraszam do klasy. Reszta musi zaczekać na boisku lub pójść do domu i wrócić za godzinę.
Dzieci były niepocieszone, dla mnie też to była trudna decyzja, ale muszę wszystko jakoś ogarnąć. Zaś one muszą wiedzieć, że jeśli wprowadzam pewne zasady, będę ich przestrzegać, a uczniowie powinni się podporządkować.
*
Szukam przyjaźni, kontaktu z mieszkańcami. Muszę też znaleźć sobie jakieś zajęcie, nie mogę tylko siedzieć na kanapie i obżerać się słodkimi owocami. Należę do osób, które rozsadza temperament, pragnę coś robić, czuć się przydatna w swoim środowisku.
Tylko czy aby praca z dziećmi to dobry wybór? Nigdy nie chciałam uczyć w szkole, to nie dla mnie. Nie mam do tego zacięcia, nie umiem prowadzić lekcji. Był wprawdzie w moim życiu czas, kiedy zamierzałam pisać doktorat i wtedy marzyła mi się praca ze studentami. W moim mieście jest uczelnia wyższa, poszłam nawet do dziekana z zapytaniem, czy na czas pisania doktoratu nie znalazłoby się dla mnie kilka godzin wykładów i ćwiczeń z dziedziny, która mnie zawsze interesowała, a mianowicie inkluzji formalnej i nieformalnej muzułmanów w Europie. To były czasy Osamy bin Ladena, World Trade Center, jedenastego września. Szłam wtedy do dziekana, mówiąc sobie, że na pewno się nie zgodzi, i zwaliło mnie z nóg, kiedy powiedział, że propozycja jest warta rozważenia. A on osobiście uważa, że od przyszłego semestru znajdzie się miejsce dla mnie wśród wykładowców. Powinnam się była wtedy cieszyć, ale niestety stchórzyłam i jakiś miesiąc później poinformowałam, że z przyczyn osobistych muszę zrezygnować.
Teraz mam swoich małych studentów (lubię ich tak nazywać), którzy za chwilę wejdą mi na głowę, ale jak na nich patrzę, jestem dumna z siebie, że podjęłam się takiej pracy. Te dzieci naprawdę potrafią się cieszyć ze wszystkiego.
*
– No już, teraz spokój. Proszę, zaczynamy zajęcia.
Chwila ciszy, bo nie wiadomo, kto będzie musiał odpowiadać. Nie chcę, aby się bały, wolę, żeby się dobrze bawiły, aby te spotkania były nie tylko merytoryczne, ale również takie przyjacielskie. Dlatego szybko pomogłam wszystkim powtórzyć materiał, który poznaliśmy do tej pory, i zaczęliśmy naukę kolejnych zwrotów i słówek. Mniejsze dzieci dostają kolorowanki związane z tematem lekcji, a starsze spisują zwroty z tablicy.
Już drugie zajęcia nie ma Matheo, jestem ciekawa, dlaczego nie przychodzi. Kiedy zapytałam, co się z nim dzieje, Brayan odpowiedział, że jest chory.
„Muszę go odwiedzić” – pomyślałam. Oczywiście nic nie mówię dzieciom, bo zaraz się okaże, że cała ferajna będzie mnie prowadzić do zagrody, gdzie mieszka Matheo z rodzicami. Zastanawiam się, jak tam dotrę, nie wiem dokładnie, gdzie ona jest. Poza tym pójść tam tak z marszu po zajęciach też mi się nie uda, bo dzieciaki zawsze odprowadzają mnie do samochodu, żegnają się ze mną jak z dobrą ciocią. No cóż, pomyślę o tym potem.
Dzieci po lekcjach towarzyszyły mi w drodze do samochodu. Kiedy wszystko zapakowaliśmy do bagażnika, moi uczniowie pomachali mi i rozbiegli się do domów. Ja zmieniłam klapki na adidasy i ruszyłam do zagrody Matheo.
*
Ngomeni to położona na wybrzeżu wioska, która rozciąga się na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Z jej portu do Arabii Saudyjskiej, Iraku i Iranu odprawiane są statki z drewnem mangrowym. Od 1870 do 1966 roku była to niewielka osada składająca się z dziesięciu chat zamieszkałych przez plemię Giriama. W 1966 roku rząd włoski postanowił utworzyć w tej części Kenii równikową bazę, z której miały być wystrzeliwane satelity. Bazę nazwano San Marco. W tym też roku w zatoce Formosa, blisko wioski Ngomeni, zbudowano dwie platformy. W 1967 roku z pomocą amerykańskiej rakiety wystrzelono z jednej z nich w kosmos pierwszego satelitę badawczego. W tym czasie tereny obecnego Ngomeni Town zaczęły przyciągać nowych mieszkańców. Stawiali swoje lepianki wokół bazy i w ten sposób uformowało się tutaj duże osiedle, które dziś skupia wyznawców różnych religii, a co za tym idzie – przedstawicieli różnych kultur. W centrum osiedla powstał meczet, w pobliżu którego znajduje się budynek władz miasta (chociaż wszystkie sprawy administracyjne załatwia się w urzędzie gminy w Gongoni). W Ngomeni oprócz meczetu są kościoły: ewangelicki, katolicki i anglikański. Przy każdej świątyni osiedlają się należący do niej wierni.
W 1968 roku na wioskę spadły ogromne deszcze, zalewając pola i chaty, powodując niebywałe zniszczenia. Lud Giriama obwiniał o te szkody bazę San Marco, twierdząc, że to wystrzelony z niej satelita zrobił w niebie dziurę, z której teraz deszcz leje się jak z cebra. Każdy następny wystrzelony stąd satelita przez lata budził niepokój mieszkańców wioski, ale nie przeszkadzało to kolejnym przybyszom w osiedlaniu się tutaj.
*
– Dzień dobry. Dobrze trafiłam? Tutaj mieszka Matheo?
Młoda kobieta krzątająca się po podwórzu z małym dzieckiem uwieszonym na jej spódnicy, kiwnęła głową, że tak.
– Czy mogę wejść?
Obejście ogrodzono marnym płotem, ale furtka była zamknięta. Do kenijskich domów nie wchodzi się ot tak, bez zaproszenia gospodarzy. Ja zresztą nie chciałam wchodzić do lepianki, mogłam zostać na podwórku, zależało mi tylko, aby porozmawiać z którymś z rodziców i zapytać, dlaczego Matheo nie chodzi na zajęcia z języka włoskiego.
– Nazywam się Marta.
– Wiem, kim jesteś, wszyscy w wiosce cię znają. Ja się nazywam Jessica, to znaczy tak na mnie mówiono w domu rodzinnym. Kiedy urodził się mój pierworodny syn Matheo, straciłam swoje imię na rzecz imienia mojego syna i teraz wszyscy mnie znają jako Mamę Matheo. Wejdź. – Kobieta odkręciła zamotany przy chwiejącej się furtce sznurek i wpuściła mnie na swoją posesję.
– Jessica, nie rozumiem, o co chodzi z twoim imieniem. Coś tam kiedyś o tym słyszałam, ale możesz mi jeszcze raz wytłumaczyć?
– No więc tak, jak dziecko się rodzi, rodzice nadają mu imię. – Na razie wszystko było dla mnie jasne, ale nie przerywałam jej. – Moi dali mi na imię Jessica. Mamie to imię się podobało, a tata nie miał nic przeciwko temu. Inaczej jest, kiedy rodzi się chłopiec, wtedy ojcowie decydują o wyborze imienia, dziedziczy się je po ojcach, dziadkach.
– U nas też czasami tak jest, to znaczy dawniej było, teraz w zasadzie ta tradycja zanika. Wróćmy jednak do twojego imienia.
– Dobrze. Kiedy wyszłam za mąż, wciąż wołano na mnie Jessica. Sytuacja się zmienia w momencie, kiedy rodzisz swojego pierwszego syna, wtedy jak gdyby tracisz swoje imię na rzecz jego imienia i wszyscy zaczynają na ciebie mówić Mama Matheo, Mama Brayan, Mama Calebu.
– Aha. No ale w wiosce może być wiele Mam Matheo czy Calebu, co wtedy?
– Wtedy Mama Matheo, Żona Martina – roześmiała się Jessica.
– Dobrze, będę cię tak nazywać, ale jak nie ma nikogo oprócz nas, mogę zwracać się do ciebie Jessica?
– Pewnie, nie ma problemu, lubię swoje imię, a teraz już prawie nikt tak do mnie nie mówi. – Posmutniała.
Niewiele osób w wiosce zna angielski, a wśród kobiet to już zupełna mniejszość. I niestety, tłumacz w telefonie niespecjalnie dobrze sobie radzi z językiem suahili, o giriama nie wspomnę. Jessica jednak językiem angielskim posługiwała się świetnie.
– Jessica, co się dzieje z Matheo?
– Od dwóch tygodni jest chory na malarię. Nie mam już pieniędzy na lekarstwa, ale na szczęście zaraz na początku choroby udało mi się kupić lek na gorączkę. Tylko że gorączka utrzymywała się przez kilka dni i lek się skończył. Teraz kuruję go korą z tego drzewa. – Wskazała na nie. Było rozłożyste, przypominało polską akację. – Nazywa się neem.
– Znam to drzewo, jego korą czyszczę zęby, kiedy rano idę na spacer z Puszkiem – uśmiechnęłam się.
– Ja też – powiedziała kobieta, również się uśmiechając i pokazując śnieżnobiałe zęby. – Dzisiaj już lepiej, gorączka spadła, ale jest słaby, bardzo ciężko chorował.
Czułam, jak łzy napływają mi do oczu – bardzo lubię tego chłopca, jest inteligentny, bystry, zawsze uśmiechnięty, chętny do pomocy.
– Przykro mi, nie wiedziałam. Jak mogę ci pomóc?
– Teraz jest już dobrze, za kilka dni mój syn na pewno wróci do szkoły. Chcesz się z nim zobaczyć?
Kiwnęłam potakująco głową.
– Chodź ze mną.
Nie byłam pewna, czy jestem przygotowana na wejście do lepianki bez okien, z blaszanym dachem. Nie mogłam jednak odrzucić tego zaproszenia. Jeśli już zostaniesz zaproszony do domu Kenijczyka, nie wypada odmówić.
Wbrew moim obawom, że w chacie będzie zupełnie ciemno, okazało się, że dach jest umiejscowiony nieco wyżej niż ściany domu i wpada tam dość dużo światła. W pierwszej chwili widziałam wprawdzie tylko mrok, ale kiedy moje oczy już się przyzwyczaiły, zobaczyłam na ziemi coś w rodzaju siennika, a na nim ledwie uśmiechającego się chłopca. Jaką miałam ochotę go przytulić, nie wiedziałam jednak, czy mogę.
– Dzień dobry, Matheo – powiedziałam po włosku.
– Dzień dobry – odparł słabym głosem, również po włosku.
– Jak się czujesz?
– Teraz już dobrze.
Zawsze był szczupły, ale teraz miałam wrażenie, że została z niego tylko połowa. Nic dziwnego, że jest słaby. Skoro nie mają pieniędzy na lekarstwa, to zapewne brakuje im też na jedzenie. Pewnie mama gotuje tylko ugali, bo to jest najtańszy posiłek. Mąka zapycha żołądek, ale nie daje ani siły, ani energii. Przeszedł mnie dreszcz, pomyślałam, jak bardzo te dzieci muszą być głodne. Rozejrzałam się dookoła – oprócz siennika, na którym leżał chłopiec, były jeszcze trzy inne. Matko, to była jedna ciasna izba. Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, ile Jessica ma dzieci, ale na podwórku przecież widziałam jeszcze kilkoro.
– Matheo, zdrowiej szybko i wracaj na zajęcia. Czekam na ciebie. Teraz powiedz mi, co byś zjadł?
– Nic, mama już mi dała jeść. No może te ciastka, co przywozisz?
– Mam je przy sobie. Proszę.
Dałam mu kilka paczek herbatników, które nosiłam zawsze w torebce. Pożegnałam się i wyszłam z chaty.
– Jessica, ile masz dzieci?
– Pięcioro, Matheo jest najstarszy.
– Jak sobie radzisz? Twój mąż pracuje?
– Mąż zajmuje się połowem ryb, ale nie zawsze uda mu się coś złowić, a jak już coś złapie, to też nie zawsze ma komu sprzedać. Tutaj wszyscy łowią, a teraz restauracje nie pracują i nie ma odbiorców z miasta. Czasami uda mu się zatrudnić przy ładowaniu piasku na ciężarówkę, bo akurat kogoś nie ma i potrzebne jest zastępstwo, ale to tylko czasami. Wiesz, jak ktoś dostaje pracę w piaskarni, to stara się ją utrzymać.
– Rozumiem. – Wiedziałam, że mężczyźni w wiosce często się tym zajmują. Ngomeni położone jest wśród wydm. Piasek w tej części wybrzeża jest ponoć najlepszy do budowy, dlatego przyjeżdżają tu po niego codziennie setki ciężarówek.
Dopiero teraz przyjrzałam się porządnie mamie mojego małego studenta. Była to młoda kobieta, szczupła, raczej wysoka, twarz miała ładną, okrągłą, z dość mocno zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Jej piękne, duże, ciemnobrązowe oczy były smutne.
– Dziękuję, że zechciałaś ze mną porozmawiać. Mam nadzieję, że za tydzień Matheo już przyjdzie na zajęcia.
–Tak, myślę, że tak.
Wyciągnęłam z portfela pieniądze. Wzięłam kobietę za rękę i włożyłam do niej kilka banknotów. „Marta! Opanuj się!” – skarciłam sama siebie, bo poczułam, że się rozpłaczę, kiedy zobaczyłam spływające po policzkach Jessiki dwie duże łzy.
Nic dziwnego, że Matheo od kilku tygodni przychodzi na zajęcia w tej samej podartej, chociaż czystej koszuli. Oni naprawdę są bardzo biedni. Ale czy tylko ta rodzina?
Szłam do samochodu i rozglądałam się wokoło. Nasz piękny Kokosowy Las teraz robił smutne wrażenie. Już wiem, jak wyglądają tutejsze domostwa, i ogrom biedy zaczyna mnie przerażać.
*
Wczorajszy dzień w wiosce był dla mnie taki męczący, że dzisiaj nie mam siły się ruszyć. W głowie mam tylko obraz głębokiej nędzy w domu Matheo. Nie mogę chyba tak emocjonalnie wiązać się z moimi studentami, każde z nich ma pewnie swoją smutną, biedną historię. Muszę trzymać dystans, nie jestem w stanie wszystkim pomóc.
„Przecież oni wszyscy żyją tak od pokoleń. Marta, nie rób z siebie samarytanki, nie ty jesteś od naprawiania zła tego świata”. Czy aby na pewno?
*
Minęło kilka tygodni. Teraz, kiedy budujemy dom w Ngomeni, częściej niż raz w tygodniu jedziemy do wioski. Mam wtedy okazję pospacerować po złotej plaży, zanurzyć nogi w cieplutkim oceanie.
– Cześć, Jessica, jak się czujesz? Wszystko dobrze?
Dawno jej nie widziałam. Ich dom stoi po drugiej stronie wsi, głęboko w dolinie, w Kokosowym Lesie, raczej tamtędy nie chodzę, dlatego się zdziwiłam, kiedy ją zobaczyłam. Matko, ona znowu jest w ciąży! Mają przecież już pięcioro dzieci, bieda przeogromna, a tu kolejne dziecko w drodze.
– Cześć, Marta, dobrze, że cię widzę.
– Coś się stało?
– Czy Matheo chodzi na twoje zajęcia?
– Tak, jest na każdych, oczywiście zawsze spóźniony, ale kiedy już się pojawi, świetnie sobie radzi.
– Aha, to dobrze.
– A czemu pytasz?
– Marta, ja nie wiem, co się z nim dzieje. Ostatnio zrobił się bardzo opryskliwy, nie chce mi pomagać, znika z domu na całe dnie.
– No dobrze, a co ze szkołą? Chodzi do szkoły?
– Tak, ale też zdarza mu się uciekać.
– Jessica, ja nic nie wiem, ale na najbliższych zajęciach spróbuje poobserwować Matheo, może nawet uda mi się z nim porozmawiać, czegoś się dowiedzieć. Powiedz, jesteś w ciąży?
– Tak. – Kobieta spuściła oczy, jakby chciała uniknąć tego tematu.
Ja jednak nie odpuszczałam.
– Który to miesiąc?
– Szósty.
– Czyli byłaś już w ciąży, kiedy widziałyśmy się ostatni raz?
– Tak, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam.
– A jak się czujesz?
– Wszystko jest dobrze, w końcu to szóste dziecko, ale jest mi ciężko. Mój mąż przepada na całe tygodnie, no wiesz, stara się zarobić jakieś pieniądze. Ciągle nie ma stałej pracy. Coraz gorzej sobie radzimy.
Jessica wyglądała na zrozpaczoną, nie wiedziałam, jak jej pomóc. Zostawienie jej paru groszy to załatwienie sprawy na kilka dni. Oni naprawdę potrzebują pracy. I myślę, że Matheo również potrzebuje wsparcia. Buntuje się. Nic nie mówiłam, ale zauważyłam, że chłopiec zrobił się bardziej agresywny, często popycha inne dzieci, jest opryskliwy. Wprawdzie wykonuje wszystkie polecenia i jeśli chodzi o naukę, nie mogę nic złego powiedzieć, ale jego zachowanie bardzo się zmieniło.
– Rozumiem cię, moja droga. Jak mogłabym ci pomóc?
– Marta, ty i tak dużo robisz dla nas wszystkich. Dzieci cię uwielbiają, czekają na te sobotnie spotkania z utęsknieniem. Ja nie śmiem cię o nic prosić.
Kiedy Jessica mówiła, czułam, jak łzy tańczą mi pod powiekami. Wzruszyło mnie to, co powiedziała. Do tej pory jakoś nie zdawałam sobie sprawy, że moje zajęcia przynoszą coś pożytecznego. Dzieci w dalszym ciągu wchodziły mi na głowę, nie umiałam ich w żaden sposób namówić, aby przychodziły na określone godziny. W klasie było tłoczno i głośno. Czasami miałam wrażenie, że większą dyscyplinę potrafią utrzymać Sabina i Priscilla niż ja.
– Marta, a może mogłabym popracować przy budowie?
– Ty?!!! – wyrwało mi się i aż sama przestraszyłam się swojego głosu.
– No tak, ja, przecież przy innych budowach są zatrudnione kobiety z naszej wioski.
– Jessica, jesteś w ciąży, masz małe dzieci, musisz dbać o siebie, dom, o nie. Przykro mi, ale praca u nas na budowie nie wchodzi w grę, nie ma mowy.
Byłam zaskoczona jej prośbą. Gdyby zapytała o robotę dla Martina, jeszcze bym zrozumiała, chociaż dla niego też nie mieliśmy pracy. Naszą budowę prowadzi Fuggio, on zatrudnia ludzi, Jerzy się zupełnie do tego nie wtrąca.
Choć, prawdę mówiąc, widziałam kobiety zatrudnione przy budowie domów, i to w naszej wiosce. Wnosiły na piętro – na głowach – różne ciężary, na przykład bloczki czy wiadra z piaskiem. Nie mogłam wyjść z podziwu dla nich, wiedząc jednocześnie, że za tę pracę dostają grosze.
– Marta, ale kobiety z naszej wioski pracują na budowie. Mają nawet osiemdziesiąt szylingów za dzień.
Zdawałam sobie sprawę, że kobiety zarabiają malutko, ale że to są takie grosze, nawet przez myśl mi nie przeszło. O ile wiedziałam, że pomocnik murarza kokosów nie dostaje, coś między trzysta a pięćset szylingów dziennie, o tyle kwota osiemdziesięciu szylingów wywołała u mnie dreszcze. Wolałabym chyba nie wiedzieć, ile one zarabiają (sto szylingów kenijskich to mniej więcej trzy złote i osiemdziesiąt groszy).
– Wiesz, za to można kupić kilogram ugali, jedzenie dla całej mojej rodziny na dwa dni.
– Wiem, ale naprawdę nie możesz pracować na budowie, to niebezpieczne dla ciebie i dziecka. Chodź, odprowadzę cię do domu, po drodze porozmawiamy.
*
Wpadliśmy do Ngomeni, bo Jerzy musiał coś omówić z Fuggiem. Nie mogę się doczekać naszej przeprowadzki, czuję się tutaj już jak u siebie. Znam imiona dzieci, które przychodzą na zajęcia, a jeszcze niedawno nawet nie umiałam ich wypowiedzieć.
Dzisiaj jest wyjątkowo gorąco. Od kilku miesięcy nie padają deszcze, panuje niesamowita susza, mech, który pokrywał piasek na wiosnę, wysechł zupełnie. Wąwóz, który był zielony, teraz zrobił się piaszczysty, ale i tak spacer wzdłuż wydm, wśród smukłych palm był przyjemny.
Szłyśmy przez chwilę w milczeniu. Czułam, że Jessica ma żal, iż nie chcę jej zatrudnić. Szła ze spuszczoną głową, ale z wyprostowanymi ramionami. Biedna, chwyta się każdej możliwości. W głowie szukałam pomysłu, jak pomóc tej rodzinie. Jednocześnie myślałam o Matheo, muszę z nim koniecznie porozmawiać, z tym chłopcem ewidentnie dzieje się coś złego.
– Marta. – Jessica wzięła mój telefon i poprosiła, aby włączyć tłumacza. Często się przydaje, mój angielski jest raczej słaby. – Marta, proszę, przemyśl moją prośbę.
– Już przemyślałam i praca na budowie naprawdę nie wchodzi w grę, ale obiecuję ci, że coś wymyślę. Powiedz mi, czym chciałabyś się zajmować, o czym marzyłaś, jak byłaś dzieckiem? A może coś robiłaś, zanim wyszłaś za mąż?
– O czym ja mogłam marzyć? Było nas jedenaścioro, od rana do wieczora pracowaliśmy. Byłam trzecim z kolei dzieckiem, więc zajmowałam się młodszym rodzeństwem. Starsi bracia chodzili do szkoły, za domem mieliśmy poletko z kukurydzą. Mój wujek hodował kilka kóz, tato dawał mu kukurydzę, a on nam czasami jakieś mięso. Ale i tak pamiętam, że jedliśmy głównie mchiche, takie zielone liście, i ugali, a na święta mama robiła pilau, czyli potrawę z ryżu z warzywami lub mięsem, doprawianą aromatycznymi ziołami. Nigdy nie byliśmy najedzeni, bo jedzenia było zawsze za mało. Rodzice się starali, ale przy tak licznej rodzinie to nie było łatwe.
„A teraz ty sprowadzasz na świat kolejne dziecko, choć też nie możesz zapewnić jedzenia tym, które już są na świecie” –pomyślałam.
– Troje z mojego rodzeństwa umarło na malarię jeszcze jako małe dzieci – kontynuowała kobieta. – Siostra miała cztery latka, jeden z braci trzy, drugi sześć lat. Dlatego tak bardzo się bałam, kiedy Matheo zachorował. Na szczęście wyzdrowiał, tylko że teraz jest taki inny.
– Jessica, chodziłaś do szkoły?
– Nie, bardzo chciałam, ale rodziców nie było stać, aby ją opłacić. Szkołę podstawową skończyło trzech moich braci, a jeden z nich zrobił maturę i wyjechał do Nairobi na studia. Cała wioska go wspierała, on jest teraz inżynierem, pracuje w fabryce.
Kiedy mówiła o swoim bracie, jej głos, dotąd przygnębiony, stał się twardy i pełen dumy, nawet lekko się uśmiechnęła.
– Jak to się stało, że tak dobrze mówisz po angielsku?
– To zasługa moich braci. Kiedy wracali ze szkoły, mówili w domu po angielsku, to oni nauczyli mnie pisać i czytać. Ale nie tylko mnie, bo my wszyscy, oprócz rodziców, umiemy czytać i pisać. Sama dużo się uczyłam, myślałam, że jak będę znać język, to może znajdę pracę i wyjadę z wioski.
– Bardzo cię podziwiam i doceniam twoje ambicje. – Miałam ochotę ją przytulić. Teraz już wiem, skąd te zdolności u Matheo, jest ambitny jak mama, ma z pewnością swoje marzenia. Koniecznie muszę z nim porozmawiać.
– Kiedy skończyłam siedemnaście lat, poznałam Martina, zakochałam się, a właściwie to nie wiem, czy się zakochałam, ale na pewno schlebiało mi, że chłopak starszy ode mnie o pięć lat się mną interesuje. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy na wydmach, aż w końcu Martin przyszedł do moich rodziców i oznajmił, że chce się ze mną ożenić. Tato zgodził się, ale powiedział, że Martin musi za mnie zapłacić, a ponieważ umiem czytać, pisać i znam angielski, musi dać moim rodzicom dwie kozy i pięćdziesiąt tysięcy szylingów.
„O rany” – pomyślałam. „A ja taka wyrywna byłam i prosiłam moich teściów o rękę Jerzego. A gdyby mój teść wyznaczył mi taką zapłatę?”. Sama się do siebie uśmiechnęłam. Już widzę swojego ojca – a właściwie mamę, bo to ona zawsze zajmowała się zwierzętami w domu – jak ciągnie dwie świnie albo dwa barany na trzecie piętro do bloku, w którym mieszkali moi teściowie.
– Martin targował się z moim tatą, w końcu stanęło na dwóch kozach i czterdziestu tysiącach szylingów. Oczywiście mój przyszły mąż nie miał takich pieniędzy, dlatego rodzice rozłożyli to na raty – uśmiechnęła się Jessica. – Spłacaliśmy te pieniądze przez osiem lat po ślubie, ale kozy dał od razu.
– U nas dawno temu było tak, że to kobieta musiała wnieść posag, czyli jak gdyby zapłatę mężowi w postaci gruntów, inwentarza. Teraz już nikt nie zwraca na to uwagi, chociaż zarówno jedni, jak i drudzy rodzice starają się podarować coś dzieciom na nową drogę życia.
– Moja mama też dała mi kilka kang, ale nic więcej.
– No ale możesz być z siebie dumna, bo dzięki twojej determinacji rodzice dostali za ciebie dużą zapłatę. W końcu oddawali Martinowi wykształconą córkę – powiedziałam, nie zastanawiając się nad tym, co mówię. Jessica szybko sprowadziła mnie na ziemię.
– Nie zapomnij, że ja też spłacałam rodzicom ten dług. Odbieraliśmy naszym dzieciom, a dawaliśmy mojemu rodzeństwu.
– Przepraszam, masz rację. – Spuściłam głowę, nie chciałam urazić Jessiki. Ona miała słuszność. Jakiż to głupi i bezsensowny zwyczaj.
– Nie przepraszaj, tak już jest. Czy ty wiesz, że ja tutaj nawet się nie chwalę, że umiem czytać i pisać? I że znam angielski. Kobiety, które tutaj mieszkają, nie chodziły do szkoły, nie umieją się nawet podpisać.
– Ale to przecież nie ujma, że umiesz czytać i pisać.
– Tak, tylko wiesz, ja nie pochodzę z tej wioski, jestem tutaj przyjezdna. Nie chcę, aby były na mnie obrażone, nie chcę, aby mi zazdrościły.
– Ale jest czego zazdrościć. Nie chodziłaś do szkoły, tak jak i one, a jednak sama nauczyłaś się pisać i czytać, znasz język angielski, powinnaś być dumna z siebie. Czy ty wiesz, że wiele razy mogłaś im pomóc? Nie ukrywaj swoich umiejętności.
Młoda, przygnębiona kobieta patrzyła na mnie swoimi pięknymi oczami i chyba nie rozumiała, o czym mówię. Ja natomiast z jednej strony nie rozumiałam, jak można wstydzić się tego, że coś się umie, z drugiej zaś strony musiałam przyznać, że jeszcze mało znam kenijskie realia i zwyczaje, a przede wszystkim ludzi. Jeśli chodzi o wgryzanie się w tutejszą społeczność, jeszcze długa droga przede mną.
– No dobrze, Jessica, ale pytałam cię, co umiesz robić, co chciałabyś robić. Gdybym to wiedziała, może łatwiej by mi było wymyślić, jak ci pomóc.
– Marta, a co ja mogę umieć? Ogarniam dom, gotuję, zbieram drzewo na palenisko. Przy dzieciach jest co robić, nie mam czasu na marzenia.
– Sama widzisz, jesteś zapracowana, a przed chwilą chciałaś iść do pracy na budowie.
– Marta, nie rozumiesz, ja nie mam czym karmić dzieci, a o sobie już nie wspomnę.
Po jej słowach serce chyba pękło mi na kilka kawałków.
– Jessica, a co z Martinem? Co teraz robi? Mówiłaś, że nie ma go od kilku tygodni.
– Ima się każdej pracy. Jest dzień, że coś zarobi, a przez kilka następnych nic. Teraz wyjechał do miasta, może znajdzie jakieś zajęcie. – Kobieta zawiesiła głos, jakby kolejne słowa ugrzęzły jej w gardle.
– Posłuchaj, a czy umiesz szyć?
Nagle wpadł mi do głowy pomysł z maszyną do szycia. Sama szyć nie umiem, ja w ogóle nie mam żadnych zdolności manualnych, ale czytałam o akcjach szycia na przykład podpasek wielokrotnego użytku. Poza tym, widziałam w Malindi wiele sklepów z materiałami, sama je kupuję i Salama (krawcowa, którą poznałam dzięki Tereni, mojej mieszkającej tu przyjaciółce) szyje mi sukienki.
Wprawdzie jak jedziemy do wioski, po drodze mijamy chyba dwa punkty krawieckie, ale są w innych miejscowościach. Może w Ngomeni też jest potrzeba uruchomienia takiego punktu?
– Nie wiem, czy umiem szyć, ja nigdy nie miałam w rękach tej… – zająknęła się.
– Igły?
– No właśnie, ja nigdy nie miałam w rękach igły.
– Aha, ale może coś ciągnie cię do takich prac? – Czułam, że trochę na siłę chcę ją zmusić do odkrycia w sobie talentu krawieckiego. No, ale na razie tylko to przychodziło mi do głowy.
– Marta, ja nie wiem, muszę pomyśleć.
– Dobrze, ja też się zastanowię i może jeszcze jakiś inny pomysł przyjdzie mi do głowy. A teraz masz tu parę groszy i zrób zakupy. Powiedz, co ci potrzeba, to następnym razem postaram ci się przywieźć.
– Mogłabyś mi przywieźć jakiś sweter? W nocy jest mi zimno.
– Oczywiście, że tak, ale miałam na myśli też jakieś produkty spożywcze.
– Nie wiem, co uważasz. Ty sama wiesz.
– Dobrze, pomyślę. Teraz muszę iść, bo Jerzy pewnie już załatwił sprawę z Fuggiem i się denerwuje, że mnie nie ma.
Na pożegnanie przytuliłam ją mocno, miałam wrażenie, że rozmowa ze mną pozwoliła jej odetchnąć.
*
Wracając na działkę, myślałam o tym, co mi powiedziała. Ja wiem, że oni są zazdrośni o siebie, ale żeby aż do tego stopnia, by bać się powiedzieć, co się umie? Jessica to naprawdę bystra kobieta, szkoda, że nie miała możliwości wykorzystać swojej inteligencji. No cóż, wszystko przed nią. Chciałabym jej pomóc, tylko czy nie zaszkodzę?
– Marta! Marta! – usłyszałam głos Jerzego. – Martuś, gdzie się podziewałaś, byłem w szkole, dziewczyny powiedziały, że w ogóle tam nie zaglądałaś.
– Spotkałam Jessicę, Mamę Matheo, odprowadziłam ją do domu i się zagadałyśmy, straciłam poczucie czasu.