Pismo. Magazyn opinii. Marzec 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Magazyn opinii. Marzec 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,0

Opis

W marcowym numerze zastanawiamy się nad naszym korzystaniem z sieci: jak o nie zadbać i kto jest szczególnie narażony na niebezpieczeństwo. Sprawdzamy też, czy internet jest przestrzenią włączająca różne osoby i perspektywy. Poza tym m.in. zadajemy pytanie, czy postulat jawności płac ma sens i po raz pierwszy publikujemy dramat.

Polecamy szczególnie teksty, w których:

  • Wojciech Kutyła sprawdza, czy sieć jest inkluzywna, 
  • Sheelah Kolhatkar pisze o kulisach działania Pornhub’a, 
  • Kamil Fejfer pyta,czy ujawnienie wysokości płac ma sens.

W numerze publikujemy również najnowsze opowiadanie Pawła Sołtysa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Emmanuelle

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy numer jak zwykle b. ciekawy. Moim zdaniem najlepsze czasopismo na polskim rynku.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Szczę­ście i Pan­gloss

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Pani Ka­ro­lino,

nie wiem, czy mam pro­blem. Czuję się szczę­śliwa. I to jest czę­sto pro­ble­mem dla lu­dzi, któ­rych znam, z któ­rymi wy­mie­niam ma­ile i z któ­rymi cza­sem prze­by­wam. Skoń­czy­łam wła­śnie sześć­dzie­siąt lat. Je­stem z tego po­wodu szczę­śliwa. Prze­ży­łam po­nad poł wieku, zgro­ma­dzi­łam wiele do­świad­czeń, mia­łam szczę­śliwe mał­żeń­stwo, je­stem matką do­ro­słej już córki, po­go­dzi­łam się ze stratą uko­cha­nego męża (dzie­sięć lat wdo­wień­stwa). Trudy ży­cia mnie nie omi­jają, i z tego po­wodu też je­stem szczę­śliwa, bo na szczę­ście wszystko prze­mija i po bu­rzy świeci słonce. Kwiaty w moim ogródku kwitną krótko i tylko raz w roku, czy­niąc mnie szczę­śliwą. Mogę tak wy­mie­niać bez końca. Z tego wła­śnie po­wodu nie spo­ty­kam się ze zro­zu­mie­niem, a więc uni­kam lu­dzi, któ­rzy nie umieją zna­leźć w swoim ży­ciu szczę­ścia. Dla­tego oni cze­kają na po­tem i ja­kieś obie­cane ży­cie wieczne, a ja już je­stem w swoim Nie­bie. Tego się po pro­stu na­uczy­łam. Może mia­łam szczę­ście :)

Po­zdra­wiam Pa­nią bar­dzo ser­decz­nie wie­czo­rową porą, z re­cho­tem żab z le­śnych mo­kra­deł w tle.

Do­rota

Droga pani Do­roto,

czy sły­szała pani o Pan­glos­sie? Tak, to ten we­soły fi­lo­zof z Vol­ta­ire’a.

Otóż Pan­gloss (i tu za­czyna się cy­tat z Kan­dyda, prze­ry­wany da­lej czę­stym moim ko­men­ta­rzem, dla wy­gody czy­tel­ni­czej i ja­sno­ści za­my­ka­nym w na­wias) wy­kła­dał taj­niki me­ta­fi­zyko-teo­logo-ko­smolo-ni­go­lo­gii. Do­wo­dził wprost cu­dow­nie, że nie ma skutku bez przy­czyny i że na tym naj­lep­szym z moż­li­wych świa­tów nic nie może być ina­czej. A po­nie­waż wszystko ist­nieje dla ja­kie­goś celu, wszystko, z ko­niecz­no­ści, musi ist­nieć dla naj­lep­szego celu (dość duży skok lo­giczny ma tu miej­sce w wy­ko­na­niu dro­giego Pan­glossa; zu­peł­nie jakby mó­wić, że ist­nieją koty, w związku z czym mu­szą ist­nieć wy­łącz­nie naj­lep­sze koty). Zważ­cie do­brze, iż nosy są stwo­rzone do oku­la­rów: dla­tego mamy oku­lary. (Nie będę ko­men­to­wać tego ża­ło­snego za­sto­so­wa­nia ro­zu­mo­wa­nia te­le­olo­gicz­nego do kwe­stii bio­lo­giczno-ewo­lu­cyj­nych, je­stem bo­wiem li­to­ściwa). Nogi są wy­raź­nie stwo­rzone po to, aby były obute, dla­tego mamy obu­wie. (Tu­taj też zmil­czę, cho­ciaż mnie nosi – i za­czy­nam my­śleć, że fa­cjata Pan­glossa była wy­raź­nie stwo­rzona do spo­tka­nia z pią­chą, co jed­no­cze­śnie wy­raża moją fru­stra­cję jego fi­lo­zo­fią i ko­rzy­sta z jej za­ło­żeń w celu po­ni­że­nia go). Świ­nie są po to, aby je zja­dać, dla­tego mamy wie­przo­winę przez cały rok. (Świ­nie by­łyby nie­zwy­kle za­sko­czone ta­kim ob­ro­tem me­ta­fi­zyki. Je­śli usły­szaw­szy to, zja­dłyby Pan­glossa, na­le­ża­łoby im przy­kla­snąć). Z tego wy­nika, iż ci, któ­rzy twie­rdzili, że wszystko jest do­bre, po­wie­dzieli głup­stwo; trzeba było rzec, że wszystko jest naj­lep­sze (ko­niec cy­tatu, dzięki Bogu).

Przy­ta­czam tu (nie­do­słow­nie) frag­ment o Pan­glos­sie, pani Do­roto, wraz z ką­śli­wym ko­men­ta­rzem, bo my­ślę so­bie, że nie­wiele jest w na­szej kul­tu­rze miejsc dla ta­kich, co nie dość, że są szczę­śliwi, to jesz­cze się ze swoim szczę­ściem nie kryją. Jest ta­kich miejsc do­kład­nie trzy i żadne nie wy­daje się atrak­cyjne. Je­den moż­liwy szczę­ściarz to Pan­gloss, czyli ktoś, kogo po­dej­rzewa się o błąd my­śle­nia i zwią­zaną z nim pewną hi­po­kry­zję (ide­olo­gia tak mocno go trzyma w swych szpo­nach, że nie chce spoj­rzeć na fakty – Pan­gloss wy­znaje opty­mizm, więc twier­dzi, że jest faj­nie; ale mógłby być na przy­kład mark­si­stą w cza­sach ko­mu­ni­zmu, który pu­blicz­nie twier­dzi, że za nic nie chciałby miesz­kać na ze­psu­tym Za­cho­dzie). Drugi szczę­ściarz to Kan­dyd, czyli ktoś, komu przy­pi­su­jemy błędy cha­rak­teru i po­zna­nia: na­iw­ność, nie­moż­ność do­strze­że­nia cier­pień i zła wo­kół. Kan­dyd jest za­do­wo­lony z ży­cia głów­nie dla­tego, że nie­wiele z niego ro­zu­mie. Trze­cim moż­li­wym szczę­ścia­rzem jest ktoś nie­mo­ralny – sa­mo­lub, który zdo­łał ja­kimś cu­dem od­su­nąć od sie­bie wszyst­kie ludz­kie trudy albo po­trafi naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie przej­mo­wać się okro­pień­stwem świata. I wszyst­kich trzech trzeba albo ką­śli­wie wy­śmie­wać (moja próbka wy­żej), albo nimi po­gar­dzać, albo ich po­tę­piać.

Nic dziw­nego, że jest pani trudno. Prze­cież, jak my­ślą pani zna­jomi, nie można być mą­drym, nie­na­iw­nym, do­brym – i szczę­śli­wym. A je­śli na­wet już się jest, to przy­naj­mniej trzeba za­mknąć dziób i się do tego nie przy­zna­wać. Szczę­ścia jest prze­cież, to ogól­nie wia­domo, ogra­ni­czona ilość w eko­sys­te­mie; co pani ma, tego nie mam ja, więc epa­tu­jąc swoim szczę­ściem, wy­tyka mi pani moje nie­szczę­ście i sank­cjo­nuje szczę­ściową nie­spra­wie­dli­wość.

Ale po­wiem pani coś w se­kre­cie: ja też je­stem... by­wam szczę­śliwa. We­dle mo­jej me­ta­fi­zyko-teo­logo-ko­smolo-ni­go­lo­gii lasy są po to, żeby po nich cho­dzić, je­ziora po to, żeby się w nich ką­pać, a dzieci mają okrą­głe głowy wy­łącz­nie w celu gła­ska­nia. Ptaki są zro­bione po to, żeby pięk­nie śpie­wać i za­iwa­niać stad­nie po me­lan­cho­lij­nym, sza­rym nie­bie. Córki są po to, żeby sta­wały się pięk­nie do­ro­słe, a mę­żo­wie po to, żeby o nich pa­mię­tać, na­wet jak ich za­brak­nie. Żaby zo­stały zaś stwo­rzone po to, żeby re­cho­tać dla pani Do­roty – ale o tym ci­cho, o tym sza; jak ktoś nas za­pyta, to wszystko jest straszne i smutne, i do ni­czego...

...ja pani nie wy­dam, a pani mnie, do­bra? W końcu K. i pani Do­rota zo­stały zro­bione przede wszyst­kim w celu wza­jem­nego za­ufa­nia.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

[...]

MA­TE­USZ SZYM­CZYK

() Dro­dzy dro­go­wcy, mle­cze ro­dzą się nocą by was za­sko­czyć.

() Co je­śli to ja je­stem cie­niem rzu­ca­nym Przez ciało mo­ich prze­żyć emo­cjo­nal­nych? To trudno zro­zu­mieć a więc uwa­żaj: w wnętrz­no­ściach za­czyna się każdy ta­niec.

Po­le­gamy na źle zro­bio­nych od­bit­kach, inne wcie­le­nia na nas za­raz na­krzy­czą. To trudno zro­zu­mieć co­kol­wiek my­śląc, wszystko to przy­pis co przy­szedł tu zni­kąd* (po­trzebne źró­dła).

() Wśród po­ran­nych mgieł lis jest w po­ło­wie kitą. Uśmiech do pracy.

() O usy­pia­nym psie, który zo­ba­czył kota, pa­mię­tam że ze­rwał się we­te­ry­na­rzowi. Ożył, choć już zda­wał się po­go­dzony z lo­sem, na skraju ży­cia (i śmierci) pu­ścił się w po­goń.

Czy to nie wy­raźny znak że można po­zwo­lić so­bie na ja­kie­goś na­tu­ral­nego wroga, który w naj­gor­szym cza­sie po­stawi do pionu? Ale że ja­kaś idea, ide­olo­gia?

Dla mnie na przy­kład to za mało by go­nić.

MA­TE­USZ SZYM­CZYK (ur. 1989), lau­reat Ogól­no­pol­skiego Kon­kursu Po­etyc­kiego im. Jacka Bie­re­zina 2022, w ra­mach XVI Fe­sti­walu Puls Li­te­ra­tury. Frag­ment po­cho­dzi z wy­róż­nio­nego w Ło­dzi zbioru Po­trzebne źró­dła.

W KA­DRZE

zdję­cieWOL­FRAM HAHN | 2009–2010

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

Re­kon­struk­cja au­to­por­tretu zro­bio­nego w ber­liń­skim miesz­ka­niu. Fo­to­graf Wol­fram Hahn uchwy­cił mo­ment od­pa­le­nia lampy bły­sko­wej na po­trzeby swo­jego cy­klu Into the Li­ght (W stronę świa­tła), w któ­rym eks­plo­ruje te­mat po­wsta­wa­nia wi­zu­al­nych toż­sa­mo­ści cy­fro­wych. Do pro­jektu wy­szu­ki­wał sel­fie umiesz­czane przez ber­liń­czy­ków w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych i kon­tak­to­wał się z ich au­to­rami, py­ta­jąc, dla­czego zde­cy­do­wali się na kon­kretne uję­cie oraz jaka hi­sto­ria kryje się za każ­dym zdję­ciem.

Hahn otrzy­mał za se­rię zdjęć drugą na­grodę World Press Photo 2011 w ka­te­go­rii Por­tret.

PROZA

Błę­dy­niec

tekstPA­WEŁ SOŁ­TYSry­su­nekAR­TUR BLU­SIE­WICZ

Przez śmierć wo­łam Alek­san­dra Wata, by znów pi­sał dla mnie: „...i twarz mo­jej żony. Jej oczy na wieki wieczne amen”. Przez śmierć i czas wo­łam Lejba Szura, przez śmierć i czas, bo w miej­scu je­stem nie­da­le­kim, przy ostat­niej ścia­nie ma­łego getta, w bra­mie przy ulicy Zło­tej. By­łem u sio­stry nie­opo­dal, kar­mi­łem kota, pa­li­łem na bal­ko­nie, a te­raz przez śmierć i czas wo­łam Lejba Szura, który w get­cie zbie­rał książki, żeby je oca­lić, który gło­du­jąc, ostat­nie pie­nią­dze wy­da­wał na książki, który ra­to­wał roz­kra­dane, pa­lone w pie­cy­kach i ko­zach księ­go­zbiory, a kiedy przy­szło „wy­sie­dle­nie”, zro­zu­miał, że to wszystko na marne (ech, ro­zu­miał prze­cież od po­czątku), i się po­wie­sił. Po­wie­sił się oto­czony ty­sią­cem hi­sto­rii uwię­zio­nych na kart­kach wszel­kiego roz­miaru, które spłoną i roz­kru­szą się w czarny pył. Przez śmierć i czas, i błąd wo­łam Lejba Szura, a z nim wszyst­kie ze­brane przez niego książki, he­braj­skie, ji­dy­szowe, pol­skie, nie­miec­kie i ro­syj­skie, wo­łam przez błąd, bo do­czy­tam póź­niej, że zbie­rał je ra­czej na No­wo­lip­kach, na Or­lej, na Lesz­nie, na Kar­me­lic­kiej i na Cie­płej, ale prze­cież nie mam pew­no­ści, może też gdzieś bli­sko tych kil­ku­set osta­łych się po mu­rze ce­gieł ja­kieś li­tery z ja­kie­goś po­żół­kłego tomu ka­zały mu szep­nąć w czas i w śmierć: „Dziś nie będę jadł, dziś za­biorę tę małą do sie­bie”.

Przez śmierć, czas i krzyki ja­kichś dzieci w po­dwórku wo­łam Mie­czy­sława Ję­drusz­czaka, który oca­lił ten ka­wa­łek ce­gla­nej ściany, gdy wy­bu­rzano oko­liczne domy, który ufun­do­wał tu ta­blicę, który od lat 50. do śmierci kilka lat temu był opie­ku­nem tego miej­sca, tam­tego czasu i tam­tych śmierci. Wo­łam żoł­nie­rza, gra­wera i hi­sto­ryka bez stu­diów, który chciał pa­mię­tać bar­dziej niż inni, bar­dziej niż po­zo­stali, bo – być może – ro­zu­miał, co zna­czy „po­zo­stali”, le­piej niż inni. Wo­łam go przez krótki czas, bo umarł nie­dawno, jest moim po­śred­ni­kiem do więk­szych wo­łań, choć ni­gdy go nie spo­tka­łem i jego twarz mam tylko w wy­obra­że­niu, jak twarz Lejba Szura na wieki wieczną. Amen. Uj­men.

Przez śmierć, czas, ci­cho, my­ślami w gło­wie wo­łam ich wszyst­kich, bo pa­mię­tam zdję­cie z sierp­nio­wego po­wsta­nia, na któ­rym na roz­bi­tej Zło­tej ktoś po­sta­wił ta­bliczkę: „NIZKO W OD­STĘ­PACH BEZ­WGLĘDNA CI­SZA”. Po­sta­wił i wie­dział, że ża­den wy­krzyk­nik nie jest tu po­trzebny i na­wet co do na­tury ci­szy nie miał złu­dzeń. Więc wo­łam przez śmierć, czas i dźwięki ulicy Zło­tej, alei Jana Pawła II, przez pi­ski tram­wa­jów i da­leką me­lo­dię gi­ta­rzy­sty z Char­kowa, wo­łam naj­ci­szej, bo tylko w so­bie, w swoim znu­że­niu upa­łem, w swoim stra­chu co­dzien­nym, we wła­snych au­to­iro­nicz­nych i ga­nią­cych się za eg­zal­ta­cję my­ślach, wo­łam Alek­san­dra Wata, Lejba Szura, Mie­czy­sława Ję­drusz­czaka, któ­rzy ni­g­dzie in­dziej niż w tym wo­ła­niu spo­tkać by się nie mo­gli, wo­łam wier­sze pierw­szego, spa­lone książki dru­giego i Pa­mięć ojca o trze­cim, i wiem, że to wszystko za­pi­szę, zro­bię z tego „li­te­ra­turę”, i że to bę­dzie akt zdrady i wier­no­ści rów­no­cze­śnie. A po­nie­waż je­stem roz­pa­lony, pod­nie­cony dzi­wacz­nie tym wszyst­kim, za­wsty­dzony sobą w tym miej­scu i w tym sze­regu, mó­wię do muru: „Za­wo­łaj­cie mnie tu za czas ja­kiś. Za­wo­łaj­cie mnie przez śmierć, czas i błąd, przez prze­strzał li­tery p i świa­tło li­tery o, przez to, że pró­bo­wa­łem wo­łać, ja, tu­taj”. Przez śmierć, przez czas wo­ła­łem swoją matkę, która umie­ra­jąc, szep­tała „Mamo, ma­mu­siu”, choć matka po­rzu­ciła ją na trzy­na­ście lat, gdy ona była sze­ścio­let­nią bez­bron­no­ścią, i nikt nie wie dla­czego, i moja matka, którą wo­łam te­raz przez śmierć, przez czas, też do śmierci nie do­wie­działa się czemu. Nie do­wie­działa się, dla­czego na dłu­gie trzy­na­ście lat jej mama, ma­mu­sia zo­sta­wiła ją w Gli­wi­cach pod opieką babki Ro­sjanki i od­wie­dziła raz, nie do­wie­działa się, choć były po­dej­rze­nia, może na­wet plotki, ale żadna nie dość silna, by ob­lec się w prawdę, i mimo wszystko, mimo to, gdy umie­rała w Wy­szko­wie w szpi­talu, szep­tała: „Mamo, ma­mu­siu”, wo­łała swoją okrutną matkę przez śmierć, przez czas, przez ból, bo tak już jest i na­dzieja gnieź­dzi się cza­sem w roz­pa­czy i okru­cień­stwie, i te­raz oczy­wi­ście ja wo­łam swoją matkę przez śmierć, przez czas, przez ka­mień pra­wo­sław­nego grobu na Woli, gdzie pod krzy­żem leżą już obie i mąż tej okrut­nej – oj­ciec mo­jej mamy, który ją ko­chał, ale prze­cież się na to zgo­dził, na to po­rzu­ce­nie, na tę roz­łąkę, i jego też wo­łam przez czas, przez śmierć, przez „nie wiem”, mie­sza­jąc oso­bi­ste z za­pi­sa­nym, sta­wia­jąc go w sze­regu z Lej­bem i Wa­tem, i Ję­drusz­cza­kiem, i moją matką, i dziwną, nie­prze­nik­nioną matką mo­jej matki, jego – mego dziadka uro­dzo­nego w Ki­jo­wie w roku re­wo­lu­cji z na­ro­do­wego me­za­liansu, z mi­ło­ści bo­ga­tej Ro­sjanki i go­ło­dupca Po­laka. I już nie wiem na pewno, co jest prawdą, a co me­lo­dią zwod­ni­czą tych wo­łań na­próż­nych, a brą­zowe ka­myki zo­sta­wione przez wy­cieczkę izra­el­skich dzieci przy ostanku ściany ma­łego getta, pół­okrą­głe brą­zowe ka­myki pa­trzą na mnie oczami mo­jej matki. Jej na wieki wiecz­nymi oczami. Amen.

A BYŁA TEŻ PRZE­CIEŻ jedna z tych nocy, w które wwierca się ja­kaś za­sły­szana albo prze­czy­tana hi­sto­ria i jak blask pełni kła­dzie się na po­wie­kach. Nici ze snu. Pruje taka hi­sto­ria sen le­dwo na­de­szły albo skra­da­jący się do­piero w przed­po­ko­jach mó­zgu. Ta była o lu­bel­skim ko­ściele Na­wró­ce­nia Świę­tego Pawła. Po­ber­nar­dyń­skim. W któ­rym re­mon­to­wano XVII-wieczne drew­niane stalle, a re­mont po­le­gał na sta­ran­nym i po­zor­nie śla­ma­zar­nym zdej­mo­wa­niu warstw farby i la­kieru w na­dziei, że pod któ­rąś ko­lejną coś czeka. Trzy­sta z okła­dem lat ukry­cia, dzie­siątki warstw ciem­no­ści. I w końcu uka­zały się twa­rze, stroje, oczy. Ma­lu­jący miał spory ta­lent, zwłasz­cza do spoj­rzeń. I wej­rze­nie w ich ta­jem­nice. Tak głę­bo­kie, że na­wet te­raz, wśród za­czer­nień, bia­łych pla­mek, na­cie­ków i zwy­kłych wyrw, po­sta­cie zda­wały się pa­trzeć przez czas na kon­ser­wa­to­rów, księ­dza z za­ło­żo­nymi rę­kami i czy­tel­ni­ków oglą­da­ją­cych zdję­cia do­łą­czone do ar­ty­kułu o od­kry­ciu. I na nie­śpią­cego, który pod po­wie­kami wno­sił wła­śnie w nocne go­dziny spoj­rze­nie świę­tego w sza­rej ton­su­rze, być może An­to­niego Pa­dew­skiego, od­krywcy nie są jesz­cze pewni. Spoj­rze­nie wy­peł­nione smut­kiem nie­mal prze­bi­ja­ją­cym, tak że ry­su­nek skrzy­wio­nych nieco, gru­bych i kpią­cych ust zda­wał się wo­bec roz­pa­czy za­war­tej wy­żej – bluź­nier­czy. Nie­śpiący nie mógł prze­stać my­śleć o ty­sią­cach mie­sięcy i dzie­siąt­kach ty­sięcy dni, gdy te oczy pa­trzyły tylko w brąz i czerń olej­nej farby. Śpie­wano, od­pra­wiano msze, spo­wia­dano się i mo­dlono wszyst­kimi tem­brami głosu, a ośle­piony na wię­cej niż dwa mi­liony go­dzin święty mil­czał pod ko­lejną war­stwą ma­lunku; dawno już umarli ci, któ­rzy mo­gli pa­mię­tać o jego ist­nie­niu. A jed­nak co kil­ka­dzie­siąt lat, gdy ko­lejny brat albo wy­na­jęty ro­bot­nik grze­bał go w co­raz gęst­szej ćmie no­wymi po­cią­gnię­ciami pędzla, skrzy­piały całe stalle, aż że­gnano się za­bo­bon­nie, mimo że to ko­ściół. Ob­razy nie mogą o sie­bie wo­łać, ale kto zna wszyst­kie sprawy czte­ry­stu­let­niego drewna na­są­czo­nego nie­zli­czo­nymi mo­dli­twami? Tymi mru­cza­nymi dla od­by­cia ry­tu­ału, tymi szcze­rymi, dzieci i bab, idą­cymi z wiary i żo­łądka bar­dziej niż ze strun gło­so­wych, i tymi łka­nymi w spra­wie ży­cia i śmierci, stu­ka­ją­cymi o far­biany grób ob­razu jak o wieko trumny zmar­łego dziecka. Nie­śpiący my­śli o tym mą­drym smutku świę­tego, chyba An­to­niego Pa­dew­skiego, który ma być może oczy przy­ja­ciela bez­i­mien­nego, za­po­mnia­nego ma­la­rza albo i jego sa­mego. I tylko lata za za­słoną, w czerni, wy­żło­biły w ich spoj­rze­niu to coś, co przy­kuwa i nie chce pu­ścić, może te lata w ciem­no­ści szy­der­czo wy­krzy­wiły też usta? Bo prze­cież nikt sam z sie­bie nie za­ma­lo­wałby ta­kiego spoj­rze­nia, po któ­rym jak po sznurku można się na­wró­cić, od któ­rego po ple­cach cho­dzą ciarki, po któ­rym wi­dać, że wy­ba­czyć może każdy grzech? Nie­śpiący my­śli o oczach matki, o któ­rych pi­sał mie­siąc temu, o oczach żony Wata, o oczach świę­tego. Co się z czym ry­muje, co czemu prze­czy, które spoj­rze­nie prze­bija przez które na wskroś? Kto na kogo pa­trzy na­prawdę? I co z ciem­no­ścią?

ŚWIĘTY AN­TONI PA­DEW­SKI był Por­tu­gal­czy­kiem i przed wstą­pie­niem do za­konu miał na imię Fer­nando. Dla­tego wolno go so­bie wy­obra­żać pod po­sta­cią Fer­nanda Pes­soi, który prze­cież ko­chał sza­rady, prze­bra­nia i zmyłki, i taka ro­szada w cza­sie i oso­bach by­łaby mu w smak. Pes­soa umarł w wieku czter­dzie­stu sied­miu lat na mar­skość wą­troby, a An­toni Pa­dew­ski w wieku trzy­dzie­stu sze­ściu lat na pu­chlinę wodną, jak He­ra­klit. W mło­do­ści pra­gnął zgi­nąć mę­czeń­sko w Ma­roku, a mó­wią też, że pew­nej nocy Dzie­ciątko Je­zus uca­ło­wało go w po­li­czek, przy­trzy­mu­jąc głowę za­kon­nika ma­łymi świę­tymi rącz­kami. Bez­ręki księ­życ oświe­tlał tę scenę, au­re­ole świę­tego i Dzie­ciątka tliły się jak pal­niki ga­zo­wej ku­chenki, którą miano wy­na­leźć do­piero za sześć­set lat, ale lata prze­cież kłę­bią się w re­li­giach i mi­tach jak ła­wice prze­stra­szo­nych dra­pież­ni­kiem ryb.

Święty An­toni Pa­dew­ski w dzie­ciń­stwie zda­wał mi się Po­la­kiem. „Pa­dew­ski” brzmiało jak „Pa­de­rew­ski”, „Wi­śniew­ski”, „Dą­brow­ski”, zu­peł­nie nie przy­pusz­cza­łem, że ozna­cza to „z Pa­dwy”, a i o Pa­dwie wtedy nie wie­dzia­łem zgoła nic. Atry­buty An­to­niego to mię­dzy in­nymi księga, li­lia i serce. Jest świę­tym od lu­dzi i rze­czy za­gi­nio­nych, a po­nie­waż nie­ustan­nie coś gu­bimy i tra­cimy, jego po­pu­lar­ność wśród wier­nych wła­ści­wie od dnia ka­no­ni­za­cji jest ogromna i po­wszechna. Gdy za­ry­zy­ku­jemy myśl, że jest świę­tym od utraty, wtedy i Pes­soa, i He­ra­klit zdają się bar­dziej na miej­scu w tym tek­ście i mo­żemy iść da­lej.

We wspo­mnie­niach o nie­dawno zmar­łych, oso­bli­wie oso­bach zna­nych i po­dzi­wia­nych, sto­suje się tę za­dzi­wia­jącą frazę: „gdyby żył”. „Gdyby żył, miałby dzi­siaj sie­dem­dzie­siąt je­den lat”. I jest to oczy­wi­ście za­ka­mu­flo­wane za­klę­cie, ja­kich wy­po­wia­damy wiele, nie zwra­ca­jąc na to uwagi. Do­piero gdy od­wa­żymy się sur­re­ali­stycz­nym chwy­tem wy­dłu­żyć to za­klę­cie poza do­cze­sne przy­zwy­cza­je­nie, wi­dać to wy­raź­nie. „Święty An­toni Pa­dew­ski, gdyby żył, miałby dziś osiem­set trzy­dzie­ści osiem lat”. Moja matka, gdyby żyła, mia­łaby dziś sie­dem­dzie­siąt je­den lat, ale idziemy tylko przez za­mgloną Wol­ską na jej grób. Cer­kiew wy­nu­rza się krzy­żami na ko­pu­łach z mgły jak ab­sur­dalny okręt, na sta­rych zzie­le­nia­łych ro­syj­skich gro­bach od­cy­fro­wuję na­pisy wy­ryte jesz­cze sta­rym sty­lem, z ja­ciami i je­rami, które prze­pły­nęły w rusz­czyź­nie setki lat, z ję­zyka sta­ro­cer­kiew­no­sło­wiań­skiego. „Tu leżą pro­chy Na­toczki Fa­lie­wej. Uro­dzo­nej 29 paź­dzier­nika 1905 roku, zmar­łej 1 ...ika 1906”. Gdyby żyła, mia­łaby dzi­siaj sto sie­dem­na­ście lat, nuci mi się ta­kie zda­nie w gło­wie, jak głu­pia pio­senka, któ­rej nie da się po­zbyć z my­śli. Na­gro­bek jest bar­dzo znisz­czony, tu w po­wsta­niu i w cza­sie rzezi Woli zmarli za­zdro­ścili za­bi­ja­nym. Z fi­gurki ma­łej dziew­czynki zo­stały nogi i su­kienka – bez­ręka i bez­głowa. Idziemy za­pa­lić zni­cze, spoj­rzeć na płytę i na­pisy, w któ­rych są Abra­mo­wi­cze i Pińsk, i Ki­jów, i moja mama już z na­zwi­skiem mał­żeń­skim, w urnie, przy któ­rej wy­bie­ra­niu w mi­łym i za­cisz­nym po­koju domu po­grze­bo­wego wpa­dłem w małą hi­ste­rię i, prawdę mó­wiąc, do dzi­siaj w niej je­stem, tylko do­brze ukryty, sam sie­bie praw­dzi­wego niosę w urnie pod ser­cem i ża­den z le­ka­rzy nie wie, co mi jest, a mnie nie wolno tego zdra­dzić, bo wtedy już nic nie zo­sta­nie. Gdy­bym żył, miał­bym dziś czter­dzie­ści cztery lata, osiem zni­czy, dwie do­niczki kwia­tów i kilka żół­tych li­ści ucze­pio­nych bu­tów. Tak ki­czo­wato ten pierw­szy li­sto­pada się sam pod­kre­śla, mgła, wil­goć, mar­twe li­ście cze­pia­jące się ży­wych.

CIE­PŁY, CHOĆ pod­lany desz­czem li­sto­pad pro­wa­dził mnie nie tylko po cmen­ta­rzach. W le­wej kie­szeni płasz­cza mia­łem to­rebkę pe­stek sło­necz­nika dla ka­czek i wró­bli, a w pra­wej to­rebkę orze­chów la­sko­wych dla srok, wron i gaw­ro­nów. Czar­no­gra­na­towe gaw­rony przy­le­ciały już ze wschodu i bar­dzo ostroż­nie po­czy­nały so­bie ze mną i z mo­imi orze­chami. Dużo dłu­żej niż lo­kalne sroki i wrony wpa­try­wały się w moją zgar­bioną syl­wetkę, moją dłoń bu­szu­jącą w kie­szeni i w końcu w orzech to­czący się po chod­niku jak ktoś ucie­ka­jący przed czymś strasz­nym. Jed­nak po kilku chwi­lach zla­ty­wały z ga­łęzi, la­tarni albo murku, jed­nym ude­rze­niem czar­nego dzioba roz­bi­jały orzech i ły­kały go na dwa, trzy razy. Pa­trzyły na mnie czar­nymi oczami, a w świe­tle sło­necz­nym, któ­rego w tym li­sto­pa­dzie było nad­zwy­czaj­nie dużo, ich pióra po­ły­ski­wały wręcz fio­le­towo i przy­po­mniało mi się, że same w ul­tra­fio­le­cie wi­dzą swo­ich po­bra­tym­ców w wielu ko­lo­rach. Taką mają ta­jem­nicę pod czar­nym gar­ni­tu­rem skrzy­deł. Czu­łem, że są jak ja, nie­po­zorne i co­dzienne w swo­ich pra­cach: po­szu­ki­wa­niu po­karmu w ziemi, po­la­ty­wa­niach, po­pa­try­wa­niach z prze­krę­ca­niem łba, jakby nie mo­gły się na­dzi­wić, jaki ten świat jest. Któ­re­goś dnia po­wie­dzia­łem na­wet za od­la­tu­ją­cym spło­szo­nym przez sa­mo­chód sta­dem: „Oto wszy­scy święci. Przy­le­cieli na swoje święto in­co­gnito. Oto wszy­scy zmarli w pió­rach z czar­nego pro­chu, po­dwój­nie ob­ró­ceni”.

Żar­liwe, choć być może po­zor­nie iro­niczne mo­dli­twy i ofiary dla pta­ków spodo­ba­łyby się pew­nie Pes­soi, spodo­ba­łyby się i za­pa­trzo­nemu we Fran­ciszka Świę­temu An­to­niemu z Pa­dwy. Temu, który w Ra­decz­nicy na Roz­to­czu ob­ja­wił się Szy­mo­nowi Tka­czowi, choć wła­ści­wie było to na Ły­sej Gó­rze, na któ­rej wia­domo prze­cież, że dzieją się zwy­kle sprawy nie tylko z tego świata. An­to­niemu, który spoj­rzał na ubo­giego tka­cza Szy­mona i prze­mó­wił do niego w roku 1664, w roku ko­lej­nej wojny, w roku wiel­kiej biedy, w roku stra­chu, prze­mó­wił, a Szy­mon na­gle zro­zu­miał, że po to żył do­tąd, a może i po to żyli jego rów­nie ubo­dzy matka i oj­ciec, a na­wet babki i dziad­ko­wie, po to, by on mógł te­raz pa­trzeć w ten blask, który ła­two po­my­lić z pro­mie­niem sło­necz­nym, i by mógł sły­szeć te słowa, które ła­two po­my­lić z sze­le­stem sta­rych drzew, ze szme­rem stru­mieni wy­pły­wa­ją­cych u pod­nóża góry. Lud szybko usta­wił na miej­scu ob­ja­wie­nia krzyż i mo­dlił się, czer­piąc cu­downą wodę ze źró­deł. A Szy­mon opo­wia­dał ta­kie rze­czy, że w końcu na­wet bi­skup Mi­ko­łaj Świr­ski usły­szał, wznie­siono pierw­szy ko­ściół i spro­wa­dzono braci ber­nar­dy­nów, i szły cuda, i szli pąt­nicy do Ra­decz­nicy, naj­pierw z naj­bliż­szych oko­lic, po­tem z ca­łego wo­je­wódz­twa, po­wo­łano ko­mi­sję, która za­pi­sy­wała słowa ob­ja­wie­nia i prze­bieg cu­dow­nych uzdro­wień, i choć po­dobno nie wszyst­kim było to w smak, za­twier­dzono, co ci­chym gło­sem mó­wił tkacz Szy­mon. Za­pi­sano w księ­dze. Jesz­cze przed koń­cem XVII wieku po­wstał mu­ro­wany klasz­tor i ko­ściół, umarł Szy­mon i jego na­stępcy, a kult rósł, na­rodu na 13 czerwca, czyli w dzień od­pu­stu ku czci An­to­niego Pa­dew­skiego, szło kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy do klasz­toru, do świę­tych źró­deł, do ba­ro­ko­wego ko­ścioła – zo­ba­czyć ob­raz, na któ­rym An­toni z Dzie­ciąt­kiem i li­lią, ob­raz ła­skami sły­nący, i mo­dlić się, mo­dlić, mo­dlić tak, że gdyby ist­niał ul­tra­fio­let do mo­dlitw i ja­kiś ptak tak umie­jący pa­trzeć, to nad Łysą Górą wi­działby snop mo­dli­tewny idący ku niebu jak dym z fa­brycz­nego ko­mina. Po po­wsta­niu stycz­nio­wym car­skie wła­dze wy­pę­dziły braci z Ra­decz­nicy, na gó­rze za­miesz­kali pra­wo­sławni mnisi, ko­ściół prze­ro­biono na cer­kiew i pew­nie mo­dlono się do wschod­niego An­to­niego, który nad Dnie­prem za­parł się na czter­dzie­ści lat w pie­cza­rze i dla­tego na­zy­wają go Pie­czer­skim, jak i ławrę, któ­rej dał po­czą­tek. W wol­nej Pol­sce ber­nar­dyni wró­cili do Ra­decz­nicy, wró­cił święty ob­raz i wró­cili piel­grzymi. Za­kon­nicy mieli dru­kar­nię i mie­sięcz­nik „Głos Ko­le­gialny”, w któ­rym na Wiel­ka­noc 1938 roku pi­sali: „Już się z po­god­nych nie­bios oćma zdarła smutna...”. Od­waż­nie jak na ka­to­lic­kich mni­chów. Nie­stety oćma zdarła się nie na długo, za­raz na­stępna wojna roz­ło­żyła się obo­zem w kraju, a po woj­nie wła­dze utwo­rzyły w klasz­to­rze szpi­tal psy­chia­tryczny, grupę braci zaś ska­zały w po­ka­zo­wym pro­ce­sie za dzia­łal­ność an­ty­pań­stwową. Zimą, gdy śnieg przy­kry­wał oko­licę, stada gaw­ro­nów i wron drep­tały wo­kół za­bu­do­wań, prze­chy­la­jąc głowy i przy­glą­da­jąc się obłą­ka­nym, i nie można było wy­pa­trzeć w tych oczach ani li­to­ści, ani po­tę­pie­nia, tylko pta­sią cie­ka­wość.

Z cza­sem, w miarę jak wojna z Ko­ścio­łem sła­bła, po­woli od­da­wano ber­nar­dy­nom część bu­dyn­ków, a wierni znowu za­częli piel­grzy­mo­wać do Ra­decz­nicy. A w roku 2010 pan Sta­ni­sław Zy­bała wy­słał kilka li­stów do Gminy Ży­dow­skiej w Lu­bli­nie. Pan Sta­ni­sław uro­dził się w 1930 roku w Za­bu­rzu, to jest krok od Ra­decz­nicy, i dużo pa­mię­tał, a to, co pa­mię­tał, nie da­wało mu spo­koju, i gdy my­ślę o nim, a my­ślę wcale czę­sto, my­ślę też o Szy­mo­nie Tka­czu, o tym, jak się ob­ja­wie­nia od­bi­jają nie­roz­po­zna­wal­nym już nie­mal echem w su­mie­niu i jak to wszystko ła­two po­my­lić: my­śli, wspo­mnie­nia, mo­dli­twy. Pan Sta­ni­sław Zy­bała pi­sał i opo­wia­dał (gdy już przy­je­chała ko­mi­sja do spraw cmen­ta­rzy). O wą­wo­zie w Ra­decz­nicy, na który mó­wią Dru­gie Doły, tak: „...Strza­łów to my­śmy ze Sta­chem nie sły­szeli, jak kto ich tam mor­do­wał, tych lu­dzi, w każ­dym bądź ra­zie my jak przy­szli­śmy, cho­dzi­li­śmy tam po krza­kach, szu­ka­li­śmy drze­wek w pew­nym miej­scu, po­sły­sze­li­śmy ja­kąś roz­mowę, ja­kiś ha­łas. Sta­nę­li­śmy w pew­nym miej­scu, ob­ser­wu­jąc, co tam się dzieje. Ru­chy, coś tam się dzieje, cho­dzą, roz­mowy, taki beł­kot i tak da­lej. Sto­imy so­bie ze Sta­chem, a wie­dzie­li­śmy, że się Ży­dzi ukry­wają gdzieś tu­taj, w dru­gich do­łach. Wo­bec tego ktoś pewno wy­mor­do­wał Ży­dów i te­raz przy­słali lu­dzi... Bo to już wie­dzie­li­śmy o tym, by­li­śmy na­uczeni do­świad­cze­niem, że się przy­syła po­grze­ba­czy, żeby po­grze­bać tych lu­dzi. To pewno przy­je­chali i będą ich tam grze­bać. No i rze­czy­wi­ście, soł­tys przy­słał lu­dzi z La­ty­czyna, za­ko­pali, po­grze­bali. (...) To byli Ży­dzi z Ra­decz­nicy. Moja są­siadka Raźla, na te­mat któ­rej mam so­bie taką pa­miątkę, rzeźbę. Raźla to była piękna dziew­czynka. Ona wtedy zo­stała tu­taj po­dobno za­bita [w Dru­gich Do­łach]. I po­tem czę­sto to ja cho­dzi­łem, to po­tem już i z żoną. Że­śmy so­bie tam cho­dzili kon­tem­plo­wać tamte czasy. Zdaje się, tam kie­dyś za­świe­ci­li­śmy świa­tełko. Ja tam na­wet pod wpły­wem ja­kiejś tam emo­cji po­kre­śli­łem pio­nowy znak i po­przeczny. (...) To był gru­dzień przed świę­tami w 1942 roku. Święta są 25 [grud­nia], to my by­li­śmy może 23, może 22 po te cho­inki, wte­dy­śmy to oglą­dali z moim ko­legą są­sia­dem Sta­chem”.

A o ra­decz­nic­kiej ce­gielni tak: „A tam na placu ce­giel­nia­nym to się eg­ze­ku­cja od­by­wała. A tam to je­den z tym, jak tam... a Judka, ten, który tam miesz­kał na Zie­lo­nej, to już tak cho­dził, mę­czył się, cho­wał się, krył się. Wresz­cie był tak tym zmę­czony i mówi tak kie­dyś, tak mó­wił do lu­dzi, teść, oj­czym mo­jej żony, mó­wił tak: świat jest taki ogromny, a ja się nie mam gdzie scho­wać. I w końcu po­szedł na po­li­cję i pro­sił: za­bij­cie mnie, bo ja już da­lej nie mogę tego zdzier­żyć. No i przy­szedł taki mo­ment, jak wy­pro­wa­dzali, bo on tam sie­dział w ko­zie. Tam przy sta­rej gmi­nie, jak że­śmy to skrę­cali, to kie­dyś tam była stara gmina, bu­dy­nek gminy. To jesz­cze był car­ski bu­dy­nek. I wtedy, jak ich wy­pro­wa­dzali, tych wszyst­kich, i na­wet matkę, tego Ru­bina [We­istu­cha] też, bo Ru­bin jak uciekł, bo matka jak wró­ciła z lasu, to bała się do domu i to już sie­działa w ko­zie. To Ru­bin przy­no­sił im jeść tam od Kru­kow­skich, tam do tej kozy. Tam jesz­cze parę dni, aż wię­cej się na­zbie­rało osób. Do­piero zbie­rali ich i tu­taj przy­pro­wa­dzali, i tu­taj od­by­wała się eg­ze­ku­cja. (...) I tu­taj to praw­do­po­dob­nie Judka był. Jak strze­lali, to nie za­strze­lili i tu­taj do­stał w brzuch czy gdzieś. I wtedy pro­sił, żeby go do­bić, ale nikt z tych grze­ba­ją­cych nie mógł tego zro­bić i mó­wili: Judka, może sam umrzesz”.

Pan Sta­ni­sław Zy­bała na­ry­so­wał mapę i po­sta­wiono drew­niane ma­cewy, i był ra­bin, i szli lu­dzie przez mia­sto, i te­raz wia­domo, że w Dru­gich Do­łach, przy ce­gielni i w klasz­tor­nym ogro­dzie leżą lu­dzie. Leżą lu­dzie, a je­sie­nią i zimą po ziemi, która ich przy­krywa, cho­dzą i ska­czą gaw­rony, sroki i wrony, i szu­kają w tward­nie­ją­cym grun­cie na­sion, pę­dra­ków, kłą­czy. Wy­gląda, jakby szu­kały ta­jem­nicy, ale prze­cież to tylko po­zór, tak jak tu u mnie na Sa­skiej Kę­pie w tym li­sto­pa­dzie. Gaw­rony na uli­cach, wrony nad Wi­słą, gaw­rony, sroki i wrony w parku Ska­ry­szew­skim. Rzu­ca­li­śmy im z córką orze­chy i na­siona sło­necz­nika, tak jak ro­bi­łem to z mamą w Ła­zien­kach po dru­giej stro­nie rzeki trzy­dzie­ści lat temu. Córka chciała ko­niecz­nie iść do „la­bi­ryntu”, który plą­cze się wo­kół rzeźby Tan­cerki. Tak na­prawdę to kilka wą­skich ale­jek po­roz­dzie­la­nych krze­wami, ale można się tam do­brze scho­wać i do­brze ga­niać, na roz­wi­dle­niach skrę­ca­jąc na­gle, tłu­miąc śmiech. Córka ru­szyła w la­bi­rynt, a męż­czy­zna idący obok mnie za­czął wo­łać: – Jorge! Jorge! – Spoj­rza­łem na niego i szep­ną­łem na próbę: – Italo! Ale po­pa­trzył na mnie jak na idiotę, bo to był la­ty­no­ame­ry­kań­ski dy­plo­mata, ja­kich wielu na Kę­pie. Wo­łał pię­cio­let­niego syna, który go­nił wła­śnie moją córkę. Usia­dłem na ławce i pa­trzy­łem na świat, już zmierz­chało, przy­po­mnia­łem so­bie, że gdy nie mo­głem za­snąć, moja mama mó­wiła: „Ty licz od jed­nego do stu, a ja będę li­czyć od stu do jed­nego, w dół. Po ci­chu, w my­ślach. Jak­byś wcho­dził po dra­bi­nie, a ja będę scho­dziła, mi­niemy się, ty wej­dziesz do snu, a ja zejdę jesz­cze po­pra­so­wać”.

ACH I PRZE­CIEŻ jesz­cze ta nie­praw­do­po­dobna hi­sto­ria, o któ­rej strach przed śmie­chem mó­wić, tak się wy­daje odęta swoim nie­praw­do­po­do­bień­stwem, a prze­cież jest praw­dziwa do szczętu, jak tylko praw­dziwe mogą być hi­sto­rie przy­kryte la­tami, te, które no­simy pod ser­cem, jak­by­śmy tam mieli urnę albo małą, gro­te­skową, zbitą z że­ber areczkę przy­mie­rza. I nie uchy­lamy jej wieka pra­wie ni­gdy, a pil­nuje tych hi­sto­rii trójca jej straż­ni­ków – wą­troba, serce i płuca bliź­niaki.

Bo była ta ta­jem­nica, w któ­rej moja matka sze­ścio­let­nia zo­stała w Gli­wi­cach z babką Ro­sjanką, a jej tata i mama, czyli dzia­dek Wi­tek i bab­cia Al­bina, żyli so­bie w War­sza­wie ze swo­imi sy­nami, mo­imi wuj­kami: tym, który po­tem sie­dział, i z wuj­kiem wa­ria­tem, co nie wy­cho­dził, ale obaj oczy­wi­ście byli wtedy mali. I tak mi­nęło trzy­na­ście lat, i tylko raz matka mo­jej matki ją od­wie­dziła, a mimo to gdy moja matka umie­rała, to... Ta­jem­nica, o któ­rej się nie mó­wiło, któ­rej grozę po­ją­łem, gdy już by­łem do­ro­sły, i tylko raz spy­ta­łem o to mamę po kie­lisz­kach bia­łego wina znad Mo­zeli, ale zo­ba­czy­łem w jej oczach tyle smutku, że star­czy mi go do końca, i tata spoj­rzał wtedy na mnie, jak­bym znowu miał sześć lat, a nie czter­dzie­ści, i ktoś inny przy stole za­żar­to­wał, a ta­jem­nica jak dym po­wi­siała nad nami i w końcu roz­wiała się od śmie­chu, wina, roz­mowy, bo do­brze nam było za­wsze ze sobą i na­wet ona, ta ta­jem­nica, ta ci­sza nie miała nad nami wiecz­nej wła­dzy.

Ale przy­po­mi­nała mi się co pe­wien czas. Upo­rczywa jak ból ner­wowy, zja­wiała się w ja­kąś czwart­kową noc albo nie­dzielny po­ra­nek. Szep­tała, gdy aku­rat ni­kogo nie było w po­bliżu: „Je­stem”.

W pe­wien paź­dzier­ni­kowy wie­czór, gdy wszy­scy jesz­cze byli żywi, to zna­czy oprócz dziadka, który przed śmier­cią za­po­mniał pol­skiego, i oprócz babci, która po wy­le­wie prze­stała mó­wić, i oprócz wujka wa­riata, któ­rego wą­troba nie wy­trzy­mała próby le­cze­nia wiel­kiego stra­chu. Żyła moja matka, żył drugi wu­jek gdzieś w Skale, pi­jąc wódkę za­wo­dowo, i cała reszta jesz­cze żyła, żyła na­wet cio­cia Ste­fa­nia, do któ­rej nikt ni­gdy nie mó­wił ina­czej niż „Ste­nia”. W pe­wien paź­dzier­ni­kowy, si­no­szary wie­czór wra­ca­łem z mia­sta na Gro­chów. Do tego miesz­ka­nia, z któ­rego wcze­śniej wu­jek wa­riat nie wy­cho­dził przez trzy­dzie­ści lat, z któ­rego matka mo­jej matki nie przy­jeż­dżała do Gli­wic, a w któ­rym te­raz miesz­ka­łem ja. Ja wsu­nięty w ich me­ble, książki, stare ku­pony to­ta­li­za­tora spor­to­wego, w ich ta­jem­nice i stra­chy po­zo­sta­wione w rzadko od­ku­rza­nych ką­tach. Sta­łem na przy­stanku. Była mgła i wil­goć osia­dała na kurt­kach i płasz­czach lu­dzi cze­ka­ją­cych na au­to­bus. W końcu wsie­dli­śmy dużą grupą w 523 przy Polu Mo­ko­tow­skim. Wszyst­kie miej­sca były za­jęte, za oknami szedł zmierzch i rysy mia­sta wy­da­wały się roz­myte, nie do końca praw­dziwe w za­du­chu sta­rego ika­rusa. Ktoś za­kasz­lał ostro i ba­łem się, że ten ka­szel może ro­ze­drzeć całą scenę, i wpad­niemy w tę mgłę. Pa­mię­tam – po­my­śla­łem wtedy: „To wy­gląda jak w czarno-bia­łej kro­nice fil­mo­wej z lat 80”. Nie­za­możni, po­sza­rzali, mar­nie od­bi­ja­jący się w szy­bach lu­dzie wra­ca­jący do do­mów. Bra­ko­wało tylko nar­ra­tora z offu, który gło­sem An­drzeja Ła­pic­kiego ob­wie­ściłby: „Zmę­czeni miesz­kańcy Gro­chowa po pra­co­wi­tym dniu nie­śpiesz­nie suną wę­gier­skim au­to­bu­sem przez po­woli to­nące w mroku mia­sto”. Sta­łem nad po­dwój­nym sie­dze­niem, trzy­ma­jąc się po­rę­czy, i chyba li­czy­łem, ile będę mu­siał po­ży­czyć od ko­le­gów na gaz i prąd, gdy tył głowy jed­nej z ko­biet przy­kuł moją uwagę. Z po­czątku nie wie­dzia­łem dla­czego. Ta­kie fry­zury były po­pu­larne w la­tach 60. Spod ja­kiś już czas temu na­ło­żo­nej brą­zo­wej farby sre­brzyły się pa­semka zdra­dza­jące wiek. Lu­dzie wsia­dali i wy­sia­dali, mgła prze­szła w deszcz, a ja prze­su­ną­łem się kilka kro­ków do przodu. I za­czą­łem łap­czy­wie chwy­tać po­wie­trze. Po chwili chcia­łem po­wie­dzieć: „Mamo, cześć, co ty tu ro­bisz, je­dziesz do mnie?”. Ale coś mnie po­wstrzy­mało. Ko­bieta miała fry­zurę jak moja matka, jej po­sturę i więk­szość ry­sów twa­rzy. Ale wy­glą­dała, jakby po­sta­rzała się ina­czej, inne li­nie zmarsz­czek wy­żło­biły jej twarz, ina­czej ob­lu­zo­wały się mię­śnie po­wiek. Była też szczu­plej­sza i gdy za­uwa­żyła wresz­cie, że się w nią wga­piam, omio­tła mnie spoj­rze­niem ra­czej znu­żo­nym niż ga­nią­cym czy cho­ciażby zdzi­wio­nym. By­łem dla niej ob­cym czło­wie­kiem. Zro­biło mi się go­rąco, po­tem zimno, pot po­pły­nął po mnie jak przed ma­turą. Pa­trzy­łem te­raz ostroż­nie, od­naj­du­jąc sporo róż­nic mię­dzy tą ko­bietą a mamą, ale cią­gle oszo­ło­miony po­do­bień­stwami. Na­gie ga­łę­zie drzew, gdy kie­rowca zwal­niał, wy­glą­dały w oknach jak pęk­nię­cia. Au­to­bus skrę­cił w Sza­se­rów, po­wi­nie­nem był wy­siąść, ale coś mnie trzy­mało w tym ika­ru­sie. Ta­jem­nica ści­skała mnie te­raz mocno. Prze­bie­gały mi przez myśl plotki o dziadku, le­dwo sły­szalne w dzie­ciń­stwie, kłót­nie babci i mamy, ta dziwna tem­pe­ra­tura ro­dzin­nych spo­tkań ani go­rąca, ani chłodna. Przy Chło­pic­kiego ko­bieta łu­dząco po­dobna do mo­jej matki wy­sia­dła i ja wy­sia­dłem za nią. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić. Po­dejść i za­py­tać, dla­czego wy­gląda jak moja mama? Idio­tyczne i dziwne. Śle­dzić ją po zmroku w za­ka­mar­kach Gro­chowa? Sta­ną­łem po kilku kro­kach, bu­dynki we mgle wy­glą­dały jak nie­do­bu­do­wane, chod­nik, któ­rym ode­szła, koń­czył się w sza­ro­ściach, jakby za nim nie było świata. Ni­gdy nie po­wie­dzia­łem o tym ni­komu i sta­ra­łem się my­śleć o tym jak naj­mniej. Ni­gdy też już jej nie spo­tka­łem. Z ko­lej­nymi mie­sią­cami całe zda­rze­nie co­raz bar­dziej zda­wało mi się frag­men­tem mo­jego opo­wia­da­nia, zmy­śle­niem do­brym, by ubrać je w li­te­ra­turę, ale wie­dzia­łem i wiem prze­cież, że w tej arce pod ser­cem, w tej urnie ta hi­sto­ria owi­nięta jest bi­bułą, na któ­rej na­pi­sano: „Prawda”. I nie mam na­wet na co wam przy­siąc, bo moja matka umarła.

PA­WEŁ SOŁ­TYS (ur. 1978), od 2005 roku na­grywa i wy­daje płyty. W 2017 roku za­de­biu­to­wał to­mem opo­wia­dań Mi­kro­tyki, uho­no­ro­wa­nym Na­grodą Li­te­racką Gdy­nia i Na­grodą Li­te­racką im. Marka No­wa­kow­skiego. W 2019 roku uka­zał się jego drugi zbiór opo­wia­dań Nie­ra­dość.

Tego i in­nych opo­wia­dań wy­słu­chasz w wer­sji au­dio na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/opo­wia­da­nie

RE­POR­TAŻ

Jak roz­li­czyć Por­n­hub?

tekstSHE­ELAH KOL­HAT­KARprze­ło­żyłaANNA DZIERZ­GOW­SKAry­su­nekAGNIESZKA WRZO­SEK

ERO­TYCZNE WI­DEO na­krę­cone bez zgody fil­mo­wa­nych za­lewa in­ter­net. Jak po­skro­mić strony z tre­ściami dla do­ro­słych?

Pew­nej nocy 2017 roku pięt­na­sto­let­nia Ra­chel (imię zmie­nione) do­stała na What­sAp­pie wia­do­mość z nie­zna­nego nu­meru. Miesz­kała ra­zem z matką, oj­czy­mem i ro­dzeń­stwem w śred­niej wiel­ko­ści mie­ście w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Wła­śnie wró­ciła z im­prezy i była sama w sy­pialni. – Mia­łam na­prawdę nie­sta­bilną sy­tu­ację do­mową, bra­ko­wało mi sen­sow­nego wspar­cia – opo­wia­dała mi nie­dawno, sie­dząc na łóżku w pu­cha­tym bia­łym szla­froku. – By­łam w to­tal­nej roz­sypce, ni­komu nie ufa­łam, wpa­dłam w tryb au­to­de­struk­cji.

Męż­czy­zna, który przy­słał jej wia­do­mość, za­łą­czył jej na­gie zdję­cie. Nie była so­bie w sta­nie przy­po­mnieć po­cho­dze­nia tej fotki. Po chwili wy­słał też link do pro­filu jej matki na Fa­ce­bo­oku oraz li­stę imion in­nych człon­ków ro­dziny i szkol­nych przy­ja­ciół, gro­żąc, że wy­śle im fo­to­gra­fię, je­śli Ra­chel nie wy­kona jego in­struk­cji. Do dziew­czyny na­tych­miast po­wró­ciło wspo­mnie­nie sprzed kilku lat, kiedy ko­le­dzy z klasy ro­ze­słali so­bie jej zdję­cie w bie­liź­nie, czego skut­kiem było wie­lo­mie­sięczne nę­ka­nie i atak de­pre­sji. Spa­ni­ko­wana, za­sto­so­wała się do po­le­ceń. Męż­czy­zna naj­pierw na­ka­zał jej, żeby za­pa­liła świa­tło w po­koju i sfo­to­gra­fo­wała się w bie­liź­nie. Na­stęp­nie po­le­cił, żeby wy­słała mu ko­lejne zdję­cia, tym ra­zem nago, i na­krę­ciła film, na któ­rym się roz­biera i ma­stur­buje. Jak opo­wia­dała mi Ra­chel, po­le­ce­nia sta­wały się stop­niowo co­raz śmiel­sze, wresz­cie męż­czy­zna ka­zał jej zro­bić coś tak od­py­cha­ją­cego, że od­mó­wiła. Prze­rwała ko­re­spon­den­cję i, jak wspo­mina, usia­dła na łóżku w szoku. Póź­niej, kiedy matka zaj­rzała, żeby po­wie­dzieć jej „do­bra­noc”, udała, że wszystko jest w po­rządku.

Na­stęp­nego dnia Ra­chel co go­dzinę spraw­dzała swoje konta w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, pewna, że zdję­cia i filmy wy­płyną. Mie­siące mi­jały i wy­da­wało się, że nic się nie wy­da­rzyło. Aż pew­nego dnia, gdy je­chała tak­sówką, do­stała wia­do­mość od chło­paka z są­siedz­twa, który py­tał, czy wszystko u niej w po­rządku. Za­łą­czył link do strony za­wie­ra­ją­cej dzie­siątki fol­de­rów peł­nych zdjęć i fil­mów z kil­koma dziew­czy­nami w po­dob­nych po­zach, czę­sto za­pła­ka­nymi. Jedną z nich była Ra­chel. Po­pro­siła chło­paka, żeby zgło­sił konto, z któ­rego zo­stały wy­słane. Jak mi opo­wia­dała, my­ślała o tym, żeby wy­je­chać do in­nego mia­sta i się za­bić. – Osta­tecz­nie wsia­da­łam już do po­ciągu, ale przy­ja­ciółki i przy­ja­ciele mnie za­trzy­mali – mówi.

Zdję­cia i wi­deo Ra­chel zna­la­zły się na Por­n­hu­bie, jed­nej z naj­więk­szych stron por­no­gra­ficz­nych w sieci i jed­nej z naj­czę­ściej od­wie­dza­nych wi­tryn in­ter­ne­to­wych na świe­cie w ogóle. Był czas, kiedy Por­n­hub za­wie­rał około 14 mi­lio­nów fil­mów, w tym za­równo pro­fe­sjo­nal­nie na­gra­nych, jak i two­rzo­nych przez użyt­kow­ni­ków. Część wi­deo z Ra­chel za­wie­rała jej praw­dziwe imię, a w ko­men­ta­rzach zna­la­zły się linki do pro­fili jej i człon­ków jej ro­dziny w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Frag­ment jed­nego z fil­mów zo­stał umiesz­czony na Snap­cha­cie i In­sta­gra­mie. Ktoś po­de­słał wi­deo ojcu Ra­chel, ja­kiś stal­ker wy­sy­łał jej zdję­cia, które ro­bił pod jej do­mem w cza­sie, kiedy sie­działa w środku, zaj­mu­jąc się młod­szym bra­tem. Dziew­czyna zło­żyła skargę, ko­rzy­sta­jąc z po­mocy Child Explo­ita­tion and On­line Pro­tec­tion Com­mand, wy­działu bry­tyj­skiej Kra­jo­wej Agen­cji do spraw Zwal­cza­nia Prze­stęp­czo­ści (Na­tio­nal Crime Agency), jed­nak jak wspo­mina, nie uzy­skała więk­szej po­mocy.

Ra­chel prze­stała sy­piać. Całe dnie i noce spę­dzała, wy­szu­ku­jąc filmy i wy­peł­nia­jąc dzie­siątki wnio­sków o usu­nię­cie tre­ści. „Cześć, je­stem nie­peł­no­let­nia, a wiele fil­mów i zdjęć ze mną zo­stało tu umiesz­czo­nych – na­pi­sała do Por­n­huba w grud­niu 2018 roku. – Wciąż po­ja­wiają się na stro­nie, a ja mam na nich tylko pięt­na­ście lat i nie mam lin­ków. Nie wiem, co ro­bić, po­nie­waż za każ­dym ra­zem, kiedy udaje mi się do­pro­wa­dzić do ich usu­nię­cia, wy po­zwa­la­cie, żeby znów zo­stały wrzu­cone, nisz­cząc mi ży­cie”. W od­po­wie­dzi Por­n­hub po­pro­sił o link do każ­dego filmu, na­zwę konta, z któ­rego je wrzu­cano, ty­tuł fol­deru albo scre­eny ze strony. Ra­chel wy­słała in­for­ma­cje, do któ­rych miała do­stęp, ale filmy czę­sto były ła­do­wane w po­staci mi­ga­wek, któ­rych nie była w sta­nie prze­śle­dzić. Za każ­dym ra­zem, kiedy udało się zdjąć je­den, po­ja­wiały się na­stępne. Osta­tecz­nie pod­dała się. – Po­świę­ca­łam cały swój czas na zgła­sza­nie fil­mów. Bar­dzo dużo mnie to kosz­to­wało – opo­wia­dała.

Ra­chel prze­stała wy­cho­dzić z domu, ko­rzy­stała z po­mocy spo­łecz­nej. W lu­tym 2020 roku zo­ba­czyła na In­sta­gra­mie post o pracy dzia­łaczki zwal­cza­ją­cej han­del ludźmi w celu wy­ko­rzy­sty­wa­nia sek­su­al­nego, La­ili Mic­kel­wait. Na­pi­sała do niej, a ta skie­ro­wała Ra­chel do służb, które mo­gły jej po­móc z wnio­skami o usu­nię­cie tre­ści. Skon­tak­to­wała ją też z praw­ni­kami z Brown Rud­nick przy­go­to­wu­ją­cymi po­zew prze­ciwko Mind­Geek (fir­mie bę­dą­cej wła­ści­cie­lem Por­n­huba) w imie­niu osób, które twier­dziły, że wi­deo z ich udzia­łem umiesz­czono na stro­nie bez ich zgody. Kiedy praw­nicy prze­słali Mind­Geek we­zwa­nie, firma bły­ska­wicz­nie usu­nęła filmy z Ra­chel, a na­stęp­nie za­blo­ko­wała moż­li­wość ich po­now­nego za­miesz­cze­nia. – La­ila oka­zała się nie­zwy­kle po­mocna – opo­wia­dała mi Ra­chel. – Zro­biła dla mnie wię­cej niż po­li­cja czy kto­kol­wiek w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

W tym cza­sie Mic­kel­wait pra­co­wała dla Exo­dus Cry, or­ga­ni­za­cji od­wo­łu­ją­cej się do war­to­ści re­li­gij­nych, która dąży do „znie­sie­nia ko­mer­cyj­nego wy­ko­rzy­sty­wa­nia sek­su­al­nego”, a także zmiany wa­run­ków, które je umoż­li­wiają. Mic­kel­wait, obec­nie czter­dzie­sto­let­nia, pra­co­wała w Exo­dus Cry od 2012 roku. Zaj­mo­wała się przede wszyst­kim za­po­bie­ga­niem sy­tu­acjom, w któ­rych do­ro­śli i dzieci są zmu­szani do pracy sek­su­al­nej, i in­nym po­dob­nym nad­uży­ciom. – Za­wsze ży­wi­łam szcze­gólne za­mi­ło­wa­nie do pre­wen­cji – po­wie­działa mi. – To wspa­niałe, je­śli mo­żesz ko­goś uwol­nić od wy­zy­sku, ale jesz­cze le­piej, je­śli dana osoba ni­gdy nie znaj­dzie się w sy­tu­acji, w któ­rej jest wy­zy­ski­wana.

Mic­kel­wait przez kilka lat zaj­mo­wała się pro­mo­wa­niem wśród rzą­dów i wi­dzów na ca­łym świe­cie Ne­fa­rious: Mer­chant of So­uls (Nik­czemny. Han­dlarz dusz, 2011), wy­pro­du­ko­wa­nego przez Exo­dus Cry filmu do­ku­men­tal­nego na te­mat han­dlu ludźmi, oraz dzia­łała na rzecz za­ostrze­nia kar dla ska­za­nych za ten pro­ce­der. Co­raz czę­ściej kon­cen­tro­wała się w swo­jej pracy na ko­bie­tach i dzie­ciach, czę­sto ofia­rach han­dlu ludźmi, które zo­stały sfil­mo­wane, a dra­styczne filmy z ich udzia­łem tra­fiły na­stęp­nie na por­no­gra­ficzne wi­tryny w ro­dzaju Por­n­huba. Mind­Geek de­kla­ruje, że zgod­nie z za­sa­dami firmy filmy wi­deo pu­bli­ko­wane na ich stro­nie zo­stały zwe­ry­fi­ko­wane, czy nie ma na nich nie­let­nich i czy na­grano je za zgodą po­ja­wia­ją­cych się w nich osób. Jed­nak ostat­nio zna­leźli się w wia­do­mo­ściach, oskar­żeni o to, że nie­do­sta­tecz­nie do­kład­nie kon­tro­lują wła­sne tre­ści. Na Flo­ry­dzie pe­wien trzy­dzie­sto­la­tek zo­stał aresz­to­wany za czyn lu­bieżny i na­ru­sze­nie nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej pięt­na­sto­latki za­gi­nio­nej nie­mal od roku. Jej ro­dzina zna­la­zła pra­wie sześć­dzie­siąt fil­mów z udzia­łem dziew­czynki na Por­n­hu­bie i na po­dob­nych stro­nach (firma utrzy­muje, że usu­nęła ma­te­riał w dniu, w któ­rym zo­stała o nim po­wia­do­miona). Wkrótce po­tem lon­dyń­ski „The Sun­day Ti­mes” opu­bli­ko­wał ar­ty­kuł o kor­po­ra­cjach, które re­kla­mują się na Por­n­hu­bie (mię­dzy in­nymi He­inz i Uni­le­ver), pod­kre­śla­jąc, że dzien­ni­ka­rze w kilka mi­nut wy­kryli „dzie­siątki przy­kła­dów nie­le­gal­nych ma­te­ria­łów” (firma od­po­wie­działa, że wi­deo za­wie­ra­jące sceny z wy­ko­rzy­sty­wa­niem dzieci sta­no­wią uła­mek wszyst­kich tre­ści i że dąży do ich wy­eli­mi­no­wa­nia).

Pew­nej nocy na po­czątku 2020 roku sy­nek Mic­kel­wait za­czął pła­kać. Od­kąd trzy mie­siące wcze­śniej prze­żył trudny po­ród, mę­czyły go kolki i kiedy pła­kał, przez długi czas nie da­wał się uci­szyć. – Był to zde­cy­do­wa­nie je­den z naj­trud­niej­szych okre­sów w moim ży­ciu. My­śla­łam, że umrę – opo­wiada Mic­kel­wait. Pró­bu­jąc uko­ły­sać dziecko do snu, po­sta­no­wiła spraw­dzić, jak to jest z we­ry­fi­ka­cją de­kla­ro­waną przez Mind­Geek.

Wy­jęła lap­top, za­ło­żyła fał­szywe konto mej­lowe i za­mie­ściła na Por­n­hu­bie klip przed­sta­wia­jący ciemne za­ka­marki jej wła­snej sy­pialni. Po­ja­wił się nie­mal na­tych­miast. Nikt nie zwe­ry­fi­ko­wał tego, kim jest, ile ma lat ani co za­wiera film (Mind­Geek twier­dzi, że do czasu prze­pro­wa­dze­nia we­ry­fi­ka­cji film po­wi­nien być do­stępny tylko dla umiesz­cza­ją­cego go użyt­kow­nika). – Za­częło mnie prze­śla­do­wać py­ta­nie: Dla­czego za­kła­damy, że wszyst­kie te filmy są zgodne z pra­wem i zro­bione za zgodą fil­mo­wa­nych osób? – opo­wiada Mic­kel­wait. Na­stęp­nego dnia na­pi­sała na Twit­te­rze: „Mo­gła­bym być dwu­na­sto­let­nią ofiarą han­dlu ludźmi i nikt by się nie do­wie­dział. Por­n­hub umoż­li­wia wy­zysk”.

– Nie była to żadna no­wość, mi­liony lu­dzi już o tym wie­działy – mówi Mic­kel­wait. – Ale z ja­kie­goś po­wodu nikt nie łą­czył kro­pek, co to zna­czy z punktu wi­dze­nia za­war­to­ści wi­tryny. Uzna­łam, że inni po­winni wie­dzieć, że naj­po­pu­lar­niej­szy ser­wis por­no­gra­ficzny na świe­cie jest za­peł­niony na­gra­niami z miejsc zbrodni. – Mic­kel­wait na­pi­sała fe­lie­ton, który ro­ze­słała do dwu­na­stu re­dak­cji. Kon­ser­wa­tywny ma­ga­zyn „Wa­shing­ton Exa­mi­ner” zgo­dził się go opu­bli­ko­wać. „Wła­śnie w tej chwili na Por­n­hu­bie mogą się znaj­do­wać setki, je­śli nie ty­siące fil­mów z nie­let­nimi ofia­rami wy­ko­rzy­sty­wa­nia sek­su­al­nego – na­pi­sała. – Nad­szedł czas, by za­mknąć Por­n­hub, tego sek­su­al­nego su­per­dra­pieżcę, i roz­li­czyć tych me­ga­al­fon­sów, któ­rzy go pro­wa­dzą”.

MIND­GEEK zo­stała za­re­je­stro­wana w Luk­sem­burgu – jed­nym z ra­jów po­dat­ko­wych –  ale główną sie­dzibę ma w Mont­re­alu. Firma za­trud­nia około 1600 osób, a na­le­żące do niej plat­formy in­ter­ne­towe, ta­kie jak Por­n­hub, Red­Tube, YouPorn i Braz­zers, no­to­wały we­dług rzecz­nika firmy około 4,5 mi­liarda od­wie­dzin mie­sięcz­nie w 2020 roku – nie­mal dwa razy tyle, co Go­ogle i Fa­ce­book ra­zem wzięte. Wła­ści­ciele i in­we­sto­rzy Mind­Geek sta­rali się ukry­wać swoją toż­sa­mość, jed­nak kiedy Mic­kle­wait za­częła ba­dać firmę, jak mi opo­wiada, były pra­cow­nik prze­ka­zał jej na­zwi­ska kie­row­nic­twa: Fe­ras An­toon, dy­rek­tor ge­ne­ralny, Da­vid Tas­sillo, dy­rek­tor do spraw ope­ra­cyj­nych, Co­rey Urman, wi­ce­pre­zes bez­po­śred­nio kie­ru­jący Por­n­hu­bem.

Po­czątki Por­n­huba się­gają 2007 roku, kiedy przed­się­biorca na­zwi­skiem Matt Ke­ezer wy­krę­cił nu­mer do wła­ści­ciela do­meny, po czym ku­pił ją za około 3 ty­siące do­la­rów. Ke­ezer po­łą­czył siły z kil­koma part­ne­rami, w tym Ste­phane’em Ma­no­sem i Ouis­sa­mem Yous­se­fem, któ­rych po­znał pod­czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Con­cor­dia w Mont­re­alu przy oka­zji tur­nie­jów pił­ka­rzy­ków. Za­ło­żyli oni płatną stronę porno, Braz­zers. Łą­cząc Braz­zers i Por­n­hub w nową firmę, part­ne­rzy na­zwali ją Man­sef, od po­łą­cze­nia słów „Ma­nos” i „Yous­sef”.

Man­sef wkrótce po swoim po­wsta­niu zna­lazł się na skraju ka­ta­strofy. W paź­dzier­niku 2009 roku agenci Uni­ted Sta­tes Se­cret Se­rvice Or­ga­ni­zed Fraud Task Force uzy­skali na­kaz za­ję­cia po­nad 6 mi­lio­nów do­la­rów z dwóch kont na­le­żą­cych do po­wią­za­nej z Man­se­fem firmy Pre­mium Se­rvi­ces. Ta naj­wy­raź­niej nie miała żad­nego ad­resu poza wy­na­jętą skrzynką pocz­tową w Cum­ming w sta­nie Geo­r­gia, mie­ście li­czą­cym 5 ty­sięcy miesz­kań­ców. Za to w ciągu dwóch mie­sięcy otrzy­mała 9,4 mi­liona do­la­rów i do­ko­nała prze­le­wów na 4 mi­liony. Wy­glą­dało na to, że pie­nię­dzy nie prze­zna­czono na wy­płatę wy­na­gro­dzeń ani na żadne inne uza­sad­nione wy­datki. Rząd oskar­żył Pre­mium Se­rvi­ces o zaj­mo­wa­nie się nie­li­cen­cjo­no­wa­nymi trans­fe­rami pie­nię­dzy. Man­sef twier­dził, że płat­no­ści po­cho­dziły od ze­wnętrz­nych po­śred­ni­ków ob­słu­gu­ją­cych karty kre­dy­towe oraz że tra­fiały do ame­ry­kań­skich do­staw­ców firmy. W 2011 roku rząd po­szedł na ugodę, otrzy­maw­szy zwrot 4,15 mi­liona do­la­rów. Firma zo­stała ura­to­wana. Co waż­niej­sze, cała ta sprawa su­ge­ro­wała, że rząd nie na­dąża za re­aliami no­wego biz­nesu, ja­kim sta­wała się por­no­gra­fia in­ter­ne­towa.

W NA­STĘP­STWIE re­wo­lu­cji sek­su­al­nej lat 60. i 70. w ka­li­for­nij­skiej Do­li­nie San Fer­nando – która stała się znana jako Porn Val­ley – za­częły po­wsta­wać stu­dia, w któ­rych pro­du­ko­wano filmy dla do­ro­słych dys­try­bu­owane w USA. W 1988 roku, po czę­ści w re­ak­cji na obu­rze­nie opi­nii pu­blicz­nej, jaki wy­wo­łał wy­stęp nie­let­niej Traci Lords w fil­mach porno, Kon­gres uchwa­lił sek­cję 2257 Ko­deksu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, która na­rzu­ciła pro­du­cen­tom wy­móg udo­ku­men­to­wa­nia, że ak­to­rzy i ak­torki mają ukoń­czone osiem­na­ście lat.

Po­ja­wie­nie się YouTube’a w 2005 roku uła­twiło umiesz­cza­nie w sieci fil­mów, które mógł oglą­dać każdy. Wkrótce przed­się­biorcy uru­cho­mili tak zwane tube si­tes – ta­kie jak Red­Tube i YouPorn – które po­zwa­lały użyt­kow­ni­kom na umiesz­cza­nie i oglą­da­nie por­no­gra­ficz­nych wi­deo za darmo. Czę­sto były to pi­rac­kie ko­pie pro­fe­sjo­nal­nie krę­co­nych ty­tu­łów, a zy­ski, które nie­gdyś pły­nęły do ka­li­for­nij­skich stu­diów fil­mo­wych, tra­fiały te­raz do ope­ra­to­rów ser­wi­sów. Wy­ni­kłe z tego ba­ta­lie o prawa au­tor­skie w prze­my­śle por­no­gra­ficz­nym od­zwier­cie­dlały te roz­gry­wa­jące się w tra­dy­cyj­nej roz­rywce. W 2007 roku Via­com po­zwał YouTube, oskar­ża­jąc go o prze­cho­wy­wa­nie pi­rac­kich ko­pii mię­dzy in­nymi Spon­ge­Boba Kan­cia­sto­por­tego i The Da­ily Show, po czym za­żą­dał mi­liarda do­la­rów od­szko­do­wa­nia. W tym sa­mym roku pro­du­cent fil­mów porno Vi­vid En­ter­ta­in­ment po­zwał Por­no­Tube, oskar­ża­jąc ser­wis o udo­stęp­nia­nie pi­rac­kich ko­pii jego ma­te­ria­łów (Via­com po­szedł na ugodę, po­zew Vi­vid zo­stał wy­co­fany).

In­ter­net umoż­li­wił ser­wi­som typu tube za­ra­bia­nie na fil­mach two­rzo­nych przez in­nych bez po­no­sze­nia ja­kiej­kol­wiek od­po­wie­dzial­no­ści za ich treść. Dziś Mind­Geek opiera się na tym sa­mym prze­pi­sie, na który po­wo­łuje się Mark Zuc­ker­berg, kiedy broni Fa­ce­bo­oka przed za­rzu­tem umoż­li­wia­nia sze­rze­nia dez­in­for­ma­cji: pa­ra­graf 230 Com­mu­ni­ca­tions De­cency Act z 1996 roku, gdzie stwier­dza się, że „in­te­rak­tyw­nej usługi kom­pu­te­ro­wej” nie można trak­to­wać tak samo jak pod­miotu pu­bli­ku­ją­cego in­for­ma­cje do­star­czane przez trze­cią stronę. Prze­pis ten wy­my­ślono po to, by in­ter­net mógł się roz­wi­jać, wolny od za­lewu po­zwów. Ozna­cza on jed­nak, że kiedy ser­wisy typu tube mają do czy­nie­nia ze skar­gami na filmy przed­sta­wia­jące gwałt, zsek­su­ali­zo­wane wi­ze­runki dzieci, por­no­zem­stę i inne tre­ści za­miesz­czane bez zgody osób przed­sta­wio­nych, mają pod­stawy, by twier­dzić, że nie mogą zo­stać za to po­cią­gnięte do od­po­wie­dzial­no­ści. Eks­perci z Na­tio­nal Cen­ter for Mis­sing & Explo­ited Chil­dren, or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wej, która śle­dzi ma­te­riały zwią­zane z sek­su­al­nym wy­ko­rzy­sty­wa­niem dzieci, po­wie­dzieli mi, że dzięki temu in­ter­ne­towy prze­mysł por­no­gra­ficzny może się roz­wi­jać i bar­dzo trudno jest go z cze­go­kol­wiek roz­li­czyć. – Od­po­wie­dzial­ność jest nie­wielka, a pie­nią­dze bar­dzo duże – pod­kre­śla Staca She­han, wi­ce­pre­ze­ska działu usług ana­li­tycz­nych or­ga­ni­za­cji. – To mo­del biz­ne­sowy, w który lu­dzie będą wcho­dzić.

W 2009 ROKU