Pismo. Styczeń 2024 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Styczeń 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,2

Opis

Wielu z nas usłyszało ostatnio życzenia zdrowia i stu lat. W styczniowym numerze sprawdzamy, co kryje się za tymi słowami i co nauka ma nam dziś do zaoferowania w temacie długowieczności. Poza tym sprawdzamy, czy jesteśmy systemowo przygotowani na demograficzne „srebrne tsunami”. A filozofa Jacka Hołówkę pytamy o to, co w życiu ważne, niezależnie od PESEL-u. 

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

  • portret Elona Muska, człowieka, który chce mieć wpływ na naszą rzeczywistość, 
  • reportaż Aleksandry Wareckiej, w którym odsłania ona kulisy opieki domowej nad chorymi w Polsce, 
  • esej Kamila Fejfera o pułapkach progresywnej ekonomii, 
  • kulturalny niezbędnik hiszpańskiego teoretyka, kuratora i reżysera Paula B. Preciado.

Pismo. Magazyn Opinii. 01/2024

Karolina Lewestam – Nieznośna obcość mitochondriów – Rozmowy z K.

Krzysztof Siwczyk – Niedziela 

Amadeusz Świerk – Marta – W Kadrze z cyklu jedni z nas 

Olga Hund – Ile przystanków do owcy? 

Katarzyna Kazimierowska – Prędkość ucieczki od XT9T 

Anouk Herman – myszy (przez anne carson)

Karolina Lewestam – Rzeczy zbyteczne (rozmowa z profesorem Jackiem Hołówką)  

Michał Rzecznik – Żarty Rysunkowe
Aleksandra Warecka – Matkę oddasz? 

Katarzyna Piechowicz – Romni  

Ronan Farrow – Szara eminencja Elon Musk
Wasyl Stus – […] 

Edyta Bystroń – Co tam u Ciebie, babciu  

Kamil Fejfer – Postrealność postwzrostu
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Tomasz Machciński, Bez tytułu 

Audrey Magee – Kolonia
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Paul B. Preciado?

Zuzanna Kowalczyk – À propos długowieczności 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (27 ocen)
12
8
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cha_klaudia

Całkiem niezła

najlepszy był reportaż Aleksandry Wareckiej! bardzo interesujący i w punkt.
00
Malrat

Nie oderwiesz się od lektury

Arcyciekawe artykuły.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Nie­zno­śna ob­cość mi­to­chon­driów

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Pi­szę do Cie­bie, po­nie­waż z każ­dym dniem co­raz bar­dziej zdaję so­bie sprawę, że nic nie wiem. O so­bie, swo­ich emo­cjach... Od­po­wiedź na py­ta­nie, kim je­stem, staje się co­raz bar­dziej za­mglona i roz­war­stwiona. Nie ro­zu­miem swo­ich pra­gnień i po­trzeb. Nie wiem, czy tę­sk­nię za kimś, czy po pro­stu czuję pustkę. Cza­sami mam po­czu­cie, że wiem, że ro­zu­miem. Po­dej­muję wtedy de­cy­zje, któ­rych po­tem zwy­kle ża­łuję. A prze­cież przez chwilę by­łam pewna, że ro­bię do­brze, że to od­po­wiedni mo­ment, od­po­wied­nia osoba i od­po­wied­nie miej­sce. Je­stem już zmę­czona nie­wie­dzą. Cały czas przez to ob­ry­wam i ra­nię in­nych. Mó­wią, że je­śli nie spró­bu­jesz, to się nie do­wiesz, ale mam po­czu­cie, że z każdą próbą wiem co­raz mniej. Czy da się to ja­koś za­trzy­mać? Czy po­win­nam się po pro­stu po­go­dzić z tą nie­wie­dzą?

Po­zdra­wiam

M. 

Droga M.!

Oto przy­po­wieść, choć zda­rzyła się na­prawdę.

Dwa mi­liony lat temu do ko­mórki eu­ka­rio­tycz­nej przy­szło so­bie małe stwo­rze­nie zwane mi­to­chon­drium i za­pu­kało. Po krót­kim na­my­śle błony ko­mórki roz­warły się i wpusz­czono je do środka. Mi­to­chon­drium prze­pły­nęło koło ją­dra, za­ha­czyło o wa­ku­olę; po­huś­tało się na sia­teczce śród­pla­zma­tycz­nej i po­my­ślało: „No, przy­jem­nie tu, zo­stanę ja­kiś czas”. Nie wie­działo jed­nak, że ko­mórka jest jak Ho­tel Ca­li­for­nia: You can check out any­time, but you can ne­ver le­ave. Mi­to­chon­drium ni­gdy już nie opu­ściło lep­kiej cy­to­pla­zmy i te­raz, gdy pani pyta na bio­lo­gii, ja­kie są czę­ści ko­mórki, co pil­niej­sze dzieci krzy­czą „Mi­to­chon­drium!”, bo nikt nie pa­mięta, że ono kie­dyś wcale nie było czę­ścią, lecz ca­ło­ścią; że miało swoje osobne sa­mo­wy­star­czalne ży­cie. Nie ro­zu­miemy, że do dziś, kiedy wszy­scy śpią (od­po­czy­wa­jące wod­niczki wy­dy­mają się wolno i ryt­micz­nie), ono wciąż śni swoje zu­peł­nie pry­watne sny.

Ta przy­po­wieść jest po to, żeby ci po­wie­dzieć: Droga M., jak masz znać sie­bie, skoro Inny czai się w każ­dej ko­mórce two­jego ciała? Jak mo­żesz my­śleć o so­bie „ja”, kiedy je­steś ko­lo­nią or­ga­ni­zmów i zna­czeń? Czy wiesz, że w Two­ich je­li­tach ist­nieją mia­sta, któ­rych hi­sto­ria wy­peł­ni­łaby mi­liony ksiąg (tam bo­ha­ter­scy pio­nie­rzy ze szczepu Bi­fi­do­bac­te­rium wła­śnie za­jęli Sie­dem­na­sty Skręt)? Czy wiesz, że Twój mózg to nie je­den mózg, ale kora mó­zgowa, która wy­ro­sła wo­kół mó­zgu ssa­czego, a ten na­rósł wo­kół tego, co prze­ka­zały nam w spadku gady? Czy wiesz, że Twoja du­sza z sa­mej swej na­tury jest w ka­wał­kach, a więk­szość tych ka­wał­ków w ogóle nie jest Twoja? Czy wiesz, że je­steś jak skręt­nica, która jest jedną ko­mórką, za­nim nie sklei się z ty­sią­cem in­nych skręt­nic i po­wsta­nie z nich glo­nowy wąż? I czy w ob­li­czu tego wszyst­kiego na­gle to, że wy­da­jesz się so­bie roz­war­stwiona, nie za­czyna wy­da­wać się zu­peł­nie nor­malne, a dzi­wić mogą te chwile, w któ­rych zda­jesz się być jed­no­ścią?

Ja tak mam: dziwi mnie, że trzy­mam się kursu, że koń­czę rze­czy, które za­czy­nam, że dziś lu­bię wciąż to, co wczo­raj. Dzię­kuję lo­sowi za in­sty­tu­cje spo­łeczne w ro­dzaju mał­żeństw czy re­dak­cji, bo sku­piają w so­bie roz­czo­chrane wek­tory mo­jego nie cał­kiem ist­nie­ją­cego ja; dzięki nim osobne cząstki mnie wy­ko­nują swoje ru­chy Browna w na­czy­niach o zde­fi­nio­wa­nych kształ­tach. Bo prze­cież je­stem pełna pry­wat­nych snów swo­ich mi­to­chon­driów i in­nych czę­ści mnie, które my­ślą, że są po pro­stu sobą; to cien­kie, le­dwo sły­szalne głosy, które raz mnie bu­dzą, a cza­sem ko­ły­szą do snu – a być może i ja śnię swój pry­watny sen, bę­dąc czymś w ro­dzaju mi­to­chon­drium, które śpi w cy­to­pla­zmie ko­mó­rek ga­lak­tycz­nych ol­brzy­mów. Pod nami są małe wszech­światy, nad nami wszech­światy wiel­kie, a naj­dziw­niej­sze jest to, że sami je­ste­śmy wszech­świa­tem. Nikt nie jest tylko sobą; nie je­steś sobą także i Ty, M., która je­steś mą­drzej­sza niż inne wpół­świa­dome roje, bo Ty wiesz, że ow­szem, je­steś ro­jem, ale je­steś także zbio­rem psz­czół.

Wiem jed­nak, że ilu­zja by­cia sobą i tylko sobą bywa rze­czą po­ży­teczną; gdy wi­dzimy wie­lość w so­bie, jest nam trudno i źle. Pro­fe­sor Ja­cek Ho­łówka (rzuć okiem na wy­wiad z nim, tylko kilka stron da­lej) też ukrywa przed żoną swój we­wnętrzny tłum; nikt nie chce być wie­lo­ścią, wie­lość ma złą prasę. Ale je­ste­śmy ro­jem – a każdy rój ma swoje ten­den­cje i zwy­czaje. M., patrz na sie­bie i ucz się me­lo­dii zbio­ro­wej pie­śni o To­bie; pew­nego dnia sta­niesz się kró­lową, która bę­dzie umiała pew­niej pro­wa­dzić swój tłum.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS-KO­LA­NOW­SKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Nie­dziela

KRZYSZ­TOF SIW­CZYK

W ko­ry­ta­rzach loty scho­dzą o cza­sie, w ogro­dach składa się do zmierz­chu. Au­to­strada nie ma do­kąd je­chać, gra sze­lest traw, zie­lona fala pod­cho­dzi pod obej­ścia, ko­nie pę­dzi bat.

Nie­dziela ca­ło­kształtu. Wy­rwy robi jęk psa, zmę­cze­nie ma­te­riału, głosy we­wnątrz lu­dzi, jak je­den pa­trzą­cych te­raz po so­bie. Cho­ciaż dzieli ich mur ze słów i łą­czy echo tego, czego nie chcieli, wciąż mó­wią.

Cze­kają na dzień z tych nie­by­łych i nie­wy­da­rzo­nych. Masa czasu spły­nie w ka­nały, z pu­stych han­ga­rów wyjdą z nich szare noce i zgrzy­ta­nie zę­bów wy­rwie ze snu ję­zyk Bóg wie kogo.

KRZYSZ­TOF SIW­CZYK (ur. 1977), po­eta, ese­ista. Mieszka w Gli­wi­cach. Wiersz po­cho­dzi z tomu Lu­dzie z tak­sy­dermi, który ukaże się w tym roku.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Marta

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Marta Gło­wiak ma dwa­dzie­ścia osiem lat. Kilka lat temu, zmę­czona miej­skim ży­ciem, szu­ka­jąc spo­koju, osia­dła w Be­ski­dzie Ni­skim. Naj­pierw po­miesz­ki­wa­nia po do­mach zna­jo­mych, aż wresz­cie tra­fiła na starą łem­kow­ską chyżę, którą wy­na­jęła za­raz po śmierci daw­nej wła­ści­cielki.

Po­sta­no­wiła nie in­ge­ro­wać w wy­strój, cha­rak­ter czy wy­po­sa­że­nie chyży. Za to szybko za­uwa­żono jej obec­ność w oko­licy. Przez dwa pierw­sze lata żyła z wy­pieku tra­dy­cyj­nego chleba na za­kwa­sie w ka­flo­wym piecu, który co­dzien­nie bły­ska­wicz­nie roz­cho­dził się po wsi i szybko zy­skał sta­tus kul­to­wego.

W 2023 roku Marta ku­piła wła­sną zie­mię koło Kremp­nej. Mieszka tym­cza­sowo w ba­ra­ko­wo­zie – w jego re­mon­cie po­ma­gali są­sie­dzi – jed­no­cze­śnie zbiera ma­te­riały na bu­dowę domu, który ma po­wstać z drewna po­cho­dzą­cego z roz­biórki in­nych bu­dyn­ków.

Zaj­muje się ob­ty­ka­niem chat, czyli tra­dy­cyj­nym ocie­pla­niem drew­nia­nych do­mów za po­mocą mchu. W wol­nym cza­sie po­chła­nia ją sztuka lu­dowa. Sama ma­luje sło­wiań­skie runy na cha­tach, zwłasz­cza wo­kół fu­tryn drzwi, hoł­du­jąc tym sa­mym łem­kow­skiej tra­dy­cji.

Marta do­ce­nia kon­tem­pla­cyj­ność ży­cia bie­gną­cego poza głów­nym nur­tem spo­łe­czeń­stwa, bli­sko na­tury. Mówi, że lubi two­rzyć mi­kro­światy.

PROZA

Ile przy­stan­ków do owcy?

tekstOLGA HUNDzdję­cie NA­RO­DOWE AR­CHI­WUM CY­FROWE

To mo­gła być owca, ale mo­gło to też być dziecko w ko­żu­chu – po­wie­dzieli, gdy już się tro­chę po­zna­li­śmy, ja­kiś czas po tym, jak nie­da­leko śmiet­nika za­cze­pili mnie, pro­sząc o pa­pie­rosa. Za­cze­pił wła­ści­wie je­den, ten od­waż­niej­szy.

– Ja też mogę? – Zza od­waż­niej­szego wy­chy­lił się drugi. Wy­da­wało mi się, że de­li­kat­nie i jakby mi­mo­wol­nie dy­gnął. Kiw­nę­łam głową, sama też lekko dy­ga­jąc.

Wy­cią­gali pa­pie­rosy z paczki w wiel­kim sku­pie­niu: ostroż­nie i nie­na­tu­ral­nie po­woli. Przy­po­mi­nali dzieci gra­jące na dy­wa­nie w bierki lub pi­ja­nych do­ro­słych uda­ją­cych trzeź­wych. Bar­dzo się ucie­szyli z tych szlu­gów, pa­lili szybko i w mil­cze­niu. Za­py­ta­li­śmy się na­wza­jem o imiona i na­tych­miast je za­po­mnie­li­śmy.

– Po­wiedz nam coś o so­bie, czym się w ży­ciu zaj­mu­jesz, masz wspa­niałą kurtkę, je­ste­śmy cie­bie bar­dzo cie­kawi – po­wie­dział ten od­waż­niej­szy. Po­dej­rze­wa­łam, że chciał jesz­cze na chwilę za­trzy­mać przy so­bie moje pa­pie­rosy.

– Nie, to wy mów­cie, wy mnie za­cze­pi­li­ście.

Chłopcy byli bar­dzo mło­dzi i na ta­kich wy­glą­dali. W ich ży­ciu mu­siało się jak do­tąd nie­wiele dziać, bo mó­wiąc o czym­kol­wiek, po­wta­rzali zda­nia za­sły­szane w fil­mach. Nic ich nie po­wstrzy­my­wało przed kłam­stwem, na pewno nie obca star­sza ko­bieta, a mimo to z ich ust wy­cho­dziły zda­nia nudne i zu­żyte. Zro­biło mi się przy­kro, że na­wet się nie wy­si­lają. Roz­mowa nie przy­po­mi­nała small talku, po­ru­szali kwe­stie inne niż po­goda, nie py­tali, jak po­doba mi się mia­sto, ale wciąż brzmiało to jak włą­czony przy­pad­kowo te­le­wi­zor. Kiedy je­den z nich ga­sił ko­lej­nego peta, za­uwa­ży­łam, że oby­dwaj mają na no­gach brzyd­kie ro­bo­cze buty po­pu­lar­nej, dość ta­niej marki.

– A gdzie pra­cu­je­cie? – za­py­ta­łam.

Mniej od­ważny z chłop­ców bar­dzo się zde­ner­wo­wał i pod­niósł głos.

– Daję so­bie chwi­lowo czas na po­zna­nie sie­bie – oznaj­mił, dra­piąc się w szyję. – Wiem, czego nie chcę, wiem, czego chcę, i wiem, że ży­cie jest za krót­kie, by się dać za­mknąć na osiem go­dzin w klatce. Pró­buję róż­nych rze­czy, mam taki czas pró­bo­wa­nia, żeby się do­wie­dzieć, w czym je­stem do­bry. Jakby lu­dzie tego nie ro­zu­mieją, ale pie­nią­dze to nie wszystko, dla mnie li­czą się re­la­cje, ener­gia, ruch. Przede wszyst­kim ruch i re­la­cje.

– Dla mnie też – prze­rwał mu drugi, od dłuż­szej chwili wi­dać było, że chce to zro­bić. – Bo ja je­stem cho­re­ogra­fem. Uwiel­biam kino, ale praw­dziwa ma­gia jest w no­wo­cze­snym te­atrze, na sce­nie, w tańcu.

– To­tal­nie w te­atrze – wtrą­cił się bez­ro­botny.

– Wszystko jest w ru­chu, wie­cie? Na­wet te­raz: je­ste­śmy na pla­ne­cie, która tań­czy wo­kół in­nych pla­net. Poza tym uwiel­biam szyć, szy­cie to moja pa­sja, ale kon­ku­ren­cja jest duża. Wielu po­pu­lar­nych pro­jek­tan­tów nie po­trafi szyć, są to słabe ja­ko­ściowo rze­czy. Wy­pro­mo­wane sztucz­nie. Wy­mie­nić wam, kto nie po­trafi szyć?

– Ja też bym bar­dzo chciał szyć. Albo być cho­re­ogra­fem. – Bez­ro­botny po­ża­ło­wał tych słów od razu po ich wy­po­wie­dze­niu i na­tych­miast przy­jął naj­bar­dziej non­sza­lancką z póz, ja­kie znał. – Ale i dużo roz­my­ślam nad ryn­kiem pracy. Choć nie mam żad­nej, to bar­dzo nie chciał­bym psuć rynku. Pra­co­wać za mi­ni­mum, po­ni­żej god­no­ści. Przy mo­ich am­bi­cjach to nie mia­łoby sensu.

– Ostat­nio szy­łem strój dla dia­bła, wspa­nia­łego, prze­po­tęż­nego Me­fi­sta! Bar­dzo mroczna praca, wy­ma­gała nie­ziem­skiego sku­pie­nia, bar­dzo taki sen­su­alny strój, mu­sia­łem zaj­rzeć w głąb ludz­kiej du­szy. – Cho­re­ograf mó­wił z du­żym prze­ję­ciem.

– Ja bym dla dia­bła na przy­kład ni­gdy nie szył – wtrą­cił bez­ro­botny, który obie­cał so­bie te­raz bar­dzo zwa­żać na słowa, ale po chwili jakby coś w niego wstą­piło. – Ra­czej dla in­nych po­staci bym szył. No i nie w ja­seł­kach, nie wi­dzę się, jak przy­szy­wam ogon kró­li­kowi, łaty mi­siowi pan­dzie, uszy mysz­kom i tak da­lej. Ani jak usta­wiam dzieci w sze­regu do tańca.

Cho­re­ograf po­pa­trzył na przy­ja­ciela ze zło­ścią.

– Ja tam wolę dupy za­ją­com przy­szy­wać, niż pła­kać u ro­dzi­ców o pie­nią­dze.

Jesz­cze tro­chę, a za­czę­liby się bić. Wy­cią­gnę­łam pa­pie­rosy. Zro­biło się spo­koj­niej, roz­mowa ze­szła na fi­nanse. Przy­słu­chi­wa­łam się temu, co mó­wili chłopcy: nie za­ra­biali wcale albo nie­dużo, za­wsze z do­skoku. Te­atr dla dzieci nie pła­cił wiele. Bez­ro­bot­nemu po­ma­gali ro­dzice, ale tylko w sy­tu­acjach na­prawdę kry­zy­so­wych. Wy­na­jęli mu ma­lu­teń­kie miesz­ka­nie, które obie­cali opła­cać do czasu, aż syn znaj­dzie pracę. Skromne i da­leko od cen­trum, żeby się nie za­sie­dział. Raz w ty­go­dniu przy­cho­dziła też opła­cana przez nich pie­lę­gniarka, żeby zmie­rzyć mu ci­śnie­nie i ta­kie tam. Od­waż­niej­szy – cho­re­ograf szy­jący też ko­stiumy – nie miał tak za­moż­nych ro­dzi­ców i ra­dził so­bie sam. Choć też lu­bił teo­re­ty­zo­wać na te­mat re­la­cji z pracą, bez­ro­botny go czę­sto draż­nił. Zwłasz­cza gdy po­ży­czał od niego pie­nią­dze, bo wy­da­wał wię­cej, niż da­wali mu ro­dzice.

– Pie­nią­dze są, pie­nię­dzy nie ma, nie chcę tra­cić ży­cia na my­śle­nie o nich! – Bez­ro­botny się roz­gnie­wał, a cho­re­ograf tym ra­zem przy­znał mu ra­cję. Ich re­la­cja była jak wio­senne bu­rze, chwilę po za­ła­go­dze­niu jed­nego kon­fliktu roz­pę­tał się ko­lejny. Kiedy znów za­częli się spie­rać, tym ra­zem o to, jak ro­bić piękne zdję­cia i kiedy jest naj­lep­szy czas na zwie­dza­nie świata, prze­sta­łam ich słu­chać.

WCIĄŻ JESZ­CZE nie po­wie­dzieli nic o owcy. Za­częło mżyć i wil­goć spulch­niła im twa­rze, wy­gła­dziła rysy, czy­niąc ich jesz­cze młod­szymi. Ga­dali te­ra­peu­tycz­nym ję­zy­kiem do­ro­słych, któ­rymi nie byli – o ży­ciu, które nie było ich ży­ciem. Scho­wa­li­śmy się przed desz­czem pod bla­sza­nym dasz­kiem śmiet­nika, za ma­łym dla na­szej trójki. Sta­nęli obok mnie, bli­ziutko. In­stynk­tow­nie przy­ci­snę­łam ręce do ciała, wcią­gnę­łam brzuch i sta­łam się dużo mniej­sza. Do­piero wtedy za­uwa­ży­łam, w co byli po­ubie­rani. Czło­wiek musi mieć dużo siły w bar­kach, żeby no­sić coś ta­kiego: dłu­gie do ziemi płasz­cze, uszyte w ca­ło­ści ze skóry. Wła­ści­wie z wielu róż­nych skór, wielu róż­nych zwie­rząt, co brzmi upior­nie, ale tylko je­śli się nad tym za­sta­na­wiać. Nie mie­ścili się w tych płasz­czach pod dasz­kiem i spore frag­menty skóry, zwłasz­cza te dłu­gie, kró­lew­skie tyły, pa­wie ogony uszyte z kro­wiego boku, mo­kły i ciem­niały. Płasz­cze-pe­le­ryny były do sie­bie po­dobne, jed­nak nie na tyle, by są­dzić, że po­cho­dzą z jed­nego sklepu. Wi­dać było, że dla każ­dego z chłop­ców do­bry kra­wiec osobno roz­kła­dał igły i na­rzę­dzia, z każ­dego osobno brał miarę, każ­dego osobno pod­li­czył. Fa­scy­no­wały mnie te stroje, bo na długi czas za­po­mnia­łam o skó­rach, o praw­dzi­wych skó­rach re­al­nych zwie­rząt, choć dawno temu były dla mnie oczy­wi­sto­ścią. Kie­dyś wszy­scy cho­dzi­li­śmy w skó­rach. Mój oj­ciec miał zi­mową czapkę uszytą z dwu­ko­lo­ro­wych skó­rza­nych łat. Matka – wiele ka­mi­ze­lek, a ja i moje ro­dzeń­stwo – małe, za­pi­nane na kołki ko­żu­chy, w któ­rych wy­glą­da­li­śmy jak nasi bab­cia i dzia­dek, któ­rzy też ta­kie mieli. Zimą wszy­scy pa­ro­wa­li­śmy jak ko­nie w stajni. Ten smród uno­sił się w na­szych do­mach, ko­ścio­łach, sza­fach i przed­po­ko­jach przez okrą­gły rok.

POD BLOK POD­JE­CHAŁ sa­mo­chód i kie­rowca mu­siał się na­krę­cić, żeby wpa­so­wać się w cia­sną prze­strzeń ostat­niego wol­nego miej­sca na par­kingu. Ża­den z chłop­ców na­wet nie zer­k­nął w jego stronę. Męż­czy­zna wy­krę­cał, ga­zo­wał, nie mie­ścił się, pod­jeż­dżał, po­pra­wiał. Pró­bo­wał wje­chać przo­dem, ale był to plan z góry ska­zany na nie­po­wo­dze­nie. Pró­bo­wał ty­łem. W ko­ro­nach drzew darły się po­bu­dzone ptaki, śmie­jąc się lub ki­bi­cu­jąc. Za bli­sko, za da­leko, jesz­cze raz, cho­lera – zga­sło. Wszystko to działo się dzie­sięć me­trów od nas – a chłopcy nic. Nie przy­po­mi­nali mi ni­kogo, kogo znam: lu­dzi po­tra­fią­cych rzu­cić wszystko, prze­rwać w po­ło­wie na­wet naj­cie­kaw­szą aneg­dotę czy dow­cip, żeby po­pa­trzeć, jak czło­wiek par­kuje. Gdyby ktoś nie­opo­dal ukła­dał te­raz kostki bru­kowe, szpa­chlo­wał dziurę w ścia­nie czy wno­sił do bu­dynku nie­miesz­czącą się w drzwiach ka­napę, pew­nie też nie po­świę­ci­liby temu więk­szej uwagi. Męż­czy­zna, który w po­cie czoła par­ko­wał auto, wy­siadł z sa­mo­chodu i zo­ba­czył, co zo­ba­czył: ko­bietę pod pięć­dzie­siątkę i dwóch mło­dych chłop­ców z kie­lisz­kami wina w rę­kach. Bóg wie, co so­bie po­my­ślał, może wiele, a może nic, a ta ko­bieta pod pięć­dzie­siątkę, któ­rej ro­dzice mu­sieli mieć przy­naj­mniej sie­dem­dzie­siąt, a bab­cia, je­śli żyła, mu­siała mieć do­kład­nie dzie­więć­dzie­siąt trzy lata, była je­dyną osobą, która tego wie­czoru my­ślała o swoim wieku. Ile ona ma lat, ile świat ma lat.

– No do­bra – po­wie­dzia­łam. Na­gle wszystko mi się znu­dziło, cała ta roz­mowa i ten wie­czór, scho­wa­łam pa­pie­rosy do kie­szeni, a oni, szu­ka­jąc spo­sobu, żeby mnie za­trzy­mać, spa­ni­ko­wani po­wie­dzieli mi o owcy.

Po­dobno wi­dzieli ją sa­motną, le­żącą bez ru­chu gdzieś na po­la­nie, do któ­rej do­szli, kie­ru­jąc się w stronę księ­życa.

– To mo­gła być owca, ale mo­gło to też być dziecko w ko­żu­chu – po­wie­dział bez­ro­botny, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

Raz mó­wili, że była sztywna, raz, że mię­ciutka. Słowo „nie­żywa” nie prze­cho­dziło im przez gar­dło. Kilka razy rzu­cili, że mo­gło to być co­kol­wiek in­nego, fa­ta­mor­gana, duch albo sterta szmat, za­wsze jed­nak wra­cali do kon­cep­cji, że to na pewno była owca, i to ka­zało mi tam stać.

– Gdzie jest ta po­lana? – spy­ta­łam.

– Ka­wa­łek stąd. Naj­pierw je­cha­li­śmy tro­chę tro­lej­bu­sem, a po­tem szli­śmy pod górę kil­ka­na­ście mi­nut, za tym księ­ży­cem. Tra­fi­li­śmy na po­lanę, a ona tam po pro­stu le­żała, bez krwi, ale i bez ru­chu – po­wie­dział bez­ro­botny, zdej­mu­jąc mi ja­kiś pa­proch z ra­mie­nia. – I pa­trzyła w niebo, jak na ko­metę.

– Na ru­chy gwiazd – do­dał cho­re­ograf. – No, ale w ogóle się nie ru­szała, tylko wiatr ro­bił tak huś-huś jej fu­ter­kiem.

– Ale mo­gła żyć, tego nie wiemy. Żyć i pa­trzeć na ru­chy gwiazd.

– Ma­cie zdję­cia? – spy­ta­łam.

– Zwa­rio­wa­łaś? Na­wet nam do głowy nie przy­szło, żeby ro­bić zdję­cia. Te­le­fony nam się roz­ła­do­wały. My­śmy się tylko po­ło­żyli obok niej i le­że­li­śmy.

– Ja so­bie wy­obra­ża­łem, że szyję dla niej stroje, ko­stiumy do te­atru, i w każ­dym wy­gląda tak samo pięk­nie jak ty. Po­tem so­bie po­szli­śmy.

– I je­ste­ście pewni, że to była owca?

– Nie, ale mo­gła być. Może tak: w tym ca­łym ru­chu świata i gwiazd wy­da­wało nam się, że to może być owca.

– Nie mogę zro­zu­mieć, że nic nie zro­bi­li­ście – po­wie­dzia­łam. – Je­śli jesz­cze żyła. Dzwoni się po ja­kieś służby, pa­trol, coś tam, straż miej­ską.

– No wła­śnie, nie wie­dzie­li­śmy, po kogo za­dzwo­nić.

CHŁOPCY RZU­CILI PU­STE kie­liszki w krzaki. Obie­cali, że po­każą mi tę po­lanę i owcę.

Je­cha­li­śmy tro­lej­bu­sem. Po wej­ściu do środka bez­ro­botny omiótł wzro­kiem wnę­trze, sta­ran­nie wy­brał miej­sca, gdzie bę­dziemy sie­dzieć, jakby cho­dziło o wi­gi­lijny stół. Wy­rzu­cił ręce w górę, pod samo niebo, i krzyk­nął:

– Jak tu pięk­nie!

Pa­sa­że­ro­wie spoj­rzeli na nas lekko spło­szeni.

Cho­re­ograf pa­trzył przez okno sze­roko otwar­tymi oczami. Co­kol­wiek brali, mu­sieli to wziąć nie­dawno, fazy ich sto­sunku do świata wciąż się jesz­cze zmie­niały. Je­śli jed­nak tra­fi­łam na wa­ria­tów, te fazy będą się zmie­niać do końca ich ży­cia. Bez­ro­botny za­stu­kał w głowę pa­sa­żera sie­dzą­cego przed nim, a ten od­wró­cił się, po­pa­trzył zdzi­wiony na chłopca, po­tem na mnie i bez słowa prze­siadł się na przód tro­lej­busu. Bez­ro­botny chi­cho­tał, za­kry­wa­jąc otwartą dło­nią usta. Za­py­ta­łam, ile jesz­cze przy­stan­ków do owcy. Nie mia­łam żad­nej pew­no­ści, że owca w ogóle ist­nieje, ale roz­mowa o niej nada­wała sens jej śmierci (o ile kie­dy­kol­wiek żyła). Po­wrót do tej hi­sto­rii roz­tkli­wił mo­ich no­wych ko­le­gów.

– Cały dzień my­ślę tylko o tym, że je­stem ra­si­stą. Że za­cho­wa­łem się tak obrzy­dli­wie. Jak mo­głem się tak za­cho­wać? – Cho­re­ograf ode­rwał wzrok od okna.

Bez­ro­botny zmarsz­czył brwi i zro­bił groźną minę, upo­dab­nia­jąc się do psa, który wark­nął w na­szą stronę, prze­cho­dząc chwilę temu.

– Za­bra­niam ci tak o so­bie my­śleć!

– On przy­szedł na tę próbę i po­wie­dział, że jest tan­ce­rzem, spy­ta­łem go, czego chce, bo prze­cież na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że z przodu ma ta­kie obrzy­dli­wie zgniłe zęby. My­śla­łem, że tam sprząta czy jest tech­nicz­nym. Jakby ro­zu­miem to, ale jaki tan­cerz nie ma zę­bów?

– Mia­łeś pełne prawo tak po­my­śleć.

– A po­tem on po­wie­dział, że tań­czył w róż­nych show, też ta­kich z gwiaz­dami, ale ja­kiego Cy­gana by wzięli do tańca z gwiaz­dami? I kiedy go ode­sła­łem, nie mógł prze­cież u mnie tań­czyć, uświa­do­mi­łem so­bie, jak bar­dzo, ale to na­prawdę bar­dzo, jest to ra­si­stow­skie, jak nie umiem się tego wy­zbyć, w czym mnie wy­cho­wano, czego na­uczono.

– Tak, to było ra­si­stow­skie. – Bez­ro­botny przy­tu­lił cho­re­ografa, a po­tem po­ło­żył głowę na jego ra­mie­niu. – Ale masz też prawo de­cy­do­wać, kto bę­dzie u cie­bie tań­czył. To twoje przed­sta­wie­nie, tylko twoje, i nikt ci tego nie za­bie­rze. Tylko twoje, ro­zu­miesz? I nie ma zna­cze­nia, czy to przed­sta­wie­nie dla dzieci, czy dla do­ro­słych. I wiesz co? Ta świa­do­mość, którą już te­raz masz, jest wspa­niała. Jest war­to­ścią.

– Rzy­gam sobą.

– Ta świa­do­mość to naj­lep­sze, co ty, kon­kret­nie ty, mo­żesz zro­bić dla tej spo­łecz­no­ści. – Bez­ro­botny mó­wił bar­dzo po­woli. – To jest taka faza, którą trzeba przejść. Taka, po któ­rej się do­staje oświe­ce­nia. I sta­jesz się lep­szym czło­wie­kiem. Może mu­sia­łeś wy­wa­lić tego zgni­ło­zębca, żeby się do­wie­dzieć, kim je­steś, co jest dla cie­bie ważne. I pa­mię­taj, to etap, faza. I my tę fazę mo­żemy ra­zem przejść.

W tro­lej­bu­sie za­pa­no­wały zgoda i po­czu­cie szczę­ścia. Bez­ro­botny, wciąż z głową na ra­mie­niu ko­legi, za­mknął oczy. Ba­łam się, że mi po­sną. Szturch­nę­łam na­raz obu, mu­sia­łam ich czymś za­in­te­re­so­wać i utrzy­mać uwagę.

Za­py­ta­łam, czy znają oso­bi­ście ko­goś o wiel­kich wpły­wach. Ta­kiego na­prawdę wpły­wo­wego, a oni ener­gicz­nie i te­atral­nie krę­cili gło­wami. Pa­trzyli po so­bie, jakby te­mat ich nie do­ty­czył, kła­mali, a to ozna­czało, że wraca w nich ży­cie. Za­py­ta­łam więc, czy znali ko­goś, kto umarł, poza owcą, a oni znów po­krę­cili bez słowa gło­wami i po­smut­nieli, nie znali.

– A co by­ście zro­bili, gdyby oj­ciec pro­sił was o pie­nią­dze na ży­cie?

Wy­stra­szyli się. Za­py­ta­łam, wciąż drą­żąc trudne te­maty, czy biorą pod uwagę fakt, że mo­gliby się kie­dyś ze sobą po­kłó­cić na śmierć i ży­cie. O ja­kąś głu­potę. Spoj­rzeli na sie­bie z czu­ło­ścią i uśmiech­nęli się.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dzieli.

W końcu wy­sie­dli­śmy, a chłopcy ode­tchnęli z ulgą – nie po­do­bały im się te py­ta­nia. Ru­szyli żwawo, zo­sta­wia­jąc mnie z za­dyszką w tyle. Było, jak mó­wili, szli­śmy pod górę. Księ­życ wciąż świe­cił. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach prze­dzie­ra­nia się przez wy­so­kie chasz­cze na ho­ry­zon­cie za­ma­ja­czyła po­lana. Ja już by­łam cała w rze­pach – do mo­jego ubra­nia, od no­ga­wek spodni po kap­tur, po­przy­cze­piały się kwiaty ło­pianu. Kiedy do­szli­śmy na miej­sce, oka­zało się, że owca rze­czy­wi­ście ist­niała i że jest mar­twa. Silny wiatr, który się na­gle ze­rwał, po­ru­szał jej fu­trem wte i we­wte, od­sła­nia­jąc frag­menty ró­żo­wej skóry. Z po­dob­nego ma­te­riału mój oj­ciec miał czapkę, matka bun­tow­ni­cze ka­mi­zelki, a ja, moje ro­dzeń­stwo, bab­cia i dzia­dek – ko­żu­chy. Owca fak­tycz­nie pa­trzyła w górę, po­dą­ży­łam wzro­kiem za jej spoj­rze­niem, ale na nie­bie nie było nic poza księ­ży­cem. Żad­nych gwiazd, ko­met, sput­ni­ków czy sa­mo­lo­tów. Chłopcy za­częli ci­cho pła­kać. Po chwili prze­stali i wspól­nie słu­cha­li­śmy wia­tru.

Pa­trzy­łam w niebo i za­sta­na­wia­łam się, skąd ta owca – cał­kiem sama – się tu wzięła. Kiedy i dla­czego od­dzie­liła się od stada, czy też stado od­dzie­liło się od niej. Przed jej śmier­cią czy po niej?

Kiedy po chwili opu­ści­łam wzrok, bez­ro­botny klę­czał przed owcą i cał­ko­wi­cie po­chło­nięty tym za­da­niem wy­cią­gał z jej fu­tra rzepy, a cho­re­ograf ścią­gał swój płaszcz. Pod spodem ubrany był bar­dzo zwy­czaj­nie, w sprane spodnie dre­sowe i fla­ne­lową ko­szulę. Kiedy bez słowa przy­kry­wał płasz­czem ciało zwie­rzę­cia, bez­ro­botny bacz­nie go ob­ser­wo­wał. Sam też się­gnął do gu­zika swo­jego płasz­cza, ale za­wa­hał się i cof­nął dłoń. Bez wy­myśl­nego okry­cia jego przy­ja­ciel wy­glą­dał dziw­nie, jak roz­sio­dłany koń.

OLGA HUND (ur. 1986), au­torka ksią­żek Psy ras drob­nych (2018) oraz Ły­ski li­czą do trzech (2021). Lau­re­atka Na­grody Li­te­rac­kiej im. Wi­tolda Gom­bro­wi­cza, Na­grody Con­rada, no­mi­no­wana do Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA.

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia,spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA

STU­DIUM

Pręd­kość ucieczki od XT9T

tekstKA­TA­RZYNA KA­ZI­MIE­ROW­SKAry­sunkiDA­NIEL GU­TOW­SKI

MUL­TI­MI­LIO­NE­RZY ŁY­KAJĄ GAR­ŚCI SU­PLE­MEN­TÓW i za po­mocą tech­no­lo­gicz­nych za­ba­wek śle­dzą swoje pa­ra­me­try ży­ciowe, le­ka­rze za­le­cają ruch, sen i dietę, ge­ne­tycy tro­pią ko­mórki zom­bie. Sta­rość jest cho­robą, na którą wszy­scy szu­kamy le­kar­stwa.

Bryan John­son ma czter­dzie­ści sześć lat i żyje ży­ciem nie­po­dob­nym do tego, ja­kie wiodą inni śmier­tel­nicy. Wstaje o 4:30 rano, ostatni po­si­łek spo­żywa przed po­łu­dniem i za­sy­pia już o 20:30, kiedy więk­szość z nas za­czyna prze­glą­da­nie Net­flixa w po­szu­ki­wa­niu ostat­niego se­zonu The Crown. Bryan ni­gdy nie zmie­nia swo­jego sche­matu dnia, więc można za­ło­żyć, że jego ży­cie to­wa­rzy­skie nie ob­fi­tuje w fa­jer­werki. Ale Bryan się trzyma. Wię­cej: jak pi­sze Char­lotte Al­ter w jego syl­wetce opu­bli­ko­wa­nej w ty­go­dniku „Time”, oto­czony szta­bem le­ka­rzy i spe­cja­li­stów z róż­nych dzie­dzin Bryan na­rzuca so­bie su­rowy zdro­wotny re­żim, któ­rego re­zul­ta­tem ma być ob­ni­że­nie jego wieku bio­lo­gicz­nego. „Sys­tem ten obej­muje co­dzienne po­ły­ka­nie 111 ta­ble­tek, no­sze­nie czapki z dasz­kiem, strze­la­ją­cej czer­wo­nym świa­tłem w skórę głowy, po­bie­ra­nie wła­snych pró­bek kału i spa­nie z na­kładką na pe­nisa, mo­ni­to­ru­jącą jego nocne erek­cje. John­son uważa każdą czyn­ność, która przy­spie­sza sta­rze­nie się – na przy­kład zje­dze­nie cia­steczka lub spa­nie mniej niż osiem go­dzin – za «akt prze­mocy»” (przeł. K.K.). Chcia­ła­bym tak my­śleć o ciastku, nie­stety nie po­tra­fię. Ciastko to cza­sem naj­lep­sze, co się może wy­da­rzyć, gdy or­ga­nizm po pię­ciu go­dzi­nach snu za­cho­wuje się jak sa­mo­chód, któ­remu koń­czy się pa­liwo. Mam pro­blem i ze snem, i z ciast­kiem, ale wróćmy do Bry­ana.

O Bry­anie John­so­nie, ul­tra­mi­lio­ne­rze, który wie­rzy, że śmierć jest za­le­d­wie opcjo­nalna, a on sam jej nie pla­nuje, pi­sały naj­po­waż­niej­sze ma­ga­zyny, jak „Time”, „The Eco­no­mist” czy „The Gu­ar­dian”, a jego pro­fil na In­sta­gra­mie śle­dzi pół mi­liona osób. John­son chęt­nie dzieli się swo­imi zdję­ciami, wy­po­wie­dziami i osią­gnię­ciami spor­to­wymi. Twier­dzi, że jego na­rządy we­wnętrzne już osią­gnęły wy­dol­ność osiem­na­sto­latka. Jest jak Ben­ja­min But­ton, wy­my­ślony przez Fran­cisa Scotta Fit­zge­ralda bo­ha­ter opo­wia­da­nia, któ­rego ciało młod­niało z wie­kiem. Jed­no­cze­śnie wy­gląd John­sona zbija z tropu: jego skóra jest nie­po­ko­jąco blada, wręcz prze­zro­czy­sta, a mło­dzień­cze ciało kon­tra­stuje z twa­rzą, która wy­raź­nie wy­gląda na star­szą. Jego przed­ra­miona są na­zna­czone licz­nymi punk­ci­kami – to po­zo­sta­łość po czę­stych na­kłu­ciach, bo re­gu­lar­nie bada so­bie krew. Wy­dol­ność or­ga­ni­zmu mie­rzy także za po­mocą przy­cze­pia­nych tu i ów­dzie diod, tak po­zy­skane dane ana­li­zuje sztuczna in­te­li­gen­cja, a roz­kład dnia ukła­dają mu al­go­rytmy.

Można się śmiać z Bry­ana John­sona, który w swo­ich de­kla­ra­cjach dłu­go­wiecz­no­ści przy­po­mina tro­chę ko­smitę, ale czy nie pró­buje re­ali­zo­wać ma­rze­nia, które od za­wsze to­wa­rzy­szyło ludz­ko­ści? W li­czą­cym po­nad 3 ty­siące lat epo­sie o Gil­ga­me­szu główny bo­ha­ter po­szu­kuje elik­siru, który za­pewni mu ży­cie wieczne. W mi­to­lo­gii grec­kiej mamy piękną hi­sto­rię o bo­gini Eos, zwa­nej Ju­trzenką, która za­ko­chała się w bra­cie Priama (króla tro­jań­skiego), Ti­to­no­sie. Gdy ten za­czął się sta­rzeć, prze­ra­żona bo­gini upro­siła Zeusa, żeby ob­da­rzył go nie­śmier­tel­no­ścią. I tak się stało, tyle że Eos za­po­mniała jed­no­cze­śnie po­pro­sić o dar wiecz­nej mło­do­ści. Ti­ta­nos żył więc i kur­czył się ze sta­ro­ści, aż przy­brał roz­miary ma­łego dziecka (nie, Ben­ja­min But­ton nie był pierw­szy). W końcu Zeus zli­to­wał się nad nim i za­mie­nił go w świersz­cza.

Pa­mię­ta­jąc tę lek­cję z mi­to­lo­gii, ły­ka­jący su­ple­menty mi­lio­ne­rzy z Do­liny Krze­mo­wej po­kroju pro­pa­ga­to­rów barw­nych idei trans­hu­ma­ni­zmu, jak le­karz i przed­się­biorca Pe­ter Dia­man­dis, na­uko­wiec Ray Kurz­weil czy wspo­mniany Bryan John­son, chcie­liby unik­nąć losu Ti­ta­nosa. Wieść ży­cie wieczne – tak, ży­cie starca – nie. Ni­czym współ­cze­sne in­kar­na­cje Do­riana Graya, chcą być adep­tami i be­ne­fi­cjen­tami współ­cze­snej ma­gii: mie­szanki na­uki, me­dy­cyny i tech­no­lo­gii, któ­rzy od­wrócą sta­rze­nie, cofną czas i ni­gdy nie będą mu­sieli ob­ra­biać swo­ich zdjęć w Pho­to­sho­pie. Będą mło­dzi i zdrowi. Bo w końcu o zdro­wie tu cho­dzi, prawda?

W 2018 ROKU Świa­towa Or­ga­ni­za­cja Zdro­wia (World He­alth Or­ga­ni­za­tion, WHO) wpi­sała sta­rość na li­stę cho­rób pod sym­bo­lem XT9T. A skoro sta­rość jest cho­robą (jak na­zy­wał ją de­kadę temu bry­tyj­ski wi­zjo­ner i ba­dacz Au­brey de Grey, za co był wy­śmie­wany przez le­ka­rzy i na­ukow­ców zaj­mu­ją­cych się bio­lo­gią czło­wieka), to zna­czy, że można ją le­czyć. Mo­ment jest do­bry, bo co­raz wię­cej in­sty­tu­tów i ośrod­ków na­uko­wych zaj­muje sta­rze­niem się. Z jed­nej strony jest to zwią­zane z próbą wy­eli­mi­no­wa­nia cho­rób wieku star­czego, jak ar­tre­tyzm, cho­roby sta­wów, de­men­cja czy al­zhe­imer [o któ­rym pi­sał Mi­ro­sław Wle­kły, „Pi­smo” nr 2/2018 – przyp. red.]; z dru­giej – to praca nad tym, by jak naj­bar­dziej od­su­nąć te cho­roby w cza­sie, zła­go­dzić ich ob­jawy, może wręcz wy­eli­mi­no­wać. A roz­wa­ża­nia nad tym, jak to zro­bić i co w tym po­maga, pro­wa­dzą do pracy nad ba­da­niami, które po­zwolą nam dłu­żej za­cho­wać zdrowy i sprawny or­ga­nizm. Stąd już tylko krok do fan­ta­zjo­wa­nia o mło­dym ciele w wieku sześć­dzie­się­ciu lat i od­wró­ce­niu sta­rze­nia.

O to, czy sta­rze­nie się można uznać za cho­robę, py­tam Nicka Bo­stroma, fi­lo­zofa szwedz­kiego po­cho­dze­nia i kie­row­nika oks­fordz­kiego Fu­ture of Hu­ma­nity In­sti­tute. Za­sły­nął wy­daną w 2014 roku książką Su­per­in­te­li­gen­cja. Sce­na­riu­sze, stra­te­gie, za­gro­że­nia o ry­zyku zwią­za­nym z roz­wo­jem sztucz­nej in­te­li­gen­cji; otwar­cie mówi o swo­ich sym­pa­tiach wo­bec trans­hu­ma­ni­zmu.

– Mu­simy spre­cy­zo­wać, co to zna­czy „sta­rzeć się”, bo mamy dwie różne de­fi­ni­cje sta­ro­ści. Pierw­sza mówi o licz­bie lat, które mi­nęły od two­ich na­ro­dzin. Ta liczba zwięk­sza się z roku na rok i to samo w so­bie nie jest cho­robą. Gdyby nie fakt, że wraz z wie­kiem po­gar­sza się stan na­szego zdro­wia, nie by­łoby w tym nic złego. Dru­gie zna­cze­nie tego po­ję­cia wy­nika ze sta­rze­nia się ciała, co zwięk­sza twoją po­dat­ność na wiele róż­nych do­le­gli­wo­ści, jak za­ty­ka­nie się tęt­nic, zu­ży­wa­nie się sta­wów bio­dro­wych, utrata ela­stycz­no­ści skóry, ob­umie­ra­nie neu­ro­nów czy męt­nie­nie so­czewki w oku. To wszystko ku­mu­luje się z cza­sem w ludz­kim ciele i uwa­żam, że do­brze by było tego nie mieć. Mogę być star­szy, ale bez sta­rze­nia się ciała, cho­ro­wa­nia i by­cia co­raz wą­tlej­szym – do­daje.

– Czyli po­win­ni­śmy my­śleć nie tyle o dłuż­szym ży­ciu, ile o dłuż­szym zdro­wiu? – py­tam.

– To jest wy­bór mię­dzy cho­ro­wa­niem i śmier­cią a by­ciem zdro­wym – ucina. – Prze­cież z tego sa­mego po­wodu pró­bu­jemy le­czyć różne do­le­gli­wo­ści, jak al­zhe­imer. By­łoby po­żą­dane, gdy­by­śmy mo­gli coś zro­bić z ogól­nym pro­ce­sem sta­rze­nia się, który jest pod­sta­wową przy­czyną więk­szo­ści z nich. Oczy­wi­ście, wszystko za­leży od ja­ko­ści tych kilku do­dat­ko­wych lat, które mo­żemy zy­skać. I to jest wielka róż­nica – je­śli masz ko­goś pod re­spi­ra­to­rem w szpi­talu i do­da­jesz mu jesz­cze dwa lata, war­tość i ja­kość ta­kiego ży­cia jest ni­ska. Ale je­śli je­steś zdrowa i szczę­śliwa, wy­daj­nie pra­cu­jesz, opie­ku­jesz się dziećmi i cie­szysz się ży­ciem, to dłuż­sze ży­cie jest ogromną war­to­ścią. Dla­tego uwa­żam, że to osoby prze­ciwne wy­dłu­ża­niu ży­cia po­winny ar­gu­men­to­wać, czemu uwa­żają to za zły po­mysł, zwłasz­cza że wiele in­nych rze­czy, któ­rych uży­wamy, także służy unik­nię­ciu cho­roby, śmierci czy nie­peł­no­spraw­no­ści, jak pasy bez­pie­czeń­stwa w sa­mo­cho­dzie czy re­gu­la­cje do­ty­czące ja­ko­ści wody w kra­nie. Na­tu­ralną ten­den­cją jest roz­sze­rza­nie tych dzia­łań na wszyst­kie aspekty na­szego ży­cia.

Opo­wieść Nicka Bo­stroma łą­czy się z tą snutą przez Au­breya de Greya, jed­nego z piew­ców trans­hu­ma­ni­zmu i współ­za­ło­ży­ciela Me­thu­se­lah Fo­un­da­tion, któ­rej ce­lem jest „uczy­nie­nie dzie­więć­dzie­siątki nową pięć­dzie­siątką do 2030 roku”. Pod­czas nie­mal każ­dego pu­blicz­nego wy­stą­pie­nia mówi, że osoba, która do­żyje 150 lat, już się uro­dziła. Pod­czas ze­szło­rocz­nej kon­fe­ren­cji Ma­sters&Ro­bots w War­sza­wie de Grey stwier­dził, że dla niego li­fe­span (ang. dłu­gość ży­cia) i he­al­th­span (okres, w któ­rym dana osoba cie­szy się do­brym zdro­wiem) są wła­ści­wie toż­same. – Dłu­gość ży­cia po­winna być ubocz­nym re­zul­ta­tem zdro­wego ży­cia. Nie pra­cu­jemy nad dłu­go­ścią ży­cia, tylko zdro­wia – po­wie­dział. Od lat pro­muje on ter­min lon­ge­vity escape ve­lo­city (pręd­kość ucieczki ku dłu­go­wiecz­no­ści). Py­tam więc Bo­stroma o te 150 lat.

– Prze­wi­dy­wa­nia Au­breya się speł­nią, je­śli za­ło­żymy, że naj­młod­sza osoba, która się uro­dziła, ma je­den dzień, czyli do mo­mentu, gdy skoń­czy 150 lat, mamy dość czasu, by mo­gły się wy­da­rzyć prze­ło­mowe od­kry­cia do­ty­czące dłu­go­wiecz­no­ści – mówi po­woli. – Bo to prze­cież bar­dzo długi czas na ko­lejne prze­łomy tech­no­lo­giczne. Kom­pu­tery to­wa­rzy­szą nam za­le­d­wie od po­łowy XX wieku. Więc tak, jest na to szansa. Na­to­miast ar­gu­ment prze­ciwko sło­wom de Greya jest taki, że to co­raz trud­niej­sze. Te naj­ni­żej wi­szące owoce w kon­tek­ście wy­dłu­ża­nia ludz­kiego ży­cia już ze­bra­li­śmy: ogra­ni­czy­li­śmy umie­ral­ność dzieci we wcze­snym dzie­ciń­stwie, mamy an­ty­bio­tyki, mo­żemy jesz­cze prze­stać pa­lić i w ten spo­sób zy­skać kilka lat, ale żeby do­dać ich wię­cej, po­trzebny jest roz­wój bio­me­dyczny, który po­wi­nien nam dać wy­ra­fi­no­wane na­rzę­dzia do zmiany me­ta­bo­li­zmu, usu­wa­nia róż­nych form uszko­dzeń i od­ra­sta­nia tka­nek.

Bo­strom chwilę się za­sta­na­wia i za­nim za­dam ko­lejne py­ta­nie, do­rzuca:

– W ciągu tych 150 lat, za­miast lu­dzi bie­ga­ją­cych po la­bo­ra­to­riach, by do­ko­nać roz­woju bio­me­dycz­nego, sko­rzy­stamy ze sztucz­nej in­te­li­gen­cji (AI), bo w jej ob­sza­rze re­wo­lu­cja wy­da­rzy się dużo szyb­ciej; wszystko bę­dzie za­le­żeć od jej wy­niku. Bo je­śli przy­służy nam się su­per­in­te­li­gen­cja ma­szyn, osią­gnię­cia na polu na­uki, które w in­nym przy­padku za­ję­łyby wiek, mogą na­stą­pić na­wet w ciągu kilku naj­bliż­szych lat. A za­tem mo­żemy tak my­śleć o przy­szło­ści, że to, co ga­tu­nek ludzki byłby w sta­nie osią­gnąć w moż­li­wym dla niego tem­pie i cza­sie – za­łóżmy, że w ciągu 40 ty­sięcy lat mie­li­by­śmy ko­lo­nie na Mar­sie czy ide­alną rze­czy­wi­stość wir­tu­alną albo na­uczy­li­by­śmy się ła­do­wać ludzką świa­do­mość do kom­pu­te­rów – osią­gniemy to dużo szyb­ciej dzięki ma­szy­no­wemu ucze­niu się sztucz­nej in­te­li­gen­cji. Zbli­żamy się do punktu zwrot­nego w hi­sto­rii ludz­ko­ści, w któ­rym dłu­go­ter­mi­nowa przy­szłość może za­le­żeć od tego, jak do­brze po­ra­dzimy so­bie z przej­ściem do ery AI.

Po sło­wach Bo­stroma przy­po­mi­nam so­bie książkę Jacka Du­kaja Sta­rość ak­so­lo­tla, w któ­rej gar­stce lu­dzi udaje się zgrać za­war­tość swo­ich umy­słów – tę iskrę zwaną świa­do­mo­ścią – do chmury, za­nim fala śmier­tel­nego pro­mie­nio­wa­nia znisz­czy całe ży­cie or­ga­niczne na Ziemi. Gdy je­den z tych, któ­rym się udało, „bu­dzi się” po ja­kimś cza­sie na in­ter­ne­to­wych łą­czach, ak­ty­wuje jed­nego z ja­poń­skich sek­sro­bo­tów, by móc za jego po­śred­nic­twem po­ru­szać się w świe­cie fi­zycz­nym. Mi­jają lata, de­kady, stu­le­cia, nasz bo­ha­ter zmie­nia ko­lejne me­cha­niczne zbroje, bu­duje światy, two­rzy na­wet na nowo ma­te­rię or­ga­niczną, ale nie prze­staje ma­rzyć o wła­snym, ży­wym, cie­płym ciele i sta­wiać so­bie py­tań, czy jesz­cze jest czło­wie­kiem i co to wła­ści­wie zna­czy.

JAK TO JEST tra­cić kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią? Nie po­zna­wać wła­snych dzieci, mie­szać wspo­mnie­nia z te­raź­niej­szo­ścią? We wzru­sza­jący spo­sób opo­wiada o tym ko­miks Zmarszczki, stwo­rzony przez hisz­pań­skiego ilu­stra­tora Paco Rocę. W pierw­szej sce­nie główny bo­ha­ter, dy­rek­tor banku, krzy­czy w biu­rze na pe­tenta, sta­wia­jąc go do pionu. W na­stęp­nym ka­drze oka­zuje się, że tak na­prawdę sie­dzi w łóżku, a jego mowy słu­chają oszo­ło­mione do­ro­słe dzieci, które pró­bo­wały za­ser­wo­wać mu je­dze­nie. Dia­gnoza – al­zhe­imer – pro­wa­dzi pro­sto do domu opieki, gdzie bo­ha­ter zde­rza się z wie­loma od­mia­nami sta­ro­ści. I żadna – jak wie­rzy – nie sta­nie się jego udzia­łem. My­ślę, że więk­szość z czy­ta­ją­cych ten tekst my­śli po­dob­nie o swo­jej, jak to się pięk­nie na­zywa w re­kla­mach, je­sieni ży­cia. Nikt z nas nie chce jej spę­dzić w wiecz­nym cze­ka­niu na swoją ko­lej do le­ka­rza albo sa­mot­nie w miesz­ka­niu, pa­trząc z okna na za­jęty waż­nymi spra­wami świat. Nie bie­rzemy pod uwagę ro­sną­cej kru­cho­ści ciała, słab­nię­cia na­szego umy­słu, ro­sną­cej liczby le­ków do przyj­mo­wa­nia. Nikt nie chce zo­stać więź­niem czwar­tego pię­tra [o se­nio­rach za­mknię­tych w swo­ich miesz­ka­niach w blo­kach bez windy, któ­rzy mają z tego po­wodu utrud­niony kon­takt ze świa­tem, pi­sała Ewa Woł­ka­now­ska-Ko­ło­dziej, „Pi­smo” nr 1/2018 – przyp. red.], za­wsty­dzo­nym, że wła­sne ciało za­czyna wy­my­kać mu się spod kon­troli.

Jed­no­cze­śnie wiemy już, że sta­rość to cho­roba, a na­ukowcy wciąż sta­rają się ni­we­lo­wać jej skutki, szu­ka­jąc jej przy­czyn. Po lek­tu­rze książki dzien­ni­ka­rza na­uko­wego Billa Gif­forda Wiecz­nie młody, który pró­buje zro­zu­mieć, od czego za­czyna się sta­rze­nie, by w miarę moż­li­wo­ści je za­trzy­mać, zo­stało mi w pa­mięci zwłasz­cza jedno zda­nie: „Na py­ta­nie, na czym po­lega ta­jem­nica sta­rze­nia, od­po­wiedź by­łaby «na­rząd nie­uży­wany za­nika», co do­ty­czy układu krą­że­nia, mię­śni, ży­cia sek­su­al­nego i mó­zgu. Nie­uży­wa­nie ciała ma tra­giczne kon­se­kwen­cje”. I to jest ar­gu­ment dla le­ka­rzy, gdy na­ma­wiają nas do ru­chu, po­bu­dza­nia me­ta­bo­li­zmu, ćwi­cze­nia umy­słu. Ale nie tylko o to cho­dzi. Aby wpły­nąć na sta­rze­nie się, mu­simy naj­pierw zro­zu­mieć, gdzie i kiedy ono za­cho­dzi.

Szu­ka­nie od­po­wie­dzi za­czy­nam u pro­fe­sorki Ewy Si­kory z In­sty­tutu Bio­lo­gii Do­świad­czal­nej imie­nia Mar­ce­lego Nenc­kiego Pol­skiej Aka­de­mii Nauk, kie­row­niczki Pra­cowni Mo­le­ku­lar­nych Pod­staw Sta­rze­nia, która na po­czątku mo­jej wi­zyty za­ga­duje mnie, czy sły­sza­łam o Bry­anie John­so­nie. Gdy ko­men­tuję, że nie mam po­ję­cia, jak można ły­kać po­nad sto pi­gu­łek dzien­nie, pro­fe­sorka do­daje: – On nie jest na­ukow­cem, ma dużo pie­nię­dzy i nie wie, co ro­bić w ży­ciu, więc wy­daje te pie­nią­dze, jak mu się po­doba. Na­to­miast wśród ba­da­czy też jest co­raz wię­cej ta­kich, któ­rzy twier­dzą, że mo­żemy prze­dłu­żyć ży­cie na­wet do kil­ku­set lat. Kie­dyś to był tylko Au­brey de Grey. Śro­do­wi­sko na­ukowe tro­chę go lek­ce­wa­żyło.

Si­kora ko­men­tuje, że za­po­wia­dana przez de Greya dłu­go­wiecz­ność bu­dziła sprze­ciw, bo prze­cież pro­ces sta­rze­nia za­czyna się bar­dzo wcze­śnie, gdy tylko koń­czy się doj­rze­wa­nie. Już w wieku trzy­dzie­stu, trzy­dzie­stu pię­ciu lat spraw­ność or­ga­ni­zmu i umy­słu czło­wieka za­czyna się zmie­niać. Zwra­cam jej uwagę, że nikt wtedy nie my­śli o sta­rze­niu, tylko kremy ro­bią się droż­sze. – Ja­sne, długo czu­jemy się mło­dzi – zga­dza się pro­fe­sorka. – Te zmiany są na tyle po­wolne, mi­ni­malne i stop­niowe, że długo ich nie za­uwa­żamy. Ale za­cho­dzą.

Si­kora nad­mie­nia, że obec­nie pro­wa­dzi się ba­da­nia na zwie­rzę­tach, które cha­rak­te­ry­zują się tak zwa­nym „za­nie­dby­wal­nym sta­rze­niem” – nie wy­ka­zują zmian, które wi­dzimy u czło­wieka albo my­szy la­bo­ra­to­ryj­nych, czyli spadku roz­rod­czo­ści wraz z wie­kiem, co jest naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną ce­chą sta­rze­nia się. Za­li­czają się do nich stuł­bie, me­duzy, nie­które ryby i płazy. Po chwili pada na­zwa golca pu­styn­nego. – Pa­skudne zwie­rzę – wy­rywa mi się. Prze­czy­ta­łam o nim pierw­szy raz w książce Billa Gif­forda Wiecz­nie młody. Au­tor opi­suje golca jako bez­wło­sego pe­nisa z zę­bami; trudno mi się z nim nie zgo­dzić. Gif­ford tak opi­sał swoje spo­tka­nie z tym gry­zo­niem: „Dwa naj­bar­dziej in­te­re­su­jące fakty zwią­zane z gol­cem pia­sko­wym są ta­kie, że zwie­rzę, na które pa­trzę, ma trzy­dzie­ści lat, czyli sześć razy wię­cej od naj­star­szej my­szy la­bo­ra­to­ryj­nej. Po dru­gie, jest w ciąży. W ka­te­go­riach ludz­kich trzy­mam od­po­wied­nik ośmiu­set­let­niej cię­żar­nej ko­biety. Golce pia­skowe naj­wy­raź­niej po­ko­nały me­no­pauzę”.

– Do­brze, że nie wie, że tak o nim my­ślimy, ale rze­czy­wi­ście jest pa­skudny – zga­dza się pro­fe­sorka. – Na­to­miast ba­da­nie tego gry­zo­nia wska­zuje na to, że pod pew­nymi wzglę­dami bar­dzo się różni od nas i od in­nych zwie­rząt do­świad­czal­nych. W bio­ge­ron­to­lo­gii długo po­słu­gi­wano się wy­ni­kami ba­dań na muszce owo­cówce, my­szy i wol­no­ży­ja­cym nie pa­so­żyt­ni­czym ni­cie­niu Ca­enor­hab­di­tis ele­gans, bo te or­ga­ni­zmy sta­rzeją się po­dob­nie do czło­wieka. W do­datku muszka owo­cówka czy ro­bak żyją trzy ty­go­dnie, mysz też krótko, więc w ciągu ich cy­klu ży­cio­wego na­uko­wiec może zro­bić wiele do­świad­czeń. I rze­czy­wi­ście dużo me­cha­ni­zmów sta­rze­nia się zo­stało od­kry­tych na tych zwie­rzę­tach, a po­tem się oka­zało, że u czło­wieka pro­cesy te za­cho­dzą bar­dzo po­dob­nie.

Pro­fe­sorka wspo­mina Wierę Gor­bu­nową, ame­ry­kań­ską uczoną po­cho­dze­nia ro­syj­skiego, która wy­kryła, że go­lec pro­du­kuje dużo wie­lo­czą­stecz­ko­wego kwasu hia­lu­ro­no­wego. Ten nie tylko robi do­brze na urodę, ale ma masę in­nych funk­cji: za­po­biega no­wo­two­rom i wy­dłuża ży­cie. Gdy Gor­bu­nowa wy­pro­du­ko­wała trans­ge­niczne my­szy z ge­nem kwasu hia­lu­ro­no­wego golca, te też za­częły żyć dłu­żej i nie cho­rują na no­wo­twory. – Cie­kawe, prawda? – kon­klu­duje Si­kora. Py­tam ją, na czym po­lega sta­rze­nie się czło­wieka.

– U pod­staw sta­rze­nia się or­ga­ni­zmu leży sta­rze­nie ko­mór­kowe – mówi. – Wraz z wie­kiem przy­bywa nam sta­rych ko­mó­rek, które w do­datku wcale nie chcą umie­rać, nie są też eli­mi­no­wane przez układ od­por­no­ściowy, tylko za­sie­dlają na­sze na­rządy i wy­dzie­lają czyn­niki pro­za­palne. Pro­fe­sor Clau­dio Fran­ce­schi w 2000 roku za­pro­po­no­wał wy­ja­śnie­nie, że po­cząt­kiem sta­rze­nia i cho­rób zwią­za­nych z wie­kiem jest prze­wle­kły, ste­rylny stan za­palny, ge­ne­ro­wany przez sta­rze­jący się układ od­por­no­ściowy. Dziś wiemy, że nie tylko ten układ, ale też ko­mórki in­nych tka­nek sta­rzeją się i wy­dzie­lają czyn­niki pro­za­palne. A im starsi je­ste­śmy, tym bar­dziej ten stan się za­ognia. Po an­giel­sku na­zywa się to in­fla­ma­ting. Póź­niej uczeni po­sta­wili hi­po­tezę, że gdy wy­eli­mi­nu­jemy stare ko­mórki, które się nie dzielą, więc nie re­ge­ne­rują tka­nek, to znik­nie też stan za­palny i po­wsta­nie prze­strzeń na roz­wój mło­dych ko­mó­rek. Obec­nie je­ste­śmy po eta­pie ba­dań przed­kli­nicz­nych, te­raz za­częły się kli­niczne. Pro­blem po­lega na tym, że FDA [Food and Drug Ad­mi­ni­stra­tion, czyli ame­ry­kań­ska Agen­cja Żyw­no­ści i Le­ków – przyp. red.] nie daje ze­zwo­le­nia na ba­da­nia do­ty­czące sta­rze­nia, można je­dy­nie ba­dać wpływ le­ków na kon­kretne cho­roby bę­dące efek­tem sta­rze­nia.

Si­kora do­daje, że leki, które eli­mi­nują stare ko­mórki, zo­stały na­zwane se­no­li­ty­kami (od słów se­ne­scense – ang. sta­rze­nie się i liza – roz­pusz­cze­nie, roz­pad). Sto­suje się je w ba­da­niach kli­nicz­nych ukie­run­ko­wa­nych na cho­roby zwią­zane z wie­kiem, jak al­zhe­imer, zwy­rod­nie­nie sta­wów czy ze­spół fra­ilty, czyli kru­cho­ści.

– Bo na­wet je­żeli na sta­rość nie cho­ru­jemy na kon­kretną cho­robę, je­ste­śmy ta­kiej kru­chej kon­dy­cji – do­daje pro­fe­sorka.

– Por­ce­la­nowi – ko­men­tuję.

– Tak. Albo per­ga­mi­nowi – od­po­wiada. – Ce­lem ge­ro­nauki, która się te­raz in­ten­syw­nie roz­wija, jest prze­dłu­że­nie zdro­wego ży­cia, a nie ży­cia w ogóle. Na­to­miast ono i tak nam się wy­dłuża, dane de­mo­gra­ficzne mó­wią, że ro­śnie spo­dzie­wana dłu­gość ży­cia, przy­bywa stu­lat­ków.

Jak po­daje WHO, po­pu­la­cja sześć­dzie­siąt plus wzro­śnie z mi­liarda w 2020 roku do 1,4 mi­liarda w 2030, a do 2,1 mi­liarda do 2050 roku. Glo­balna liczba osiem­dzie­się­cio­lat­ków (i star­szych) do tego czasu się­gnie 426 mi­lio­nów. Wielu z nich świet­nie się trzyma, ale gros lu­dzi po pro­stu cho­ruje, dla­tego że sta­rze­nie się jest zwią­zane z cho­ro­bami wieku po­de­szłego. I nie ma od tego ucieczki.

Z PY­TA­NIEM O TO, co ta­kiego za­cho­dzi w ko­mór­kach, że za­czy­nają się sta­rzeć, udaję się do Cen­trum No­wych Tech­no­lo­gii Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, i za­daję je dok­torce Jo­an­nie Bor­kow­skiej, bio­lożce zaj­mu­ją­cej się sta­rze­niem na po­zio­mie na­szego ge­nomu. Bo prze­cież, ro­zu­muję, je­śli znamy przy­czynę sta­rze­nia się ko­mó­rek, mo­żemy pra­co­wać nad próbą po­wstrzy­ma­nia sta­rze­nia. Na­sza roz­mowa nie za­czyna się do­brze.

– Czy na­sze ko­mórki się sta­rzeją?

– Tak do końca to tego nie wiemy.

Za­nim wy­łą­czę dyk­ta­fon, na­ukow­czyni spie­szy roz­wi­nąć wą­tek:

– Sta­rze­nie się jest wie­lo­czyn­ni­kowe i do­tyka każ­dego aspektu funk­cjo­no­wa­nia ko­mórki, po­cząw­szy od ją­dra ko­mór­ko­wego, na­szego cen­trum do­wo­dze­nia. To w nim znaj­duje się na­sze DNA, które sta­nowi ma­trycę, in­struk­cję dla ko­mórki – tłu­ma­czy. – Na pod­sta­wie tej ma­trycy pro­du­ko­wane są białka od­po­wie­dzialne za funk­cjo­no­wa­nie en­zy­mów czy czę­ści skła­do­wych ko­mórki. Sta­rze­nie się do­tyka wszyst­kich tych skła­do­wych, czyli bia­łek, tłusz­czów, in­nych ma­kro­czą­ste­czek, a także sa­mego DNA. Wię­cej, do­tyka też mi­to­chon­driów, czyli struk­tur w ko­mórce, które mają wła­sny ge­nom. Mi­to­chon­dria są ważne, bo w nich za­cho­dzi cały me­ta­bo­lizm, jest pro­du­ko­wana ener­gia, dla­tego na­zy­wane są elek­trow­niami dla ko­mórki. Ale pro­blem po­lega na tym, że nie wiemy tak na­prawdę, co jest przy­czyną, a co efek­tem tego pro­cesu. Czy to dys­funk­cja bia­łek spra­wia, że za­cho­dzą zmiany w DNA, czy od­wrot­nie: to zmiany w sa­mym DNA pro­wa­dzą do tego, że białka stają się dys­funk­cyjne.

To dość pro­ble­ma­tyczne, bo bez tej wie­dzy trudno za­trzy­mać sta­rze­nie się, nie mó­wiąc już o jego od­wró­ce­niu. Py­tam więc, czy wiemy przy­naj­mniej, że na­sze geny wpły­wają na nas na tyle, że mo­żemy z góry za­ło­żyć, że bę­dziemy się sta­rzeć po­dob­nie jak na­sza matka albo babka.

– Nie do końca – stu­dzi moje na­dzieje eks­pertka. – Ba­da­nia do­wo­dzą, że tempo pro­cesu sta­rze­nia się jest re­gu­lo­wane ge­ne­tycz­nie tylko w 20–25 pro­cen­tach. Do­piero po osiem­dzie­sią­tym roku ży­cia udział na­szego kom­po­nentu ge­ne­tycz­nego ro­śnie i wtedy na­sza sta­rość jest bar­dziej uwa­run­ko­wana ge­ne­tycz­nie. Trzeba naj­pierw do­żyć osiem­dzie­siątki, po­tem albo geny po­mogą, albo nie.

Bor­kow­ska mówi, że na na­sze ży­cie i sta­rze­nie się ma wpływ przede wszyst­kim śro­do­wi­sko. Żeby zro­zu­mieć, w jaki spo­sób, mu­simy wró­cić do DNA, które sie­dzi so­bie upa­ko­wane w ją­drze ko­mórki, na­wi­nięte na białka hi­sto­nowe jak nić na szpulki. Każda ko­mórka, nie­za­leż­nie od tego, czy bu­duje na­szą skórę, wą­trobę czy oko, ma taki sam kom­po­nent ge­ne­tyczny, choć same ko­mórki ze względu na ich funk­cje są zu­peł­nie różne. – A są inne w efek­cie mo­dy­fi­ka­cji epi­ge­ne­tycz­nych. To klucz do zro­zu­mie­nia pro­cesu sta­rze­nia się – pu­en­tuje na­ukow­czyni.

Je­śli uży­jemy po­rów­nań kom­pu­te­ro­wych, DNA jest na­szym ko­dem, a mo­dy­fi­ka­cje epi­ge­ne­tyczne są so­ftware’em, który po­zwala ten kod od­czy­tać w od­po­wiedni spo­sób. Od­czy­ta­nie kodu po­lega na tym, że za­leż­nie od typu ko­mórki (skórna, wą­tro­bowa czy ner­wowa) ak­tywny ma być w niej od­po­wiedni ze­staw bia­łek, wa­run­ku­jący jej funk­cję. Mo­dy­fi­ka­cje są też od­po­wie­dzialne za to, jak upa­ko­wane jest DNA w ko­mór­kach – i to Bor­kow­ska bada w la­bo­ra­to­rium. To struk­tura DNA wa­run­kuje bo­wiem, czy dany gen ulega eks­pre­sji, czyli prze­kłada się na re­ak­cję bio­lo­giczną, czy nie. I wła­śnie mo­dy­fi­ka­cje epi­ge­ne­tyczne są bar­dzo po­datne na śro­do­wi­sko, na przy­kład na uszko­dze­nia czy nie­zdrowy tryb ży­cia. Weźmy przy­kła­dowo bliź­niaczki, które – roz­dzie­lone w dzie­ciń­stwie – spo­ty­kają się ze sobą po trzy­dzie­stu la­tach. W tym cza­sie jedna z nich nie stro­niła od uży­wek i sto­ło­wała się w fast fo­odach. Druga nie uni­kała ru­chu i za­wsze miała wa­rzywa na ta­le­rzu. Tryb ży­cia zdą­żył już od­bić się na ich wy­glą­dzie i sta­nie zdro­wia. Ich epi­ge­nom (czyli ze­staw mo­dy­fi­ka­cji DNA) się zmie­nił.

Z ter­mi­nem „epi­ge­nom” wiąże się coś, co eks­cy­tuje od ja­kie­goś czasu na­ukow­ców i wszyst­kich ma­rzą­cych o dłuż­szym, zdrow­szym ży­ciu – ze­gar epi­ge­ne­tyczny. Jest to me­toda sza­co­wa­nia na­szego wieku bio­lo­gicz­nego, który może się oka­zać inny niż nasz wiek chro­no­lo­giczny. To ozna­cza, że mo­żemy mieć na przy­kład czter­dzie­ści trzy lata, ale nasz ze­gar mówi, że na­sze ciało ma za­le­d­wie trzy­dzie­ści cztery, tak do­brze jest za­cho­wane. Prawdą może się za­tem oka­zać stwier­dze­nie, że liczba świe­czek na tor­cie to tylko liczba. Nie­stety, działa to też w drugą stronę i dla­tego spo­tka­nia po la­tach z ko­le­gami z klasy są cza­sem szo­ku­jące, gdy dawny kum­pel z ławki bar­dziej niż sie­bie przy­po­mina wła­snego ojca.

Po­ję­cie ze­gara epi­ge­ne­tycz­nego wy­my­ślił ge­ne­tyk Steve Ho­rvath, który zaj­muje się pro­ce­sami sta­rze­nia się na Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim. Od­krył, że nasz wiek epi­ge­ne­tyczny wiąże się z me­ty­la­cją DNA i po­dzia­łem ko­mó­rek. – Na­sze DNA zbu­do­wane jest z czte­rech pod­jed­no­stek, za­sad, które two­rzą kod ge­ne­tyczny – tłu­ma­czy cier­pli­wie Bor­kow­ska. – Do jed­nej z nich może zo­stać do­cze­piona grupa me­ty­lowa w pro­ce­sie me­ty­la­cji DNA, od­po­wie­dzial­nej za re­gu­la­cję ak­tyw­no­ści genu, czyli za to, czy gen może wpły­nąć na ko­mórkę.

Mo­dy­fi­ka­cjom epi­ge­ne­tycz­nym pod­le­gają wspo­mniane białka hi­sto­nowe i na­wi­nięta na nie nić DNA, które miesz­czą się w ją­drze ko­mór­ko­wym. A te mo­dy­fi­ka­cje od­po­wia­dają za kształt każ­dej ko­mórki ma­ją­cej po­ten­cjał do przy­ję­cia do­wol­nej funk­cji (pa­mię­ta­cie: skóra, wą­troba czy oko).