Po burzy - Małgorzata Dawid - ebook
NOWOŚĆ

Po burzy ebook

Małgorzata Dawid

3,0

24 osoby interesują się tą książką

Opis

„Po burzy” to poruszająca opowieść o kobiecie, która musi zbudować siebie od nowa po końcu pozornego szczęścia. To historia iluzji, które pękają, i prawdy, która choć bolesna – daje wolność. Anna nie czeka już, aż ktoś ją uratuje. Wybiera siebie, choć cena tej decyzji jest wysoka.

Ta książka to zaproszenie do powrotu do siebie – dla każdej kobiety, która kiedyś zbyt długo udawała, że wszystko jest w porządku. Bo zanim zacznie się coś nowego, czasem trzeba pozwolić, by coś się skończyło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aczacza

Całkiem niezła

Dobrze się czyta. A każda kobieta powinna być domem dla siebie! Tak!
00



Małgorzata Dawid

Po burzy

Warszawa 2025

Manufaktura Publishing

Tekst: Copyright by Małgorzata Dawid

Redakcja i korekta: Anna Płaskoń-Sokołowska

projekt okładki: Małgorzata Dawid

Skład: Marcin Koc

Zdjęcie na okładce: Good Days Digital – https://unsplash.com/@misterdoulou

Wszelkie historie opisane w tej powieści są zmyślone, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe.

ISBN: 978-83-972113-7-7 (epub)

ISBN: 978-83-972113-8-4 (mobi)

Wydanie pierwsze

Wydawca: Manufaktura Publishing

Kontakt, zamówienia: [email protected]

Do zobaczenia na: www.manufaktura-radosci.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone

Ktoś, kogo kochałam, kiedyś podarował mi pudełko pełne ciemności. Zajęło mi lata, by zrozumieć, że to też był prezent. Mary Oliver

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Gdyby wiedziała, co znajdzie w tej pieprzonej walizce, wolałaby ją spalić, niż rozpakować. Czasem wszystko, co misternie budowaliśmy przez lata, rozpada się w jednej chwili. Bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia. Jeden moment, jedno przypadkowe odkrycie – i nagle świat, który wydawał się tak pewny, oczywisty i dobrze znany, pęka jak szkło pod zbyt dużym naciskiem. Niekiedy to dźwięk słów, które nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. Innym razem to coś tak banalnego jak zapomniany w kieszeni klucz. Kartka. Słowa. Niby nie dzieje się nic, a zmienia się wszystko.

Tego sobotniego ranka Anka obudziła się z bólem głowy. Sypialnia tonęła w półmroku, zasłony były zaciągnięte od pięciu dni. Co rano wychodziła z domu o 7:30, wracała, gdy miasto pogrążało się w ciemności. Nie było sensu ich odsłaniać. Tomasza i tak nie było. Wpadł na chwilę we wtorek, w środę znów poleciał do Brukseli. Jego nierozpakowane walizki stały nadal w przedpokoju. Tatiana, która zwykle zajmowała się takimi sprawami, wyjechała do Ukrainy do rodziny. Nie było jej już od dwóch tygodni.

Anka rozsunęła zasłony, mrużąc oczy przed ostrym światłem. Pałac Kultury i Nauki stał niewzruszony, dominując nad panoramą miasta. Z dwudziestego siódmego piętra Warszawa wydawała się monumentalna i cicha. Przeprowadzili się tu z kamienicy na Starej Pradze, gdzie spędzili siedem lat. Lubiła to wrażenie wznoszenia się nad miastem, patrzenia na wszystko z dystansu. Może mniej niż mąż, dla którego liczył się jednak przede wszystkim prestiż tego miejsca, ale spokój, który tu panował, mimo że byli przecież w centrum, zach­wycał i ją.

– Kawy, potrzebuję kawy… – mruknęła do siebie, idąc do kuchni. Po drodze spojrzała w lustro. To, co zobaczyła, średnio jej się podobało. Rozczochrane jasne włosy, które kiedyś z precyzją upinała na karku, teraz opadały luźno wokół twarzy, miejscami splątane. Nie była już młoda, nie czuła się ładna, chociaż obiektywnie podobno była. Anna z pewnością nigdy nie pretendowała do bycia pięknością. Dla niej zawsze liczył się przede wszystkim intelekt, ale z czasem utrata urody zaczynała ją trochę boleć. Tęskniła za swoją twarzą bez zmarszczek, za brakiem cieni pod oczami, za lekkością, którą miała w ruchach. Wciąż nie była pogodzona z tym, że pewne rzeczy są już za nią.

Na ramieniu odcisnęła się czerwona linia od poduszki, co tylko potwierdzało, że zasnęła w nieoczekiwanej pozycji – może skulona na boku, może z twarzą wciśniętą w kołdrę. Piżama – bawełniana koszulka i krótkie spodenki – była lekko pognieciona, jakby przewracała się z boku na bok przez większą część nocy.

Przesunęła dłonią po twarzy, próbując zetrzeć ślady snu, ale nie mogła pozbyć się ciężaru myśli. Wyglądała inaczej niż Anka, którą znała na co dzień – ta, która co rano w pośpiechu robiła makijaż, zakładała dopasowaną marynarkę i buty na obcasie i nie miała czasu się sobie przyglądać. A może to właśnie była prawdziwa ona? Ta tutaj? W lustrzanym odbiciu? Kim była, kiedy nikt nie patrzył?

Westchnęła i spuściła wzrok, jakby chciała uciec przed odpowiedzią. Woda. Kawa. Cokolwiek, co sprawi, że poczuje się choć odrobinę jak człowiek.

W przedpokoju panował półmrok. Potknęła się najpierw o swoje buty, chwilę później – o walizki Tomasza.

– Kurwa mać – syknęła. – Zawsze to samo. On wyjeżdża, a ja zostaję z jego bałaganem.

Nacisnęła guzik ekspresu i sięgnęła po telefon.

„Masz jedną nową wiadomość”.

Oczywiście od Tomasza. Kto inny mógłby pisać w sobotni poranek?

Kocie, nie zdążyłem na samolot, wczoraj zabalowałem na kolacji z komisarzem, zostanę w Brukseli do wtorku, bo i tak posiedzenie… Nie gniewaj się. Buźka!

– Ja pierdolę – warknęła, czując, jak irytacja osiąga zenit.

Wybrała numer męża i położyła telefon na blacie. Po trzech sygnałach usłyszała to, czego się spodziewała. „Abonent jest niedostępny”. Oczywiście. SMS przyszedł chwilę po szóstej rano, zapewne mąż obudził się na kacu, stwierdził, że nie jedzie na lotnisko, wysłał wiadomość i z powrotem poszedł spać.

Tomasz i jego praca. Niby była przyzwyczajona, ale czasami doprowadzał ją do szału. Od roku bywał w domu rzadziej niż kiedykolwiek wcześniej. Właściwie traktował go jak hotel. Wszystkie koleżanki zazdrościły jej męża, ale Anka coraz częściej czuła się w tym małżeństwie sama.

Byli razem piętnaście lat. Kiedyś spędzali więcej czasu we dwoje, ale odkąd Tomasza pochłonęła międzynarodowa polityka, wszystko się zmieniło – i nie był to tylko frazes. Kiedy się poznali, ich kariery dopiero się rozkręcały. Pracowali dużo, ale nawet wtedy Tomasz miał nieugaszony głód ludzi. Ona przeciwnie – wieczory w towarzystwie były dla niej udręką. „Skarbie, wiesz, że nie musisz ze mną wychodzić”, powtarzał, a ona z ulgą zostawała w domu, mimo że czasem przez myśl przechodziło jej, że powinna jednak bardziej się starać, że to jego samotne „bywanie” jest jakoś podejrzane…

Czy to wtedy zaczęli się rozmijać?

Westchnęła i zabrała filiżankę kawy do salonu. Apartament był nowoczesny, utrzymany w odcieniach szarości i czerni. Proste, minimalistyczne meble, drewniana podłoga, kilka starannie dobranych dodatków. Nic przypadkowego, nic zbędnego. Wielkie okna sięgały od podłogi do sufitu, a za nimi rozciągała się panorama Warszawy. W teorii Anka miała wszystko: prestiżową pracę, luksusowe mieszkanie, idealne życie. A jednak coraz częściej miała wrażenie, że to nie jest to, czego chce. Jakby czegoś brakowało, jakby to wszystko było tylko fasadą. Dzieci? Jakoś nigdy nie było na nie dobrego momentu. Czy żałowała, że ich nie mieli? Tak naprawdę to chyba nie. Kiedy się poznali, oboje zgodnie twierdzili, że zależy im na czymś innym. Później, kiedy wszystko się rozkręciło, na dzieci nie było tak naprawdę przestrzeni. Może gdyby zaszła w ciążę, byłoby inaczej, ale mimo że w sumie się nie zabezpieczali, nigdy do tego nie doszło. Może więc nie mogła mieć dzieci? Teraz było już na to za późno i kiedy uświadomiła to sobie, jakoś chwilę po czterdziestce, chyba poczuła ulgę. Lubiła swoje życie takim, jakie było. Może dlatego, że innego nie znała.

Opadła na fotel. Boże co ja będę robić przez cały weekend? – pomyślała. W głowie odtworzyła pierwotny plan: mieli jechać do matki Tomasza, miała dziś imieniny. Zakupy czy inne pierdoły sobie odpuści, w końcu może coś zamówić albo zjeść w restauracji na dole. Przywileje mieszkania w centrum – wszystko było pod ręką.

Wstała po telefon i wybrała numer teściowej. Trzeba ją było uprzedzić. Sama nie miała ochoty tam jechać, jakoś się wykręci.

Kobieta odebrała szybko, jak zwykle po maksymalnie trzech sygnałach. Śmiali się czasem, że spędza ze smartfonem więcej czasu niż oni.

– Dzień dobry, Krysiu. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, ale chciałam powiedzieć, że niestety dzisiaj nie przyjedziemy. Tomasz… nie zdążył na samolot i został w Brukseli. A ja się coś słabo czuję, chyba migrena.

– Och, znowu? – usłyszała w odpowiedzi. – Anna, on za ciężko pracuje, już ja sobie z nim porozmawiam. Rozumiem powagę zawodu, ale w weekendy?

– Co mam ci powiedzieć, znasz go lepiej niż ja. Porozmawiaj, wiesz, że mnie i tak nie słucha.

Anka pożegnała się w krótkich słowach i rozłączyła. Poczuła ulgę. Nie musiała się zmuszać do uśmiechu, wysłuchiwać opowieści o tym, jak jej mąż „ratuje świat” i jaki to „złoty chłopiec”. Może i lepiej, że został w tej Brukseli. Ona sobie odpocznie, poczyta. Może skoczy do Empiku po jakieś nowe książki, dawno tego nie robiła.

Przeszła do kuchni i nalała sobie wody. Gdy piła, jej wzrok zatrzymał się na tych cholernych walizkach. Tomasz nie ruszy ich przez kolejny tydzień. Westchnęła. Skoro już została w domu, mogła się tym zająć. Tatiana wróci w przyszłym tygodniu albo i nie.

Na pierwszy ogień poszła mała – w niej były głównie jakieś papiery, ładowarka, kilka notatników, no i buty – cały Tomasz, nigdy nie umiał się pakować. Papiery i resztę chwyciła naraz i zaniosła do jego gabinetu w drugiej części apartamentu.

– Niech sobie sam to sprząta – mruknęła pod nosem, zasuwając szklane drzwi.

Z tą tak szybko nie pójdzie, pomyślała i otworzyła dużą walizkę. Była wypchana po brzegi – głównie dlatego, że ubrania nie były złożone, tylko wepchnięte do środka razem z butami, kilkoma butelkami whisky (po co?!) i całą masą innych szpargałów.

Wyjęła butelki, a potem przechyliła walizkę i wyrzuciła resztę rzeczy na podłogę. Tomasz był jedynakiem i nigdy nie nauczył się po sobie sprzątać, pakować się czy ogarniać codziennych spraw. Najpierw wszystko robiła za niego matka, potem kobiety, z którymi mieszkał. Kiedy się poznali, Anka powiedziała od razu i wprost, że ona nie ma zamiaru mu matkować i jeśli potrzebuje kogoś, kto będzie mu prasował i prał gacie, to lepiej, żeby dali sobie spokój. Najpierw trochę się dąsał, ale szybko stwierdził, że nie jest to jakaś wielka przeszkoda. Przy jego zarobkach, które zawsze były spore, opłacanie pomocy domowej było tak naprawdę drobnym wydatkiem.

Buty wrzuciła do szafy, a ubrania postanowiła posegregować i zostawić koło pralki. Wyjątek zrobiła dla dwóch garniturów, które były tak zmięte i nieświeże, że trzeba je było zanieść do pralni. Mieli ją za rogiem, więc w sumie Anka mogła to zrobić – przy okazji zje śniadanie.

Spodnie były zwinięte w rulon, marynarka podobnie. Strzepnęła ją i rzuciła na ziemię. Metaliczny dźwięk, który rozległ się w pustym mieszkaniu sekundę później, zaskoczył ją samą.

– Co, do cholery… – powiedziała i schyliła się, żeby sięgnąć po mały przedmiot, który ewidentnie musiał wypaść z kieszeni marynarki. Powoli uniosła niewielki srebrny kluczyk. Był cięższy, niż się spodziewała, elegancki i solidny, jakby od sejfu albo kamiennej kasetki. Na jego uchwycie widniały delikatnie wygrawerowane litery: „P R D S”.

Coś ścisnęło ją w żołądku. W pierwszej chwili tego nie skojarzyła. Ten napis… jakiś przedmiot, który musiał rzucić się jej w oczy. Gdzieś już musiała to widzieć.

Zacisnęła palce na kluczyku i przełknęła ślinę.

O Annie można było powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że ulega emocjom. Prawniczka. Ćwiczona w tym od lat, ale przecież tak naprawdę była taka, na długo zanim wybrała ten zawód. Teraz jednak działo się coś, czego nie rozumiała. Na plecach czuła zimno, a w powietrzu… Wzięła do ręki jedną z leżących na podłodze koszul i zbliżyła ją do twarzy. Że też nie poczuła tego wcześniej! Perfumy. Intensywny zapach piżma, potu, ale też kwiatów… To z pewnością nie było nic, czego używał Tomasz. Zapach był wyraźnie kobiecy, pomieszany z wonią papierosów i czegoś, czego nie umiała rozpoznać.

Są takie chwile, kiedy coś w nas mówi: Spójrz! Spójrz uważniej! Nie odwracaj wzroku! I chociaż rozum podpowiada coś kompletnie innego, chociaż patrzenie boli i wbija nas w tę okropną niewygodę, to patrzymy – patrzymy na to, na co długo nie chcieliśmy patrzeć.

Tak naprawdę miała ochotę wpieprzyć te rzeczy z powrotem do walizki, zamknąć ją, wepchnąć do pralni i o wszystkim zapomnieć, ale nie mogła, po prostu nie mogła.

Spojrzała w lutro wiszące w przedpokoju, naprzeciwko miejsca, w którym stała, i zobaczyła swój wzrok: były w nim determinacja, złość i jakieś głębokie rozczarowanie. Nie mogła się już wycofać, nie teraz, kiedy w jej głowie dudniły pytania.

Czy on ją oszukuje? Czy ją zdradza? O czym jeszcze, kurwa, nie wie? Teraz, kiedy to wybrzmiało, nie mogła się już wycofać.

Usiadła obok walizki i głośno wciągnęła powietrze. Odsunęła na bok porozrzucane ubrania i raz jeszcze zlustrowała wnętrze walizki, tym razem uważniej. Koszule, spodnie, dżinsy. Wzięła je do ręki i zmięła, sprawdziła kieszenie. W przednich nic nie było, ale z tyłu… Koperta. Karta hotelowa? Obejrzała ją z obu stron: karta była czarna i miała tłoczony złoty napis: „PARADISE”. Znowu. Kurwa! Widziała tę kartę! Kiedyś przypadkowo wypadła Tomaszowi z portfela na lotnisku. Anka pamiętała, że schował ją szybko, ukradkowo sprawdzając, czy jej nie widziała, ale wtedy się tym nie przejęła.

Teraz poczuła, że kręci jej się w głowie.

– Co to jest, do jasnej cholery? – wyszeptała.

W kieszeni było coś jeszcze: rachunek. Najpierw spojrzała na datę: czwartek, 14 listopada. Tydzień temu. Wtedy Tomasz miał być na „delegacji” w Brukseli. Przejrzała paragon i poczuła skurcz w klatce piersiowej. Private Room 2h – 2500 zł; Champagne Dom Pérignon – 2500 zł; Personal Show – 7500 zł…

Krew odpłynęła jej z twarzy. Rozdygotana oparła się o ścianę, między stertą ubrań i walającymi się przedmiotami. W głowie miała mętlik. Już chciała wyciągnąć telefon, żeby sprawdzić w przeglądarce hasło „Paradise”, gdy kątem oka dostrzegła małe aksamitne etui, którego musiała wcześniej nie widzieć. Wstrzymała oddech i sięgnęła po nie.

– Co jeszcze, kurwa? – wyszeptała.

Wzięła przedmiot do ręki. Dotyk miękkiego materiału budził w niej dziwną odrazę. Otworzyła etui i ku swojemu zaskoczeniu znalazła w środku… błyszczącą obrączkę. Ale to nie była jej obrączka ani obrączka Tomasza. Na wewnętrznej stronie widniał grawer: Á toi pour toujours, V. „Na zawsze dla Ciebie?” Co to, do cholery, miało być?

Z trudem wstała z podłogi, zaciskając zęby, by nie wybuchnąć płaczem. Podeszła do stołu, odłożyła kluczyk i kartę na blat, a obrączkę wcisnęła z powrotem do etui. Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich wdechów. Wsparła się o krawędź stołu, spoglądając na rozgardiasz w salonie. Jej życie, z zewnątrz tak idealnie poukładane, zaczynało się sypać jak kostki domina. Wiedziała, że to dopiero początek – że jeśli chce poznać prawdę, będzie musiała zmierzyć się z tym, co znajdzie.

Paradise. Wyglądało na to, że nie był to raj, o jakim kiedykolwiek marzyła.

Odwróciła się w kierunku łazienki i ostatnie kroki pokonała, biegnąc. Niemal bezwładnie opadła na kafelki obok toalety, w ostatniej chwili uniosła klapę i zwymiotowała.

Rozdział 2

Czasami największym oszustwem nie jest to, co robi nam ktoś inny, ale to, co robimy sobie sami. Jesteśmy mistrzami samooszukiwania się, odwracania wzroku, perfekcyjnymi iluzjonistami własnych serc. Wymyślamy historie, które pozwalają nam przetrwać kolejny dzień, miesiąc, rok. Budujemy piękne fasady, które podziwiają inni, wierząc, że tak wygląda szczęście.

Anna doskonale znała tę grę. I teraz, gdy pierwsze emocje opadły, a ona siedziała oparta o szybę okna, za którym żyła jak gdyby nigdy nic Warszawa, czuła, jak bardzo nie chciała pewnych rzeczy widzieć i czuć. Płakała. Latami odwracała wzrok, tłumaczyła niewygodne gesty, przemilczała niektóre sytuacje, wybaczała drobne kłamstwa, wciąż przekonana, że przecież każdy ma jakieś wady i nie ma się czego czepiać, w końcu nikt nie jest doskonały. Taka była cholerna prawda – i teraz widziała to wyraźniej, niż chciała widzieć.

Mogła dalej udawać, że to nic. Mogła urządzić awanturę i zażądać wyjaśnień. Mogła zrobić zdjęcie tych przedmiotów i wysłać do Tomasza wiadomość w stylu: „Co to, kurwa, jest?!”. Prawda była taka, że nigdy nic z tym nie zrobiła. Nigdy nie ruszały jej te drobne ukłucia nieścisłości, nie dopuszczała do siebie myśli, które przychodziły do niej od roku, a może i dłużej.

Tego ranka jednak coś się zmieniło. Bo iluzje mają to do siebie, że wcześniej czy później rozbijają się o rzeczywistość. I czasem wystarczy drobiazg, jak ten jeden mały kluczyk, by wszystkie kłamstwa, które powtarzamy sobie latami, rozsypały się w pył. To, co znalazła, to było za mało, żeby wszystko skończyć, ale za dużo, żeby dalej się okłamywać. Nie dało się tego odzobaczyć. Nie dało się już machać ręką i mówić, że Tomasz po prostu dużo pracuje. Coś tu nie grało znacznie bardziej, niż mogłaby przypuszczać – i nie łudziła się, że będzie w stanie to tak zostawić. Udawać dalej? Zrobić awanturę? Zapytać go, co to jest? Wiedziała, że nie ma z nim szans, że będzie się wił jak piskorz, a ona na koniec i tak poczuje się jak idiotka, która się czepia i wymyśla niestworzone historie.

Przetarła ręką twarz i wzięła głęboki oddech. Spojrzała przed siebie. Światło słoneczne wpadające przez okna było teraz zbyt ostre, zbyt bezwzględne. Rozejrzała się po salonie, w którym jeszcze kilka minut temu wszystko wydawało się znajome, bezpieczne, poukładane.

– Dość tego – powiedziała cicho, bardziej, żeby się upewnić, że jeszcze żyje, niż rzeczywiście coś zadeklarować.

Podniosła się z podłogi i ruszyła w stronę gabinetu Tomasza. Otworzyła rozsuwane szklane drzwi, które przed chwilą zatrzasnęła, jakby próbowała zamknąć za nimi wszystkie swoje obawy.

Gabinet był idealnym odzwierciedleniem jej męża: stylowy, chłodny, odrobinę pretensjonalny. Wielkie biurko z ciemnego drewna, skórzany fotel, półki z książkami ustawionymi według kolorów grzbietów, żadnych osobistych drobiazgów, zdjęć, pamiątek. Trochę bałaganu. Sterta rzeczy, które przyniosła z walizki i rzuciła, żeby sam je uporządkował.

Usiadła przy biurku i otworzyła szuflady, w których dotąd nie grzebała – nigdy jej to nie interesowało. Czego normalnie miała tam szukać? Dokumenty, faktury, koperty z zagranicznymi nadrukami.

Laptopa Tomasz miał przy sobie, ale w biurze stał jego komputer stacjonarny z dużym ekranem, wiedziała, że wszystko jest połączone. Kliknęła przycisk. Hasło. No jasne. Próbowała kilku oczywistych opcji – data ich ślubu, jego urodziny, imię jego matki plus liczby – ale bez efektu.

Gdyby miała chociaż jego telefon. Rozejrzała się po gabinecie. Gdzieś powinien być jego stary aparat – Tomasz zmienił iPhone’a na nowy nie dalej niż trzy miesiące temu, raczej nie wykasował jego pamięci. Przejrzała półki, szuflady na dole biurka… Jest! Telefon był rozładowany, więc Anka podłączyła go do ładowarki i zajęła się przeglądaniem papierów, które wyjęła z walizki. Nie było tu jednak nic interesującego. Jakieś projekty ustaw, umowa, dokumenty do rozliczenia delegacji. Rachunek za kolację w Brukseli na 2300 euro.

Nawet jeśli w telefonie i komputerze coś jest, sama nie da sobie z tym rady. Nie znała się na tym, nie wiedziała, czego szukać.

Spojrzała na zegar na biurku – była dopiero dziesiąta rano. Potrzebowała kogoś, kto jej pomoże. Kogoś, komu mogła zaufać, kto potrafi znaleźć odpowiedzi i wie, czego szukać. Potrzebowała wsparcia. Potrzebowała przyjaciółki.

Przeszła do kuchni i bez zastanowienia sięgnęła po swój telefon. Przewinęła kontakty. Na chwilę się zawahała, ale w końcu nacisnęła ikonę połączenia.

– Prokurator Karnawska, słucham. – Po drugiej stronie rozbrzmiał znajomy głos. – O Jezu, Anka? Co się stało? Myślałam, że to z roboty… Jeszcze śpię, jest sobota rano…

Anna zacisnęła powieki, próbując opanować emocje.

– Magda, potrzebuję cię. To ważne, naprawdę ważne. Wiesz, że inaczej bym nie zadzwoniła. Nie poradzę sobie sama… – Słowa ugrzęzły jej w gardle, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej.

Cisza w słuchawce trwała nieskończenie długo.

– Już jadę – odpowiedziała w końcu Magda. – Zaraz będę. Trzymaj się.

Anna odłożyła komórkę na biurko i odetchnęła głęboko. Pierwszy raz tego poranka poczuła ulgę.

• • •

Magda była przyzwyczajona do wczesnego wstawania. Kilka lat pracy w prokuraturze nauczyło ją, że zło nigdy nie śpi i nie bierze wolnego na weekend. Zrywali ją o różnych porach dnia i nocy, zawsze była pod telefonem, pewnie dlatego żaden facet z nią nie wytrzymał. Zresztą policjanci, z którymi nieraz musiała współpracować, mówili, że żaden chłop nie ma takich jaj jak ona. Teraz też ogarnęła się w kilkanaście minut, wypiła kawę, założyła dżinsy i czarną kurtkę, po czym wyszła z mieszkania. Znała Annę od lat, jeszcze z czasów, gdy obie były studentkami prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Nigdy wcześniej jednak nie słyszała przyjaciółki tak roztrzęsionej. Anka, zawsze opanowana, brzmiała jak ktoś na skraju załamania. Coś się musiało ostro spierdolić, a Magda za długo robiła w tym fachu, żeby nie podejrzewać, o co chodziło. Tomaszek, na bank. Dla niej typ od zawsze był śliski. Kiedyś nawet złapał ją za kolano, ale szybko dała mu do zrozumienia, że jego urok na nią nie działa. Że działa na inne, była pewna, ale Ance chyba to nie przeszkadzało. Nie rozmawiały o tym nigdy, bo w sumie o czym tu gadać. Magda wiedziała, że w niektóre sprawy, zwłaszcza między parą, nie ma się co wtrącać.

Jechała sprawnie, szybko, prawie na pamięć. Prowadzenie auta było jednym z jej ulubionych zajęć. Może dlatego nie lubiła, gdy ktoś prowadził w życiu? W tańcu zresztą też nie. Magda tańczyła sama. I na parkiecie, i w życiu. I chyba już do tego przywykła.

Zaparkowała prawie przed samym wieżowcem, w którym mieszkała Anka. W weekend nie było trudno znaleźć wolne miejsce. Trzasnęła drzwiczkami służbowej skody i ruszyła prosto do windy. Była tu kilka razy, trochę zazdrościła przyjaciółce tego apartamentu, standardu, widoku. Wiedziała, że gdyby po studiach wybrała inaczej, ona też mogłaby żyć lepiej, ale z prokuratorskiej pensji nie miała na to żadnych szans.

Drzwi mieszkania były uchylone, weszła więc do środka bez pukania.

– Anka? – zawołała, jak zwykle trochę za głośno.

– Tutaj!

Anna siedziała na podłodze w salonie, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Ewidentnie płakała.

– Jezu, co się stało? – Magda natychmiast uklękła obok niej i chwyciła jej dłoń.

Anna bez słowa wskazała na blat stołu, gdzie leżał klucz z wygrawerowanym „P R D S”, czarna karta „Paradise”, paragon oraz aksamitne etui z obrączką.

Magda spojrzała na te przedmioty, a potem znów na Annę. Wiedziała, że to dopiero początek.

– No dobrze – powiedziała spokojnym głosem, siadając obok niej. – To teraz opowiedz mi wszystko od początku.

• • •

Nic tak nie wkurwiało pani prokurator jak faceci, którzy uważali, że wszystko w życiu zawsze będzie uchodziło im na sucho. Doprowadzało ją to do takiej pasji, że aż czuła gorąco pod skórą. Wysoką, ładną blondynkę z nieco dziecięcym spojrzeniem mężczyźni traktowali tak często, ale tylko do czasu, kiedy się naprawdę wkurwiła i pokazywała im, na co ją stać. Lubiła ten moment – gdy ich pewność siebie zamieniała się w bezradność, gdy ich aroganckie uśmiechy znikały z twarzy, ustępując miejsca strachowi i zaskoczeniu.

Uśmiechnęła się ponuro, patrząc na Annę, która siedziała obok niej, blada i bezradna jak nigdy wcześniej. Teraz sprawa była osobista. To była jej Anka – ta, która zawsze umiała zachować spokój, ta, która nigdy nie dawała się złamać. A w tej chwili widziała ją bezbronną, jak nigdy dotąd. Czy była zdziwiona? Nie. Ale tak tej sprawy nie można było zostawić.

– Anka, posłuchaj mnie – powiedziała stanowczo, lecz łagodnie, ujmując dłonie przyjaciółki. – Znajdziemy wszystko, co trzeba. Zrób mi kawy, a ja przejrzę jego gabinet.

Magda miała w takich sprawach zawodowego nosa i wiedziała, że dupy na boku to w tym przypadku najprawdopodobniej najmniejszy problem. Paradise kojarzyła. Jakieś dwa lata temu znaleziono tam martwego szefa warszawskiego półświatka. Nie pracowała przy tej sprawie, ale wiedziała, jakie towarzystwo się tam kręciło. Na razie nic nie mówiła, bo w sumie co miała powiedzieć? Twój mąż jest lewy i widać to z daleka, czym jesteś zdziwiona?

Magda potrafiła być obcesowa, ale wiedziała też, kiedy ugryźć się w język.

Weszła do gabinetu i obrzuciła go fachowym okiem. Tomaszka nie lubiła, ale nie uważała go za idiotę, nie spodziewała się więc, że znajdzie tam coś specjalnego. Przejrzała papiery na biurku, szuflady, a potem sięgnęła po kosz na śmieci. Już niejeden raz się przekonała, że najciekawsze rzeczy można znaleźć właśnie w koszu, zwłaszcza jeśli ktoś na czas go nie opróżnił. Ten był w połowie pełny. Ślady kurzu na półkach zdradzały, że przez ostatni tydzień raczej nikt tu nie sprzątał. Odsunęła nogą dywanik i wysypała zawartość kubła na podłogę. Jakieś dokumenty, które raczej powinny wylądować w niszczarce. Koperta, papiery z notatkami. Trochę gryzmołów. Chusteczki do nosa – tych nie dotykała, przesunęła je leżącym na biurku ołówkiem.

– Mam cię! – mruknęła, kiedy pod stertą papierów znalazła dwa woreczki strunowe z resztką białego proszku. – Koks… Czemu mnie to nie dziwi?

Złapała woreczki przez chusteczkę, odłożyła je na biurko i wstała. Komputer. Pewnie zahasłowany.

– I jak z tą kawą? – zwróciła się do przyjaciółki, która dosłownie trzy sekundy wcześniej stanęła w drzwiach.

– Znalazłaś coś? – zapytała Anka, wyciągając rękę z kubkiem w kierunku Magdy.

– Koks – odpowiedziała Magda, brodą wskazując na biurko. Widząc wyraz twarzy Anki, szybko dodała: – Nie rób min. Wiem, że się nie spodziewałaś, ale ja nie jestem zaskoczona. Poza tym to raczej nasz najmniejszy problem. Wciąga to połowa Warszawy. To, że ty i ja nigdy nie miałyśmy z tym gównem do czynienia, to wyjątek. No nie patrz tak, wiem, co mówię. O Tomaszku tym bardziej.

– Nigdy go nie lubiłaś – skwitowała Anka, po czym schowała twarz w dłoniach.

Magda podeszła do niej. Wiedziała, że to nie czas na złośliwości. Objęła ją mocno, a potem ujęła w dłonie jej twarz i powiedziała:

– To nie ma znaczenia, czy go lubiłam, czy nie, chociaż dobrze wiesz, że od początku coś mi w nim nie pasowało. A ja mam intuicję. Ale teraz to nie ma znaczenia. Sama widzisz, że coś tutaj śmierdzi, i powinnyśmy się dowiedzieć co. Przecież dlatego zadzwoniłaś, nie? A ja nie mam zamiaru mówić ci, że to nic takiego. Rozumiesz? Chyba nie chcesz tego tak zostawić?

Anka pokręciła głową. Nie miała siły się odezwać, jednak wiedziała, że nie ma odwrotu.

– Próbowałam odpalić jego komputer, ale ma hasło. Nie wiem jakie.

– Tak myślałam. Na szczęście i na to są sposoby – odparła Magda, a potem sięgnęła po swój telefon i wybrała numer. – Błażej? – rzuciła po krótkiej chwili. – Tak, wiem, że jest sobota, ale musisz mi z czymś pomóc. Nie, nie służbowo. Doskonale wiesz, że masz u mnie dług. Właśnie jest okazja się odwdzięczyć. Czekaj… – Anka, kiedy on wraca? – rzuciła do przyjaciółki, zasłaniając głośnik, tak aby jej rozmówca niczego nie słyszał.

– Nieprędko. Chyba dopiero we wtorek.

– Okej, mamy czas. Możesz być za dwie godziny.

Rozłączyła się i odłożyła telefon na biurko.

– Słuchaj, czeka nas długi dzień, a ja nie jadłam śniadania. Zejdźmy na dół, napijmy się w spokoju kawy. Ten gówniarz na pewno nie dojedzie tu przed trzynastą. Umaluj się i idziemy, tak?

Anka gwałtownie wciągnęła powietrze, jakby chciała coś powiedzieć, ostatecznie jednak tylko pokiwała głową i odwróciła się, żeby pójść do łazienki. Kwadrans później w milczeniu zjechały windą z na parter i wyszły w objęcia Warszawy.

Rozdział 3

– Pani prokurator dziś jakaś wkurwiona – powiedział Błażej, stając w drzwiach apartamentu i z ciekawością rozglądając się wokół, kiedy Magda gestem zaprosiła go do środka.

– Nie bądź taki oficjalny, dziś nie na koszt państwa – odparła i puściła do niego oko.

Chłopak wzruszył ramionami i odłożył plecak. Był młody, miał najwyżej dwadzieścia pięć lat, ubrany w spodnie dresowe i czarną bluzę z kapturem. Wyglądał, jakby przyszedł naprawić rurę albo podłączyć telewizor, ale Magda wiedziała, że jego umiejętności są o wiele bardziej zaawansowane.

– To moja przyjaciółka – powiedziała, wskazując na Annę, która stała przy wyspie kuchennej i patrzyła na gościa z lekką paniką w oczach.

– Miło mi poznać – odpowiedział Błażej, jednak widząc wyraz jej twarzy, szybko dodał: – Ale sprawa chyba jakaś średnio miła, sądząc po pani minie i po tym, że spotykamy się w sobotę, bynajmniej nie żeby sączyć piwko.

– Żarty zostaw na potem. Mamy co robić – upomniała go Magda. – A piwa możemy się napić wieczorem. Po robocie.

Błażej uśmiechnął się pod nosem i zapytał już poważniej:

– To o co chodzi?

– Mamy tutaj delikatną sprawę – powiedziała Magda, po czym zwróciła się do przyjaciółki: – Aniu, Błażej jest moim zaufanym człowiekiem, nic, co tu zostanie powiedziane albo odczytane, nie wyjdzie poza naszą trójkę. Tak że owijać w bawełnę nie będziemy.

Anka skinęła bez słowa. Czuła się, jakby dostała obuchem w głowę. Ten dzień to już i tak był dla niej jakiś kosmos, więc młody człowiek w dresie w sumie nie robił większej różnicy.

Magda podeszła do wyspy kuchennej i kiwnęła na Błażeja. Przesunęła w jego kierunku kartę, kluczyk i paragon. Chłopak spojrzał na przedmioty, obejrzał dokładniej paragon i powiedział:

– Na razie widzę, że ktoś tu lubi dobrze wypić i poruchać.

– Zgadza się – odparła Magda. – Ale to raczej nie wszystko. Coś tu chyba bardziej śmierdzi i chcemy, żebyś pomógł nam ustalić co.

– Jakiś komputer? Telefon?