Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
W październiku przyglądamy się kontrowersyjnej metodzie terapii Berta Hellingera, a raczej stojącej za nią potrzebie zaglądania w swoją rodzinną przeszłość i szukania w niej wyjaśnienia teraźniejszych problemów. Sprawdzamy, co nauka mówi o tym sposobie. Poza tym jedziemy też na wykopaliska i razem z archeolożkami szukamy naszych praprzodkiń, kompozytorkę Hanię Rani pytamy o jej inspiracje i ścieżkę kariery, a także analizujemy, czy hasło „opodatkować najbogatszych” ma szanse na realizację.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– najnowsze opowiadanie Macieja Wnuka,
– portret Tadeusza Baranowskiego, malarza i taty Smoka Diplodoka,
– komiks Henryka i żarty rysunkowe Filipa Zawady,
– apteczkę brytyjskiego wokalisty i producenta Pumy Blue.
Pismo. Magazyn Opinii. 10/2024
Karolina Lewestam – Jak pozbyć się lęku – Rozmowy z K.
Opal Ćwikła – amen
Amadeusz Świerk – Kacper – W Kadrze z cyklu Jedni z nas
Miłosz Waligórski – Kraj Że albo drobny mak
Oktawia Kromer – Jak Polacy dają się ustawić. „Psychoterapia” według Berta Hellingera
Martyna Pankiewicz – nysa to ksywa
Mateusz Roesler – Niczego nie przeoczyć. Rozmowa z Hanią Rani
Filip Zawada – Żarty rysunkowe
Mariusz Śmiejek – Galamsey
Paulina Maślona – Dama z Kości Słoniowej i inne preherstorie
Urszula Sikora – Ludzkie zoo
Kamil Fejfer – Podatkowe uniki najbogatszych
Henryk – Terrier terapeuta
Paweł Kicman – Z Pismem u… Tadeusza Baranowskiego, taty Smoka Diplodoka
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Magdalena Abakanowicz. Kompozycja monumentalna (fragment)
Maciej Wnuk – Miodożerka
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Puma Blue?
Zuzanna Kowalczyk – À propos traumy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Jak pozbyć się lęku
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga Karolino!
Na pięknej tajskiej wyspie, na którą przyjechałam z rodziną, po dwóch tygodniach pobytu w tym kraju, zaczęłam zwalniać. Nie wyszliśmy nigdzie wieczorem. Młodszy syn szybko zasnął, starszy poszedł z mężem na spacer, eksplorować nową okolicę.
A ja położyłam się na łóżku, totalnie przytłoczona. W wieku czterdziestu lat dobiegłam do miejsca, które dawno temu wyznaczyłam sobie za cel. Mam zdrową, kochającą się rodzinę. Niczego nam nie brakuje. Razem pokonujemy codzienne wyzwania i razem celebrujemy małe i większe sukcesy. A ja wciąż czuję, jakby przeszłość siedziała mi na ramieniu. Czy znów nie zaznam odrzucenia, głodu, samotności? Znalazłam w sobie siłę i determinację, aby zajść bardzo daleko. Dopisało mi szczęście i spotkałam kochanego mężczyznę. Czy lęk, że przeszłość się powtórzy, będzie psuł już każdą chwilę? Jak przekonać moją głowę, że jesteśmy bezpieczni, a zamartwianie się jest kompletnie bez sensu? Jak zacząć cieszyć się tym, co tu i teraz, nie bacząc na to, co było i będzie?
Ściskam
Patrycja
Droga Patrycjo!
Trafiłaś pod właściwy adres! Bo tak, ja wiem, jak „przekonać głowę, że jest się bezpiecznym i wygnać z niej lęki dotyczące odrzucenia, głodu, samotności”. Słuchaj więc, Patrycjo, głosu doświadczonej w tym względzie i znającej co najmniej dziesięć sposobów specjalistki. To znaczy mnie. Przygotuj się, otwórz oczy i uszy na idącą ku Tobie mądrość mą. Czujesz już zwiastujące jej nadejście delikatne fale? Widzisz tę bladą łunę, która jest tak naprawdę światłem bijącym od mej mądrości? Słyszysz jej rącze i dziarskie „tup tup”?
No to tak.
Sposób pierwszy: zasnąć i spać jak najdłużej.
Sposób drugi: upić się, ale tak do nieprzytomności.
Sposób trzeci: wziąć kawałek filetu z pangi, chodzić z nim po mieszkaniu, położyć w jakimś rzadko odwiedzanym kącie i zupełnie o nim zapomnieć; po kilku dniach dom wypełni się zapachem gnijącej ryby i zamiast bać się odrzucenia, głodu i samotności, człowiek chodzi i węszy, zastanawiając się, co też może tak nieludzko śmierdzieć.
Sposób czwarty: intensywne sudoku.
Sposób piąty: sprawić sobie psa słusznej wielkości, ale powstrzymać się przed przyuczeniem go do poprawnego chodzenia na smyczy. Na spacer wybrać się w rejon opanowany przez nerwową populację kocią. Gwarantuję, że kiedy będziesz ryć twarzą w żwirze, ciągnięta przez ujadającego czworonoga, na krótki, lecz znaczący moment zarzucisz zamartwianie się.
Sposób szósty: medytacja. A może to była akredytacja? Najlepiej: powszechna anihilacja.
Sposób siódmy: słuchanie na okrągło i bez przerwy piosenki „Jesteśmy jagódki, czarne jagódki; mieszkamy w lesie zieloooonym”. Z doświadczeń z czasów wczesnego dzieciństwa moich potomków wiem, że mózg zostaje w ten sposób wprowadzony w stan zmętnienia, który charakteryzuje się tym, że zaczyna mu być kompletnie wszystko jedno. A nawet, gdy z głośnika grzmią po raz trzysta szesnasty te cholerne jagódki (Twe dziecię klaszcze wesoło w łapki i wciąż domaga się powtórek), głód, odrzucenie i samotność zaczynają wyglądać na zasadniczo całkiem atrakcyjną opcję.
Sposób ósmy: zjeść szybko dużo świeżego czosnku. Może i to promuje odrzucenie, ale za to wprawia w martyrologiczny nastrój, w którym różnorakie cierpienie jawi się jako droga do zbawienia tudzież doskonałości.
Sposób dziewiąty: samobiczowanie, włosiennica i tarzanie się w pyle; względnie odpowiednik współczesny tychże, czyli brydż sportowy.
Sposób dziesiąty: w ramach sprytnego ruchu wyprzedzającego należy samemu się zawczasu przegłodzić, a potem wyrzucić bliskich z domu, zanim nas opuszczą, i oznajmić im przez okno, że nie chce się nam ich znać; wyrwać ze ściany kabel telefoniczny, wrzucić komórkę do toalety i zmiażdżyć router, a potem zgolić brwi, żeby wstyd powstrzymał nas przed próbą wyjścia na ulicę, i zaryglować się od środka. Kto wie, może się okaże, że ta cała samotność; to, czego baliśmy się najbardziej, wcale nie jest... wcale nie... ech, Patrycjo, ten sposób muszę jeszcze podszlifować.
A tak naprawdę, tak między nami, to chyba żaden z tych sposobów, może oprócz totalnej anihilacji, nie jest skuteczny. Na pewno żaden nie działa dłużej niż pół dnia. Patrycjo, nie oszukujmy się. Nasze czarne lęki nigdy nie odejdą na dobre, zawsze będą z nami; one siedzą przy nas, gdy śpimy, milczące cienie; one głaszczą nas po dłoniach, po twarzach, jak tylko się zbudzimy, wytrzeźwiejemy, opanujemy psa; one są z nami jak wierne kruki, nasi cisi towarzysze; kiedy otwierasz walizkę na pięknej tajskiej wyspie, pierwsze wypełzają z niej właśnie one i owijają się wokół twoich przegubów, szepcząc bezgłośnie: „Bój się, bój się, bój się”. I nic z nimi nie zrobimy, możemy tylko je tulić do siebie, jak przezroczyste koty, a one z wdzięczności pozwolą nam znów na chwilę zasnąć.
Patrycjo, myślę o Tobie, na Twojej pięknej wyspie; nie znam żadnych sposobów na lęki, ale chcę, tak bardzo chcę, żeby dały Ci wytchnienie.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
amen
OPAL ĆWIKŁA
zablokowałaś brwi, żeby wyglądać bezczelniej zaraz zrobimy z ciebie kobietę-święte-miejscebędziesz miała na twarzy kaplicę
będziesz miała na twarzy zajęcze ziele stałaś się rybą-płótnem w środku masz superkomputer jesteś hasłem, na które się budzę
Wiersz z tomu UFOPORNO nominowanego w kategorii Debiut do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius 2024.
OPAL ĆWIKŁA mistrzyni Lublina w slamie poetyckim 2022, autorka performansu UFOPORNO (2023), propagatorka dragu poetyckiego, działaczka na rzecz lubelskiej poezji w fundacji Heuresis i Bibliotece Azyl, artystka multidyscyplinarna, kłir, ikona stylu, miłośniczka czipsów.
W KADRZE z cyklu Jedni z nas
Kacper
zdjęcie i tekstAMADEUSZ ŚWIERK
Pochodzi z Zakaczawia, wykluczonej społecznie i ekonomicznie legnickiej Dzielnicy Cudów, jak nazywają ją mieszkańcy.
Od małego jest wielkim fanem Michaela Jacksona, nosi, wzorem zmarłego piosenkarza, długie włosy. To mama przekazała mu fascynację muzyką króla popu, oglądając razem z nim teledyski muzyka. Kacper szybko podchwycił taneczne ruchy Jacksona – dziś wykonuje je mistrzowsko. Ale chłopak dopiero szuka możliwości rozwoju swojego potencjału. W dzielnicy, w której młodzież wybiera zupełnie inny, dresiarski styl kultury i ubioru, Kacper nie zawsze spotyka się z przychylną reakcją.
Mimo to chłopak pozostaje nonkonformistą: zdecydował się rzucić szkołę, żeby rozwijać swoją pasję. Chciałby pracować jako tancerz, jednak brak pieniędzy i perspektyw mu nie pomagają. Stara się też dorabiać w różnych miejsach, ale przyznaje, że depresja utrudnia mu codzienne funkcjonowanie. Na szczęście nie odziera go z marzeń o innym życiu.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Kraj Że albo drobny mak
tekstMIŁOSZ WALIGÓRSKIzdjęcieTEMPEST ANDERSON, domena publiczna
Tam, skąd Brda złodziejka nocą daje dyla z księżycem na grzbiecie –
Co to za kraj i w jakim powiecie? Wiecie? Powiecie?
piosenka podwórkowa
Że ja – prowincjusz, który Montmartre myli z Montparnasse’em – wejdę do tego świata, czułem od dawna, przecież całe życie chodzę mankietami. Że ich poznam, dało się przewidzieć, w końcu zawsze są po sąsiedzku. Że mnie zelektryzują, rozumiało się samo przez się, wyładowania atmosferyczne wstrząsają nimi co noc z piątku na jesień. Że stanę na ich ziemi, było kwestią czasu, wszak istnieją i wczoraj, i jutro, i dziś. A jednak – to, czego doświadczyłem w kraju Że, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Ale od początku.
Uosabiają wszystkie cechy niespodzianki. Wzięli mnie z zaskoczenia, mimo wszystko nie byłem gotów. Oszołomiony brnąłem w bór dziwactw z coraz szerzej rozdziawioną japą, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że szuram szczęką po ziemi. Po drodze pogubiłem kupę rzeczy: portfel, paszport, głowę i kij trekkingowy. Co tam rzeczy, czniać rzeczy! Mój zachwyt puchł z kroku na krok, a szedłem powoli, ze zdumienia zapierając stopy o ziemię – ziemię ludu Że.
Kraj nie jest większy od powiatu bydgoskiego. Miasto-państewko położone w połowie drogi w dal, w strefie równoległych czasów zamiejscowych. Chociaż boryka się z przeludnieniem, na ulicach nigdy nie widać tłumów. Jako się rzekło, część obywateli mieszka „przed chwilą”, część „za chwilę”, a „teraz” osiedlają się tylko nieliczni.
Ale i tak wpadają na siebie bez ładu i składu.
Po pierwsze dlatego, że obowiązuje ruch obustronny, bardzo chaotyczny szczególnie w dni pochmurne, lecz także przy oślepiającym świetle, które wygumkowuje gwiazdy z nieba i gniazda z drzew. Trzeba bowiem wiedzieć, że ludzie Że orientują się względem położenia Słońca: im lepiej je widać, tym mniej kraks, stłuczek i zderzeń. Po drugie, wypadki są ich przeznaczeniem niejako z natury, otóż oni chodzą tyłem. Dla zmyłki doczepiają sobie nieraz brzuchy z poduszek i pakułowe brody na potylicy, lecz zasadniczo tak się właśnie pozycjonują – rufą wobec świata.
W porze nieczynnych piekarni przemieszczają się głównie pieszo. W marszu pokracznie uginają nogi. Mijając się, na znak szacunku zadzierają głowę. Podczas rozmów dłonie podstępnie splatają na krzyżu i kręcą palcami młynki. Gdy im coś upadnie i chcą to podnieść, stają tak, aby zguba leżała dwa kroki za nimi, odchylają tułów w tył, wyrzucają za siebie ramiona, wymacują rzecz i biorą ją do ręki. Zdecydowanie wolą oddalać się, niż przybliżać. Oddalanie wychodzi im najzgrabniej, ich stopy wskazują wszak niezmiennie kierunek: tam.
Za najlepszy środek transportu uznają bochen. Siadają okrakiem na chlebie, oczywiście grzbietem do kierunku jazdy, i ciągnąc za sobą woń świeżego pieczywa, pokonują sprzeczne odległości.
Czy chorują? Rzadko. Jeśli już, to na zapalenie pleców.
Życie intymne? Oznaką czułości jest u nich odwrócenie się do siebie łopatkami. W przyboju dzikiej namiętności pocierają się nimi i kręgami kręgosłupa, aż chrząstki chrzęszczą. Ten dźwięk słyszałem tu i ówdzie zza zamkniętych okiennic.
Chrzęsty rozkoszy – niesmaczne!
À propos, jak jedzą?
Podczas posiłku stosują zasadę savoir-vivre’u na opak. Najchętniej zajmują miejsca na ponteuse’ach, to znaczy krzesłach odwrotnych, przeznaczonych do asystowania przy grach. Przysuwają stół do pleców, na których spoczywa serwetka zaczepiona o metkę na karku, a potem... olaboga, jak długo nadziany łup wędruje z widelcem do ust! Po drodze walą się i powstają z gruzów mocarstwa. Nieraz zresztą, zanim dotrze do celu, ląduje na podłodze.
Pewnie stąd tyle tam śmieci. Niechluje!
I to zarośnięci. Twarze mają we włosach. Nie sposób czytać z ruchu ich warg, na darmo przewracają oczami, strzygą uszami czy marszczą brwi zirytowani, że przybysz nie rozumie. Twierdzą, że twarz u nich jest wszędzie i każda coś mówi, jest apelem o uwagę, którego tylko ja nie słyszę, bo... stoję do nich tyłem. Jeśli twarz jest wszędzie, myślę sobie, to równie dobrze pępki mogą gadać, dusze mieszkać w powiekach, a palce cieszyć się autonomią, bębnić każdy w swoim rytmie.
U Lévinasa czytałem, że „twarzą nazywamy sposób, w jaki ukazuje się Inny”.
Dobre sobie!
Wiedzę o człowieku Że czerpałem również z tego, co wyburczał swoim matowym głosem, dobiegającym jakby spoza ciała. Muszę przyznać, że nie przysparza mu to wiarygodności. Nie wiadomo, czy taki ktoś mówi naprawdę od siebie, czy puszcza wypowiedź, powiedzmy, z kasety. Nie bez powodu w przedsionku rzymskiej bazyliki Matki Bożej wiszą Usta Prawdy (Bocca della Verità), a nie Potylica Prawdy (Occipite della Verità).
Prawda?
Języka używają fleksyjnego. Odmianie podlegają nawet partykuły i spójniki, spod tego prawa wyjęte są tylko wyrazy święte, a takich słyszałem niewiele: rozkoszt, hołubopak, mszar. Co jeszcze czczą? Morze, dym, bebech, prozę horyzontalną i lirykę bezpośrednią. Widziałem kapłanów dyrygujących falami, odprawiających czary nad kominem, stojących na drabinach z głową w chmurach. Ich poeci dumnie noszą kręgosłupy jak maszty, na których powiewa chorągiew, a na tej chorągwi – hm! hymn wyszyty złotymi nićmi. Pierwsza zwrotka, cytuję w całości, brzmi: „Jesteśmy pingwinami i chodzimy tak!”.
Marzyciele.
Z czego żyją? Grają w totolotka. Tak go urządzili, że nie da się przegrać. Za każdym kuponem stoi dobry wujek z kolektury, mają plecy. Ktoś powie: to nieuczciwe. Owszem, dlatego regularnie składają czynny żal w formie elektronicznej. I spowiadają się u duchownych wszelkich wyznań. Dominuje katokapitalizm. Na czym polega? Podam przykład. Już na rogatkach przywitał mnie billboard z wizerunkiem księdza, który wskazuje palcem prosto na obserwatora, tak zachęcając go do wstąpienia w szeregi wyznawców:
appki złóż
i dobrze się trzymaj, bo nasza oferta wgniata w klęcznik
teraz jeszcze większe
odpusty dedykowane XXL
oryginalne tylko od kościół katolicki
_
promocja trwa do wyczerpania za-
pasów cnoty
Wierzejami wkroczyłem do miasta. Taki mam sposób bycia. Najpierw cierpliwie porządkuję przestrzeń, krok po kroku wertuję marginesy wiorst, dukt rozkładam na czynniki boczne, a potem centralnie wkraczam w sam środek spraw, najlepiej bramą główną.
Zza rogu dobiegała pieśń o pingwinach. Gdy zobaczyłem, kto śpiewa, straciłem zainteresowanie tekstem. Ci ludzie nie dość, że ubrania nosili inaczej niż powinni, a emocje wyrażali grymasem czupryny, to jeszcze poruszali się z teatralną koślawością, jakby się cofali, jednocześnie zmierzając przed siebie. Już po chwili obcowania z nimi rozwiała się we mnie ta mglista wiedza, gdzie jest przód, a gdzie tył świata. Gdzie lewo, gdzie prawo. („Człowiek współczesny / spada we wszystkich kierunkach”). Zatęskniłem za kijem.
„Kiju, kochany kiju, czemuś mnie opuścił?!”
Kij od człowieka się nigdy nie odwróci. Człowiek zawsze zaprze się kijem o dno.
Krótko mówiąc, doznałem szoku. Przekonywali, że się przyzwyczaję. Że ziewnę. Że zobojętnieję. Że nie ma co się tak gapić. Ale jak się nie gapić, jeśli wsio na wspak?!
OPOWIEM, co było w sklepie.
Wiedziony omylnym instynktem zaszedłem do tandeciarni z szyldem „Ministerstwo skarbów. Znajdka Zguba i ojciec”. Przed wejściem leżały miski dla pupili. Obok przywiązane smyczami do falistego pręta parkowały pies, kot, krzesło i stół. „Parking dla czworonogów” – informowała tabliczka.
Właściciel, tłusty jak kierda pan Omacek, leżał na szezlongu. Na głowie miał czapkę z daszkiem, a ściślej rzecz biorąc, nie z daszkiem, lecz ze szponem.
– Prezent od córki – wyjaśnił, dźwigając ciężkie, lejące się cielsko. Sprzedawał szwarc, warzywa, gliniane uśmiechy i obrazy z cyklu Rozstrzelania Wróblewskiego. Towary piętrzyły się wysoko aż pod strop. Na jednej z półek, lawirując wśród słoiczków przypraw, stepowały nakręcane nosy z gumy. Piętro niżej aurę sukcesu roztaczała Barbie, brokat lśnił ze wszystkich porów jej plastikowej skóry. Pośrodku szklanym wiekiem pyszniła się trumna, której naroża zostały oflankowane kolumienkami, zwieńczonymi minikopiami bydgoskiej Łuczniczki. Korzenny aromat mieszał się z zapachem potpourri, to jest suszonych płatków usypanych na porcelanowej tacce.
– Oprowadzę cię.
Mówił życzliwie i spokojnie, jakby od zawsze zażywał trankwilizatory.
– To jest akwamanila z XII wieku, unikat, bo lew patrzy... gdzie? Za siebie. O, a tu – wysunął szufladę – tu trzymam stare sztućce, zardzewiałe, niechciane przez nikogo, obrażone na świat. Zobacz, jakkolwiek je ułożyć, same odwracają się tyłem. Widzisz?
Rzeczywiście.
Miał nienaturalnie długie ramię, jedno, bo drugie...
Zaraz opowiem.
Czapka noszona na ukos sprawiała, że nie wiedziałem dokładnie, gdzie pan Omacek ma plecy, a gdzie pierś. Stawał do mnie bokiem, to znaczy uchem ocienionym szponem. Wolałem się na nim nie skupiać, prezentował się dość upiornie. Rozejrzałem się. Ze ścian padał półcień płócien, okna były zasłonięte, zegar przerzucony przez ramię fotela tykał, mimo że wyglądał na flak. Na regale ściskały się słowniki a tergo.
Bardzo dziwne miejsce.
W kącie leżały kolorowe kapelusze z kartonu, treski, skalpy, peruki, pięknie ufryzowane tupety, halsztuki, harbajtle i harcapy, jakże pomocne przy ratowaniu się z bagna – wszystkie ułożone w paradoksalny kopczyk, który kazał mi się przez chwilę zastanowić, kim jest człowiek bez włosów i czym są włosy bez człowieka.
– A to co? – zapytałem, widząc górę naczyń przypominających sosjerki.
– Urynały rytualne! Zrzuca się taki, wypełniony gorącą zupą, przed stół pary młodej. Czyje nogi poparzy, ten lub ta już nigdy nie zazna miłości francuskiej ani radości w tańcu.
– Skąd ten zwyczaj?
– Coś podobnego zdarzyło się raz kucharce niosącej wazę. Pochlapała młodożeńców tak, że całe wesele przesiedzieli ze stopami w misce zimnej wody.
Żeby nie było mu przykro, postanowiłem coś kupić. W grę wchodziła jednak tylko drobnica, symbol, detal. Wziąłem „sosjerkę”, ślimaka pod śliniakiem i blond tupecik. Przy wystawianiu rachunku okazało się, że pan Omacek zna jedynie cyfry rzymskie: I, V, X i C. Tylko te. Do nich naginał ceny, zaokrąglał. Wydłużoną ręką zapisywał je sobie na plecach, to jest na zawieszonej u szyi tabliczce łupkowej. Sumę pokazywał palcem lub dwoma, przy sto używał też kciuka, przy pięciu i dziesięciu palca środkowego, tego od fuck you. Najważniejszy jednak był palec wskazujący. On wystarczał, żeby wyrazić ulubioną liczbę – jeden.
Obok zakupów położyłem na ladzie jeszcze cztery marchwie. Skasował za pięć. Za trzy też wziąłby piątkę, bo bliżej. Za dwie pytałby złocisza, tyle samo, co za jedną marchew. Taka u niego rządziła arytmetyka.
Ale to nic. Jeśli dwa plus dwa równa się pięć, to wcale nie jest tak źle, wciąż jesteśmy w domu. Gorzej, jeśli dwa plus dwa równa się, powiedzmy, tapczan.
Kiedy wydawał mi resztę, na jego dłoni zauważyłem plamy wątrobiane. Sam pewnie ich nigdy nie liczył. Gdyby miał je zrachować, długo mruczałby pod nosem i wreszcie, krzyżując palec mały z serdecznym, pokazałby wąskie iks.
Ile to?
Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście albo dwanaście.
– Jeszcze bilety – przypomniało mi się.
– Bilety? To u czarownicy.
– Jakiej czarownicy?
– Strasznej. Do śniadania wypija jezioro, po śniadaniu cygaro zapala sobie od krateru. Lepiej do niej nie chodzić, dlatego idź. Poznasz ją po opętaniu. Włosami. Rozpływają się na wszystkie strony, płyną nie wiadomo dokąd. Nosi przydomek Gwiazda z Warkoczem. Kometa, miota się, z miotłą lata.
– Lata?
– Tak. Na miotle, siatce na motyle, a w weekendy na rurze.
– Odkurzacza?
– Elektroluksu.
– Mój ulubiony! Idę!
– Byle po niepoznakach. Gdzie porazi cię piołun, skręć w lewo albo zapytaj pokrzywy. Jeśli będzie zajęta nagrzewaniem parzydełek, przerwij jej; powołaj się na mnie. Możesz też zapytać róże, nie mają wiele do roboty, pachną z nudów. Siedzibę wróżki rozpoznasz po napisie: „Podniebne procedery artystyczno-asenizacyjne, czarnoksiężniczka Marta”.
„Śni czy dowcipkuje?” – pomyślałem.
Dysponował jedną dłonią, drugą dawno temu odkręcił razem z ramieniem i gdzieś zapodział, może na zapleczu. Zamiast niej, jak kapitan Hook hak, nosił klatkę z małym ptaszkiem. Skowronek, słowik albo łozówka... nie mogłem dostrzec w półmroku. Ten ptaszek co rusz cmokał piosenkę na melodię Jesteśmy pingwinami i chodzimy tak!.
Teraz też.
Przy takim akompaniamencie pan Omacek zawołał za mną z progu „krzyż na drogę!”.
Marszobiegiem ruszyłem przed siebie. Idąc wzdłuż baraków, słyszałem odgłosy zajadłej lektury, dobiegały z uchylonych okien. Parterowe domy, stare i dobrze zachowane, trzeszczały w szwach. Wszakże lud Że uwielbiał książki! Najczęściej kładziono je sobie pod głowę i... zasypiano. Srogie chrapanie niosło się po uliczce, która doprowadziła mnie do budynku poczty.
Wstąpiłem po znaczki. „Skoro już tu jestem – pomyślałem – wyślę pocztówki”.
W okienku obsłużyło mnie niemowlę, mały elegancik o nienagannych manierach, w śpioszkach nieposzlakowanej czystości.
– Przedszkola – pouczył mnie – roją się tu od dorosłych, przede wszystkim fanfaronów pokroju barona Münchhausena, znanych z opowiastek o kulach armatnich i zupach wyssanych z gwoździa. Jeden, proszę sobie wyobrazić, prawą ręką szarpnął się za bark i sam się sprowadził na złą drogę. – Za mną tworzył się ogonek niecierpliwych interesantów, pokasływano wymownie i coraz nachalniej, dlatego ukłoniłem się niemowlęciu i opuściłem urząd.
Przystanąłem na ryneczku głównym, gdzie wielki rozkraczył się kozak z osełedcem, wróblem i śladem po wróblu na łbie. Pomnik z brązu? Żywy pomnik! Liryk bezpośredni, donżuan o wyślizganym kroku, którego obmacanie skutkuje tym samym co natarcie narządu maścią z nasięźrzału i dziewięćsiłu, czym wedle wierzeń usprawnia się hydraulikę, aczkolwiek tylko pod warunkiem, że magiczne działanie – w obu przypadkach: głaskania i smarowania – zostanie poparte stosowną formułą, brzmiącą: „ars longa ku chwale pytonga”.
„Zjełczałe powiedzonko. I mało śmieszne” – powiedziałaby.
Kto?
CZARODZIEJKA. Znajdka Zguba.
W jej obejściu zwierzęta gospodarskie reprezentowała kuropatwa, a raczej sam jej kuper, którym się wypięła. Wszystko było tam pokawałkowane, z kałużami włącznie. Trudno to oddać słowami. Z jakichś względów właścicielka poprzegradzała wodę płotkami. Nie zdążyłem się zastanowić po co, bo oto stała przed chałupą i krzyczała:
– Zrządzeniem dobrych gniazd trafiłeś w te progi, ptaszku! Witaj!
Górnolotność nie pasowała do ziemistej podomki, w której się ukazała, i papci piesków. Na głowie miała kosz warkoczy. Dzięki nieludzko gładkiej cerze przypominała raczej lalkę niż kobietę. Podeszła bliżej, zmierzyła mnie badawczo i zdecydowanie mniej serdecznie zapytała:
– Nie wstyd ci tu przyłazić z taką skandaliczną przyszłością?!
Zadrżałem. O rany, wiedziała, co będzie! Ja wolałem nie wiedzieć.
Rozplotła warkocze, kosz prysł.
Ujawniła twarz.
– Proszę do środka.
Poruszała się równie niezbornie jak inni Że. Prawicą prowadziła się za lewicę.
– Części się wspierają – oznajmiła. – Nie może oko powiedzieć ręce: nie potrzebuję ciebie. Albo głowa nogom: nie potrzebuję was. Biblia się kłania i nie traci głowy.
Sama sobie zaklaskała, bijąc czterema palcami w wyniosłość kciuka.
– Z kim pani tu mieszka?
– Ze sztucznym kulasem – odparła, wskazując stół oparty na trzech balasach i jednej protezie z plastiku. – To po mężu.
Blat lśnił jak tafla. Zdałem sobie sprawę, że w kuchni nie ma niczego do jedzenia.
– Co pani je?
– Narzucam obrus i masuję tak długo, aż się nakryje, byle nie nogami, ha-ha, bo jeśli nogami, to post.
Chwila ciszy.
– Ech, mój mały. Ja jestem w rozsypce, nie widzisz? W proszku. Urna wstrząśnięta i zmieszana. Mogę wziąć się w garść, zebrać się do kupy, ale nic tym nie wskóram, segmenty się nie zrosną. Gardło będzie sobie gardłować, żołądek się żołądkować, dłoń da dłoni po palcach, a główka pogłówkuje, czym są oczy bez uszu... To wszystko za mało! Aby stworzyć jedność, innego kleju trzeba... Eksplodowałam, rozleciałam się na odłamki i już ich nie scalę. Miguelowi Pellicerowi, Ajzonowi, Janowi z Damaszku... im został darowany zrost. Mnie cuda się nie imają.
Chciałem zaoponować. Człowiek cały, z duszą, jest i w nodze, i w brzuch, i w płucu.
Tak pisał Koziołek.
Ktoś zapukał.
– Nie otwieraj, to ojciec. Przywiózł żarcie z pizzerii, chociaż nie prosiłam.
Na parapecie leżało wyszczerbione jabłko.
– Skosztuj. – Podała mi je, widząc, że zezuję.
Co z tego, że drewniane, kutner, ten meszek, był żywy, pieścił podniebienie. Raj w gębie, a w brzuchu drzazgi. Plułem nimi. Po przełknięciu ostatnich pestek przestałem kochać, jak nożem uciął. Rozkochała mnie w sobie, rozkręciła na części i... skręciła z powrotem.
Wtedy śmiech, jej śmiech.
Najpierw płynął cicho, niebiesko, potem coraz głośniej, wreszcie wpadł w czarny rechot, od trzewi szedł przez przełyk i bił ustami, zajmując dom i całe podwórze. Modulowany dźwięk o różnym natężeniu pulsował mi w skroniach. Spomiędzy jej warg płynął strumień dźwięków, ku mojemu przerażeniu. Stłumiłem strach i spróbowałem ją zakneblować. Nie dało się. Jej szczęka zastygła jak lawa. Mocowałem się, tracąc już siły, aż coś zaskrzypiało...
Po wywalonym języku wyszła bosa śmierć w sukni z wycięciem na plecach.
– To ja i mój śmiech z samego środka życia – powiedziała wreszcie.
Zrobiła pauzę, a po pauzie mówiła dalej:
– Włosy rosły, póki nie poczułam, że nie jestem już sobą. Nie warkocz, przeważył jeden włosek. Zmieniłam się, chociaż nikt nie zauważył, z zewnątrz zmiana była niewidoczna. We mnie i wokół mnie wszystko się zdwoiło, potroiło, przepoczwarzyło, poćwiartowało, zdziesiątkowało. Na plasterki, na czerepy, na skorupy, na destrukty! Ojciec dał mi maść gojącą, nie pomogło. Matka zaleciła latanie: „Żeby się zdrutować, drutem trzeba obwiązać miotłę i fru!”. Wzleciałam do gniazd. Tam pośród jaj alk, wydrzyków i batalionów odnalazłam swoje ja. Później do miotły doszły rura i łapka na motyle. Wcześniej nie wiedziałam, gdzie się kończę, a gdzie zaczynam, teraz nauczyłam się, że mogę istnieć i w sobie, i poza sobą, oprócz. Znam paradoksy statku Tezeusza i stosu: dodajemy lub odejmujemy ziarnko po ziarnku i pytamy, kiedy statek przestaje być statkiem, stos stosem. Czy to nie terror tożsamości?! Ktoś, komu doklei się wąs, pozostaje kimś. Ktoś, komu amputuje się kończynę, też. A jeśli amputować wszystkie kończyny, górną i dolną część tułowia, z głowy odkręcić uszy, oczy, usta, nos? Niby nie zostaje nic, a jednak ciągle jest człowiek. Mimo nadmiarów i ubytków. Dzięki brakom. Ma je w DNA. Nie upadł nawet wtedy, kiedy stracił skrzydła. Chyba Kartezjusz ustalił, że dusza mieści się w szyszynce. Kartezjańska – być może. Moja mieści się w miotle, łapce i rurze. Twoja pewnie w kiju, który zgubiłeś przed bramą. Czeka cię ciekawa przyszłość, jeśli po niego wrócisz. No, zbieraj się, mały, pora na ciebie. Zobacz, noga, to znaczy proteza, już daje ci znaki. Tamtędy, proszę.
Wsunęła mi jeszcze do kieszeni rulon biletów na różne wydarzenia.
Wątpia mi zaburczały „dum-dum”. Chciałem zrymować „dubito ergo sum”, gdym tym rulonem wystającym ze spodni zaczepił o wazę. Rozbiłem ją w drobny mak.
Klejona była pracochłonną techniką kintsugi.
Żal jej.
MIŁOSZ WALIGÓRSKI (ur. 1981), poeta, prozaik, tłumacz. Laureat Nagrody im. Adama Włodka (2015), Bydgoskiej Nagrody Literackiej „Strzała Łuczniczki” (2018), Nagrody „Literatury na Świecie” (2023). Przełożył ponad dwadzieścia książek z serbsko-chorwackiego, węgierskiego, słowackiego i łotewskiego. Wydał kilka tomów poetyckich i książek prozatorskich, ostatnio Pięć i pół kobiety (PIW, 2022).
Prozę w „Piśmie” wspiera Miasto Gdynia, sponsor Nagrody Literackiej GDYNIA.
ŻARTY RYSUNKOWE
REPORTAŻ
Jak Polacy dają się ustawić.„Psychoterapia” według Berta Hellingera
tekstOKTAWIA KROMERrysunkiPAWEŁ SMARDZEWSKI
USTAWIENIA HELLINGEROWSKIE mają odkrywać nieznane fakty z naszej historii rodzinnej i dzięki temu leczyć nasze traumy. Tymczasem odsłaniają raczej coś innego: jak łatwo jednym pomylić terapię z szarlataństwem, a drugim – na tym zarabiać.
Porośnięty bluszczem szeregowiec na willowym osiedlu w Krakowie, połowa maja. W pokoju z wykładziną jedyne meble to ustawione wzdłuż ścian krzesełka. Na nich siedzi czternaście osób. Dziesięć kobiet, czterech mężczyzn. Milczą, czekają. Przed wejściem na salę, zgodnie z zaleceniem, które dostali w mailu, zdjęli buty (później dowiedziałam się od innych uczestników, że to dlatego, by nie pobrudzić wykładziny). Większość została w skarpetkach, niektórzy mają na sobie kapcie. Klapki basenowe, papucie z różowym puszkiem... Młodej kobiecie w kącie sali szklą się oczy. Po pół godzinie oczekiwania zjawia się prowadzący. Wita się, siada na tle balkonu wychodzącego na zarośnięty ogród. Dzień jest słoneczny, więc gdy patrzę na niego, oślepia mnie blask.
Za chwilę wezmę udział w ustawieniach hellingerowskich, zwanych też rodzinnymi lub systemowymi. To kontrowersyjna metoda „porządkowania splątanych i zerwanych więzów rodzinnych” (Wikipedia), opracowana przez Berta Hellingera (1925–2019), najpierw niemieckiego misjonarza – zanim zrzucił habit, spędził szesnaście lat na misji u Zulusów – a od lat 70. psychoterapeuty. Według biografii zamieszczonej na oficjalnej stronie poświęconej Hellingerowi i jego metodzie w ciągu swojego niemal stuletniego życia napisał ponad sto książek przetłumaczonych na kilkadziesiąt języków. Poza tym podróżował po świecie z wykładami, szkoleniami i warsztatami. Nieraz odwiedzał też Polskę.
Celowo nie piszę, że ustawienia to metoda psychoterapii, choć taki termin często jest podawany przez jej praktyków. Ich działanie nigdy nie zostało udowodnione naukowo. Bazują one na teorii tak zwanego pola wiedzącego, według której „obcy człowiek postawiony symbolicznie na miejscu kogoś z rodziny pacjenta ma takie same odczucia jak osoba, którą reprezentuje, chociaż prawie nic o niej nie wie” (Wikipedia). Na ustawienie można wybrać się z zamiarem zostania osobą „ustawianą” albo bycia jedynie „reprezentantem”. Reprezentować – czyli wcielać się w rolę – można na przykład matkę, ojca, pradziadka albo nawet samą osobę ustawianą, ale też bardziej abstrakcyjne pojęcia, jak ból czy miłość. To właśnie za pomocą reprezentantów przedstawia się istotne sceny z historii rodzinnej. Wnioski wyciągnięte na podstawie tego, jak zachowają się lub co poczują reprezentanci, mają pomóc ustawianej osobie odnaleźć właściwe miejsce w jej systemie rodzinnym – a to z kolei ma rozwiązać jej problemy życiowe. Proces ustawienia zaczyna się od wyjścia „ustawianej” osoby na środek albo wyznaczenia wśród innych uczestników reprezentanta tej osoby. Następnie dochodzą kolejni reprezentanci, którzy odgrywają – w dużej mierze improwizując – swoje role.