Pismo. Magazyn opinii. Listopad 2022 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Magazyn opinii. Listopad 2022 ebook

Fundacja Pismo

4,5

Opis

„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Porusza istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Ukazuje się równocześnie w trzech formatach: papierowym, cyfrowym i audio.

 

Listopadowe wydanie magazynu poświęciliśmy sposobom porozumiewania się ponad podziałami. Wysoka polaryzacja społeczna jest faktem, zadajemy więc pytanie jak sobie z nią poradzić. O tym, jak to zrobić i o wielu innych tematach piszemy w tym miesiącu.

 

Polecamy szczególnie teksty, w których:

– Wawrzyniec Smoczyński pisze o tym, dlaczego naszą największą siłą jest wspólnota,

– Beata Szady pokazuje, jak lokalni mediatorzy rozwiązują konflikty w Kolumbii,

Kacper Pobłocki na przykładzie gry Monopoly wyjaśnia, jak się bogacimy,

Karolina Breguła opowiada o pełnym symboliki kinie kultowego tajwańskiego reżysera.

 

Pismo. Magazyn Opinii 11/2022

Karolina Lewestam – Sweter nad studnią – Rozmowy z K.

Redakcja – Rzecz gustu. Redakcja „Pisma” poleca w listopadzie 

RAV.A Stories – Połowa nierównej drogi 

Jakub Małecki – Mowa nasza szeleści 

Monika Szewczyk-Wittek – Musiałem poczuć nasycenie (rozmowa z Wojciechem Plewińskim) 

Maksymilian Wolski – Bez tytułu 

Beata Szady – Gdybyśmy byli ludem Wayuu 

Bartosz Fatek i Magdalena Świtała – Z perspektywy fotografki 

Wawrzyniec Smoczyński – Dajemy głos milczącej większości

Maria Cyranowicz – dokument 0.5 

Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski, Mirosław Wlekły – Pozytywny mit

Tomasz Grzyb – Jak nie dać się Edkom? 

Edyta Bystroń – Żarty rysunkowe

Kacper Pobłocki – Krwawica: rzecz o obiegu pieniądza 

Damian Piwowarczyk – jpg

Henryk – Hanami Północy 

Karolina Breguła – Edward Yang: opowiedzieć Tajwan 

Daniel Rycharski – W Ramach Pisma: krzyż 

Joanna Bator – Batwoman 

Mateusz Roesler – Gaja Grzegorzewska. Świat bez kapsuły ratunkowej – Apteczka 

Zuzanna Kowalczyk – A propos przełamywania polaryzacji 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (29 ocen)
18
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
reniaa97

Nie oderwiesz się od lektury

Proza Małeckiego w tym numerze wycisnęła ze mnie wszystkie możliwe łzy, pokazując jak kruche bywa życie... Łapie za serce, świetny numer.
00
jamaica88

Nie oderwiesz się od lektury

W tym wydaniu bardzo dobre felietony i reportaże, lecz rozczarowaniem jest przeciętne opowiadanie Małeckiego.
00
Dzazik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy numer.
00

Popularność




ROZ­MO­WY Z K. // FE­LIE­TON

Swe­ter nad stud­nią

tekstKA­RO­LI­NA LE­WE­STAM

Dro­ga K.,

po­sta­no­wi­łam na­pi­sać ten list, żeby oczy­ścić so­bie gło­wę. Od kil­ku dni czy­tam „Pi­smo” i po­my­śla­łam, że cze­mu nie. Na­wet je­śli nie otrzy­mam od­po­wie­dzi, to zwol­nię tro­chę miej­sca w gło­wie. Więc tak: (...) nie­daw­no do­wie­dzia­łam się, że cho­ru­ję na stward­nie­nie roz­sia­ne. Mam dwa­dzie­ścia je­den lat i stu­diu­ję me­dy­cy­nę. Ale szcze­rze, to nie fakt cho­ro­by mnie przy­tła­cza, bo to przy­tło­cze­nie było już wcze­śniej. Te­raz czu­ję mo­ty­wa­cję, żeby coś z tym zro­bić. Mia­no­wi­cie jest we mnie nie­zdol­no­ść do cie­sze­nia się z tego, co jest. Za­zdrosz­czę in­nym tak wie­lu rze­czy, że już sama nie wiem, czy ta za­zdro­ść nie po­ja­wia się już tak dla za­sa­dy, a nie z bra­ku za­spo­ko­je­nia wła­snych po­trzeb. Cza­sem czu­ję smu­tek i bez­rad­no­ść i po­zwa­lam so­bie na te emo­cje, a in­nym ra­zem (...) sta­wiam sie­bie w roli ofia­ry i je­stem na to wku­rzo­na. Nie wiem, cze­go ocze­ku­ję. Chy­ba słów otu­chy i może krzty od­wa­gi. Boję się, że to się nie zmie­ni i sta­nę się zgorzk­nia­ła.

Po­zdra­wiam, K. 

Ko­cha­na K.!

Jak do­brze cię ro­zu­miem!

Je­stem na stu­diach. I też może tro­chę po. Moje ży­cie we­wnętrz­ne przy­po­mi­na da­rem­ne pró­by wy­do­sta­nia się ze stud­ni. Stud­nia jest wy­pe­łnio­na śli­ską zie­lo­ną ma­zią i za ka­żdym ra­zem, gdy uda­je mi się wy­sta­wić gło­wę na po­wierzch­nię, ręce znów ze­śli­zgu­ją się z kra­wędzi i spa­dam w dół, pro­sto w upior­ne, zie­lo­ne ba­jo­ro. Plop i plumsk. Im dłu­żej nie mogę się wy­do­stać, tym bar­dziej się boję, że tok­sycz­ny śluz we­żre mi się w skó­rę. I niby gra­mo­lę się do góry, ale to pro­ces dość ża­ło­sny, po­wol­ny jak pod­róż chrząsz­cza przez au­to­stra­dę, i ko­niec ko­ńców lądu­ję zno­wu na dnie, w tej sa­mej ka­łu­ży za­zdro­ści.

Po­tem, dużo pó­źniej, zo­rien­tu­ję się, że mamy i ciot­ki mó­wią praw­dę: to naj­lep­szy okres mo­je­go ży­cia. Czas, w któ­rym je­stem ja­sna, pi­ęk­na i pe­łna mocy. Ja tym­cza­sem spędzam go uwa­lo­na sma­rem, bo za­zdrosz­czę. Jak zom­bie Elza strze­lam zie­lo­no­ścią wo­kół i bu­du­ję z niej lep­kie pa­ła­ce, w któ­rych się du­szę, ale w któ­rych i tak pró­bu­ję się cho­wać. Przed czym? Otóż, na przy­kład przed sław­ny­mi wspó­łstu­dent­ka­mi; ja­kieś za­jęcia mia­łam cho­ćby z Ma­łgo­rza­tą Hal­ber, a inne z Anną Mu­chą – jed­na mia­ła swe­te­rek li­mon­ko­wy z ta­kie­go mo­her­ka z rękaw­kiem trzy czwar­te, a dru­ga me­la­nżo­wy z kap­tur­kiem na su­wak, z Roy­al Col­lec­tion, wiem, bo go tam wi­dzia­łam, kie­dy prze­mknęłam przez ten sklep w na­dziei, że nikt nie za­py­ta: „Czy w czy­mś po­móc?” w spo­sób, któ­ry na pew­no zna­czy: „Wy­pad, ob­dar­tu­sie w ża­ło­snych ciu­chach z je­le­nio­gór­skie­go lum­pek­su”. Chcia­łam mieć oba te swe­ter­ki, tak strasz­nie ich chcia­łam, ale może jesz­cze bar­dziej chcia­łam znać tylu lu­dzi co one (dziew­czy­ny, nie swe­ter­ki), i być tak od­wa­żna jak Anna Mu­cha, któ­ra zga­nio­na za czap­kę z dasz­kiem na za­jęciach ob­da­rzy­ła wszyst­kich we­so­łym uśmie­chem i moc­nym gło­sem od­rze­kła: „Za­raz, za­raz, mu­szę tu wy­stąpić w obro­nie mo­jej czap­ki”. Ja bym w tej sy­tu­acji wsta­ła, mnąc czap­kę jak chłop pa­ńsz­czy­źnia­ny przed Pa­nem Do­bro­dzie­jem, a po­tem bym ją zja­dła.

Ty też pew­nie za­zdro­ścisz swe­ter­ków, od­wa­gi. Ale... może my obie – i ta sta­ra ja, i te­ra­źniej­sza ty, może... może mamy po­wo­dy, by za­zdro­ścić? I nie cho­dzi mi o swe­te­rek, ani o ten li­mon­ko­wy, ani me­la­nżo­wy; to są (rze­kłby Ary­sto­te­les) przy­czy­ny ce­lo­we na­szych za­zdro­ści; ta­kie, do któ­rych na­sze za­zdro­ści dążą i ku któ­rym wy­ci­ąga­ją swo­je lep­kie, zie­lo­ne głów­ki, jak ob­co­pla­ne­tar­ne sło­necz­ni­ki. Cho­dzi o przy­czy­ny spraw­cze, czy­li o to, skąd się te na­sze za­zdro­ści wzi­ęły. Za­zdro­ść to po­kło­sie bra­ku; to po­czu­cie, że świat nie trak­tu­je nas fair. Nie zna­my się, ale może obie by­ły­śmy kie­dyś ma­ły­mi dziew­czyn­ka­mi, któ­re bar­dzo, tak bar­dzo po­trze­bo­wa­ły uwa­gi, ko­cha­nia, przy­tu­le­nia; tym­cza­sem za­miast w ra­mio­nach uko­cha­nych osób, spędza­ły­śmy czas sa­mot­nie w po­ko­ju, wy­gląda­jąc z nie­go na świat jak ten zmar­z­ni­ęty pan z lo­dów­ki (ko­ńców­ka Mad Men), któ­ry wi­dzi bie­sia­du­jące oso­by i sły­szy śmiech tyl­ko, gdy ktoś przy­pad­kiem otwo­rzy drzwi. Może wte­dy po­czu­ły­śmy, że inni mają le­piej; może wte­dy zro­dzi­ła się na­sza idea o asy­me­trii krzywd. To, co czu­je­my, opo­wia­da nam sie­bie, naj­częściej te frag­men­ty na­szych hi­sto­rii, któ­re na gwar­nym Fe­sti­wa­lu Pa­mi­ęci za­wsze sie­dzą ci­cho i nie ro­bią ko­lo­ro­wych pre­zen­ta­cji.

Co mi po­mo­gło? Pu­ści­łam się kra­wędzi stud­ni. Wpa­dłam w tok­sycz­ną maź, a ona nie oka­za­ła się ma­ścią na moje sta­re rany. Po­zwo­li­łam so­bie czuć za­zdro­ść bez wsty­du, unu­rzać się w niej, zro­zu­mieć ją. To prze­cież ta mała dziew­czyn­ka przy­po­mi­na­ła mi o so­bie, ona tak wła­śnie nie po­zwa­la­ła się za­po­mnieć, więc wy­ci­ągnęłam do niej rękę przez prze­pa­ść lat, przy­tu­li­łam ją moc­no, trzy­ma­łam dłu­go w ra­mio­nach i obie­ca­łam, że będę za­wsze o niej pa­mi­ętać.

A czy to­bie się uda? Oczy­wi­ście, że tak. K., ty prze­cież zro­bi­łaś coś nie­sa­mo­wi­te­go, coś tak wspa­nia­łe­go, że trud­no w to uwie­rzyć. Do­sta­łaś nie­zwy­kle po­wa­żną dia­gno­zę – i o czym po­my­śla­łaś? O tym, że two­je ży­cie będzie te­raz trud­niej­sze? Że będziesz spędza­ła dni, bo­jąc się na­wro­tu cho­ro­by? O tym, że te­raz to już na­praw­dę inni mają le­piej?

Nie, K. Ty za­chcia­łaś stać się lep­szym czło­wie­kiem.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LI­NA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­kar­ka i re­dak­tor­ka. Obro­ni­ła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­sto­ńskim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wa­na do na­gro­dy Grand Press. Człon­ki­ni re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­le­ko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wi­ęcej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mo­wy-z-k

Rzecz gu­stu,

CZY­LI RE­DAK­CJA „PI­SMA”po­le­ca w li­sto­pa­dzie

Wy­sta­wa An­tro­po­cen w Zo­dia­ku, War­szaw­skim Pa­wi­lo­nie Ar­chi­tek­tu­ry

Od 23 wrze­śnia w War­szaw­skim Pa­wi­lo­nie Ar­chi­tek­tu­ry Zo­diak mo­żna oglądać wy­sta­wę An­tro­po­cen, zor­ga­ni­zo­wa­ną przez Na­ro­do­wy In­sty­tut Ar­chi­tek­tu­ry i Urba­ni­sty­ki. Ku­ra­to­rzy pod­jęli na­my­sł nad zmia­na­mi za­cho­dzący­mi w ar­chi­tek­tu­rze w zwi­ąz­ku z kry­zy­sem kli­ma­tycz­nym i prze­obra­że­nia­mi w re­la­cji czło­wie­ka z na­tu­rą. Wy­sta­wa po­trwa do 27 li­sto­pa­da.

WI­ĘCEJ:nia­iu.pl

Fe­sti­wal War­sza­wa w Bu­do­wie

Czter­na­stą edy­cję fe­sti­wa­lu War­sza­wa w Bu­do­wie, przy­go­to­wa­ną we wspó­łpra­cy Mu­zeum Sztu­ki No­wo­cze­snej z ak­ty­wi­sta­mi sto­wa­rzy­sze­nia Mia­sto Jest Na­sze, po­świ­ęco­no te­ma­to­wi miej­skie­go ży­cia uli­cy, wspó­łcze­śnie zdo­mi­no­wa­ne­go przez sa­mo­cho­dy. Fe­sti­wa­lo­wa wy­sta­wa Wal­ka o uli­ce, któ­ra za­po­ży­czy­ła swój ty­tuł ze zna­nej ksi­ążki miej­skiej ak­ty­wist­ki Ja­net­te Sa­dik-Khan, jest do­stęp­na dla wi­dzów do 15 stycz­nia 2023 roku. W pro­gra­mie licz­ne de­ba­ty i spo­tka­nia to­wa­rzy­szące.

WI­ĘCEJ:wwb13.art­mu­seum.pl

Wy­sta­wy Na­ta­lii LL oraz Bru­no­na Schul­za w MO­CAK-u 

Od 27 pa­ździer­ni­ka w kra­kow­skim Mu­zeum Sztu­ki Wspó­łcze­snej MO­CAK mo­żna oglądać dwie nowe wy­sta­wy. Pierw­sza to Bru­no Schulz: Sex-Fic­tion, na któ­rej za­pre­zen­to­wa­no kil­ka­dzie­si­ąt ry­sun­ków i gra­fik jed­ne­go z naj­wa­żniej­szych pol­skich pi­sa­rzy ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia Bru­no­na Schul­za. Wy­sta­wa po­trwa do 19 lu­te­go. Dru­ga to Ero­tycz­ne pro­wo­ka­cje, in­dy­wi­du­al­na wy­sta­wa będąca ho­łdem dla zma­rłej w tym roku wy­bit­nej ar­tyst­ki, uzna­wa­nej za jed­ną z pio­nie­rek sztu­ki fe­mi­ni­stycz­nej i body artu, Na­ta­lii LL. Wy­sta­wa po­trwa do 30 grud­nia.

WI­ĘCEJ:mo­cak.pl

Fe­sti­wal Fe­mi­na­ty­wa we Wro­cła­wiu

5 li­sto­pa­da

Fe­mi­na­ty­wa to trze­cia edy­cja fe­sti­wa­lu fe­mi­ni­stycz­ne­go o te­ma­ty­ce spo­łecz­no-kul­tu­ral­nej. Jego or­ga­ni­za­to­rzy za­pra­sza­ją do sie­ci pla­có­wek Miej­skiej Bi­blio­te­ki Pu­blicz­nej im. Ta­de­usza Ró­że­wi­cza we Wro­cła­wiu. W dniach 5–11 li­sto­pa­da uczest­ni­cy i uczest­nicz­ki mogą wzi­ąć udział w dys­ku­sjach z pi­sar­ka­mi, ar­tyst­ka­mi i ak­ty­wist­ka­mi, po­świ­ęco­nych mi­ędzy in­ny­mi emi­gra­cji i woj­nie, trans­płcio­wo­ści, fe­mi­ni­stycz­nym wąt­kom w twór­czo­ści Ma­rii Ko­nop­nic­kiej czy sy­tu­acji ro­bot­nic w daw­nej Pol­sce. De­ba­ty będą do­stęp­ne rów­nież w for­mie pod­ca­stów.

WI­ĘCEJ:fama.wroc.pl

Azja­tyc­ki Fe­sti­wal Fil­mo­wy Pięć Sma­ków

6 li­sto­pa­da

Te­go­rocz­na, szes­na­sta edy­cja Azja­tyc­kie­go Fe­sti­wa­lu Fil­mo­we­go Pięć Sma­ków od­będzie się po­now­nie w for­mu­le hy­bry­do­wej: w war­szaw­skich ki­nach w dniach 6–23 li­sto­pa­da oraz on­li­ne od 16 li­sto­pa­da do 4 grud­nia. W pro­gra­mie jak za­wsze prze­gląd naj­cie­kaw­szych pro­duk­cji fil­mo­wych z Azji Wschod­niej i Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej, w tym re­tro­spek­ty­wa Edwar­da Yan­ga, kino z Hong­kon­gu oraz po­pra­wia­jące na­strój fil­my z Ja­po­nii.

WI­ĘCEJ:piec­sma­kow.pl

RE­ME­DIUM

Po­ło­wa nie­rów­nej dro­gi

tekst i zdjęcieMA­TE­USZ MA­TUSZ­CZAK

RAV•ASTO­RIES

Za­sta­na­wia­cie się cza­sem, co się dzie­je z zu­ży­tym sprzętem elek­trycz­nym i elek­tro­nicz­nym?

Gdzie tra­fia­ją, gdy wy­rzu­ci­my je do kon­te­ne­rów na elek­tro­śmie­ci?

Obec­nie nie­spe­łna 40 pro­cent ze­bra­nych od­pa­dów elek­tro­nicz­nych w Unii Eu­ro­pej­skiej uda­je się prze­kszta­łcić w taki spo­sób, by nada­wa­ły się do po­now­ne­go użyt­ku. To dwu­krot­nie mniej od celu wy­zna­czo­ne­go pra­wie dwie de­ka­dy temu przez Par­la­ment Eu­ro­pej­ski na 2019 rok.

Elek­tro­od­pa­dy mogą za­wie­rać sil­nie tok­sycz­ne pier­wiast­ki, ta­kie jak kadm, rtęć czy ołów, dla­te­go ich prze­twa­rza­niem zaj­mu­ją się wy­spe­cja­li­zo­wa­ne za­kła­dy, za­trud­nia­jące prze­szko­lo­nych pra­cow­ni­ków.

Część ta­kich śmie­ci tra­fia jed­nak na czar­ny ry­nek. Nie­któ­rzy przed­si­ębior­cy, ta­kże fir­my z Pol­ski, pod po­zo­rem po­mo­cy kra­jom wy­klu­czo­nym cy­fro­wo wy­sy­ła­ją kon­te­ne­ry od­pa­dów elek­trycz­nych mi­ędzy in­ny­mi do Gha­ny i Ni­ge­rii. Tam sprze­da­wa­ne są han­dla­rzom zło­mu na li­cy­ta­cjach. By od­zy­skać pod­sta­wo­we ma­te­ria­ły, jak mie­dź, śmie­ci prze­wa­żnie wy­pa­la­ne są w ogni­skach lub roz­bie­ra­ne cha­łup­ni­czy­mi me­to­da­mi: młot­ka­mi, ka­mie­nia­mi, często go­ły­mi ręka­mi. Ro­dzi to za­gro­że­nie dla śro­do­wi­ska (ska­że­nie wody i gle­by) oraz zdro­wia pra­cow­ni­ków wy­sy­pisk, często mło­do­cia­nych. Od­zy­ska­ne, a na­stęp­nie prze­two­rzo­ne me­ta­le wra­ca­ją z po­wro­tem kon­te­ne­ra­mi na ryn­ki pier­wot­ne.

Dla­te­go przed od­da­niem sprzętu do punk­tu zbiór­ki od­pa­dów elek­tro­nicz­nych spraw­dźmy, czy te od­pa­dy są prze­twa­rza­ne w Pol­sce.

Zdjęcie wy­ko­na­ne w Gha­nie, na naj­wi­ęk­szym na świe­cie wy­sy­pi­sku śmie­ci elek­tro­nicz­nych.

PRO­ZA

Mowa na­sza sze­le­ści

tekstJA­KUB MA­ŁEC­KIob­razRA­FAŁ WILK

Pierw­sze za próg pi­ętro­we­go domu unio­sły się pal­ce, je­den z nich ozdo­bio­ny ob­rącz­ką, da­lej bran­so­let­ka z ko­lo­ro­wych rze­mie­ni, ku­pio­na czte­ry lata wcze­śniej na tar­gu w Fa­le­ni­cy, po­tem przed­ra­mię, ło­kieć z bli­zną po szczęśli­wym dzie­ci­ństwie. Cała resz­ta Igi Der­kacz wy­szła po­wo­li na ście­żkę pro­wa­dzącą przez traw­nik. Trze­cia w nocy, za­pach sko­szo­nej tra­wy, da­le­kie szcze­ka­nie psa.

Cza­sa­mi, po tylu go­dzi­nach spędzo­nych u zna­jo­mych lub w lo­ka­lu, od­no­si­ła wra­że­nie, że świat na ze­wnątrz przez ten czas nie ist­niał i te­raz, po otwar­ciu przez nią drzwi, na­pręd­ce się re­kon­stru­uje, bu­dyn­ki wsta­ją z zie­mi, roz­wi­ja się as­falt, nie­bo z wła­ści­wie roz­miesz­czo­ny­mi chmu­ra­mi, gwiaz­da­mi i ksi­ęży­cem wra­ca na swo­je miej­sce, la­tar­nie przy uli­cy włącza­ją się w po­śpie­chu.

To było jed­no z tych spo­tkań, któ­re od­su­wa się co­raz da­lej w przy­szło­ść, opa­ko­wu­jąc wie­lo­krot­nie po­wta­rza­nym „Mu­si­my się kie­dyś...”, aż w ko­ńcu nie ma już wy­jścia. Za­spa­na, na­je­dzo­na, nie­trze­źwa, prze­ży­wa­ła w tak­sów­ce ten wie­czór jesz­cze raz: przed wy­jściem z domu Ja­nek dwa razy się prze­bie­rał, a ona przy­gląda­ła się temu z fo­te­la, wer­tu­jąc nowe „Pi­smo” wy­jęte tego ran­ka ze skrzyn­ki, prze­ko­na­na, że zno­wu nie zdo­ła prze­czy­tać do ko­ńca żad­ne­go ar­ty­ku­łu przed pre­mie­rą ko­lej­ne­go nu­me­ru. Tyle rze­czy mia­ła w ży­ciu po­za­czy­na­nych, a nie ko­ńczy­ła pra­wie żad­nej z nich i nie wie­dzia­ła, czy to z nią jest coś nie tak, czy może te­raz wszy­scy na po­tęgę tyl­ko roz­po­czy­na­ją.

Klau­dia i Da­niel miesz­ka­li pod War­sza­wą w jed­nym z tych miejsc, któ­re jesz­cze kil­ka lat wcze­śniej oto­czo­ne były po­la­mi, za­mie­nio­ny­mi te­raz na rzędy ce­gieł i szkła. Iga zna­ła Da­nie­la z cza­su stu­diów, pa­mi­ęta­ła krót­ko ostrzy­żo­ne­go bru­ne­ta, któ­ry po­ja­wiał się na tych sa­mych im­pre­zach co ona, za­wsze jak­by odro­bi­nę zbyt do­brze ubra­ny i odro­bi­nę za bar­dzo pod kon­tro­lą. Pro­wa­dzi­li dłu­gie roz­mo­wy na pa­ra­pe­tach i przy ku­chen­nych sto­łach pod ko­niec ta­kich im­prez, je­dy­ni oca­la­li roz­bit­ko­wie po­śród le­d­wie przy­tom­nych zna­jo­mych. Pa­mi­ęta­ła, że po­cho­dzi ze wsi, ma dwie sio­stry, boi się du­żych psów, lubi mu­zy­kę z lat 80. i ma­sło orze­cho­we. Ni­g­dy nie wi­dzia­ła go pi­ja­ne­go. Klau­dii nie zna­ła, sły­sza­ła, że jest w po­rząd­ku, ku­pi­li jej wy­so­kie drzew­ko awo­ka­do w fan­ta­zyj­nie ko­lo­ro­wej do­nicz­ce, a Da­nie­lo­wi – rum.

Przy­je­cha­li kil­ka mi­nut za wcze­śnie i cho­dzi­li wo­kół osie­dla sze­re­gow­ców z jed­na­ko­wy­mi traw­ni­ka­mi o po­wierzch­ni kil­ku­na­stu me­trów kwa­dra­to­wych ka­żdy. Otwo­rzył im Da­niel w sza­rych ob­ci­słych spodniach i wpusz­czo­nej w nie bia­łej ko­szu­li, z miną, jak­by ża­ło­wał, że nie ubrał się swo­bod­niej. Usie­dli we czwo­ro przy du­żym drew­nia­nym sto­le, były oliw­ki, sery, wino, wie­le py­tań Da­nie­la i sta­ran­nie wy­stu­dio­wa­ny luz Klau­dii. Bez skrępo­wa­nia mó­wi­ła o kom­plek­sie od­sta­jących uszu, któ­re­go na­ba­wi­ła się w mło­dym wie­ku, i o te­ra­pii, na któ­rą wró­ci­ła przed kil­ko­ma mie­si­ąca­mi z po­wo­du bez­sen­no­ści.

Te­raz, na Wi­sło­stra­dzie, w tak­sów­ce pach­nącej daw­no zje­dzo­nym po­si­łkiem, Iga pod­nio­sła gło­wę i chcia­ła za­py­tać Jan­ka, czy nie uwa­ża, że w ca­łym tym spo­tka­niu było coś in­ne­go niż za­zwy­czaj, nie­po­ko­jące­go, ale mo­gła się do­my­ślić, co jej od­po­wie, coś w ro­dza­ju, że nie, ra­czej nie, to tyl­ko jej wy­obra­źnia, więc z po­wro­tem opa­rła się o jego ra­mię.

Nie roz­ma­wia­li o wi­zy­cie przez ko­lej­ne dwa dni, on ko­ńczył wła­śnie pra­cę nad grą kom­pu­te­ro­wą, któ­rą pi­sał z trze­ma przy­ja­ció­łmi ze stu­diów, ona w nie­wiel­kim wy­naj­mo­wa­nym biu­rze w cen­trum mia­sta prze­ska­ki­wa­ła z kon­fe­ren­cji na kon­fe­ren­cję, wie­czo­ra­mi tak zmęczo­na, że za­po­mi­na­ła otwo­rzyć trzy­ma­ną w dło­niach ksi­ążkę.

Nie­ca­ły mie­si­ąc pó­źniej spo­tka­li się u nich. Chleb upie­czo­ny przez Igę, bu­tel­ka pri­mi­ti­vo, trzy bu­tel­ki chian­ti i wo­ło­wi­na po bur­gundz­ku, na któ­rą upa­rł się Ja­nek i któ­ra wy­szła jed­nak odro­bi­nę za twar­da. Oko­ło dru­giej pa­dła pro­po­zy­cja wspól­ne­go obej­rze­nia no­we­go Al­mo­dó­va­ra, Klau­dia stwier­dzi­ła, że nie lubi oglądać fil­mów po al­ko­ho­lu, bo nic w niej wte­dy po nich nie zo­sta­je, i nie pa­mi­ęta­li pó­źniej, kto wła­ści­wie rzu­cił po­my­sł gry w „Py­ta­nie lub wy­zwa­nie” – wy­jęli z dru­kar­ki kil­ka kar­tek i po­dar­li je na ka­wa­łki, na któ­rych za­pi­sy­wa­li po­le­ce­nia i py­ta­nia, ukry­wa­jąc ich tre­ść przed po­zo­sta­ły­mi, a po­tem wrzu­ci­li wszyst­ko do dwóch pu­stych wa­zo­nów. Ja­nek za­mie­szał.

Otwo­rzy­li ko­lej­ne wino, nikt już nie był głod­ny, z bez­prze­wo­do­we­go gło­śni­ka le­cia­ła pły­ta Bron­co Orvil­le’a Pe­cka, pierw­sza lo­so­wa­ła Iga. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­bra­ła wa­zon z py­ta­nia­mi, za­mknęła oczy i wsu­nęła dłoń do środ­ka, a po­tem przez chwi­lę trzy­ma­ła kart­kę w pal­cach, nie otwie­ra­jąc jej, wresz­cie prze­czy­ta­ła na głos.

– Po­wiedz ze­bra­nym o czy­mś, o czym ni­g­dy ni­ko­mu nie mó­wi­łeś.

Spoj­rza­ła na Jan­ka, stwier­dzi­ła, że będą się śmiać. Po­pra­wi­ła po­strzępio­ną no­gaw­kę dżin­sów, ja­sne nit­ki od­ci­na­ły się wy­ra­źnie od opa­lo­nej skó­ry. Była boso, pa­znok­cie stóp mia­ła po­ma­lo­wa­ne na bla­dy po­ma­ra­ńcz. Na le­wej pi­ęcie mia­ła zna­mię w kszta­łcie prze­cin­ka.

– Do­bra. Od pew­ne­go cza­su, nie wiem, chy­ba od dwóch lat, może na­wet dłu­żej, no po­wiedz­my, że od trzech, mam po­wta­rza­jący się sen. Jest tam mo­rze, całe za­mar­z­ni­ęte i po­kry­te śnie­giem, a na nim karcz­ma, zbu­do­wa­na ja­ki­mś cu­dem na lo­dzie, a wo­kół niej wozy, jest staj­nia z ko­ńmi, a w tej karcz­mie, w środ­ku, przy ogniu, ro­dzi się dziec­ko i wiem, że to dziew­czyn­ka. Głu­pie, wiem.

Lo­so­wa­li ko­lej­ne kart­ki, co­raz częściej de­cy­du­jąc się na wy­zwa­nia za­miast py­tań, Ja­nek włączył pły­tę Lery Lynn, zna­la­zł jesz­cze jed­no wino, do­lał wszyst­kim i usia­dł. Przy czwar­tej run­dzie Klau­dia roz­ło­ży­ła przed sobą kart­kę i gło­śno wci­ągnęła po­wie­trze.

– Nie­ee, nie, kto to pi­sał?

Za­sło­ni­ła so­bie oczy, pod­nio­sła kart­kę i po­wie­dzia­ła:

– Ca­łuj w usta oso­bę po two­jej le­wej przez trzy­dzie­ści se­kund.

Ja­nek, sie­dzący po jej le­wej stro­nie, unió­sł brwi, ale nie ru­szał się, wy­glądał na opa­no­wa­ne­go albo na ko­goś, kto bar­dzo sta­ra się tak wy­glądać.

Klau­dia pod­ty­ka­ła kart­kę pod nos swo­je­mu mężo­wi, roz­gląda­jąc się i po­wta­rza­jąc:

– To jest two­je pi­smo? Czy­je to pi­smo?

Da­niel za­prze­czał, pił wino du­ży­mi ły­ka­mi, za­śmiał się ner­wo­wo i od­pa­rł, że wy­zwa­nie to wy­zwa­nie, taka gra.

Klau­dia po­chy­li­ła się, po­pra­wi­ła wło­sy, stłu­mi­ła śmiech i cof­nęła gło­wę, a Ja­nek prze­bie­rał pal­ca­mi po dy­wa­nie. Wresz­cie się uspo­ko­iła, po­wie­dzia­ła:

– No do­bra...

I przy­su­nęła się bli­żej, opie­ra­jąc mu dłoń na ko­la­nie.

KO­ŃCZY­ŁO SIĘ LATO. Ja­nek i Iga po­je­cha­li do Włoch, gdzie przez wi­ęk­szo­ść cza­su sie­dzie­li na ta­ra­sie wy­na­jęte­go domu, gra­li w Osad­ni­ków z Ca­ta­nu, czy­ta­li ksi­ążki i pa­trzy­li na pola roz­po­star­te przed nimi jak na wi­do­ków­ce czy puz­zlach. Kil­ka cen­ty­me­trów pod ho­ry­zon­tem bie­gły tory ko­le­jo­we, po­ka­zy­wa­li je so­bie, kie­dy prze­je­żdżał po nich mały, le­d­wie wi­docz­ny po­ci­ąg. Roz­ma­wia­li o wie­czo­rze sprzed kil­ku ty­go­dni, Iga py­ta­ła Jan­ka, jak się wła­ści­wie czuł, czy było mu do­brze i czy to on wy­my­ślił tam­to wy­zwa­nie.

Po­ki­wał gło­wą i prze­nió­sł wzrok z pól na nią.

– Je­steś zła?

Ob­ra­ca­ła w pal­cach szklan­kę z zim­ną wodą, któ­ra w mi­ędzy­cza­sie prze­sta­ła być zim­na.

– Nie wiem.

Pó­źniej całą czwór­ką stąpa­li wo­kół sie­bie z dużą ostro­żno­ścią: spo­tka­nia, wia­do­mo­ści i ja­kaś nie­cier­pli­wo­ść pod ko­niec ka­żde­go wspól­ne­go wie­czo­ru, aż w ko­ńcu, pod­czas spo­tka­nia u Klau­dii i Da­nie­la, kie­dy wy­pi­li wi­ęcej niż zwy­kle, Iga wsta­ła bez sło­wa, wzi­ęła Da­nie­la za rękę i po­pro­wa­dzi­ła go za sobą do sąsied­nie­go po­ko­ju.

Ja­nek pa­trzył za nimi. Dłoń jego żony na czar­nej, ele­ganc­kiej klam­ce, sze­ro­ki rękaw jej bluz­ki po­de­rwa­ny ru­chem po­wie­trza, za­my­ka­jące się drzwi. Odło­żył szklan­kę. Cały po­kój wy­pe­łnia­ła Klau­dia, gdzie by nie spoj­rzał, tam ona, jej wło­sy spi­ęte w ku­cyk, jej war­gi po­ma­lo­wa­ne szmin­ką w ko­lo­rze ust, przed­ra­mio­na o ja­snej skó­rze.

Pod­nie­śli się rów­no­cze­śnie i sta­nęli na­prze­ciw sie­bie, obok sto­łu pe­łne­go kie­lisz­ków i ta­le­rzy. Na de­kol­cie mia­ła kil­ka pie­przy­ków roz­miesz­czo­nych tak, że z ni­czym mu się nie ko­ja­rzy­ły. Jej skó­ra pach­nia­ła cie­pło. Prze­su­wał pal­cem wzdłuż śla­du po sta­ni­ku, po mi­ęk­kich, rów­nych wgłębie­niach bie­gnących w po­przek jej dwu­dzie­sto­dzie­wi­ęcio­let­nie­go cia­ła i sta­rał się jak naj­wi­ęcej z tego wszyst­kie­go za­pa­mi­ętać.

Za ścia­ną Iga za­py­ta­ła Da­nie­la, czy tak do­brze, a on tyl­ko po­wta­rzał jej imię, chcia­ła mu po­wie­dzieć, że za­wsze jej się po­do­bał, ale nie wie­dzia­ła, czy to nie będzie zła­ma­nie ja­ki­chś usta­leń, któ­re wpraw­dzie nie zo­sta­ły wy­po­wie­dzia­ne na głos, ale jed­nak ist­nia­ły, tyl­ko ona o nich nie wie­dzia­ła. Po­ru­sza­ła się po­wo­li i wy­da­wa­ło jej się, że on na pew­no zwró­cił uwa­gę na jej nie do ko­ńca pła­ski brzuch, kie­dyś mia­ła bar­dzo pła­ski, ow­szem, ale te­raz już ra­czej nie, i czu­ła jego pot na swo­jej skó­rze – może to był też jej pot – a kie­dy od­chy­lił gło­wę i za­mknął oczy, zo­ba­czy­ła, że pod no­sem ma ja­sną bli­znę, na któ­rą wcze­śniej nie zwró­ci­ła uwa­gi.

NIE WI­DZIE­LI SIĘ przez kil­ka ty­go­dni, bez­po­śred­nio po spo­tka­niu utwo­rzy­li gru­pę na Mes­sen­ge­rze i wy­mie­ni­li kil­ka­na­ście wia­do­mo­ści ma­jących świad­czyć o tym, że czu­ją się swo­bod­nie, że po­tra­fią na­wet żar­to­wać z tego, co się sta­ło. Pó­źniej spo­ty­ka­li się nie­re­gu­lar­nie, cza­sem kil­ka razy w ty­go­dniu, a po­tem przez pół roku wca­le, i frag­men­ty tych spo­tkań po­prze­dza­jące ro­ze­jście się do osob­nych po­miesz­czeń sta­wa­ły się co­raz krót­sze, nie­kie­dy nie było ich wca­le.

Ja­nek ucie­kał do tego my­śla­mi przy kom­pu­te­rze, z pa­pie­ro­sem na bal­ko­nie, pod­czas sa­mot­nych spa­ce­rów, Iga chcia­ła z ko­lei roz­ma­wiać: czy ci było do­brze, co so­bie my­śla­łeś, jak ona robi to, a jak tam­to. Wra­ca­jąc do co­dzien­no­ści, ob­ser­wo­wa­li się uwa­żnie, żo­łnie­rze z dwóch prze­ciw­nych obo­zów wa­row­nych, i je­śli tyl­ko jed­no zdra­dzi­ło się z ocho­tą na spo­tka­nie, dru­gie wy­ra­ża­ło zdzi­wie­nie.

Pod­czas jed­ne­go z wie­czo­rów w pod­war­szaw­skim sze­re­gow­cu przy uli­cy Wierz­bo­wej, kie­dy wszy­scy zna­le­źli się już z po­wro­tem w sa­lo­nie, kie­dy swo­bod­ni i praw­dzi­wi roz­ma­wia­li, nie wci­ąga­jąc brzu­chów, nie po­pra­wia­jąc wło­sów, Klau­dia przy­zna­ła, że za­częli wi­dy­wać się rów­nież z in­ny­mi. W przed­szko­lu cór­ki po­zna­li in­nych ro­dzi­ców, któ­rzy pod­czas wspól­ne­go spa­ce­ru po­wie­dzie­li wprost, co chcie­li­by z nimi ro­bić, a ja­kiś czas pó­źniej oka­za­ło się, że wśród par od­pro­wa­dza­jących dzie­ci do „Pu­chat­ka” pra­wie po­ło­wa sy­pia – rza­dziej lub częściej, w ra­mach ja­kie­goś ukła­du albo bez ukła­du – z in­ny­mi lu­dźmi.

– Mam wra­że­nie, że my wcze­śniej cho­dzi­li­śmy śle­pi – po­wie­dzia­ła Klau­dia, nie pa­trząc na ni­ko­go.

Po po­wro­cie do domu Ja­nek dłu­go się nie od­zy­wał, cho­dził od kuch­ni do okna w sa­lo­nie, prze­sta­wiał krze­sło, do­nicz­kę ze skrzy­dło­kwia­tem, otwie­rał ga­ze­tę i pa­trzył gdzieś po­nad nią. Kie­dy za­py­ta­ła, o co cho­dzi, stwier­dził, że o nic, a po­tem, że czu­je się zdra­dzo­ny, to wszyst­ko.

– Zdra­dzo­ny?

– Jak­by na­gle się oka­za­ło, że my jako my je­ste­śmy dla nich nie­wa­żni.

Iga roz­cze­sy­wa­ła wło­sy przed lu­strem w ła­zien­ce, wi­dział ją zza uchy­lo­nych drzwi. Mó­wił, że to bez­na­dziej­ne i że nie wie, może nie po­win­ni się już z nimi wi­dy­wać, jemu to się w ogó­le prze­sta­ło po­do­bać.

– Po raz pierw­szy po­my­śla­łem dzi­siaj, że oni są ja­cyś... wy­drąże­ni.

My­śla­ła nad jego sło­wa­mi dłu­żej, niż się spo­dzie­wał, a po­tem po­de­szła do nie­go, chwy­ci­ła go za rękę i za­żąda­ła, żeby jej obie­cał, że się nie za­ko­cha.

TRZY LATA PÓ­ŹNIEJ na ślub jej i Da­nie­la Ja­nek przy­sze­dł po kil­ku du­żych kie­lisz­kach wina, ale przy­sze­dł. Było dusz­no, za­po­wia­da­ło się na deszcz, któ­ry jed­nak nie spa­dał. Klau­dia rów­nież się po­ja­wi­ła – w brązo­wym kom­bi­ne­zo­nie, szczu­pła i star­sza, niż ją za­pa­mi­ętał, sku­pio­na. Cze­kał, aż na nie­go spoj­rzy, i wte­dy kiw­nął gło­wą, a ona od­po­wie­dzia­ła w ten sam spo­sób i scho­wa­ła się za grup­ką pach­nących zna­jo­mych.

Nie roz­ma­wiał z nią od cza­su, kie­dy tam­tej so­bo­ty osiem­na­ście mie­si­ęcy wcze­śniej Iga po­wie­dzia­ła mu, że musi ode­jść, że się za­ko­cha­ła, że prze­pra­sza, że on za­wsze będzie dla niej jed­ną z naj­wa­żniej­szych, ab­so­lut­nie naj­wa­żniej­szych... i na­wet nie po­tra­fi­ła do­ko­ńczyć tego zda­nia. Tego sa­me­go wie­czo­ru śle­py, ła­pi­ąc po­wie­trze, za­dzwo­nił do Klau­dii i za­py­tał, czy wie­dzia­ła o tym, a po­tem obo­je pró­bo­wa­li ob­wi­nić się na­wza­jem za to, co usły­sze­li, co­raz gło­śniej, osta­tecz­nie roz­łączy­ła się w pół zda­nia i nie sły­szał jej od tam­te­go cza­su.

Pod­czas te­ra­pii pró­bo­wał zna­le­źć od­po­wie­dź na py­ta­nie, co zro­bił albo co zro­bi­li z Igą źle, ale je­śli co­kol­wiek zro­zu­miał pod­czas tych spo­koj­nych czter­dzie­sto­pi­ęcio­mi­nu­to­wych spo­tkań, to tyl­ko tyle, że być może nic nie zro­bi­li źle.

Pó­źniej ćwi­czył się w ak­cep­to­wa­niu po­gło­sek na ich te­mat, zdjęć wi­dy­wa­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, ich sa­mych przy ka­sie bi­le­to­wej w Ki­no­te­ce i w ko­ńcu za­pro­sze­nia na ślub. Iga za­dzwo­ni­ła i po­wie­dzia­ła, jak bar­dzo jej na tym za­le­ży.

Stał więc te­raz lek­ko pi­ja­ny, z kie­lisz­kiem szam­pa­na w dło­ni, wśród oko­ło czter­dzie­ścior­ga naj­bli­ższych zna­jo­mych pary mło­dej, z Klau­dią ucie­ka­jącą mu z pola wi­dze­nia. Obie­cał so­bie, że cho­ćby nie wia­do­mo co, nie za­ta­ńczy z Igą.

SKU­LO­NA W FO­TE­LU, ukry­ta pod ko­cem, z kub­kiem zie­lo­nej her­ba­ty na sto­li­ku obok, Iga ogląda­ła zdjęcia z we­se­la. Na jed­nym z nich ta­ńczy­ła z Jan­kiem: lewa ręka opar­ta na jego kar­ku, cia­ło lek­ko od­chy­lo­ne w tył, on z roz­wia­ny­mi po­ła­mi ma­ry­nar­ki, z otwar­ty­mi usta­mi. Mu­siał mó­wić coś do niej i pró­bo­wa­ła te­raz so­bie przy­po­mnieć, co to było.

Sły­sza­ła, jak jej mąż przy­go­to­wu­je w kuch­ni kawę, i pró­bo­wa­ła zro­zu­mieć, jak to się sta­ło, że spo­śród dwóch mężczyzn, o któ­rych w ostat­nich la­tach my­śla­ła tak wie­le, to wła­śnie on znaj­du­je się tu­taj, za ścia­ną, a ten dru­gi na zdjęciu.

Da­niel był kie­row­ni­kiem re­gio­nal­nym w fir­mie kon­sul­tin­go­wej, ca­łko­wi­cie ró­żnił się pod tym względem od Jan­ka, wiecz­nie za­wie­szo­ne­go mi­ędzy pra­cą a nie­pra­cą, z ży­ciem za­wo­do­wym roz­sma­ro­wa­nym cha­otycz­nie po ca­łej do­bie i wszyst­kich dniach ty­go­dnia. Da­niel lu­bił ry­tu­ały, wie­czor­ne spa­ce­ry, pod­le­wa­nie kwia­tów w okre­ślo­nym po­rząd­ku i za­pi­sy­wa­nie nazw obej­rza­nych fil­mów, lu­bił kawę. Miał osob­ną szaf­kę pe­łną che­mek­sów, ka­wia­rek, ae­ro­pres­sów, fil­trów i drip­pe­rów, za­ma­wiał ziar­na z ró­żnych za­kąt­ków świa­ta. Któ­re­goś dnia wró­cił do domu z prze­wod­ni­kiem po ka­wiar­niach w ca­łej Pol­sce, któ­ry ku­pił w jed­nym ze swo­ich ulu­bio­nych lo­ka­li, i za­pro­po­no­wał, by za­li­czy­li wszyst­kie opi­sa­ne w nim miej­sca.

Za­częli od­wie­dzać ko­lej­ne ka­wiar­nie, naj­pierw w War­sza­wie, a po­tem w in­nych mia­stach, do któ­rych je­ździ­li spe­cjal­nie w tym celu. Ozna­cza­li miej­sca, w któ­rych już byli, za­pi­su­jąc wra­że­nia. Z cza­sem na mar­gi­ne­sach prze­wod­ni­ka za­czął po­wsta­wać rwa­ny, nie­re­gu­lar­nie ak­tu­ali­zo­wa­ny pa­mi­ęt­nik – nie­kie­dy któ­reś z nich po kry­jo­mu wpi­sy­wa­ło tam ja­kiś ko­men­tarz, któ­ry dru­ga oso­ba mia­ła od­kryć do­pie­ro po cza­sie.

Mó­wił jej o ko­bie­tach, z któ­ry­mi zda­rza­ło mu się sy­piać, nie było ich zresz­tą zbyt wie­le. Ją pro­sił o to samo. Mie­li za­sa­dę py­ta­nia się na­wza­jem o zgo­dę i kie­dy któ­reś z nich czu­ło się nie­kom­for­to­wo, mo­gło po­wie­dzieć „stop”. Iga ni­g­dy nie sko­rzy­sta­ła z tej mo­żli­wo­ści, Da­niel – raz.

Cór­kę jego i Klau­dii wy­cho­wy­wa­li co dwa ty­go­dnie, przez week­end. We­ro­ni­ka nie lu­bi­ła Igi, co wy­da­wa­ło się zro­zu­mia­łe, ale nie lu­bi­ła jej w bier­ny, obo­jęt­ny spo­sób, jak­by w wie­ku dzie­wi­ęciu lat po­sia­da­ła ja­kąś ta­jem­ną wie­dzę o świe­cie, po­zwa­la­jącą jej nie zni­żać się do cze­goś ta­kie­go jak oka­zy­wa­nie nie­chęci. Cza­sa­mi pod­czas wspól­nych week­en­dów Iga ma­rzy­ła, by dziew­czyn­ka na nią na­wrzesz­cza­ła, i za­sta­na­wia­ła się, czy w za­rządza­niu uczu­cia­mi wszyst­kie dzie­ci były te­raz bar­dziej do­ro­słe niż do­ro­śli, czy do­ty­czy­ło to tyl­ko We­ro­ni­ki.

Za ka­żdym ra­zem, kie­dy Da­niel od­bie­rał ją od by­łej żony albo do niej od­wo­ził, wy­da­wał się otępia­ły, gu­bił przed­mio­ty, nie słu­chał Igi, szyb­ko cho­dził spać. W nocy sły­sza­ła, jak zgrzy­ta zęba­mi, bu­dzi­ło ją to w ciem­no­ściach. Py­ta­ła go, czym się tak de­ner­wu­je, a on omi­jał sło­wa wi­szące mi­ędzy nimi, twier­dził, że to brak ja­kie­jś wi­ta­mi­ny. Wspo­mi­nał, jak w go­spo­dar­stwie jego ro­dzi­ców świ­nie zgrzy­ta­ły cza­sem zęba­mi tak gło­śno, że było je sły­chać zza za­mkni­ętych drzwi chle­wu, i da­wa­ło się to le­czyć za po­mo­cą odro­bi­ny węgla do­da­wa­ne­go do pa­szy – jak­by ta hi­sto­ria mia­ła co­kol­wiek wy­ja­śnić. Iga wie­dzia­ła, że tęsk­ni za Klau­dią, ale ni­g­dy go o to nie za­py­ta­ła, bała się, że wszyst­ko, w co po­zwo­li­ła so­bie wie­rzyć, oka­że się jej na­iw­ną fan­ta­zją.

Zgi­nął na dro­dze eks­pre­so­wej S7, gdy wra­cał z kon­sul­ta­cji z jed­nym z wa­żniej­szych klien­tów: wy­pa­dł na po­bo­cze i da­cho­wał, naj­praw­do­po­dob­niej za­snął za kie­row­ni­cą, tak jej po­wie­dzia­no.

DWA LATA PO JEGO ŚMIER­CI za­częła kon­ty­nu­ować za­pi­ski w ich bor­do­wym prze­wod­ni­ku, cho­dzi­ła po ka­wiar­niach i no­to­wa­ła, „dziś jest strasz­nie go­rąco, zja­dłam ba­nof­fee, pysz­ne, a kawy nie do­pi­łam”, wresz­cie za­bra­kło jej miejsc, któ­re mo­gła­by od­wie­dzić, więc je­ździ­ła do tych, któ­re już zna­ła, w któ­rych byli ra­zem.

Prze­wod­nik po­pękał na grzbie­cie, wy­pe­łnił się śla­da­mi po pal­cach i mi­ękł od na­ro­żni­ków co­raz da­lej ku środ­ko­wi. Nie było już wol­nych mar­gi­ne­sów, na wszyst­kich znaj­do­wa­ły się ja­kieś sło­wa – albo te z ich wspól­nej prze­szło­ści, albo te bar­dziej cha­otycz­ne, z te­ra­źniej­szo­ści na­le­żącej tyl­ko do niej.

Za­częła do­kle­jać do nie­go kart­ki, ogrom­ne prze­strze­nie bez dru­ku, któ­re mo­gła za­pe­łniać wszyst­kim, co przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy, bez pla­nu i za­sta­no­wie­nia – głów­nie były to wspo­mnie­nia o Da­nie­lu, za­baw­ne sy­tu­acje, któ­re prze­ży­li, wspo­mi­na­ła tam też o prze­czy­ta­nych ksi­ążkach i obej­rza­nych fil­mach. Z cza­sem prze­ro­dzi­ło się to w list do nie­go, zwie­rza­ła mu się z trud­no­ści w co­dzien­nym funk­cjo­no­wa­niu, pi­sa­ła, że tęsk­ni albo że jest na nie­go zła za to, że nie zdrzem­nął się wte­dy w ja­ki­mś ho­te­lu przy dro­dze.

Kil­ka lat pó­źniej w jed­nej z ka­wiar­ni spo­tka­ła We­ro­ni­kę – wy­so­ką, pi­ęk­ną, z pa­pie­ro­sem. Kie­dy już się po­że­gna­ły, Iga ża­ło­wa­ła, że w ogó­le po­de­szła – le­piej wca­le nie roz­ma­wiać, niż roz­ma­wiać w taki spo­sób, sło­wa­mi bez wy­pe­łnie­nia. Gdy wra­ca­ła tak­sów­ką do pu­ste­go miesz­ka­nia, zo­rien­to­wa­ła się, że to zda­rze­nie nie uru­cho­mi­ło w niej wspo­mnień o Da­nie­lu, nie przy­nio­sło żalu, że wca­le nie jest jej po tym smut­no, czu­ła tyl­ko, że za­zdro­ści We­ro­ni­ce mło­do­ści.

Na­de­szły lata bez tre­ści. Fir­ma funk­cjo­no­wa­ła siłą roz­pędu, wie­czo­ry i week­en­dy trwa­ły co­raz dłu­żej, a jed­no­cze­śnie mie­si­ące mi­ja­ły je­den za dru­gim, nie­mal nie­zau­wa­żo­ne. Prze­ży­ła daty ze wszyst­kich fil­mów scien­ce fic­tion, któ­re ogląda­ła w mło­do­ści. Przy­szło­ść ró­żni­ła się od tego, co Iga przez wi­ęk­szo­ść ży­cia wy­obra­ża­ła so­bie na jej te­mat, ale uzna­ła, że naj­wy­ra­źniej tak to już bywa z przy­szło­ścią.

Ja­nek za­dzwo­nił do niej któ­re­goś dnia po po­łud­niu, była zima, jed­na z ostat­nich, sła­bych zim przed ca­łko­wi­tym za­ła­ma­niem kli­ma­tu. Kil­ka lat wcze­śniej zwi­ązał się z młod­szą ko­bie­tą, miał z nią dwo­je dzie­ci, miesz­kał w Pia­secz­nie, wy­ły­siał. Roz­ma­wia­li jak sta­rzy zna­jo­mi, któ­rzy się wsty­dzą, że nie roz­ma­wia­li tak dłu­go. Za­py­ta­ła, czy wie, co u Klau­dii, od­pa­rł, że nie, tyl­ko raz wi­dział ją na tar­gu śnia­da­nio­wym na Żo­li­bo­rzu, ale bał się po­de­jść. Za­nim się roz­łączył, po­wie­dział Idze, że cza­sa­mi za nią tęsk­ni, ale tak zwy­czaj­nie, że ma tego nie brać za bar­dzo do sie­bie.

Pó­źniej były świ­ęta, spędzo­ne w po­je­dyn­kę, i syl­we­ster, pod­czas któ­re­go upi­ła się sama w domu, śpie­wa­jąc pio­sen­ki Ma­ana­mu i Bre­ako­utu. Nie­dłu­go po swo­ich pi­ęćdzie­si­ątych uro­dzi­nach za­częła wi­dy­wać Da­nie­la. Za­wsze z da­le­ka, kątem oka, na przy­kład wcho­dzi­ła do miesz­ka­nia, a on sie­dział na drew­nia­nym krze­se­łku na bal­ko­nie. Zni­kał, za­nim zdąży­ła do nie­go do­łączyć. Lu­bił prze­by­wać w kuch­ni, kie­dy jej tam nie było. Od­wie­dzał ją tyl­ko w miesz­ka­niu, ni­g­dy poza nim, dla­te­go co­raz rza­dziej gdzieś wy­cho­dzi­ła, cze­ka­jąc na te krót­kie mo­men­ty jego obec­no­ści. Prze­sta­ła za­pra­szać do sie­bie ko­go­kol­wiek w oba­wie, że taka wi­zy­ta za­bu­rzy kru­chy po­rządek, któ­ry mi­ędzy nimi pa­no­wał. Nie czu­ła zresz­tą po­trze­by roz­ma­wia­nia z in­ny­mi lu­dźmi, od pew­ne­go cza­su wy­da­wa­ło jej się, że nie mó­wią nic kon­kret­ne­go, tyl­ko sze­lesz­czą usta­mi, jed­na­ko­wo i bez celu.

Opo­wia­da­ła mu o fir­mie, o przy­pad­ko­wych spo­tka­niach z daw­ny­mi zna­jo­my­mi, o zmia­nach w wy­glądzie mia­sta, o wy­sta­wie w Mu­zeum Na­ro­do­wym i o pro­ble­mach z ci­śnie­niem. Mó­wi­ła o snach. O karcz­mie na za­mar­z­ni­ętym Ba­łty­ku, któ­rą wci­ąż od­wie­dza­ła no­ca­mi.

– Nie mia­łam po­jęcia, jak po­to­czy się moje ży­cie, ale jed­ne­go by­łam pew­na, to zna­czy, że będzie jed­no­li­te, kon­se­kwent­ne, że będzie mia­ło sens. Może cze­goś nie wiem, nie ro­zu­miem, no po­wiedz coś w ko­ńcu.

Wy­da­wa­ło jej się, że może cho­ciaż sny nada­dzą jej ist­nie­niu zna­cze­nie, że może oka­że się, że to za­mar­z­ni­ęte mo­rze, ta karcz­ma na nim i ro­dząca się w środ­ku dziew­czyn­ka będą coś mó­wić o niej, o jej ży­ciu. Da­niel upar­cie mil­czał, kie­dy go o to py­ta­ła.

Umó­wi­ła się z Jan­kiem na spa­cer, to ona za­dzwo­ni­ła pod wpły­wem im­pul­su i trzech kie­lisz­ków li­kie­ru kar­me­lo­we­go. Cho­dząc po par­ku Ska­ry­szew­skim z dło­ńmi sple­cio­ny­mi za ple­ca­mi – nie pa­mi­ęta­ła, by wcze­śniej tak cho­dził – opo­wia­dał jej o swo­jej żo­nie, o ze­spo­le Asper­ge­ra zdia­gno­zo­wa­nym kil­ka ty­go­dni wcze­śniej u star­szej z có­rek i o stwo­rzo­nej przez sie­bie grze kom­pu­te­ro­wej, któ­ra ku jego zdu­mie­niu zro­bi­ła fu­ro­rę na ca­łym świe­cie, a jego uczy­ni­ła bo­ga­tym. Po­chwa­lił się, że od dwóch lat i sied­miu mie­si­ęcy nie pali.

Kie­dy od­pro­wa­dzał ją do tak­sów­ki, wy­zna­ła mu, że nic już jej się nie chce, że może i mo­gła­by jesz­cze z kimś być, prze­cież to mo­żli­we, ale po pro­stu nie ma na nic siły.

O tym, że się roz­wió­dł, usły­sza­ła kil­ka lat pó­źniej od wspól­nej zna­jo­mej. Wi­dy­wa­li się re­gu­lar­nie, ale on ni­g­dy nie za­pro­sił jej do sie­bie, ona jego też nie za­pro­si­ła, spo­ty­ka­li się w par­kach i ka­wiar­niach, spa­ce­ro­wa­li po mie­ście, kil­ka razy po­szli do kina na fil­my, któ­rych sama ni­g­dy by nie wy­bra­ła i na któ­rych ba­wi­ła się świet­nie.

Da­niel uka­zy­wał jej się co­raz rza­dziej. Z po­cząt­ku nie zwró­ci­ła na to uwa­gi, a kie­dy pew­ne­go dnia pod­czas kąpie­li spoj­rza­ła na ta­bo­ret, na któ­rym zwy­kł sia­dać, zła­pa­ła się na tym, że nie wi­dzia­ła go już pra­wie od mie­si­ąca. Pró­bo­wa­ła go przy­wo­łać, po­wta­rza­jąc jego imię, zwie­rza­jąc się pu­stej ścia­nie z cze­goś in­tym­ne­go albo dro­bia­zgo­wo od­twa­rza­jąc sy­tu­acje, przy któ­rych po­ja­wił się po­przed­nio, ale bez skut­ku. Zda­rza­ło się, że do­strze­ga­ła jego kszta­łt za sto­łem w kuch­ni, ale był kru­chy i ulot­ny, nie utrzy­my­wał się dłu­żej niż kil­ka­na­ście se­kund.

W tym cza­sie zła­ma­ła rękę, pró­bu­jąc prze­sta­wić biur­ko. Po raz pierw­szy w ży­ciu wi­dzia­ła tak ja­sno, jak bar­dzo jest cia­łem i jak ła­two to cia­ło ze­psuć. Głu­pie biur­ko, chwi­la nie­uwa­gi. Od tam­tej pory bar­dziej uwa­ża­ła na sie­bie, ale mia­ła też po­czu­cie, że utra­ci­ła coś, co spra­wia­ło, że jej ży­cie było bar­dziej ży­ciem.

TYL­KO RAZ PRZE­SPA­ŁA SIĘ z Jan­kiem. Byli w ki­nie na ja­ki­mś no­wo­cze­snym prze­bo­ju zło­żo­nym z pier­si, żar­tów i efek­tów spe­cjal­nych, a po­tem po­je­cha­li do ho­te­lu i upra­wia­li seks w mil­cze­niu, po­spiesz­nie, jak­by chcie­li już mieć to z gło­wy. Ja­nek bez ubra­nia wy­glądał na star­sze­go niż w ubra­niu, ale wie­dzia­ła, że w pew­nym wie­ku do­ty­czy to wi­ęk­szo­ści mężczyzn. Gdzieś tam, pod tłusz­czem i lu­źną skó­rą, roz­po­zna­wa­ła daw­ne­go jego, i mia­ła ocho­tę pła­kać. Za­sta­na­wia­ła się, czy on też, pa­trząc na nią nagą, do­świad­cza tego po­czu­cia stra­ty, ale w jego twa­rzy do­strze­ga­ła coś jesz­cze in­ne­go – po tym, jak się ru­szał i jak na nią pa­trzył, zro­zu­mia­ła, że mimo upły­wu lat na­dal jest na nią zły.

Kie­dy sie­dzie­li na łó­żku, wpa­trze­ni w błysz­czący czar­ny pro­sto­kąt wy­łączo­ne­go ekra­nu, Ja­nek za­czął mó­wić:

– Ja­kiś czas temu, nie pa­mi­ętam do­kład­nie kie­dy, po­ja­wi­ło się w in­ter­ne­cie spo­ro me­mów do­ty­czących sta­no­wi­ska w jed­nym z ka­na­dyj­skich zoo, cho­dzi­ło kon­kret­nie o pod­no­sze­nie pin­gwi­nów. Bo nie­da­le­ko zoo znaj­du­je się lot­ni­sko, a pin­gwi­ny bar­dzo lu­bią przy­glądać się prze­la­tu­jącym nad nimi sa­mo­lo­tom, za­dzie­ra­ją więc wy­so­ko gło­wy, często się przy tym prze­wra­ca­jąc, na­to­miast ze względu na spe­cy­ficz­ną bu­do­wę po­tem nie po­tra­fią już wstać.

Iga nie wie­dzia­ła dla­cze­go, ale po­czu­ła na­gle ja­kiś ból w środ­ku, chcia­ła się roz­pła­kać i uści­skać tego ob­wi­słe­go, zmęczo­ne­go mężczy­znę, któ­ry po sek­sie ni stąd, ni z owąd za­czął opo­wia­dać jej coś ta­kie­go.

– I w tym zoo pra­cu­je czło­wiek, któ­re­go je­dy­nym obo­wi­ąz­kiem jest przez cały dzień pod­no­sić te le­żące pin­gwi­ny. A prze­cież świat, w któ­rym ja­kiś czło­wiek wsta­je rano, idzie do pra­cy i ca­ły­mi dnia­mi pod­no­si za­ko­cha­ne w sa­mo­lo­tach pin­gwi­ny, nie może być taki do ko­ńca zły, nie uwa­żasz?

ZE­STA­RZA­ŁA SIĘ NA­GLE, z dnia na dzień, po pro­stu któ­re­goś dnia obu­dzi­ła się i była star­szą pa­nią. Pa­mi­ęta­ła wszyst­ko, ka­żdy dzień, ale wy­da­wa­ło jej się, że ta­kie spra­wy jak sta­ro­ść jed­nak się spo­strze­ga, a tu nie. Pew­ne rze­czy prze­sta­wa­ły w niej dzia­łać. Oszu­ki­wa­ła się, że po tej wi­zy­cie u le­ka­rza i po tym za­bie­gu wszyst­ko wró­ci do nor­my, ale nor­mą byli prze­cież już ci le­ka­rze, te za­bie­gi. W mi­ędzy­cza­sie upły­nęła de­ka­da.

Dom opie­ki po­mó­gł jej wy­brać Ja­nek. Sam pra­wie już nie cho­dził, żył z cór­ką i zi­ęciem w tym sa­mym sze­re­gow­cu w Pia­secz­nie, któ­ry ku­pił z żoną, w jed­nym z po­miesz­czeń prze­ro­bio­nym na osob­ne miesz­ka­nie. Za­nim za­ła­twio­no wszyst­kie for­mal­no­ści i Iga wpro­wa­dzi­ła się do ostat­nie­go miej­sca, w ja­kim mia­ła miesz­kać w ży­ciu, do­wie­dzia­ła się, wła­śnie od jego cór­ki, że spa­dł ze scho­dów, praw­do­po­dob­nie miał za­wał. Jed­na z ostat­nich rze­czy, ja­kie po­wie­dział jej przez te­le­fon, do­ty­czy­ła tam­te­go mężczy­zny, o któ­rym wie­le lat wcze­śniej wspo­mniał w łó­żku, w ho­te­lu – mężczy­zny pod­no­szące­go pin­gwi­ny.

– Oka­za­ło się, że wspo­mnia­ne zoo, wi­dząc naj­wy­ra­źniej, jaki się wo­kół tego zro­bił szum w me­diach, wy­da­ło ofi­cjal­ną in­for­ma­cję, że nie ma i ni­g­dy nie było ta­kie­go sta­no­wi­ska, że to wszyst­ko nie­praw­da. Pin­gwi­ny nie prze­wra­ca­ją się na wi­dok sa­mo­lo­tów, to wy­my­sł in­ter­ne­tu, je­den z wie­lu. Ży­je­my w świe­cie zbu­do­wa­nym z głup­ko­wa­tych hi­sto­rii i ob­raz­ków, któ­re na do­da­tek po cza­sie oka­zu­ją się nie­praw­dzi­we.

Na jego po­grze­bie mia­ła ocho­tę krzy­czeć i prze­kli­nać.

W TRAK­CIE MĘCZĄCE­GO wyj­mo­wa­nia z kar­to­nów rze­czy spa­ko­wa­nych wcze­śniej w miesz­ka­niu wspól­nie z jej mło­dą, sie­dem­dzie­si­ęcio­let­nią sąsiad­ką wpa­dła w pa­ni­kę, we­zwa­ła gu­zi­kiem chłop­ca z ob­słu­gi i po­spie­sza­ła go, kie­dy za­nu­rzał ręce w jej sze­lesz­czącej prze­szło­ści:

– Ten bor­do­wy, bor­do­wy, niech pan szu­ka, musi tam być.

Ale bor­do­we­go prze­wod­ni­ka po ka­wiar­niach ni­g­dzie nie było, mu­sia­ła go zo­sta­wić, a może zgu­bi­ła. Zmęczo­na po­szu­ki­wa­nia­mi po­szła spać i na­stęp­ne­go dnia pa­mi­ęta­ła tyl­ko, że cze­goś szu­ka­ła, ale nie wie­dzia­ła cze­go.

Da­niel nie po­ja­wiał się w domu opie­ki, wy­obra­ża­ła so­bie, że zo­stał w jej sta­rym miesz­ka­niu, nie dość, że mar­twy, to te­raz jesz­cze osa­mot­nio­ny, i dłu­go nie mo­gła dać so­bie z tym rady. Spo­dzie­wa­ła się, że w jej ży­ciu nie będzie już nic, po­wta­rza­ła so­bie, że jest na to go­to­wa. Prze­sta­ła jeść to, co na­le­ży, i ja­dła to, na co mia­ła ocho­tę. Lody. Cze­ko­la­dę. Pier­nicz­ki. Na jej pi­ętrze było kil­ka osób o spraw­nie funk­cjo­nu­jących umy­słach, spo­ty­ka­ła się z nimi wie­czo­ra­mi, często­wa­ła li­kie­rem, pusz­cza­ła na lap­to­pie kon­tro­wer­syj­ne fil­my albo ero­ty­kę. W pew­nym mo­men­cie, ja­dąc elek­trycz­nym wóz­kiem przez park za ośrod­kiem, zo­rien­to­wa­ła się, że wła­ści­wie to wca­le nie jest nie­szczęśli­wa.

Pó­źniej był wy­lew i szyb­ko po nim dru­gi. Sło­wa roz­sy­py­wa­ły się przed nią i nie umia­ła zło­żyć ich w ca­ło­ść. Po­ro­zu­mie­wa­ła się uśmie­chem, ge­sta­mi, mruk­ni­ęcia­mi, któ­rych się wsty­dzi­ła. Cze­ka­ła, aż to mi­nie, i raz po raz na­cho­dzi­ła ją myśl, że prze­cież może nie mi­nąć ni­g­dy.

Cza­sa­mi my­śla­ła o Klau­dii, była cie­ka­wa, czy jesz­cze żyje, a je­śli tak, to czy żyje na­praw­dę, czy tyl­ko tak jak ona, bez słów. Zda­rza­ło się, że po prze­bu­dze­niu z drzem­ki nie wie­dzia­ła, czy jest sobą, czy nią. Po­trze­bo­wa­ła co­raz wi­ęcej cza­su, żeby wy­ło­nić się z mgły, któ­ra roz­ci­ąga­ła się w jej gło­wie, za­kry­wa­jąc my­śli i wspo­mnie­nia. Zdu­mie­wa­jące, że kie­dyś wsta­wa­ła z łó­żka i wszyst­ko funk­cjo­no­wa­ło w niej bez za­rzu­tu, nie trze­ba było tego do­glądać ani kon­tro­lo­wać.

Któ­re­goś dnia ock­nęła się z po­po­łu­dnio­wej drzem­ki z prze­ko­na­niem, że to już te­raz, że to już. Pie­lęgniar­ka zmie­ni­ła jej, co trze­ba, i na­sma­ro­wa­ła, co wy­ma­ga­ło na­sma­ro­wa­nia. Uśmiech­nęła się do niej, wy­cho­dząc.

Iga czu­ła, że jej cia­ło nie znie­sie wi­ęcej ży­cia, od­de­chu. Za oknem nie­bo mia­ło ko­lor oczu Jan­ka. Pach­nia­ło odświe­ża­czem po­wie­trza. Pró­bo­wa­ła przy­po­mnieć so­bie, co to za za­pach, ale nic w jej gło­wie nie chcia­ło już do sie­bie pa­so­wać. Prze­stra­szy­ła się, chcia­ła jesz­cze za­wo­łać, ale nie uda­ło jej się, a może zre­zy­gno­wa­ła. Czu­ła się oszu­ka­na. Prze­cież była Igą, sie­dzia­ła ze zna­jo­my­mi przy sto­le, piła wino, czu­ła się pod­eks­cy­to­wa­na, lu­bi­ła cze­ko­la­dę, ukła­da­nie puz­zli, za­pach bzu, seks, se­ria­le oby­cza­jo­we i chip­sy, była zo­dia­kal­nym Wod­ni­kiem, je­dy­nacz­ką, wła­ści­ciel­ką agen­cji re­kla­mo­wej, żoną Jan­ka, żoną Da­nie­la, atrak­cyj­ną ko­bie­tą, była sobą, a nie tym tu­taj...

Do­pie­ro kie­dy za­mknęła oczy, od­czu­ła ulgę. Wszyst­ko do­brze. Ostat­nie, o czym po­my­śla­ła, to że być może wresz­cie się do­wie, co wła­ści­wie się wy­da­rzy­ło w tam­tej karcz­mie na za­mar­z­ni­ętym Ba­łty­ku.

JA­KUB MA­ŁEC­KI (ur. 1982), au­tor wie­lu opo­wia­dań oraz po­wie­ści, m.in.: Rdzy, Dy­go­tu, Nikt nie idzie i no­mi­no­wa­nych do Na­gro­dy Li­te­rac­kiej Nike Śla­dów. Lau­re­at Zło­te­go Wy­ró­żnie­nia Na­gro­dy im. Je­rze­go Żu­ław­skie­go, no­mi­no­wa­ny rów­nież do Na­gro­dy Li­te­rac­kiej Eu­ro­py Środ­ko­wej An­ge­lus oraz Na­gro­dy im. Sta­ni­sła­wa Ba­ra­ńcza­ka.

Part­ne­rem Pro­zy w „Pi­śmie” jest Wro­cław Mia­sto Li­te­ra­tu­ry UNE­SCO i Wro­cław­ski Dom Li­te­ra­tu­ry.

ROZ­MO­WA

Mu­sia­łem po­czuć na­sy­ce­nie

zWOJ­CIE­CHEM PLE­WI­ŃSKIMroz­ma­wiaMO­NI­KA SZEW­CZYK-WIT­TEKzdjęciaWOJ­CIECH PLE­WI­ŃSKI

O ŻY­CIU Z FO­TO­GRA­FIĄ i przez fo­to­gra­fię, pra­cy dla „Prze­kro­ju” i naj­lep­szych pol­skich te­atrów, o por­tre­to­wa­niu in­nych i sa­me­go sie­bie z Woj­cie­chem Ple­wi­ńskim roz­ma­wia Mo­ni­ka Szew­czyk-Wit­tek.

Od na­sze­go pierw­sze­go wy­wia­du mi­nęło dzie­wi­ęć lat. Wów­czas po­wie­dział pan, że jest bar­dzo za­jęty. W trak­cie na­szej roz­mo­wy mie­li­śmy oka­zję obej­rzeć pana wy­sta­wę w Czu­łym Bar­ba­rzy­ńcy w Kra­ko­wie. A już cze­ka­ły ko­lej­ne pro­po­zy­cje za­wo­do­we.

Nic się nie zmie­ni­ło. Cho­ciaż na pew­no mniej fo­to­gra­fu­ję niż wte­dy, dużo cza­su zaj­mu­je mi pra­ca we wła­snym ar­chi­wum, któ­re di­gi­ta­li­zu­ję i po­rząd­ku­ję. Nie mogę też już no­sić wiel­kich to­reb i ci­ężkie­go sprzętu, więc zdjęcia ro­bię głów­nie te­le­fo­nem.

Wy­obra­żam so­bie, że fo­to­gra­fie, któ­re te­raz po­wsta­ją, to ob­ra­zy two­rzo­ne z czy­stej przy­jem­no­ści ob­ser­wo­wa­nia i za­pi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści.

Dla sie­bie ro­bię głów­nie zdjęcia, któ­re na­zwa­łem „Z dro­gi”. Wy­szu­ku­ję też ta­kie fo­to­gra­fie w swo­im ar­chi­wum. Oka­zu­je się, że od za­wsze ro­bi­łem fo­to­gra­ficz­ne no­tat­ki przez okno auta czy po­ci­ągu. Trak­to­wa­łem to jako ćwi­cze­nie, gdy ob­ser­wo­wa­łem nad­cho­dzący kra­jo­braz. Prze­wi­dy­wa­łem, na ile może być cie­ka­wy za pół ki­lo­me­tra i czy będzie war­to go uchwy­cić. I jesz­cze zdążyć zro­bić zdjęcie w ru­chu. To mnie bawi. Dla mnie to zdjęcie coś zna­czy, ale dla czło­wie­ka z ze­wnątrz może nie zna­czyć nic.

Co jesz­cze pana bawi?

Ro­bię też por­tre­ty i zdjęcia za­uwa­żo­ne. Szu­kam ró­żnych śmiesz­nych ka­drów. Cza­sem uda­wa­ło mi się uchwy­cić wi­szące na sznur­ku ręcz­ni­ki w ró­żnych cie­ka­wych bar­wach. Pa­trzy­łem na nie w ru­chu, na wie­trze. Fo­to­gra­fu­ję rów­nież, na dłu­ższym cza­sie na­świe­tla­nia, ba­wi­ące się dzie­ci. Wy­cho­dzą ta­kie po­ru­szo­ne na zdjęciu. Wnu­ki mi do tego słu­żą.

Czy­li chęć fo­to­gra­fo­wa­nia zo­sta­ła?

Tak. Do­strze­gam ją ci­ągle. Dla mnie fo­to­gra­fia to po­strze­ga­nie, wy­bór i de­cy­zja. Czy na pew­no ro­bić, z ja­kie­go miej­sca i pod ja­kim kątem. Fo­to­gra­fia nie po­win­na być nud­na ani dla fo­to­gra­fu­jące­go, ani dla ogląda­jące­go.

Ile trwa po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji w pana przy­pad­ku?

Cza­sa­mi kil­ka se­kund, cza­sa­mi tro­chę dłu­żej. To dla mnie atrak­cyj­na sy­tu­acja, gdy mogę so­bie po­stać i się cza­ić na to, co się zda­rzy.

A na to trze­ba mieć czas.

Co­dzien­no­ść znie­chęca do ak­tyw­no­ści. Na­to­miast ka­żdy wy­jazd to oka­zja, żeby pa­trzeć by­strzej i ode­rwać się od tego, co nas na co dzień ota­cza.

Zo­fia i Krzysz­tof Ko­me­do­wie, 1958

To wszyst­ko brzmi jak podąża­nie za prak­ty­ką fo­to­gra­fii Hen­rie­go Car­tier-Bres­so­na.

On był mi naj­bli­ższy. Jego me­to­da i moja me­to­da były po­dob­ne, czy­li szu­ka­nie od­po­wied­nie­go miej­sca, gdzie coś może się zda­rzyć. Uli­ca, skrzy­żo­wa­nie, scho­dy, pla­ce, par­ki to miej­sca, w któ­rych sta­wa­łem i de­cy­do­wa­łem, gdzie ma po­wstać zdjęcie. Roz­gląda­łem się do­oko­ła, spraw­dza­łem, żeby na zdjęciu zga­dza­ło się wszyst­ko, nie tyl­ko po­stać. To mnie cie­szy­ło. Po­lo­wa­nie na zwie­rza i cze­ka­nie na to, co wy­le­zie.

Czy tech­no­lo­gia coś zmie­ni­ła w pana po­de­jściu do bo­ha­te­ra?

To zu­pe­łnie coś in­ne­go. W te­le­fo­nie są oczy­wi­ście te wszyst­kie ba­je­ry, czy­li trzy obiek­ty­wy, opcje por­tre­tu czy pa­no­ra­my. Jak zdążę, to tego uży­wam. Cza­sem się uda­je. Poza tym to mniej wy­god­ne, bo te­le­fon nie jest stwo­rzo­ny do trzy­ma­nia w dło­ni jak apa­rat. Nie mogę już ob­ser­wo­wać ka­dru jak kie­dyś, przez wi­zjer apa­ra­tu.

A na czym po­le­ga go­to­wo­ść do fo­to­gra­fo­wa­nia?

Na sku­pie­niu. Trze­ba mieć pod ręką apa­rat lub – jak te­raz – te­le­fon z do­brą opty­ką. Cały czas jest na­pi­ęcie. Jak tyl­ko wi­dzę, że zbli­ża się coś god­ne­go uwa­gi, ła­pię za sprzęt. Wie pani, ta­kie za­ba­wy sta­ru­cha.

Chcia­łam panu za­pro­po­no­wać po­wrót do prze­szło­ści. Pana ży­cio­rys zo­stał szcze­gó­ło­wo opi­sa­ny w wy­da­nej przez Znak ksi­ążce Mi­gaw­ki. Wspo­mnie­nia fo­to­gra­fa Jo­an­ny Gro­mek-Illg. Je­den z roz­dzia­łów nosi ty­tuł Prze­pro­wadz­ki. Często zmie­nia­li­ście miej­sce za­miesz­ka­nia?

Miesz­ka­łem w tylu ró­żnych miej­scach, że to już nie ro­bi­ło na mnie wra­że­nia. Jed­no z nich wspo­mi­nam szcze­gól­nie moc­no. W trak­cie woj­ny, w 1941 roku, wy­nie­śli­śmy się z Kielc na wieś do Skór­nic. Był to ma­jątek ziem­ski, dość za­nie­dba­ny, ale pa­mi­ęta­jący lata daw­nej świet­no­ści. Po­do­ba­ło mi się ży­cie tam. Dużo bar­dziej niż w mie­ście. Ci­ągnęło mnie do na­tu­ry, może nie do pra­cy na roli, ale do by­cia bli­sko la­sów i pól. Pew­nie dla­te­go, że w moim dzie­ci­ństwie lato spędza­li­śmy na wsi, w ma­jąt­kach zna­jo­mych i krew­nych ro­dzi­ców. Po­wrót tam nie był dla mnie trud­ny.

Jed­no­cze­śnie był to też czas woj­ny.

Woj­nę pa­mi­ętam do­sko­na­le, mia­łem je­de­na­ście lat, kie­dy się za­częła. Ta­kże to, jak Niem­cy strze­la­li do lu­dzi, jak wy­bu­cha­ły bom­by w Kiel­cach, gdzie miesz­ka­li­śmy w 1939 roku. Pa­mi­ętam, gdy w 1941 roku przez mia­sto pro­wa­dzo­no je­ńców so­wiec­kich, któ­rych dwa ty­go­dnie trzy­ma­no bez je­dze­nia w wa­go­nach po­ci­ągu. Mam przed ocza­mi ob­raz gi­gan­tycz­ne­go po­cho­du, któ­ry ko­ńczył się do­pie­ro w obo­zie pod la­sem na Bu­ków­ce, w daw­nych ko­sza­rach IV Pu­łku Pie­cho­ty Le­gio­no­wej. Wi­dzę tych lu­dzi, te ma­sze­ru­jące ko­lum­ny, pa­da­jące z wy­cie­ńcze­nia i gło­du oso­by. Pa­mi­ętam ży­dow­skie dzie­ci, któ­re przy­cho­dzi­ły cza­sem do nas do domu pro­sić o je­dze­nie. Mama po­ma­ga­ła, do­kar­mia­jąc, ale jak żan­darm zo­ba­czył ta­kie dziec­ko na uli­cy, to od razu strze­lał do nie­go. Do tej pory mam sny o tym i im star­szy je­stem, tym wi­ęcej wspo­mnień wra­ca. To są ta­kie dręczące sta­ny, sta­ny za­gro­że­nia.

Po­tem, gdy wy­bu­chło po­wsta­nie war­szaw­skie i za­częli się zja­wiać w oko­li­cy lu­dzie wy­rzu­ca­ni z obo­zu w Prusz­ko­wie, któ­rzy opo­wia­da­li o tym, co się dzia­ło, bar­dzo mnie gnębi­ło to, że nie po­je­cha­łem wal­czyć i nie zgi­nąłem. W sąsiedz­twie Skór­nic było dużo od­dzia­łów par­ty­zanc­kich, bar­dzo le­si­ste te­re­ny. Mia­łem pi­ęt­na­ście lat i moim ma­rze­niem było za­bić Niem­ca. Nie­ste­ty.

Tata opo­wia­dał panu o woj­nie.

Wal­czył w pierw­szej woj­nie świa­to­wej i w 1920 roku w woj­nie bol­sze­wic­kiej, więc roz­mów o woj­nie w domu było dużo. Po­tem, gdy wy­bu­chła dru­ga woj­na świa­to­wa, miał już po­nad pi­ęćdzie­si­ąt lat i mógł od­pu­ścić. Ale tego nie zro­bił. Le­d­wo do­pi­ął mun­dur i ru­szył wal­czyć. Mama była wów­czas w szpi­ta­lu w Kra­ko­wie. My z ro­dze­ństwem miesz­ka­li­śmy ra­zem ze słu­żącą Zo­sią Pre­di­ger. By­li­śmy za­dba­ni, ale sa­mot­ni, bo nie mie­li­śmy kon­tak­tu z ro­dzi­ca­mi.

Tata wró­cił pod ko­niec pa­ździer­ni­ka czy li­sto­pa­da 1939 roku, w strasz­nym sta­nie psy­chicz­nym i fi­zycz­nym. Ogłu­chł od wy­bu­chu bom­by. W Skór­ni­cach zna­la­zł pra­cę w in­sty­tu­cji zaj­mu­jącej się ba­da­niem wy­daj­no­ści upraw i zo­sta­li­śmy tam do za­ko­ńcze­nia woj­ny.

Po­tem mu­sie­li­ście opu­ścić Skór­ni­ce. Tra­fi­li­ście na Dol­ny Śląsk, do Szczaw­na, gdzie tata „prze­jął” po­nie­miec­kie go­spo­dar­stwo. Do­ga­dał się z po­przed­nim wła­ści­cie­lem, któ­ry wie­dział już, że zo­sta­nie wy­sie­dlo­ny. Ale spo­kój nie trwał dłu­go.

Ro­dzi­ce ja­kiś czas pro­wa­dzi­li go­spo­dar­stwo, ale to się nie uda­wa­ło, więc prze­pro­wa­dzi­li się do Wro­cła­wia. Za to ja bar­dzo gwa­łtow­nie mu­sia­łem się wy­nie­ść z domu, bo za­częły się kło­po­ty z Urzędem Bez­pie­cze­ństwa. W 1947 roku po­ja­wi­ły się re­stryk­cje po­li­tycz­ne, któ­re do­ty­ka­ły ta­kże mło­dzież. Na­le­ża­łem do har­cer­stwa i to już wy­star­cza­ło, żeby za­in­te­re­so­wa­ła się mną mi­li­cja. Do­dat­ko­wo mia­łem ci­ągo­ty do bro­ni. Zna­la­złem ja­kiś po­nie­miec­ki za­rdze­wia­ły ka­ra­bin i chcia­łem go wy­re­mon­to­wać. Tata się sprze­ci­wiał, więc uto­pi­łem broń w po­bli­skim sta­wie. Nie­ste­ty, wy­ga­da­łem się w szko­le o mo­jej przy­go­dzie. Wte­dy za­in­te­re­so­wa­ły się mną słu­żby. Były prze­słu­cha­nia i za­my­ka­nie w wi­ęzie­niu. To trwa­ło kil­ka mie­si­ęcy. Wte­dy da­łem dyla zu­pe­łne­go. Wy­pro­wa­dzi­łem się do Che­łmży pod To­ru­niem. Wy­nio­słem się tam, żeby stra­cić ogon, choć w tych wszyst­kich in­sty­tu­cjach był na tyle duży baj­zel, że oka­za­ło się, że nikt mnie nie szu­kał. Ale lęk był. We wszyst­kich wi­dzia­łem ka­pu­siów.

Jó­zej Szaj­na, Re­mi­ni­scen­cje, Au­schwitz, 1970

Wła­dy­sław Ha­sior, 1961

Od­na­la­zł się pan w no­wym miej­scu?

Nie było ła­two. Nie­któ­rzy na­uczy­cie­le do­my­śla­li się, że je­stem tu z ja­kie­goś po­wo­du, któ­re­go nie na­le­ży do­cie­kać. Miesz­ka­łem u zna­jo­mych ro­dzi­ców w Che­łmży, tam zda­łem ma­tu­rę.

Jak panu szła na­uka?

By­łem kom­plet­nym je­ło­pem z ma­te­ma­ty­ki. Z pol­skie­go za to by­łem naj­lep­szy. Na­uczy­ciel­ka za­wsze mnie wy­bie­ra­ła do pi­sa­nia wy­pra­co­wań z lek­tur.

Ró­wie­śni­cy do­brze pana przy­jęli?

By­łem tam obcy, a oni byli bar­dzo za­mkni­ęci. Spędzi­łem tam pó­łto­ra roku, osta­tecz­nie uda­ło mi się zor­ga­ni­zo­wać dru­ży­nę har­cer­ską, co mi dało dużo to­wa­rzy­sko. Har­cer­stwo to była wte­dy je­dy­na nie­ko­mu­ni­stycz­na or­ga­ni­za­cja. A w 1948 roku na czas stu­diów wy­je­cha­łem do Kra­ko­wa, bo mo­głem miesz­kać u ku­zy­na.

Wy­brał pan ar­chi­tek­tu­rę.