Pismo. Wydanie specjalne: Wokół Zbrodni i Kary - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Wydanie specjalne: Wokół Zbrodni i Kary ebook

Fundacja Pismo

4,5

Opis

W wydaniu specjalnym „Wokół Zbrodni i Kary” przyglądamy się samej naturze zbrodni, a także jej otoczeniu, z perspektywy mediów śledczych, obrońców i ofiar. O śledzeniu sprawców i odkrywaniu dowodów rozmawiamy z dziennikarzami kolektywu Bellingcat, którzy specjalizują się w tropieniu przestępców za pomocą ogólnie dostępnych, legalnych źródeł. O tym, jak wyglądają świat i zbrodnia z punktu widzenia osadzonych za najpoważniejsze przestępstwa, opowie Marta Ejchart-Dubois, prawniczka i badaczka, która od lat prowadzi badania na temat zbrodni i kary. Sprawdzimy, jak w dobie rozwoju technologii internetowych wygląda nieustanny wyścig przestępców i śledczych.

 

Na zbrodnię chcemy spojrzeć także oczami popkultury. O to, czy wciąż chętnie czytamykryminały, pyta swoich rozmówców Natalia Szostak. Opowiadania z kryminałem w tle napisali Gaja Grzegorzewska i Wojciech Chamier-Gliszczyński.

 

Spis treści:

Katarzyna Kazimierowska – Z jak zbrodnia 

Jacek Dehnel – Galeria: Album fotograficzny przestępców 

Gaja Grzegorzewska – Niech po wieczność w piekle płonie 

Katarzyna Kazimierowska – Poza zbrodnią i karą (rozmowa z Marią Ejchart)

Julia Lachowicz-Nowińska – Jak założyć kotu dzwonek 

Michał Romański – Czego o sobie nie wiemy 

Tad Friend – Polowanie na przemytników 

Wojciech Brzoska – modlitwa wigilijna 

Natalia Szostak – Zatrzaśnięci w trumnie 

Wojciech Chamier-Gliszczyński – Yorkshire terrier 
Krystyna Miłobędzka – Umieszczona sobie dnia tego i tego między rodzicami 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD RE­DAK­CJI

Z jak zbrod­nia

tekstKA­TA­RZYNA KA­ZI­MIE­ROW­SKA

W jed­nej z po­cząt­ko­wych scen filmu Al­freda Hitch­cocka Okno na po­dwó­rze główny bo­ha­ter, przy­kuty do wózka fo­to­graf L.B. „Jeff ” Jef­fe­ries, za­czyna z nudy pod­glą­dać są­sia­dów. Po kilku dniach do­ciera do niego, że z miesz­ka­nia na­prze­ciwko znik­nęła żona jed­nego z nich. Co wtedy czuje widz? Za­sko­cze­nie? Eks­cy­ta­cję? Prze­ra­że­nie? Za­bawą w de­tek­tywa, któ­rej długo nikt nie trak­tuje na po­waż­nie, Jeff chciał tylko za­bić czas, ale nie­chcący od­krywa straszną prawdę. Hitch­cock tym fil­mem mówi bar­dzo wiele rze­czy. Że zbrod­nia nas pod­nieca, ale i prze­raża, gdy uświa­do­mimy so­bie, że może się wy­da­rzyć tuż przy nas, bli­sko na­szych dzieci, za ścianą. Zbrod­nia za ścianą? Jak czę­sto za­sta­na­wiamy się, czy od­głosy ude­rzeń do­cho­dzące z miesz­ka­nia obok są przy­pad­kowe? Czy cza­sem nie nie­po­koi nas trwa­jący o wiele za długo płacz nie­mow­lę­cia, od­bi­ja­jący się o ściany blo­ków na osie­dlu? O tym też mówi Okno na po­dwó­rze – że każdy z nas może do­strzec zbrod­nię, za­tem może spró­bo­wać jej za­po­biec.

Te my­śli to­wa­rzy­szyły nam pod­czas two­rze­nia tego Wy­da­nia Spe­cjal­nego. Chcie­li­śmy z jed­nej strony po­ka­zać me­tody dzia­ła­nia tych, któ­rzy wy­bie­rają ży­cie poza pra­wem lub wbrew niemu, a z dru­giej na­świe­tlić pracę osób, które pró­bują temu prze­ciw­dzia­łać. I wresz­cie przyj­rzeć się zbrodni uka­ra­nej.

Się­gnę­li­śmy po świetny re­por­taż z „New Yor­kera” au­tor­stwa Tada Frienda, który wraz z pra­cow­ni­kami or­ga­ni­za­cji Earth Le­ague In­ter­na­tio­nal (ELI) pró­buje roz­wi­kłać gę­ste sieci prze­mytu rzad­kich, a więc cen­nych zwie­rząt. Od ko­re­ań­skiej re­stau­ra­cji w Los An­ge­les po skle­piki z wy­ro­bami me­dycz­nymi w Chi­nach – bo prze­cież wśród kra­jów, w któ­rych prze­myt od­bywa się na naj­więk­szą skalę, kró­lują Chiny, Wiet­nam... i Stany Zjed­no­czone.

ELI pró­buje prze­ciw­dzia­łać złu, ale je­śli już ono się wy­da­rzyło, na­leży wy­śle­dzić sprawcę, od­po­wie­dzieć na kla­syczne py­ta­nie kry­mi­nału: „Kto za­bił?”. Tym się zaj­mują grupy śled­cze typu Bel­ling­cat, która zrze­sza osoby roz­ma­itych pro­fe­sji dzia­ła­jące w po­czu­ciu mi­sji, by praw­dzie i spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość. Kto chciał otruć Alek­sieja Na­wal­nego? Czyja broń ze­strze­liła Bo­einga 777 li­nii Ma­lay­sia Air­li­nes z nie­mal trzy­stoma oso­bami na po­kła­dzie? Gdzie ukry­wają się biali pra­wi­cowi eks­tre­mi­ści sze­rzący mowę nie­na­wi­ści? Wy­ko­rzy­stu­jąc biały wy­wiad, czyli roz­po­zna­nie z ogól­no­do­stęp­nych źró­deł, człon­ko­wie ko­lek­tywu pró­bują do­wie­dzieć się, jak do­szło do zbrodni i kto do niej do­pro­wa­dził. A są na­prawdę sku­teczni.

Wresz­cie zbrod­nia uka­rana, ta w naj­trud­niej­szym wy­da­niu – do­ży­wot­nio. Opo­wiada o niej praw­niczka Ma­ria Ej­chart, zwra­ca­jąc uwagę, że pol­ski sys­tem pe­ni­ten­cjarny nie ma na nią po­my­słu. Tylko przy­pa­dek może spra­wić, że do­strzeże czło­wieka w od­sia­du­ją­cym wy­rok, za­mknię­tym od pięt­na­stu, dwu­dzie­stu, dwu­dzie­stu pię­ciu lat więź­niu. – Kara po­zba­wie­nia wol­no­ści rzadko czło­wieka po­pra­wia – mówi w roz­mo­wie z nami. Może czas ją po­now­nie roz­wa­żyć, za­miast za­ostrzać jesz­cze bar­dziej.

Ze zbrod­nią i karą do­sko­nale mie­rzy się li­te­ra­tura, dla­tego w tym nu­me­rze Gaja Grze­go­rzew­ska sięga po pe­wien mo­ment z prze­szło­ści, który rzu­cił się cie­niem na ży­cie jej bo­ha­te­rów. A Woj­ciech Cha­mier-Glisz­czyń­ski uchyla przed nami drzwi do luk­su­so­wych apar­ta­men­tów, w któ­rych cza­sem grun­towne sprzą­ta­nie nie wy­star­czy, by ukryć... Do­my­śla­cie się, co. W do­datku na­sza dzien­ni­karka-de­tek­tywka, Na­ta­lia Szo­stak, przy wy­ko­rzy­sta­niu me­tod śled­czych spraw­dza, czy ktoś nie do­bija w Pol­sce sa­mego kry­mi­nału. I do­cho­dzi do za­ska­ku­ją­cych wnio­sków.

W jed­nej z ostat­nich scen Okna na po­dwó­rze główny bo­ha­ter do­strzega, że prze­stępca od­krył jego pod­glą­dac­two. Czu­jemy na­ra­sta­jącą pa­nikę – prze­cież Jeff jest unie­ru­cho­miony, nie ma szansy uciec ani się obro­nić. Jego prze­ra­że­nie staje się na­szym. Czy tak się czują ofiary prze­mocy? Sa­mot­nie? Tym­cza­sem my, jako świad­ko­wie zbrodni, jako ci, któ­rzy mają szansę wska­zać sprawcę – ni­gdy nie je­ste­śmy sami. Pa­mię­tajmy o tej sile – sto­ją­cych za nami wspól­not są­siedz­kich, grup zna­jo­mych – gdy za­uwa­żymy prze­moc wo­bec dru­giej osoby, wo­bec zwie­rzę­cia czy przy­rody. Nie bądźmy obo­jętni.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­TA­RZYNA KA­ZI­MIE­ROW­SKA (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Re­dak­torka pro­wa­dząca i se­kre­ta­rzyni re­dak­cji „Pi­sma”. Au­torka cy­klu Stra­te­gie prze­trwa­nia.

GA­LE­RIA

Al­bum fo­to­gra­ficzny prze­stęp­ców (1)

z ko­lek­cjiJACKA DEH­NELA, AWERS/RE­WERSzdję­ciaTO­MEK KA­CZOR dla Cen­trum Fo­to­gra­fii Mu­zeum War­szawy

Al­bum z bazą fo­to­gra­ficzną przed­wo­jen­nej pol­skiej po­li­cji obej­muje lata 1927–1932. Po­cho­dzi za­pewne z po­wia­to­wej ko­mendy Po­li­cji Pań­stwo­wej w Kole (za­tarty czer­wony stem­pel na okładce). Zo­stał ręcz­nie wy­ko­nany z kar­tonu w opra­wie in­tro­li­ga­tor­skiej.

Na 42 kar­tach wkle­jono po­nad 600 fo­to­gra­fii po­li­cyj­nych przed­sta­wia­ją­cych: oskar­żo­nych, za­gi­nio­nych, zwłoki, od­zy­skane przed­mioty, ry­sunki skra­dzio­nych przed­mio­tów. Każde ze zdjęć jest ozna­czone liczbą po­rząd­kową oraz nu­me­rem re­fe­ren­cyj­nym sprawy.

Jac­kowi Deh­ne­lowi udało się zi­den­ty­fi­ko­wać nie­które po­staci dzięki pracy na ar­chi­wach: ga­ze­tach i in­nych al­bu­mach po­li­cyj­nych.

Al­bum bę­dzie pre­zen­to­wany na wy­sta­wie Śliczna jest mło­dość na­szego wieku. Fo­to­al­bumy 1850–1950 w Mu­zeum War­szawy. Otwar­cie wy­stawy w lu­tym 2024 roku.

PROZA

Niech po wiecz­ność w pie­kle pło­nie

tekstGAJA GRZE­GO­RZEW­SKA

W 1990 roku, tuż przed Wiel­ka­nocą, z osie­dla znik­nęły wszyst­kie koty. Rów­nież te z na­szej piw­nicy, które ochrzci­łam imio­nami wo­jow­ni­czych żółwi ninja. Przez całą zimę do­kar­mia­łam je reszt­kami ze szkol­nej sto­łówki i czę­sto­wa­łam żół­tym se­rem wy­ję­tym z ka­na­pek. Da­wa­łam im do wy­li­za­nia wieczka z jo­gur­tów owo­co­wych i ma­sło z bu­łek. Do­zor­czyni zło­ściła się o te koty, że śmier­dzi, że za­szczane. To­czy­ły­śmy wojnę o otwarte piw­niczne okienko, przez które po klatce hu­lały prze­ciągi. Ja otwie­ra­łam, ona za­my­kała, a po­tem się wście­kała, że koty srają, gdzie po­pad­nie, i stra­szyła, że mi je wy­truje, je­śli cze­goś z tym nie zro­bię. By­łam prze­ko­nana, że nie­na­wi­dzi mo­ich ko­tów, dla­tego tak mnie wtedy za­sko­czyła tymi łzami. Pła­kała gorzko, cała czer­wona na pulch­nej twa­rzy.

– Biedne ko­ciny. Cóż one komu winne? Z ca­łego osie­dla po­za­bie­rał.

– Kto po­za­bie­rał?

Do­zor­czyni wy­ko­nała nie­znaczny ruch głową w stronę drzwi bloku i łyp­nęła groź­nie w ich kie­runku, wy­plu­wa­jąc z sie­bie jedno nie­na­wistne słowo:

– On.

– Jaki on?

– No, ten, co za­wsze przed świę­tami kręci się tu z wo­rem po ziem­nia­kach. Przy­uwa­ży­łam raz, jak wabi je pasz­te­tową, a gdy po­dejdą, to cap, cap i do wora.

– Ale dla­czego? – To wszystko wy­da­wało mi się nie­po­jęte.

– No na stół świą­teczny i na skórki. Han­dluje tym po­tem na tan­de­cie. Przed świę­tami jest duży po­pyt. Wcze­śniej trutkę sy­pał, ale lo­ka­to­rom psy od niej wy­zdy­chały, więc zło­żyli na niego skargę do ad­mi­ni­stra­cji. Te­raz już tylko ręcz­nie łowi na pasz­tet i po­tem robi pasz­tet. Bez­pań­skie koty i psy. Kręci łby, wie­sza na ga­łę­ziach. A póź­niej ko­ści za­ko­puje za śmiet­ni­kiem. Po kilku mie­sią­cach od­ko­puje i ma bie­luś­kie szkie­lety też na han­del.

dzien­nikVON­TROMPKA

Za­sta­na­wia­jąc się, kto ku­puje ta­kie rze­czy i po co, spo­glą­da­łam w mrok pu­stej piw­nicy. Po ko­tach zo­stał tylko smro­dek. I na­raz ogar­nął mnie gniew. Zwłoki mo­ich pięk­nych ko­tów ninja mają te­raz grzać obce szyje ja­kichś tan­de­cia­rzy. Po­bie­głam za śmiet­nik. Zie­mia rze­czy­wi­ście wy­glą­dała na nie­dawno na­ru­szoną. Wzię­łam ka­wa­łek po­rzu­co­nej za kon­te­ne­rem dykty i za­czę­łam ener­gicz­nie ko­pać.

– Co tam ro­bisz, gów­niaro? – Usły­sza­łam skrze­kliwy głos sta­ru­cha. Ro­zej­rza­łam się. Okno na dru­gim pię­trze było otwarte i stał w nim Dziad, wy­gra­ża­jąc mi pię­ścią.

– Gdzie są moje koty ninja?! – wrza­snę­łam. – Od­da­waj moje koty, chory po­je­bie!

– Trzeba se ich było pil­no­wać. – Mla­snął zło­śli­wie i lu­bież­nie ob­li­zał sztuczne zęby. – A te­raz to już pasz­tet po obie­dzie. Zjeż­dżaj stąd, smar­kulo, bo obe­rwiesz.

Wró­ci­łam do ko­pa­nia z jesz­cze więk­szym za­pa­łem. I na­gle na­tra­fi­łam na coś twar­dego, bia­łego, po­kry­tego strzę­pami mięsa i reszt­kami sza­rego fu­tra. Le­onardo. Przy­po­mi­na­jący żbika po­wsi­noga ze zła­ma­nym ogo­nem i uszami za­wo­do­wego bok­sera. Zgię­łam się wpół i zwy­mio­to­wa­łam pro­sto do ko­ciego grobu. Drzwi klatki grzmot­nęły z hu­kiem o fra­mugę. Unio­słam głowę. Szedł w moją stronę, sa­dząc duże, gniewne kroki i dy­sząc ast­ma­tycz­nie. W ręku trzy­mał szpi­talną kulę, którą wy­ma­chi­wał w moim kie­runku.

– Won stąd, szcze­niaku za­srany! Jak cię tu jesz­cze kie­dyś zo­ba­czę, to do­sta­niesz przez łeb i cię tu za­ko­pię obok tych sier­ściu­chów.

Zwia­łam w po­pło­chu, za­ci­ska­jąc pię­ści i przy­się­ga­jąc mu ze­mstę.

TO MÓGŁBY BYĆ DO­BRY po­czą­tek tej hi­sto­rii. Iry­tują mnie jed­nak dziury, któ­rych nie po­tra­fię za­peł­nić. Na szczę­ście znam ko­goś, kto może mi po­móc. Idę na spo­tka­nie drogą mię­dzy ga­ra­żami. Po le­wej mi­jam ką­tek, gdzie po­ka­zy­wa­li­śmy so­bie różne szcze­góły ana­to­miczne. Mia­sto, w któ­rym się mieszka od uro­dze­nia, pełne jest ta­kich za­uł­ków wstydu. W tylu miej­scach się czło­wiek zbłaź­nił, ośmie­szył lub oka­zał naj­gor­szą wer­sją sie­bie. Taką, którą na co dzień stara się igno­ro­wać jak na­tręt­nego śmier­dzą­cego me­nela za­cze­pia­ją­cego pod skle­pem kie­row­niczkę, by po­ra­to­wała.

Spo­glą­dam na drzewo, ale nie je­stem na­wet pewna, czy to wła­śnie to, o które mi cho­dzi. Te­raz po­winno być więk­sze, ale o ile? I jak duże było wtedy? Miało wy­godną ga­łąź dla każ­dego z nas. Lecz by­li­śmy prze­cież mniejsi.

Do­ty­kam pnia. Czy ktoś z nas coś na nim wtedy wy­dra­pał? Na­wet tego nie pa­mię­tam. Skoro już tu je­stem, po­win­nam to spraw­dzić. Chwy­tam naj­niż­szy ko­nar. Pod­cią­gam się i wdra­puję po pniu. Ostroż­nie wstaję, przy­trzy­mu­jąc się ga­łęzi wy­żej. Ba­lan­suję chwiej­nie, czu­jąc uszczyp­nię­cie lęku. Ła­pię rów­no­wagę. Da­lej idzie mi ła­twiej. Wspi­nam się z czy­stą, pier­wotną przy­jem­no­ścią, oglą­da­jąc pień w po­szu­ki­wa­niu zna­ków prze­szło­ści. Znaj­duję je­dy­nie dwa chuje, dupę i wielką nie­skoń­czoną mi­łość. Może to jed­nak było inne drzewo.

Sły­szę chrzęst kro­ków na żwi­rze.

– To ty, Majk? – woła mnie. – Wla­złaś na drzewo? – pada głu­pie py­ta­nie.

– Wla­złam – od­po­wia­dam rów­nie głu­pio. – Cześć, Kul­fon!

W rze­czy­wi­sto­ści Kul­fon ma na imię Mo­nika. Dla­tego Kul­fon. Dzieci wcale nie były kie­dyś mą­drzej­sze. Były rów­nie głu­pie, okrutne i wredne jak dziś. Tyle że nie miały tych wszyst­kich na­rzę­dzi do sze­rze­nia zła. Tylko ściany w ki­blach, blaty szkol­nych ła­wek i pełne cu­dzych ta­jem­nic kar­te­luszki po­za­gi­nane sie­dem razy, krą­żące po kla­sie. Kto, z kim, gdzie i dla­czego.

– Nie­na­wi­dzi­łam tego prze­zwi­ska – wy­znaje Kul­fon.

– Prze­zwi­ska się nie wy­biera – mó­wię, cho­ciaż ja aku­rat swoje wy­bra­łam. Po pro­stu za­miast przed­sta­wiać się głu­pim imie­niem Mi­cha­lina, mó­wi­łam, że je­stem Majk. A od czego to? Od ni­czego.

Kul­fon wzdy­cha, dawno po­go­dzona z lo­sem. Gdy tak spo­glą­dam z góry na świat, za­czy­nam so­bie przy­po­mi­nać, a może na nowo ro­zu­mieć, co jest faj­nego w sie­dze­niu na drze­wie.

– Tylko czy ja w ogóle sie­dzę na do­brym drze­wie?

– Nie. Tamto ścięli, bo było chore.

– Pew­nie po­cho­ro­wało się przez owsiki z na­szych tył­ków.

Owsiki były przez pe­wien czas na to­pie: „Nie sia­daj obok Mo­niki, bo ma w du­pie owsiki”. „Kogo swę­dzą owsiki, ten czę­sto robi siki”.

Ska­czę z naj­niż­szej ga­łęzi. Po­pi­suję się zu­peł­nie jak wtedy. To dzie­cinne, ale spra­wia mi przy­jem­ność. Tak samo jak to, że Kul­fon pre­zen­tuje się znacz­nie go­rzej niż ja. Ale ja nie sta­rzeję się z god­no­ścią. Kul­fon na­to­miast wy­gląda jak jedna z tych ko­biet, które po osią­gnię­ciu pew­nego wieku ob­ci­nają się na starą smutną babę i far­bują kłaki na bu­racz­kowo. Na ży­laki za­kła­dają cie­li­ste raj­stopy, a na grzbiet po­lie­strowe tek­sty­lia i stają się nie­wi­dzialne. Po­tem de­cy­dują, który wa­rzyw­niak bę­dzie ich ulu­bio­nym, i od­dają resztę ży­cia wal­ko­we­rem. Nie po­tra­fię tego po­jąć, cho­ciaż na głos oczy­wi­ście tego nie po­wiem, bo wiem, że nie wy­pada.

– O czym bę­dzie to opo­wia­da­nie? – pyta Kul­fon.

– O Dzia­dzie z teczką, na­szej lo­kal­nej le­gen­dzie. Lo­kalne le­gendy są lep­sze od miej­skich. Wiesz dla­czego? Bo można je ła­two zwe­ry­fi­ko­wać.

– Nie pisz o tym.

– O Dzia­dzie? Dla­czego?

– To zły te­mat. Po co to od­grze­by­wać?

– Ale ja chcę o tym na­pi­sać. A te­raz to na­wet jesz­cze bar­dziej. Bo mnie cie­kawi, dla­czego je­steś prze­ciwna. Za­płacę ci za twój czas.

– Nie chcę – od­po­wiada Kul­fon i czer­wie­nieje, jak­bym jej za­pro­po­no­wała coś nie­przy­zwo­itego. Nie wy­gląda na za­możną. Ale może tylko nie ma gu­stu. – Z in­nymi też bę­dziesz ga­dać?

– Tak. Ale chcę za­cząć od cie­bie, za­wsze mia­łaś do­brą pa­mięć.

Ru­szam nie­spiesz­nie, a Kul­fon au­to­ma­tycz­nie po­dąża za mną. Idziemy spa­ce­ro­wym kro­kiem przez plac mię­dzy ga­ra­żami. Słońce świeci jak daw­niej. Żwir chrzę­ści jak kie­dyś. Sy­no­gar­lica po­hu­kuje zna­jomo i obco za­ra­zem.

– Pa­mię­tasz, kiedy pierw­szy raz usły­sza­łaś o Dzia­dzie?

– O Panu. To był Pan z Wo­rem. Mama mnie nim stra­szyła, jak by­łam mała. Mó­wiła, że krąży i za­biera nie­grzeczne dzieci do wora i na su­che ko­ści. Opo­wie­dzia­łam ci o tym, ale ty stwier­dzi­łaś, że to bzdury i taki ktoś nie ist­nieje. Więc za­żą­da­łam od matki, żeby mi tego dziada po­ka­zała.

– Spryt­nie. I po­ka­zała?

– Prze­cież wiesz, że tak. A ja po­ka­za­łam go in­nym. To­bie też, ale ty na­dal nie wie­rzy­łaś.

– Do czasu.

Aż do­brał się do mo­ich ko­tów ninja. Wtedy po­łą­czy­łam fakty.

– A po­tem za­gi­nęło tamto dziecko. Mó­wi­łam matce, że to na pewno sprawka Dziada, a ona na to, że­bym nie roz­po­wia­dała głu­pot. Ale zro­biła się ja­kaś ostrożna, prze­stra­szona. Jakby na­gle sama w to uwie­rzyła.

– Może on nie ist­niał, do­póki go nie stwo­rzyła swo­imi sło­wami.

– Ist­niał. Chyba się bała, że Dziad usły­szy moje ga­da­nie i coś mi zrobi. Przez ty­dzień nie po­zwa­lała mi wy­cho­dzić na pole.

Aku­rat zbli­żamy się do czte­ro­pię­tro­wego bloku, w któ­rym Kul­fon wtedy miesz­kała – na ostat­nim pię­trze, w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z wło­skim bal­ko­nem. Przez tam­ten ty­dzień, gdy sie­działa za­mknięta, czę­sto wi­dy­wa­łam ją na tym bal­ko­nie z głową wci­śniętą po­mię­dzy pręty. Ob­ser­wo­wała plac za­baw z gro­bową miną więź­niarki ska­za­nej na do­ży­wo­cie bez moż­li­wo­ści od­wo­ła­nia. A ja w naj­lep­sze fi­ka­łam ko­zły na trze­paku i mia­łam na­dzieję, że ona to wi­dzi i mi za­zdro­ści.

– Da­lej tu miesz­kasz? – py­tam, wska­zu­jąc bal­kon, na któ­rym od­sia­dy­wała wy­rok.

– No tak. Z mę­żem i có­recz­kami.

– To faj­nie – od­po­wia­dam nie­zbyt bły­sko­tli­wie, ale nic lep­szego nie przy­cho­dzi mi do głowy.

– Jest, jak jest – stwier­dza re­flek­syj­nie Kul­fon i wzdy­cha.

Oj, coś nie naj­le­piej się dzieje u pań­stwa Kul­fo­now­skich. Wy­obra­żam so­bie, że po­winna mieć ły­sie­ją­cego męża, roz­wa­lo­nego na roz­gnie­cio­nej jak zno­szony ka­peć ka­na­pie, z którą przez lata zdą­żył się ze­spo­lić w jedno. Z pi­wem w ła­pie i pe­tem w mor­dzie. I z brzu­chem wy­le­wa­ją­cym się ob­sce­nicz­nie spod do­mo­wego pod­ko­szulka. Ogar­nię­tego ob­se­sją nie­spra­wie­dli­wo­ści i szu­ka­ją­cego win­nych nie tam, gdzie trzeba. Krzy­czą­cego na te­le­wi­zor w lep­sze dni. W gor­sze zaś... Nie, nie jest aż tak źle. To tylko zwy­kły sfru­stro­wany smu­tas, blady i miękki jak roz­go­to­wane klu­ski. Być może coś jed­nak pełga w nim pod na­skór­kiem. I nie daje mu spo­koju. W tle dwie po­cie­chy bez po­ten­cjału i am­bi­cji, co ni­kogo w tym domu nie mar­twi ani nie in­te­re­suje. Jest, jak jest.

Szybko od­wra­cam wzrok od ciem­nych okien na czwar­tym pię­trze, bo ogar­nia mnie obawa, że może jej przyjść do głowy, aby mnie tam za­pro­sić. Sama myśl o tym jest przy­gnę­bia­jąca i mroczna jak stycz­niowe po­po­łu­dnie.

– Wiesz co, Majk? – wy­znaje Kul­fon na­gle. – Ja na­prawdę chcia­łam go do­paść.

W naj­star­szej czę­ści osie­dla czas się za­trzy­mał. Dzięki roz­ma­chowi pla­no­wa­nia so­cja­li­stycz­nego za­bu­dowa po­zo­staje tu nie­zmie­niona od nie­mal sie­dem­dzie­się­ciu lat. Na­wet naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wany pa­to­de­we­lo­per z chorą wi­zją nie wci­snąłby tu na­wet plomby. Od­le­głość mię­dzy blo­kami unie­moż­li­wia za­glą­da­nie są­sia­dom w okna, lecz nie jest na tyle duża, by wsta­wić po­środku do­dat­kowy bu­dy­nek o dziw­nych ga­ba­ry­tach. Po­sa­dzone po woj­nie drzewa ro­sną spo­koj­nie, nie­za­gro­żone wy­cinką. Plac za­baw nie wy­gląda jak wię­zienny spa­cer­niak, cho­ciaż ogro­dzony jest siatką. Z po­wodu tej siatki i gra­su­ją­cych za jej za­sie­kami pę­ta­ków mó­wi­li­śmy na to miej­sce Gów­niane Zoo. Te­raz plac le­dwo wi­dać zza drzew i krze­wów, które roz­pa­no­szyły się buj­nie jak na cmen­ta­rzu. Nie sły­chać jed­nak cha­rak­te­ry­stycz­nego ja­zgotu. Wo­kół pa­nuje po­dej­rzana ci­sza. Więc albo dzieci coś maj­strują, albo w ogóle ich tu nie ma.

Krą­żąc tak, w końcu tra­fiamy z po­wro­tem pod drzewo, które nie jest na­szym drze­wem. Jed­nak musi wy­star­czyć. Spo­glą­dam w górę. Ja sia­da­łam naj­wy­żej. Ka­mil tuż pode mną. Miej­sce na­prze­ciwko Ka­mila, po dru­giej stro­nie pnia, zaj­mo­wała Ma­rion. Kul­fon wy­bie­rała za­wsze so­lidną jak par­kowa ławka dolną ga­łąź, a gruby Ra­dziu w ogóle nie wła­ził na drzewo, bo nie po­tra­fił.

– Pa­mię­tasz, kiedy przy­szli­śmy tu po raz pierw­szy? – py­tam.

– Po pią­tej kla­sie, na­stęp­nego dnia po za­koń­cze­niu roku. Nie mu­sie­li­śmy iść do szkoły, więc mo­gli­śmy pro­wa­dzić ca­ło­dzienną ob­ser­wa­cję Dziada. Jak szedł tędy do ro­boty z tą swoją teczką. I po­tem jak wra­cał. Szedł z wy­pchaną, wra­cał z pu­stą – mówi z prze­ko­na­niem, a ja na ra­zie nie drążę.

– Wiesz, co jest dziwne? Przez niego na­sze dzie­ciń­stwo skoń­czyło się na­gle i o wiele za wcze­śnie. On jest ka­mie­niem mi­lo­wym roz­dzie­la­ją­cym moje ży­cie na przed i po. A ja nie pa­mię­tam na­wet, jak wy­glą­dał. W mo­jej gło­wie i wspo­mnie­niach Dziad funk­cjo­nuje jako pe­wien kon­strukt, zbu­do­wany z tego, co o nim póź­niej opo­wia­da­łam róż­nym oso­bom, za­py­cha­jąc dziury tym, co aku­rat pa­so­wało. I te­raz już nie wiem, czy co­kol­wiek w moim wspo­mnie­niu jest praw­dziwe.

Wi­dzę, że Kul­fon nie ro­zu­mie, o co mi cho­dzi. Może dla­tego, że ona pa­mięta go do­sko­nale i au­to­ma­tycz­nie za­kłada, że inni mają tak samo.

– Szkoda, że nie mamy żad­nego zdję­cia – tłu­ma­czę.

– Może ja ci go opi­szę, a ty na­ry­su­jesz. Kie­dyś umia­łaś ry­so­wać.

– Po­mysł jest do­bry. Tylko nie mam ani kartki, ani dłu­go­pisu.

Przez chwilę znowu się boję, że Kul­fon za­prosi mnie do swo­jego smut­nego domu, żeby mnie po­czę­sto­wać szkol­nymi fla­ma­strami có­rek, ale ona tego nie robi. Uśmie­cha się za to trium­fal­nie i wska­zuje coś pod drzwiami jed­nego z ga­raży. Pod­biega i pod­nosi z ziemi bryłę na­szego na­ro­do­wego skarbu – czar­nego złota.

– Są­siad trzyma w ga­rażu wę­giel. Pełno się tu tego za­wsze wala.

Po chwili znaj­duję od­po­wied­nie płótno – boczną ścianę ga­rażu, chyba cał­kiem nie­dawno od­ma­lo­waną na ja­sno­sracz­ko­waty ko­lor. Faj­nie jest znowu mieć dwa­na­ście lat. De­wa­sto­wać pracę cu­dzych rąk, ła­zić po drze­wach i dzie­lić mroczne se­krety z ko­le­żanką z po­dwórka. Ona za­czyna mó­wić, a ja ry­so­wać. Rów­no­cze­śnie ukła­dam to so­bie w gło­wie i za­sta­na­wiam się, czy nie od tego po­win­nam za­cząć opo­wieść.

DZIAD MIAŁ ZA­SU­SZONĄ twarz sta­rej mu­mii, rzad­kie siwe włosy w strą­kach. Duży nos, zła­many, gar­baty i czer­wony jak u pi­jaka, cho­ciaż pi­ja­kiem chyba aku­rat nie był. Na za­pad­nię­tych po­licz­kach po­je­dyn­cze kłaki za­ro­stu. Małe, głę­boko osa­dzone oczy, szare i mętne. Na te oczy za­cho­dziły na­wisy krza­cza­stych brwi. Miał wiel­kie uszy, a w nich włosy, w no­sie zresztą też. Był chudy, nie­zbyt wy­soki, za­wsze zgar­biony. Miał ży­la­ste ręce stwo­rzone do złego, po­kryte pla­mami wą­tro­bo­wymi, które wy­glą­dały jak kro­ple dawno za­schnię­tej krwi. Dra­pieżne żółte pa­zury z praw­dziwą ko­cią ża­łobą. Je­den pa­zno­kieć, ten przy ma­łym palcu pra­wej dłoni, był długi i ostry jak brzy­twa, słu­żył mu do dłu­ba­nia w uchu i no­sie. A co wy­dłu­bał, to zja­dał. Miał sztuczną szczękę i kła­pał nią bez­wied­nie, ni­czym lalka brzu­cho­mówcy. Ob­li­zy­wał się cią­gle albo tym ję­zy­kiem dłu­bał w szczęce i cmo­kał, i ciam­kał. Za­wsze miał ze sobą teczkę, dużą, czarną i wy­tartą od wie­lo­let­niego uży­wa­nia. Cho­dziły słu­chy, że po­da­ro­wał mu ją oj­ciec, zwany Pa­nem z Wo­rem. Ten Pan zło­wił raz wy­jąt­kowo gru­bo­skórne dziecko. Wy­gar­bo­wał jego skórę i uszył z niej teczkę dla syna, żeby ten mógł kon­ty­nu­ować ro­dzinną tra­dy­cję, ale z więk­szym fa­so­nem. Dziad no­sił więc teczkę i buty trum­niaki, a ubrany był za­wsze albo w brą­zowy, albo w gra­na­towy gar­ni­tur. Oba były pa­skudne, z ob­szer­nymi no­gaw­kami, wy­świe­cone na ko­la­nach i łok­ciach. Śmier­dzące jak su­tanna ka­te­chety. Chyba ni­gdy ich nie prał. Po pro­stu je­den za­kła­dał, a drugi wie­trzył. Pod spodem za­wsze miał tę samą zsza­rzałą ko­szulę z koł­nie­rzy­kiem żół­tym od wżar­tego potu. A może to nie była jedna ko­szula, tylko kilka po­dob­nych, a każda rów­nie wstrętna? I co jesz­cze? No tak, jesz­cze kra­wat, sze­roki, nie­modny na­le­śnik u swego za­ra­nia za­wią­zany raz na za­wsze w wę­zeł.

...W KO­LO­RZE GÓWNA, za­wie­szony na szyi jak pę­tla wi­sielca – koń­czy Kul­fon, cy­tu­jąc moje dzie­cięce słowa.

Pod­cho­dzi oce­nić wy­ko­nany przeze mnie mu­ral. Dzieło in­spi­ro­wane jest przede wszyst­kim Ga­bi­ne­tem dok­tora Ca­li­gari Ro­berta Wie­nego oraz Nos­fe­ratu Frie­dri­cha Mur­naua i tro­chę też Wer­ne­rem He­rzo­giem. Gdy dys­po­nu­jesz sracz­ko­watą ścianą, bryłą wę­gla i opi­sem Dziada, styl na­rzuca się sam. Kul­fon dłuż­szą chwilę spo­gląda po­two­rowi w oczy.

– Po­dobny? – py­tam.

– W pew­nym sen­sie. Ale rze­czy­wi­ście to bar­dziej kon­strukt niż od­wzo­ro­wa­nie prawdy. Pa­mię­tasz tę ry­mo­wankę, którą wy­my­śli­łaś?

A tak, była ja­kaś ry­mo­wanka. Kul­fon za­czyna mó­wić bez wa­ha­nia, jak wtedy, gdy na po­laku re­cy­to­wała pod ta­blicą wier­szyk.

Dziad po osie­dlu cho­dził

I dzieci uwo­dził.

W teczce no­sił ich ko­ści

Dla wła­snej przy­jem­no­ści.

Ro­dzice się go bali,

Dzieci przed nim cho­wali,

Lecz on za­wsze zna­lazł spo­sób,

Żeby dziecko mieć na ro­sół.

Go­to­wany ma­lec pła­kał,

A dziad z pod­nie­ce­nia sa­pał.

Po­tem zże­rał go ze sma­kiem.

Na ko­lejne ma­jąc chrapkę,

Gdy wy­bie­rał się na łowy,

Wdzie­wał gar­niak gra­na­towy,

Na syry szpetne trum­niaki

I jesz­cze kra­wat w ko­lo­rze sraki.

Na tym kra­wa­cie dziś go wie­szamy,

Tań­cząc wkoło trupa, we­soło śpie­wamy:

Nie ma, nie ma już są­siada,

Co nam dzieci po­wy­ja­dał.

Oto ko­ciąt jest mor­derca.

Leży mar­twy i bez serca.

Taki dziada z teczką ko­niec

Niech po wiecz­ność w pie­kle pło­nie!

A może na po­czą­tek opo­wia­da­nia po­win­nam dać ten wier­szyk? To wpro­wa­dzi sta­ro­świecki kli­mat z odro­biną wik­to­riań­skiej ma­ka­bry. Za­cznie się kla­sycz­nie i ele­gancko, z ukło­nami dla ma­tek za­ło­ży­cie­lek i oj­ców za­ło­ży­cieli ga­tunku.

UZNA­ŁAM, ŻE MU­SIMY go spro­wo­ko­wać, żeby wie­dział, że my wiemy, i za­czął się bać, a wtedy na pewno z czymś się zdra­dzi. Więc wy­trwale każ­dego dnia sia­da­li­śmy na drze­wie i gdy prze­cho­dził, śpie­wa­li­śmy tę pio­senkę. I w końcu się zo­rien­to­wał, że śpie­wamy o nim. Zwy­zy­wał nas od ma­łych zbo­czeń­ców.

– Kto się prze­zywa, sam się tak na­zywa – od­py­sko­wa­łam i za­wo­ła­łam na cały głos. – Słu­chaj­cie, są­sie­dzi, dziad gwałci dzieci! Koty mor­duje, grubo po­ża­łuje!

– Po­cze­kaj, ty gów­niaro, jak cię w końcu do­rwę, to ty po­ża­łu­jesz!

I rzu­cił ka­mie­niem, lecz nie tra­fił we mnie, tylko w Ma­rion. Roz­bił jej czoło i zle­ciała z ga­łęzi. Strasz­nie się roz­darła. Dziad uciekł, a Ma­rion chciała biec do mamy na skargę. Prze­stra­szy­li­śmy się, że jak wy­gada ro­dzi­com, co ro­bimy za ga­ra­żami, to bę­dziemy mieli nie­li­che pro­blemy, więc trzy­ma­li­śmy Ma­rion, krzy­cząc, żeby prze­stała się drzeć, ale wtedy ona z ja­kie­goś po­wodu za­częła się wy­dzie­rać jesz­cze gło­śniej.

– Pu­ścimy cię, ale masz przy­siąc, że ni­komu nie po­wiesz. A jak po­wiesz, to cię przy­wią­żemy do to­rów – wy­sy­czał jej Ka­mil pro­sto w twarz.

Ma­rion prze­stała be­czeć, lecz nie z po­wodu gróźb. Spoj­rzała pro­sto na mnie i oznaj­miła:

– Nic nie po­wiem, jak mi dasz swoją Bar­bie Ha­wajkę. I Kena z wło­sami.

– Do­bra, tylko morda w ku­beł.

Nie ba­wi­łam się już lal­kami od dawna, więc cena nie­wielka. W domu Ma­rion wy­cy­ga­niła ode mnie jesz­cze barb­mo­bil i ubranka dla swo­ich no­wych przy­ja­ciół. Wi­dzia­łam po jej mi­nie, że chcia­łaby mi za­brać wię­cej. Mia­łam dużo za­ba­wek, któ­rymi ro­dzice wy­na­gra­dzali mi swoją nie­obec­ność. Te­raz krzywo się pa­trzy na taki sys­tem wy­cho­waw­czy, ale ja zde­cy­do­wa­nie wo­la­łam do­bra ma­te­rialne od ro­dzi­ców obec­nych, ta­kich, co się in­te­re­sują dziec­kiem aż do prze­sady, za­wsze chcą wie­dzieć, gdzie jest i co robi, ja­kie ma oceny i czy zja­dło cały obiad, czy za­ko­pało ko­tleta pod ziem­nia­kami.

Tym­cza­sem lato się koń­czyło, a na­sze śledz­two utknęło w mar­twym punk­cie. Po in­cy­den­cie z ka­mie­niem Dziad zmie­nił trasę i już nie prze­cho­dził pod na­szym drze­wem. W de­spe­ra­cji po­sta­no­wi­li­śmy za­ufać swoim od­wiecz­nym wro­gom – tak zwa­nym do­ro­słym.

Ro­dzi­com mó­wić nie było sensu. Moi nie wie­rzyli już w nic, co mó­wi­łam, bo dla ich wła­snego do­bra na­gmin­nie ich okła­my­wa­łam. Nie­stety, każde wy­kryte kłam­stwo ob­ni­żało moją wia­ry­god­ność, jak w tej bajce o pa­ste­rzu i wilku.

Dla­tego po­szłam od razu na po­li­cję. Tam mnie nie znali, więc nie mieli po­wodu wąt­pić w to, że je­stem osobą so­lidną i wia­ry­godną. Na wszelki wy­pa­dek za­bra­łam ze sobą Ka­mila, po­dej­rze­wa­jąc, że chło­pa­kowi ła­twiej uwie­rzą. Ale kwe­stia płci oka­zała się bez zna­cze­nia. Nie chcieli nas słu­chać, bo by­li­śmy dziećmi. Uwa­żali, że ro­bimy so­bie żarty. Je­den wą­sacz chciał nas na­wet spi­sać i po­in­for­mo­wać szkołę oraz na­szych sta­rych, stra­szył od­siadką w po­praw­czaku. Więc spie­przy­li­śmy stam­tąd czym prę­dzej, do­cho­dząc do po­nu­rej kon­sta­ta­cji, że w tym świe­cie mo­żemy li­czyć tylko na sie­bie.

Nie po­zo­stało nam nic in­nego, jak sa­mo­dziel­nie zde­ma­sko­wać mor­dercę. Oglą­da­jąc Park Ju­raj­ski na wi­deo, wpa­dłam na po­mysł, jak za­sta­wić pu­łapkę na Dziada. Naj­pierw jed­nak mu­sie­li­śmy po­ży­czyć so­bie czy­jeś dziecko. W tym celu uda­li­śmy się do Gów­nia­nego Zoo. Usie­dli­śmy na ławce, żeby po­ob­ser­wo­wać smar­ka­czy i wy­brać naj­lep­szy okaz. Osta­tecz­nie uzna­li­śmy, że weź­miemy pierw­sze, które da się zwa­bić na ba­ton. I w ten nie­skom­pli­ko­wany spo­sób w na­sze ręce wpa­dła trzy­let­nia Ulka Ku­tryba. Nie chcąc ry­zy­ko­wać, że ktoś nas zo­ba­czy, po­pro­wa­dzi­li­śmy Ulkę za ga­raże, ma­miąc po dro­dze obiet­nicą ko­lej­nego ba­tona. Da­lej po­szli­śmy ścieżką pro­wa­dzącą za ostatni blok, gdzie nie było żad­nych ła­wek, ale­jek, huś­ta­wek, na­wet trze­paka. Tylko dziki gąszcz, który za­wsze bu­dził we mnie nie­po­kój. I krót­sza droga na przy­sta­nek tram­wa­jowy. Droga, o któ­rej do­ro­śli mó­wili: „tam­tędy le­piej nie cho­dzić”. Dziad cho­dził oczy­wi­ście wła­śnie tam­tędy. No bo kogo niby miał się bać? Ja­kie to musi być kom­for­towe, wie­dzieć, że nic ci nie grozi w ciem­nym za­ułku, bo to ty je­steś je­dy­nym za­gro­że­niem w oko­licy.

WY­CHO­DZIMY Z KUL­FO­NEM zza ostat­niego bloku przed to­rami. Czuję pod skórą cień tam­tej eks­cy­ta­cji i echo daw­nego lęku, który ła­sko­cze mnie w środku, w oko­li­cach mostka i w gar­dle. Wła­ści­wie nic się tu nie zmie­niło, ale cze­goś bra­kuje i z tego po­wodu po­cząt­kowo ogar­nia mnie roz­cza­ro­wa­nie. Za­raz jed­nak uświa­da­miam so­bie, że to ja się zmie­ni­łam. Dla­tego prze­ra­ża­jące nie­gdyś chasz­cze, które bu­dziły we mnie pier­wotny lęk, te­raz wy­dają się mniej­sze i rzad­sze, wcale nie są gę­stwiną nie do prze­by­cia. Wi­dać za nimi na­syp i tory. Pod­cho­dzę bli­żej i uśmie­cham się po­błaż­li­wie do tam­tej sie­bie.

Na­gle sły­szę sze­lest i chrzęst ła­ma­nych ga­łęzi. Z krza­ków wy­nu­rza się brudny, śmier­dzący fa­cet. Beł­koce i to­czy wo­kół nie­przy­tom­nym spoj­rze­niem. Za­uważa nas i na­tych­miast roz­po­znaje we mnie ko­goś, do kogo ma wielką po­trzebę się przy­srać.

– Soo kurrrrr waaa so sie ku­uur­wa­aaa. Ja... sieee za­pier­do­le­eee szmato je­bana! Za­aaeeebe! Szły­y­y­szy­y­y­yszszsz. Za­aaeeebeee!

– No, spró­buj – od­po­wia­dam spo­koj­nie. – No, za­jeb mnie!

Ugi­nam nieco ko­lana, przyj­mu­jąc po­zy­cję wyj­ściową. Uno­szę zwi­nięte pię­ści i za­czy­nam się prze­miesz­czać bok­ser­skim kro­kiem, w ra­mach roz­grzewki wy­pro­wa­dza­jąc prawy, lewy, prawy. Pi­jak ni­czym za­hip­no­ty­zo­wany śle­dzi roz­ko­ły­sa­nym wzro­kiem moje ru­chy.

– No, da­waj! – krzy­czę. – Da­waj!

Fa­cet po­słusz­nie unosi czarne od brudu łap­ska. Pró­buje za­ci­snąć pię­ści, oglą­da­jąc je przy tym z ta­kim zdzi­wie­niem, jakby do­piero co od­krył, że je po­siada, i pró­bo­wał roz­k­mi­nić, do czego służą. Opusz­cza ręce z re­zy­gna­cją i rzuca mi spoj­rze­nie, w któ­rym czai się wy­rzut. A po­tem za­wraca po łuku i kro­kiem ma­ry­na­rza za­ta­cza się w stronę blo­ków.

– Idę w chuj – rzuca na od­chod­nym nie wia­domo do kogo.

Par­skam śmie­chem. Od­wra­cam się do Kul­fona i na­dzie­wam wprost na wbity we mnie wzrok. Ta­kimi oce­nia­ją­cymi spoj­rze­niami ob­rzu­cała mnie rów­nież za dzie­ciaka.

– Ty je­steś pier­dol­nięta – stwier­dza.

– Tak się może wy­da­wać – uno­szę w górę pa­lec i się uśmie­cham – ale ja po pro­stu już ni­gdy nie chcę się bać i zna­la­złam na to spo­sób. Gdy ktoś się na mnie drze, to drę się na niego jesz­cze gło­śniej. Te­raz od­bi­jam so­bie te wszyst­kie ob­le­śne gwizdy z rusz­to­wań i wul­garne kom­ple­menty me­neli spod sklepu.

– To przez niego? – pyta Kul­fon ci­cho, z trwogą.

– Po­nie­kąd. Wtedy zro­bi­li­śmy to po raz pierw­szy. Za­po­lo­wa­li­śmy na my­śli­wego. Pierw­szy raz po­czu­łam, że mam spraw­czość. To było ka­tark­tyczne.

– Na­wet gdy twój po­mysł z dziec­kiem nie wy­pa­lił?

– Wy­pa­lił. Tyle że ina­czej, niż za­kła­da­li­śmy.

Zbli­żamy się do miej­sca, które wtedy wy­bra­li­śmy na za­sadzkę. Pod sta­rym wia­duk­tem, obok wżar­tych w zie­mię szyn po­zo­sta­łych po przed­wo­jen­nych to­rach, ro­ze­bra­nych w la­tach 70.

KA­MIL DAŁ ULI DRUGI ba­ton, a ja ró­żo­wego ku­cyka Pony, któ­rego spe­cjal­nie po to wzię­łam z domu. Po­sa­dzi­li­śmy ją na tra­wie i przy­wią­za­li­śmy sznur­kiem do drzewka, jak kozę z Parku Ju­raj­skiego, z któ­rego za­czerp­nę­łam cały kon­cept. Skry­li­śmy się za kępą krza­ków. I cze­ka­li­śmy. O 16.30 nad­je­chał to­wa­rowy. Le­że­li­śmy mak­sy­mal­nie czujni i na­pięci w su­chej od upału, gry­zą­cej na­sze de­li­katne brzu­chy tra­wie. Gdy po­ciąg od­je­chał, na szczy­cie na­sypu punk­tu­al­nie jak w ze­garku, jak każ­dego dnia, po­ja­wił się Dziad. Czarny i straszny na tle po­po­łu­dnio­wego słońca. Wtedy do mnie do­tarło, że źle się ukry­li­śmy i on nas za­raz zo­ba­czy. Czoł­ga­jąc się jak cztery za­skrońce, okrą­ży­li­śmy kępę. Te­raz by­li­śmy tak do­brze scho­wani, że sami rów­nież nie wi­dzie­li­śmy nic poza ścieżką przy roz­dzielni prądu, pro­wa­dzącą za ostatni blok, do ga­raży i na­szego drzewa. To na niej mie­li­śmy za­raz uj­rzeć Dziada nio­są­cego naj­now­szą zdo­bycz do swo­jej nory. Czas jed­nak mi­jał, a Dziad się nie po­ja­wiał.

Na­gle mój żo­łą­dek za­lał lo­do­waty strach. Ze­rwa­łam się i rzu­ci­łam pę­dem w kie­runku drzewka, do któ­rego przy­wią­za­li­śmy Ulę. Ale Uli tam nie było. Ani sznura, ani ku­cyka, ani Dziada, tylko pa­pie­rek po ba­to­nie. Ro­zej­rza­łam się. Pu­sto.

W na­szym pla­nie nie uwzględ­ni­li­śmy no­wej trasy mor­dercy. Gdy zre­zy­gno­wał z drogi za ga­ra­żami, prze­stał też cho­dzić ścieżką przy roz­dzielni. Mu­siał po prze­kro­cze­niu nie­czyn­nych to­rów iść da­lej pro­sto do ulicy Po­lnej, przy któ­rej stały małe domki jed­no­ro­dzinne.

Ru­szy­li­śmy w po­ścig, kie­ru­jąc się w stronę bloku Dziada. Nie na­tknę­li­śmy się jed­nak ani na niego, ani na Ulę. Prze­ra­żeni i prze­jęci do­tar­li­śmy pod jego klatkę.

– Nie mamy wy­boru, mu­simy iść do niego do domu i ura­to­wać małą, nim ją prze­robi na ko­tlety. Tylko my wiemy, co się stało – za­de­cy­do­wa­łam, za­sta­na­wia­jąc się, w jaki spo­sób do­stać się do miesz­ka­nia i wy­cią­gnąć Ulę, tak żeby przy oka­zji tam nie utknąć i nie stać się ko­lej­nymi ofia­rami.

Bar­dziej niż Dziada i tego, co za­sta­niemy w jego miesz­ka­niu, ba­łam się jed­nak gniewu ro­dzi­ców, je­śli się wyda, że to my po­rwa­li­śmy dziecko z placu za­baw. Moja mama za­po­wie­działa, że jak wy­tnę jesz­cze je­den nu­mer, ode­śle mnie do szkoły z in­ter­na­tem pro­wa­dzo­nej przez okrutne za­kon­nice. I nie wyjdę stam­tąd aż do ma­tury.

– Mu­simy go wy­wa­bić z miesz­ka­nia – po­wie­dzia­łam. – Ra­dek za­dzwoni do drzwi, a gdy Dziad otwo­rzy, Ra­dek go zwy­zywa i za­cznie ucie­kać. Wtedy Dziad za­cznie go go­nić. Tylko pa­mię­taj, Ra­dziu, bie­gnij w dół, nie w górę. Bo pię­tro wy­żej bę­dziemy my. Kul­fon zo­sta­nie na cza­tach, a ja i Ka­mil wej­dziemy do miesz­ka­nia i przej­miemy za­kład­nika.

Nie do­wie­dzie­li­śmy się ni­gdy, czy to był do­bry plan, czy ko­lejny nie­wy­pał, bo na­raz przez osie­dle prze­to­czył się pi­skliwy, hi­ste­ryczny krzyk.

– Ula! Je­steś! Gdzieś ty była? Ma­mu­sia się tak mar­twiła! Boże je­dyny... Uluś, co to jest? Uleńko...

Spoj­rze­li­śmy po so­bie, nic z tego nie ro­zu­mie­jąc. Ostroż­nie okrą­ży­li­śmy blok Dziada i prze­ci­snę­li­śmy się do oto­czo­nego ży­wo­pło­tem, za­ro­śnię­tego ogródka pod bal­ko­nem pani Pu­chały, sta­no­wią­cego zna­ko­mity punkt ob­ser­wa­cyjny.

Na placu za­baw roz­gry­wała się dra­ma­tyczna scena. Pani Ku­tryba, matka Uli, klę­czała na ubi­tej ziemi, oglą­da­jąc swoją córkę ze wszyst­kich stron. Ula na­dal prze­wią­zana była sznu­rem, który chyba pró­bo­wała z sie­bie zdjąć, ale udało jej się tylko prze­ło­żyć pę­tlę z pasa na szyję, przez co wy­glą­dała, jakby ucie­kła śmierci pro­sto spod szu­bie­nicy. Twarz miała wy­sma­ro­waną cze­ko­ladą. Białe rajtki zie­lone od trawy. W brud­nej rączce ści­skała ró­żo­wego ku­cyka, z za­pa­łem żu­jąc jego grzywę. Obok kilka ma­tek zbiło się w ro­ze­dr­ganą z eks­cy­ta­cji grupkę.

– Kto mógł zro­bić coś ta­kiego?

– Ja­kiś chory czło­wiek.

– Matko bo­ska! Prze­cież dzieci mó­wiły o zbo­czeńcu, co się po osie­dlu kręci.

– Ja­kie dzieci?

– Mo­nika Ry­siak opo­wia­dała do­zor­czyni, że ja­kiś Dziad cho­dzi po to­rach i za­cze­pia dzieci. Za­biera je za ga­raże i tam obok tego drzewa coś im robi.

– Co im robi?

– Nie wiem. My­śla­łam, że to znowu ja­kieś wy­głupy tej Mi­chaśki, którą ro­dzice cho­wają bez­stre­sowo i ona cią­gle dzie­ciaki do głu­pot na­ma­wia.

– Je­zus Ma­ria, może on na tym drze­wie chciał Uleńkę po­wie­sić. Uluś, gdzie cię za­brał ten pan? Ten, co dał ci cze­ko­ladę?

Ula na­my­śliła się, a po­tem po­ka­zała pal­cem skryte za drze­wami ga­raże. Nie kła­mała. Tam­tędy ją pro­wa­dzi­li­śmy po za­bra­niu z placu za­baw.

– Przy­wią­zał cię do drzewa?

Ula z prze­ko­na­niem po­ki­wała głową. I w tym przy­padku rów­nież nie mi­jała się z prawdą.

– Może to ten spod czwórki? Taki dziwny, wy­gląda jak gra­barz, ni­gdy się nie kła­nia. Źle mu z oczu pa­trzy.

– Tu nie ma żar­tów. Trzeba dzwo­nić na po­li­cję.

Sie­dzie­li­śmy za ży­wo­pło­tem, do wie­czora ob­ser­wu­jąc roz­wój wy­da­rzeń, znacz­nie cie­kaw­szy niż nie­je­den od­ci­nek Po­li­cjan­tów z ja­jami. Przy­je­chało dwóch funk­cjo­na­riu­szy. Jed­nym z nich był ten Wą­sacz, co nas wtedy po­go­nił. Drugi, któ­rego nie ko­ja­rzy­łam, za­brał Uli ró­żo­wego ku­cyka i scho­wał ra­zem ze sznu­rem do torby na do­wody. Ula pła­kała, po­ka­zu­jąc matce złego pana, który za­brał jej za­bawkę. Pani Ku­tryba tu­liła ją i re­la­cjo­no­wała Wą­sa­czowi wszyst­kie znane jej fakty.

– Za­raz – prze­rwał jej wą­saty. – Mówi pani: stary fa­cet w gar­ni­tu­rze, za­wsze z teczką w ręce? Chudy i siwy?

– Tak. Wła­śnie.

– I on przy to­rach i za ga­ra­żami się kręci?

– Tak. Tam moją Ulę za­brał. A skąd pan o nim wie?

– Niech się pani uspo­koi.

– Ale skąd pan wie o tym zbo­czeńcu? – nie da­wała się spła­wić matka Uli.

– Był na niego do­nos oby­wa­tel­ski. Bę­dziemy tę sprawę ba­dać. A na ra­zie pro­szę mi po­wie­dzieć, gdzie ten męż­czy­zna mieszka.

Pani Ku­tryba i po­zo­stałe ko­biety ni­czym grecki chór wy­cią­gnęły oskar­ży­ciel­skie palce w stronę okien Dziada. Po­li­cjanci we­zwali wspar­cie i ru­szyli, aby się roz­pra­wić z mor­dercą. Go­dzinę póź­niej z sa­tys­fak­cją ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak pa­kują pro­te­stu­ją­cego zbo­czeńca do ra­dio­wozu i od­jeż­dżają. Po­gra­tu­lo­wa­li­śmy so­bie na­wza­jem uda­nej ak­cji i ro­ze­szli­śmy się do do­mów. Nie mo­głam się wprost do­cze­kać po­ran­nych wia­do­mo­ści.

Ran­kiem cze­kało mnie jed­nak sro­gie roz­cza­ro­wa­nie. W ra­diu nic, w te­le­wi­zji rów­nież. Może to na­dal była, jak ma­wiali w se­ria­lach, ta­jem­nica śledz­twa. Ba­łam się, że Wą­sacz bę­dzie szu­kał mnie i Ka­mila w związku z do­no­sem oby­wa­tel­skim. I może w końcu tra­fić do mo­jego domu. Nie mo­głam ry­zy­ko­wać. Ze­bra­łam wszyst­kie moje ku­cyki Pony i za­mknę­łam się z nimi w ła­zience. Sta­ran­nie wy­szo­ro­wa­łam każ­dego lu­dwi­kiem. Po­tem spa­ko­wa­łam do worka, a wo­rek scho­wa­łam do no­wego tor­ni­stra. Chcia­łam się nie­po­strze­że­nie wy­mknąć z domu, ale jak na złość matka zdy­bała mnie w przed­po­koju.

– A ty do­kąd z tym tor­ni­strem?

– Chcę so­bie już z nim po­cho­dzić. Bo nie mogę się do­cze­kać szkoły.

Spoj­rzała na mnie po­dejrz­li­wie.

– Co ty znowu kom­bi­nu­jesz?

– Nic! Mogę iść?

– Le­piej zo­stań. Po­dobno kręci się po osie­dlu ja­kiś nie­cie­kawy typ.

Dla­czego używa się okre­śle­nia „nie­cie­kawy typ”, gdy mowa o ty­pie ewi­dent­nie cie­ka­wym? To bar­dzo my­lące. Ja swoim dzie­ciom będę mó­wić, że po osie­dlu kręci się ja­kiś „cie­kawy typ”.

Gdy tylko matka wy­szła do pracy, ja rów­nież wy­mknę­łam się z miesz­ka­nia. Wy­szłam przed blok. Na placu za­baw matki, te­raz trwoż­li­wie pil­nu­jące swo­ich śmier­dzieli, roz­ma­wiały z wiel­kim oży­wie­niem, ba­łam się jed­nak po­dejść i pod­słu­chać, żeby mnie przy­pad­kiem Ula nie roz­po­znała. Co prawda, za­ło­ży­łam czapkę z dasz­kiem i ciemne oku­lary, ale to prze­bra­nie mo­gło się oka­zać nie­wy­star­cza­jące.

Okrężną drogą do­tar­łam pod blok mor­dercy. Na ulicy nie było ni­kogo. Ru­szy­łam w stronę za­my­ka­nego śmiet­nika, za któ­rym Dziad po­grze­bał moje koty ninja. Na wy­pa­dek, gdyby ktoś mnie ob­ser­wo­wał, wy­ję­łam z kie­szeni pa­pie­rek i osten­ta­cyj­nie nio­słam w ręku, że niby taka ze mnie grzeczna dziew­czynka, co wy­rzuca pa­pierki do ku­błów. W śmiet­niku na­ło­ży­łam na dłoń ma­miną rę­ka­wiczkę, wy­ję­łam z tor­ni­stra re­kla­mówkę z wy­ste­ry­li­zo­wa­nymi ku­cy­kami i wy­rzu­ci­łam ją do kon­te­nera. Scho­wa­łam rę­ka­wiczkę, za­ło­ży­łam tor­ni­ster i opu­ści­łam śmiet­nik. Po­tem po­pę­dzi­łam za ga­raże.

By­łam ostat­nia. Z na­szego drzewa ni­czym liany zwi­sały po­li­cyjne ta­śmy. Kul­fon zdą­żyła już zre­la­cjo­no­wać chło­pa­kom, co usły­szała od do­zor­czyni, ale z chę­cią opo­wie­działa wszystko raz jesz­cze. Oka­zało się, że po­li­cjanci za­brali Dziada na po­ste­ru­nek, ale nie zna­leźli żad­nych do­wo­dów, więc w nocy go wy­pu­ścili.

– Bo wszyst­kie do­wody ma w teczce – przy­po­mnia­łam im. – Pew­nie zdą­żył ją do­brze ukryć. A te­raz bę­dzie pró­bo­wał się jej po­zbyć.

– Trzeba po­wie­dzieć po­li­cji – uznała Kul­fon.

– Co ty, głu­pia? Żeby nas znowu prze­go­nili? Tylko stra­cimy czas. Za­mknij­cie ja­daczki i słu­chaj­cie. Sami zdo­bę­dziemy teczkę! Ja bie­gam naj­szyb­ciej, więc stanę po dru­giej stro­nie to­rów, pod na­sy­pem, i będę cze­kać. Wy się scho­wa­cie za roz­dziel­nią i za­ata­ku­je­cie Dziada, jak bę­dzie wy­cho­dził z Po­lnej. Wy­rwie­cie mu teczkę. Kul­fon i Ra­dziu go przy­trzy­mają, a Ka­mil po­bie­gnie do na­sypu i rzuci teczkę do mnie na drugą stronę. A ja po­bie­gnę z nią pro­sto na ko­mi­sa­riat!

Uznali mój plan za nie­głupi. Wy­ru­szy­li­śmy od razu.

– Po co ci ten tor­ni­ster? – spy­tała mnie Kul­fon.

– Jest nowy i chcę go roz­cho­dzić przed szkołą.

– Aha – przy­jęła to wy­ja­śnie­nie bez dal­szych py­tań.

TE­RAZ TO KUL­FON pro­wa­dzi mnie. Przez wy­soką, dra­pieżną trawę w stronę na­sypu ko­le­jo­wego i to­rów, na któ­rych kła­dli­śmy mo­nety. Gdy do­cie­ramy na miej­sce, bez uprze­dze­nia za­czy­nam wspi­nać się na na­syp. Staję na szczy­cie i od­wra­cam się do Kul­fona w pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca.

– Chodź tu i opo­wiedz, co pa­mię­tasz. I po­każ, gdzie kto był.

– Nie lu­bię tam wcho­dzić.

– Prze­cież tu już nic nie ma. Mi­nęło po­nad dwa­dzie­ścia lat. Od tam­tego czasu po tym na­sy­pie spły­nęły ga­lony desz­czu.

– Nic nie ro­zu­miesz – od­bur­kuje i za­czyna nie­zgrab­nie wcho­dzić na górę. W końcu przy­staje obok mnie. Ma za­dyszkę i roz­bie­gane spoj­rze­nie.

Wska­zuję jej drugą stronę na­sypu.

– Tam sta­łam i cze­ka­łam. Usły­sza­łam, jak Ka­mil krzy­czy: „rzu­cam”. I rzu­cił do mnie teczkę, a ja ją zła­pa­łam, cho­ciaż przy oka­zji się wy­gle­bi­łam.

– Zaj­rza­łaś do środka?

– Nie. Nie zdą­ży­łam. Bo za­raz roz­le­gły się wa­sze wrza­ski. Chcia­łam do was wró­cić. Ale usły­sza­łam gwizd po­ciągu. I wtedy Ka­mil krzyk­nął: „Ucie­kaj! On osza­lał!”. A Dziad się wy­dzie­rał: „Za­raz po­ża­łu­jesz, prze­klęta gów­niaro. Zo­staw to! Od­da­waj!”. Więc za­czę­łam ucie­kać. Zro­bi­łam le­d­wie kilka kro­ków, gdy roz­legł się ten po­tworny pisk, zgrzyt i krzyk. Ni­gdy po­tem o tym nie roz­ma­wia­li­śmy. Co tam się na­prawdę wy­da­rzyło?

– Nie wiem do­kład­nie. Stra­ci­łam przy­tom­ność.

– Mów, co pa­mię­tasz.

Kul­fon kiwa głową. Wiem, że wi­dzi to tak samo wy­raź­nie jak wtedy.

– Za­cza­ili­śmy się na Dziada, tak jak było usta­lone. Ka­mil wy­rwał mu teczkę i po­pę­dził do na­sypu. Ja i Ra­dziu sta­ra­li­śmy się go przy­trzy­mać, ale był za­ska­ku­jąco silny. Ra­dziu miał za­wsze ta­kie wil­gotne ręce. Trzy­mał Dziada za rę­kaw ma­ry­narki, ale mu się wy­śli­zgnął. Ra­dziu prze­wró­cił się na ty­łek, za­raz wstał i rzu­cił mi się na po­moc, bo Dziad chwy­cił mnie za włosy. Okrop­nie bo­lało. Wrza­snę­łam. Ra­dziu kop­nął go w go­leń. No to mnie pu­ścił, do­padł Ra­dzia i wy­rżnął go pię­ścią w twarz. Tak mocno, że Ra­dziu upadł. Na te nie­uży­wane tory. Ude­rzył po­ty­licą. Miał otwarte oczy. W jed­nej chwili pu­ste jak u ma­ne­kina. I le­żał, jak upadł, nie­ru­chomo, jakby go prze­mie­niono w ka­mień. Wszystko wtedy znie­ru­cho­miało na chwilę. Bo to jest taka rzecz, któ­rej mózg nie ogar­nia, nie ak­cep­tuje. Ja i Dziad rów­nie za­sko­czeni dzie­li­li­śmy tę chwilę, w któ­rej oba na­sze światy za­trzy­mały się w tym sa­mym miej­scu. Ock­nę­łam się z odrę­twie­nia. Rzu­ci­łam się na niego z pię­ściami, wrzesz­cząc: „Mor­derca!”. A on ude­rzył mnie w głowę. Upa­dłam, ale na szczę­ście na trawę. Stra­ci­łam przy­tom­ność od tego ude­rze­nia. A po­tem był ten pisk i krzyk. Usia­dłam, strasz­nie krę­ciło mi się w gło­wie. Obok mnie ku­cał Ka­mil. Był ob­le­piony trawą, miał po­dra­paną twarz i ręce we krwi. Był bar­dzo wy­stra­szony. Po­wie­dział, że Dziad po­biegł za tobą, żeby od­zy­skać teczkę. Ka­mil pró­bo­wał go za­trzy­mać. Wtedy Dziad roz­orał mu po­li­czek tym swoim upior­nym pa­zu­rem. Chciał zdą­żyć przed po­cią­giem. Nie zdą­żył. Zgrzyt i pisk. Taki był jego ko­niec.

– A ja rzu­ci­łam teczkę po tam­tej stro­nie to­rów i wró­ci­łam do was okrężną drogą przez most nad to­rami. W mię­dzy­cza­sie na­zła­ziło się sporo cie­kaw­skich.

– By­li­śmy prze­ra­żeni. A ty taka spo­kojna. Pa­mię­tasz, co nam po­wie­dzia­łaś?

– Ani słowa o teczce, bo bę­dziemy mieć prze­srane.

– I mie­li­by­śmy prze­srane. Po­li­cja już była w dro­dze. Na szczę­ście ktoś we­zwał też po­go­to­wie.

SZYBKO, DO KA­RETKI – za­rzą­dzi­łam. – Mu­simy się stąd zwi­jać. Ka­mil, złap się za twarz, a ja będę pro­wa­dzić Kul­fona. Je­ste­śmy w szoku. Ro­zu­mie­cie? Kul­fon ma uraz głowy. Z ni­kim nie ga­damy o tym, co się tu stało.

– Ale co tu się stało? Ja nie ro­zu­miem – beł­ko­tała płacz­li­wie Kul­fon.

– I tego się trzy­maj. Po­tem wam wszystko wy­ja­śnię. Daj tro­chę tego – ze­bra­łam z twa­rzy Kul­fona tro­chę krwi i po­sma­ro­wa­łam się nią pod no­sem. Czu­łam bar­dzo wy­raź­nie jej me­ta­liczny za­pach. Resztę roz­tar­łam z przodu na pod­ko­szulku. Ka­mil pa­trzył na mnie z obrzy­dze­niem.

Kul­fon dra­ma­tycz­nie zwy­mio­to­wała na oczach ra­tow­ni­ków, więc o nic nas nie py­tali, tylko za­ła­do­wali do ka­retki i po­wieźli do szpi­tala na sy­gnale. Ki­wa­jąc się ka­ta­to­nicz­nie na uży­tek sa­ni­ta­riu­sza, ob­my­śla­łam go­rącz­kowo, co po­win­ni­śmy po­wie­dzieć i co zro­bić w dal­szej ko­lej­no­ści.

W szpi­talu Ka­mi­lowi za­ło­żyli kilka szwów, a mnie do nie­kr­wa­wią­cego nosa wsa­dzili dwa upo­ka­rza­jące i zu­peł­nie zbędne tam­pony. Kul­fon tym­cza­sem była pod­da­wana róż­nym ba­da­niom i stale mo­ni­to­ro­wana. Mnie i Ka­mila za­pro­wa­dzili do bu­fetu. Wszy­scy nam bar­dzo współ­czuli. Do­sta­li­śmy her­batę i droż­dżówki. Gdy w końcu zo­sta­li­śmy sami, po­wie­dzia­łam mu, co wy­my­śli­łam. Ka­mil wy­słu­chał mnie uważ­nie i przy­stał na mój po­mysł. Wie­dzia­łam, że Kul­fon też się zgo­dzi dla świę­tego spo­koju. Raz dwa na­uczy się no­wej wer­sji i bę­dzie ją pa­mię­tała na­wet wy­bu­dzona w środku nocy za trzy de­kady.

Za­wsze ro­bili to, co wy­my­śli­łam. Wcale nie chcia­łam rzą­dzić. Po pro­stu by­łam cie­kawa, co wy­nik­nie z mo­ich dzia­łań. Chcia­łam mieć kon­trolę nad rze­czy­wi­sto­ścią. Kre­ować losy świata, a nie tylko uczest­ni­czyć w tym, co ży­cie ofe­ruje w stan­dar­dzie.

Pod­czas na­szego dru­giego spo­tka­nia Wą­sacz był dla mnie tak miły, jakby chciał mi wy­na­gro­dzić tamtą sy­tu­ację, kiedy nas nie­słusz­nie po­go­nił.

– Opo­wiedz, co się wy­da­rzyło na na­sy­pie. Co wy tam w ogóle ro­bi­li­ście?

– Kła­dli­śmy na to­rach mo­nety, wie pan, dla za­bawy, ale pro­szę nie mó­wić na­szym ro­dzi­com... My­śle­li­śmy, że Dziad jest w aresz­cie i w końcu mo­żemy się bez­piecz­nie ba­wić. I wtedy się po­ja­wił. Wie­dział o na­szym do­no­sie. Chciał nas uka­rać. Za­czę­li­śmy ucie­kać. Zła­pał Mo­nikę i tak ude­rzył, że stra­ciła przy­tom­ność. Ra­dziu chciał jej po­móc, a wtedy Dziad go po­pchnął. I on po pro­stu upadł i umarł. Dziad się prze­ra­ził i chciał uciec. Pró­bo­wa­li­śmy z Ka­mi­lem go po­wstrzy­mać, ale nie da­li­śmy mu rady. Uciekł nam. A po­tem usły­sze­li­śmy ten zgrzyt. I krzyk. To było po­tworne. My­śli pan, że kie­dyś o tym za­po­mnę?

Wą­sacz nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć, a ja wle­pia­łam w niego wy­cze­ku­jące, na­tar­czywe spoj­rze­nie zbi­tego psa. Psa, któ­rego zbito, bo po­li­cjant wy­ka­zał się wcze­śniej nie­kom­pe­ten­cją.