Pismo. Luty 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Luty 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,0

Opis

„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Porusza istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Ukazuje się równocześnie w trzech formatach: papierowym, cyfrowym i audio.

 

Mija rok od inwazji Rosji na Ukrainę. Jak wyglądało życie uchodźców przez te miesiące, a jak zmieniało się podejście Polaków do samej wojny i tych, którzy musieli przed nią uciekać, sprawdzał Michał Szczęch. Jego reportaż ze zdjęciami Agaty Grzybowskiej to pierwsza w tym roku Soczewka Pisma. 

 

W lutowym numerze polecamy również:

– studium Filipa Springera o przyszłej odbudowie Ukrainy,

– reportaż Emily Witt o aplikacji do seksu dla emocjonalnie dojrzałych,

– tekst Wojciecha Śmieji o zmianie wizerunku i znaczenia męskości,

– opowiadanie Agnieszki Szpili.

 

Pismo. Magazyn Opinii 02/2023

Karolina Lewestam – Szwy, nici i orgazmy – Rozmowy z K.

Krystyna Dąbrowska – Tafle 

Mykhailo Palinchak – W kadrze

Agnieszka Szpila – Istota

Filip Zawada – Żarty obrazkowe

Bohdan Zadura – Zmiana czasu

Michał Szczęch – Soczewka Pisma: Dom spakowany w jedną torbę

Filip Springer – Pytania otwarte

Emily Witt – Aplikacja do seksu dla emocjonalnie dojrzałych

Edyta Bystroń – Rozmowy nie będzie 

Mirosław Filiciak, Karol Jachymek – For You War. Obrazy wojny w czasach TikToka

Wojciech Śmieja – Świat po męskości? Etapy żałoby i możliwe scenariusze 

Tarsas Szewczenko – Dumka (Bujny wietrze) 

Żanna Kadyrowa – W Ramach Pisma: Asfalt

Małgorzata Żebrowska – To, co zostaje

Mateusz Roesler – Patryk Pufelski. Z potrzeby towarzyszenia – Apteczka 

Zuzanna Kowalczyk – A propos wojny 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
blapak

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle doskonałe
11
jamaica88

Nie polecam

Szkoda, że nie ma audiobooka w abonamencie. Jak w poprzednich miesiącach to bywało... Tylko z tego względu 1/5, nie oceniam zawartości najnowszego pisma, bo chciałem posłuchać, a nie czytać w ramach abonamentu :/
23

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Szwy, nici i or­ga­zmy

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Zo­sta­wił mnie mój uko­chany. Ba­nalne, oj, wiem. Od razu wy­ja­śniam – z mo­jej winy. By­łam bar­dzo nie­sku­piona, roz­glą­da­łam się na boki, było we mnie mało po­kory, szcze­ro­ści, lo­jal­no­ści. Ten chło­pak dał mi pierw­szy w ży­ciu or­gazm. Po­dobno Bóg, żeby prze­pro­sić nas za to, że je­ste­śmy śmier­telni, dał nam seks, hmmm? Po roz­sta­niu chyba nie cier­pię tak bar­dzo, bo i tak wiele do­sta­łam. (...) On nie wróci, a ja nie będę bła­gać, chyba god­ność jed­nak ist­nieje, na­wet w mi­ło­ści. Nie wiem jesz­cze, czy mi­łość ist­nieje, ale wiem, co to po­żą­da­nie i tę­sk­nota. Oba­wiam się, że stra­ci­łam mi­łość i or­gazm na za­wsze.

Co my­ślisz?

Tę­sk­niąca K.

Droga K.

Co my­ślę? Że chcia­ła­bym być chi­rur­giem; pięk­nym jak z ob­razka, do któ­rego dzwo­nią o trze­ciej nad ra­nem i mó­wią „Przy­jeż­dżaj pan, soł­tysa prze­je­chał trak­tor, a po­tem pług, a po­tem kom­bajn; po­cięło bi­doka na sie­dem­na­ście czę­ści, trzy­mamy je w lo­do­wa­tej for­ma­li­nie, łeb mu­sie­li­śmy wrzu­cić chwi­lowo do studni, bo to łeb­ski gość był, i w ca­łej wsi nie było ta­kiego garnka, ale jest pra­wie wszystko, tylko jedną nogę wilki unio­sły”. Ja bym wstała, po­gła­dziła się po bia­łej bro­dzie no­bli­wie przy­cię­tej, spa­ko­wała mę­ski ne­se­ser i ru­szyła mę­skim, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem na mę­ską salę ope­ra­cyjną, by spraw­nie i po mę­sku zszyć soł­tysa, a nogę wy­dru­ko­wa­ła­bym w tak­sówce, w prze­no­śnej dru­karce 3D.

Albo kraw­cową bym mo­gła być, taką cza­ro­dziejką nici; nie za starą, ale już nie za młodą, o wy­ro­zu­mia­łym spoj­rze­niu, które przy­nosi ulgę; taką, do któ­rej się bie­gnie z pła­czem po bruku mia­sta i krztusi się, i krzy­czy „Pani Anno, pani Anno, ko­chana... niechże pani po­ra­tuje, pies! Pies! Cała je­dwabna bluzka w strzę­pach, a po­ży­czy­łam ją od sta­rej Ko­szor­ko­wej...”. A pani Anna w ta­kiej sy­tu­acji wzię­łaby w dło­nie po­darty je­dwab, obej­rzała uważ­nie swo­imi cha­bro­wymi oczami w oto­cze­niu ma­łych zmarsz­czek i po­wie­dzia­łaby miękko: „Usiądź, ko­chana, ob­mie­rzymy, po­my­ślimy i uszy­jemy; co trzeba, uzu­peł­nimy i bę­dzie jak nowa”.

Albo może kryp­to­lożką bym chciała być i prze­chwy­ty­wać frag­menty wia­do­mo­ści wroga – i z ka­wa­łecz­ków zna­czeń od­twa­rzać za­ko­do­wany ję­zyk, do­grze­by­wać się do se­man­tyki ukry­tej pod nie­mymi zna­kami, długo, bez końca, aż osta­tecz­nie in­for­ma­cyjne okru­chy roz­bi­tego szkła, jak w fil­mie pusz­czo­nym od tyłu, zejdą się ma­gicz­nie w jedną szklaną ca­łość zwaną zro­zu­mie­niem. Bo jak ina­czej mogę zro­zu­mieć twoją hi­sto­rię, hi­sto­rię mi­ło­ści, która się skoń­czyła?

Mam tylko od­pry­ski; tak strasz­nie mało, ma­leńko in­for­ma­cji! Na pod­ło­dze leżą ka­wałki hi­sto­rii: tu przy­zna­nie się do wła­snej nie­do­sko­na­ło­ści, tu or­gazm, tu strata. Ale kim on był? Czy miał ciemne włosy? Czy pa­trzył szel­mow­sko, czy ra­czej przy­glą­dał się od­waż­nie i otwar­cie? Czy wszedł w twoje pole wi­dze­nia na wy­kła­dzie, czy na Tin­de­rze? Czy wy­ko­na­li­ście wspól­nie od­wieczny ry­tuał ro­man­tyczny pod ty­tu­łem „Wi­zyta w we­so­łym mia­steczku”, z któ­rego mógł po­wstać uro­czy świą­teczny mon­taż (on strzela i tra­fia, ty otrzy­mu­jesz ogromną plu­szową pandę; on cią­gnie cię za rękę na rol­ler­co­aster; ty się opie­rasz, ale na­stępne uję­cie po­ka­zuje cię wrzesz­czącą w pę­dzą­cym wa­go­niku)? A może inny ry­tuał był wa­szym udzia­łem, bo wy­zna­wa­li­ście wspól­nie nie re­li­gię Hol­ly­wo­odu, ale re­li­gię co­dzien­no­ści – i on przy­cho­dził do cie­bie, ale pil­no­wał, żeby się ko­chać, a po­tem wra­cać, ale pew­nego dnia za­sie­dział się na se­rialu, było już wpół do dru­giej i zo­stał na noc, a na drugi dzień było ja­koś tak nor­mal­nie, kiedy ro­bi­li­ście śnia­da­nie?

Tyle jest nie­wia­do­mych, tyle dziur, tyle ka­wał­ków soł­tysa, a tak mało nici! A naj­bar­dziej zie­jącą dziurą w tym wszyst­kim jest, co na­stę­puje: Czy ty na­prawdę by­łaś nie­lo­jalna i roz­glą­da­jąca się, czy też ra­czej on ci to mó­wił albo upo­mi­nał cię dys­kret­nie, kiedy roz­ma­wia­łaś z in­nymi, pró­bu­jąc zbu­do­wać so­bie grunt do od­cho­dze­nia? Inny bra­ku­jący frag­ment: Czy po tym wszyst­kim zro­zu­mia­łaś, że na­sze re­la­cje służą także mo­ral­nie nam sa­mym, bo na­sze cha­rak­tery są pi­sane atra­men­tem sym­pa­tycz­nym i do­piero związki z in­nymi po­ka­zują ich praw­dziwe kon­tury, da­jąc nam szansę na to, by stać się lep­szymi? I czy ty go ko­cha­łaś, czy ra­czej głów­nie po­żą­da­łaś, bo – wy­bacz, moja droga – o nim do­wie­dzia­łam się na­prawdę nie­wiele, jakby sie­dział so­bie ci­chutko za ku­li­sami two­jego li­stu; za to or­gazm i seks w twoim li­ście tań­cują na sce­nie jak pierw­sze pri­ma­ba­le­riny?

Co my­ślę? Że nie je­stem chi­rur­giem, kraw­cową, kryp­to­lożką, czego szcze­rze ża­łuję i obie­cuję się po­pra­wić. Ale wiem jedno, a mia­no­wi­cie, że z or­ga­zmem jest zu­peł­nie jak z jazdą na ro­we­rze: jak się raz udało, to pew­nie uda się znowu, bo tego, moja droga, tak ła­two się nie za­po­mina.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Ta­fle

KRY­STYNA DĄ­BROW­SKA

Ba­łam się wejść na prze­zro­czy­stą ta­flę two­rzącą okno w pod­ło­dze ta­rasu sto pię­ter nad zie­mią – sta­nąć tam, spoj­rzeć w dół – ale przy­ja­ciel pro­sił: zrób mi zdję­cie z wie­żow­cami, mia­stem w tle, więc cof­nę­łam się, żeby zmie­ścić w ka­drze wię­cej i bez­wied­nie prze­nio­słam stopę z so­lid­nej płyty na szybę, tę krę, co się za­raz za­ła­mie. I ani się spo­strze­głam, jak spa­da­łam przez pię­tra, na inną ta­flę: sku­tego lo­dem je­ziora, re­zer­watu przy­rody na skraju blo­ko­wi­ska, gdzie zimą, po zmroku, w ho­ke­jów­kach brata szu­so­wa­łam sa­mot­nie przy ćmią­cym świe­tle la­tarń, kre­śląc pło­zami ósemki. Mia­łam może dwa­na­ście lat. Je­zioro brzu­cho­mówca każde zda­nie za­czy­nało trza­skiem. – Kry­styna! – te­raz ja je­stem w ka­drze, przy­ja­ciel robi mi zdję­cie w oku prze­pa­ści. Pa­trzę w dół, pa­trzę w dół, a kiedy chcę ucie­kać, ry­suję stopą ósemkę.

KRY­STYNA DĄ­BROW­SKA (ur. 1979), po­etka, tłu­maczka, ese­istka. Au­torka pię­ciu ksią­żek po­etyc­kich, ostat­nio wy­dała Mia­sto z indu (2022). Lau­re­atka Na­grody Ko­ściel­skich (2013), Na­grody im. Wi­sławy Szym­bor­skiej (2013) i Na­grody Li­te­rac­kiej m. st. War­szawy (2019).

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie

W KA­DRZE

zdję­cieMY­KHA­ILO PA­LIN­CHAK | 2019

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

Por­tret de­mon­stranta za­bi­tego przez po­li­cję pod­czas wy­da­rzeń na Maj­da­nie w 2014 roku, w któ­rych zgi­nęło 105 osób. My­kha­ilo Pa­lin­chak z Ki­jowa sfo­to­gra­fo­wał do se­rii Ma­idan Fa­ces (Twa­rze Maj­danu) po­zo­sta­wione w tam­tym miej­scu przez krew­nych i przy­ja­ciół upa­mięt­nia­jące zdję­cia, które z cza­sem za­częły blak­nąć i po­woli za­ni­kać.

Jego cykl zna­lazł się w sta­łej ko­lek­cji Miej­sca Pa­mięci Bo­ha­te­rów Nie­biań­skiej Sotni – Mu­zeum Re­wo­lu­cji w Ki­jo­wie.

PROZA

Istota

tekstAGNIESZKA SZPILAry­su­nekMI­KITA RA­SOLKA

Liwiec tego roku me­an­dro­wał ina­czej. Trudno w to uwie­rzyć, ale zdję­cia sa­te­li­tarne z lipca i sierp­nia są naj­lep­szym do­wo­dem na to, że ko­ryto zmie­niło kształt z wę­żo­wego w spi­ralny. Czy to za sprawą ja­kichś nie­od­no­to­wa­nych ano­ma­lii ma­gne­ty­zmu ziem­skiego, czy też ma­gne­ty­zmu in­nego ro­dzaju – próżno szu­kać jed­no­znacz­nych od­po­wie­dzi, skoro żad­nych istot­nych wah­nięć nie od­no­to­wały ani In­sty­tut Geo­lo­gii, ani ża­den inny pol­ski ośro­dek ba­daw­czy.

Po­noć gdzieś w De­nver, w pod­zie­miach lot­ni­ska, al­ter­na­tywna grupa ba­da­czy o pol­skich ko­rze­niach, wy­wo­dząca się z or­ga­ni­za­cji QA­non pró­bo­wała tłu­ma­czyć przy­ję­cie przez ko­ryto rzeki formy ide­al­nej spi­rali jako nie­zbity do­wód na opa­no­wa­nie Pol­ski przez rep­ti­lian.

MIE­SIĄC KWIT­NIE­NIA LIP, 2022. Przy­pa­lana żyw­cem przez Słońce Zie­mia bła­gała o chwilę od­de­chu. Było ina­czej niż wtedy, gdy pły­nęły tędy kry z lo­dow­ców. Kiedy spły­wa­ły­śmy w zim­nie, szczę­ka­jąc zę­bami, wraz z nimi. Za­plą­ty­wa­ły­śmy wów­czas, je­den w drugi, na­sze chro­po­wate ogony, bo lo­do­wiec spły­wał tak szybko, że mógł nas ła­two roz­dzie­lić. A chcia­ły­śmy prze­su­wać się i trwać obok sie­bie. W swo­jej łu­sko­wa­to­ści. Bli­sko­ści. Chro­po­wa­to­ści. Jak wtedy, kiedy w trak­cie wiel­kiego pier­dol­nię­cia na­le­ciało nam ko­smicz­nego pyłu do na­szych i tak wraż­li­wych oczu. Oczu, któ­rymi wi­dzimy całą świata ja­skra­wość, całą prze­rze­czy­wi­stość, za­krytą przed za­bi­ja­ją­cymi pla­netę ho­mo­lu­dami. Wszyst­kie emo­cje i uczu­cia: tru­pio­żółty strach, fio­le­tową ner­wo­wość, po­ma­rań­czową za­wiść i naj­gor­szą z nich wszyst­kich – sza­ro­obo­jęt­ność. To wła­śnie od ko­loru sza­rego na­sze oczy czę­sto ro­bią się wil­gotne, w prze­ci­wień­stwie do szczel­nie po­kry­tych łu­skami su­cho­ciał. Pa­to­lo­gicz­nie su­chych ciał... Pa­thos po grecku zna­czy cier­pie­nie. Znamy grekę. Ist­nie­jemy na świe­cie dłu­żej od niej. Peł­za­ły­śmy po chłod­nych po­sadz­kach pa­łacu Mi­nosa, za­nim Mi­no­taur wy­sko­czył z po­tęż­nej cipki Pa­zy­fae.

Wra­ca­jąc nad Li­wiec – tego roku peł­za­ły­śmy po dnie sa­mot­nie, nie mia­ły­śmy bo­wiem po­tom­stwa, z wy­jąt­kiem tego uro­jo­nego, które wy­kluło się z mo­ich uro­jo­nych jaj, skła­da­nych z mi­ło­ści do IS raz po raz, byle tylko, jak naj­wię­cej, gdzie po­pa­dło. Ta­buny ni­gdy nie­na­ro­dzo­nych jasz­czu­rzą­tek z oczami kre­skami po­kry­tymi żół­ta­wym ślu­zem – mie­sza­niną we­wnętrz­nych pły­nów ustro­jo­wych oraz rzecz­nego mułu. Wiel­kie ple­miona uro­jo­nych po­tom­ków IS za­sie­dla­jące całą pla­netę. Cen­ty­metr kwa­dra­towy po cen­ty­me­trze. Cała Zie­mia opa­no­wana przez ga­dzie stada z ko­dem ge­ne­tycz­nym za­pi­sa­nym w łu­skach IS. I w jego na­sie­niu. Nie­na­ro­dzone jasz­czu­rze płody wo­łały do mnie „Ma­aamoo, ma­aaaamo”, a wody oce­aniczne i śród­lą­dowe uno­siły to wo­ła­nie aż do stra­tos­fery, skąd wzbi­jało się do serca ko­smosu.

Po­woli sta­wa­łam się matką ko­smiczną. Prze­no­si­łam swój nie­zre­ali­zo­wany w ga­dzim wy­mia­rze in­stynkt na inne ga­tunki zwie­rząt, a cza­sem także ro­ślin. Na wi­dok ko­pu­lu­ją­cych szma­rag­do­wych wa­żek, które pierw­szy raz spo­tka­łam, peł­za­jąc po ka­mien­nych po­sadz­kach ba­zy­liki Santa Ma­ria As­sunta w Tor­cello (zu­peł­nie nie wiem, jak się tam zna­la­zły, wcze­śniej wi­dzia­łam, jak sple­cione w mi­ło­snym tańcu fru­wały nad Mo­stem Dia­bła), roz­pła­ka­łam się jak dziecko, choć przy pa­to­lo­gicz­nym wy­su­sze­niu mo­ich ga­łek ocznych było to prak­tycz­nie nie­moż­liwe. Za­zdrość o to, że z ich mi­ło­ści po­wstaną ko­lejne osob­niki, po­sta­wiła moje ka­na­liki łzowe w stan alar­mowy. Po łu­sko­wa­tych po­licz­kach, a także po pasz­czy spły­wały mi praw­dziwe łzy. Spraw­dzi­łam to czub­kiem roz­dwo­jo­nego ję­zyka. Mo­kre kro­ple sma­ko­wały ina­czej niż rzeka. Były słone. Słone sło­no­ścią Wiel­kiego Je­ziora Sło­nego i słone sło­no­ścią jego pięk­nych ar­te­mii.

IS ro­bił wszystko, żeby od­wró­cić moją uwagę od pra­gnie­nia roz­mna­ża­nia i prze­ży­wa­nia ko­lej­nej uro­jo­nej ciąży. Naj­bar­dziej de­ner­wo­wało go, kiedy rano, tuż po prze­bu­dze­niu, wpeł­za­łam wolno na ośli­zgły głaz wy­sta­jący po­nad po­wierzch­nię rzeki i pro­wo­ko­wa­łam wy­mioty. Sy­mu­lo­wa­łam pierw­szy try­mestr. Za­cho­wy­wa­łam się osten­ta­cyj­nie gło­śno po to, by wy­rwać IS z dzie­się­cio-, a cza­sem na­wet dwu­na­sto­go­dzin­nego snu. Kiedy bu­dziły go moje sztucz­nie wy­wo­łane tor­sje, naj­pierw gniew­nie ły­pał na mnie jed­nym okiem, po­tem zaś, ku mo­jemu per­fek­cyj­nie uda­wa­nemu prze­ra­że­niu, wska­ki­wał do wody i pod­pły­wał pod moje sta­no­wi­sko na gła­zie. Pisz­cza­łam, jak­bym była nie­spełna swego ga­dziego ro­zumu, tym­cza­sem on chwy­tał mnie za tylne od­nóża i bez­czel­nie wcią­gał do wody. Ko­cha­łam tak się z nim sza­mo­tać. Kiedy by­li­śmy sple­ceni ze sobą tuż pod po­wierzch­nią lub kiedy ścią­gał mnie na dno, mocno przy­gry­za­jąc mi kark. Niby za­bawa, a jed­nak ga­dzia do­mi­na­cja. Nie po­winno było mi się to wcale po­do­bać, ale po­pi­ski­wa­łam z za­chwytu. Nie tego się uczy­łam, pod­słu­chu­jąc wy­kłady na ame­ry­kań­skim uni­wer­sy­te­cie, sie­dząc ci­cho, za­plą­tana w okienne ro­lety lub ka­ble pod biur­kiem.

Naj­lep­szy był mo­ment, gdy za­czy­na­li­śmy so­bie pluć do py­sków. Na­bie­ra­li­śmy duże ilo­ści wody i wy­plu­wa­li­śmy je na sie­bie na­wza­jem po­tęż­nym stru­mie­niem. Z py­ska do py­ska. Tak, że woda tra­fiała nie­mal ide­al­nie do na­szych spra­gnio­nych gar­deł, wcale nie roz­pry­sku­jąc się na boki. Nie było nic wspa­nial­szego po­nad peł­za­nie i plu­cie. Plu­cie i peł­za­nie. I ocie­ra­nie się o sie­bie ogo­nami tak, że spla­tały się cza­sem na wzór kłosa psze­nicy czy żyta. Wtedy by­li­śmy jedną IS-TOTĄ. Otwie­ra­li­śmy py­ski i żar­łocz­nie chwy­ta­li­śmy hau­sty po­wie­trza. Tar­li­śmy py­skiem o pysk, bo nie na­uczono nas ca­ło­wać. Ślina wy­pły­wa­jąca z na­szych py­sków wchła­niała się przez szcze­liny w łu­skach i ab­sor­bo­wała do krwio­no­śni. Ślina IS w py­sku Toty. I od­wrot­nie. Po­bie­ra­li­śmy z niej wszel­kie nie­zbędne do ży­cia skład­niki po­kar­mowe, które na­stęp­nie wy­da­la­li­śmy ze zdar­tymi z sie­bie łu­skami i ślu­zem. Mi­łość od­ży­wiała nie tylko na­sze żo­łądki, krwio­no­śnie, ale i nerw­nie. Kiedy plu­li­śmy na sie­bie i spry­ski­wa­li­śmy się wodą, zda­rzało się, że na­sze ru­chome ni­czym osobne ży­jątka, roz­dwo­jone na koń­cach ję­zyki za­plą­ty­wały się w sie­bie, two­rząc wraz ze sple­cio­nymi w kłos ogo­nami po­dwójny splot. Sta­ra­li­śmy się wów­czas trwać w tym po­dwój­nym splo­cie jak naj­dłu­żej, do mo­mentu wstrzyk­nię­cia ży­cia IS w rod­nię Toty. Choć jak wspo­mi­na­łam wcze­śniej, to było jed­nak przeze mnie uro­jone.

Po tych igrasz­kach spę­dza­li­śmy dłu­gie go­dziny na wy­chwy­ty­wa­niu z drgań wody, z ukła­da­ją­cych się na niej krę­gów, z uło­że­nia po­fa­lo­wa­nych mi­krow­zgór­ków pia­sku wzglę­dem po­ło­że­nia Słońca i kwa­dry Księ­życa tego, o czym ho­mo­ludy nie mo­gły wie­dzieć, bo owej wie­dzy nie ser­wo­wano ani w por­ta­lach in­ter­ne­to­wych, ani w ra­diu i te­le­wi­zji, ani w pa­pie­ro­wych ga­ze­tach. Choć wie­dziano na nasz te­mat dość sporo. I pi­sano o nas ob­szer­nie. Co prawda, nic z tej wie­dzy nie po­kry­wało się z prawdą na nasz te­mat, ale wie­dzie­li­śmy, że się z nami li­czą. Że się nas boją. I że je­ste­śmy sławni. Mó­wiono o nas, że para strasz­nych rep­ti­lian pla­nuje wielką in­wa­zję. Że po ci­chu, w ta­jem­nicy przed jed­nymi, zaś w ko­la­bo­ra­cji z in­nymi rzą­dami pró­bu­jemy z IS prze­jąć cał­ko­witą kon­trolę nad świa­tem.

NIC BAR­DZIEJ MYL­NEGO. Ani mnie, ani IS nie przy­szło to na­wet do głowy! A na co nam to?! Jesz­cze nam ży­cie miłe. Wszak je­ste­śmy nie mroko-, a świa­tło­lubne. Po­dą­żamy za bli­kami słońca na rzece. Za po­wsta­ją­cym w wy­niku dłu­giego i moc­nego za­ci­ska­nia po­wiek po­wi­do­kiem. Za mi­go­tli­wo­ścią desz­czo­wych kro­pli na pa­ję­czy­nie. Za każ­dym le­śnym prze­świ­tem. Za wodą ze stru­mie­nia, która osia­da­jąc la­tem na po­wie­kach, roz­sz­cze­pia się w słońcu na ty­siące tę­czo­wych pry­zma­tów, dla ho­mo­lu­dów one są tro­chę „ki­czi-ki­czi”, a dla nas po pro­stu piękne. Nie brzy­dzimy się tego słowa. „Ki­czi-ki­czi”. Wręcz prze­ciw­nie. Tro­pimy jego prze­jawy w ma­te­rial­nej po­włoce świata. Kiedy na­tra­fiamy na coś „ki­czi-ki­czi”, na­sze łu­ski za­bar­wiają się na lan­dryn­kowo ró­żowy ko­lor, a na­sze jasz­czu­rze kły szcze­rzą się w szcze­rym uśmie­chu. Tak to już z nami jest, że nie tylko na wi­dok „ki­czi-ki­czi”, ale także czu­jąc za­pach wy­twa­rzany przez jego no­śniki, sta­jemy się od brzu­cha szczę­śliwi. Kicz pach­nie jak chałwa tu­recka, jak se­zamki i ra­cha­tłu­kum. Wszystko ra­zem do­pra­wione szczyptą in­nych woni. Do­wol­nych. Z wy­jąt­kiem ka­dzi­dła fran­koń­skiego i mirry! Wy­pier­da­lać z ko­ściel­nym ka­dzi­dłem! Już na samą myśl IS i ja za­czy­namy zwi­jać się w tor­sjach i rzy­gać. I nie jest to ża­den po­li­tyczny per­for­mans. Na­sze ciała czer­nieją wów­czas czer­nią tych sukni do ko­stek no­szo­nych przez od­pra­wia­jące msze drag qu­een. Z ty­sią­cem gu­zi­ków od stóp po szyję za­koń­czoną ko­lo­ratką. Tak to się chyba na­zywa. Dziwne. Lu­bimy scenę drag, ale nie w wy­da­niu ko­ściel­nym. Kiedy zda­rza nam się po­błą­dzić i już tam za­peł­znąć, długo nie mo­żemy się z tego otrzą­snąć. Drag qu­eens in black wy­krzy­kują dużo tre­ści, od któ­rych aż jeżą nam się łu­ski, co po­wo­duje duży dys­kom­fort, a także ból. Dużo czasu za­biera nam po­tem po­zbie­ra­nie się i po­wrót do swo­jego na­tu­ral­nego ko­loru. Nie mó­wiąc o za­bar­wie­niu na lan­dryn­kowo.

Po­dob­nie re­agu­jemy na giełdy pa­pie­rów war­to­ścio­wych, które ko­chamy ob­szczy­wać, tak jak sta­cje pa­li­wowe, lot­ni­ska, eks­klu­zywne bu­tiki i wiel­kie sieci han­dlowe. Wszystko to, co za­truwa pla­netę. Bo to my, a nie wy, bę­dziemy tu­taj do końca. Bez wody, w upale nie do znie­sie­nia – ta­kim, że zbryli nam się jak koci żwir kora mó­zgowa, a móż­dżek zro­luje jak dy­wan.

NA MYŚL O NAD­CHO­DZĄ­CEJ ka­ta­stro­fie po­pa­damy w sza­ro­cień. To naj­bar­dziej de­pre­syjna z barw, którą przy­bie­ramy bez­wied­nie, ko­mu­ni­ku­jąc temu dru­giemu: „Jest mi, kurwa, prze­smutno”. Żeby się jej po­zbyć, mu­simy świa­do­mie iść w świa­to­czu­łość i mi­łość. Ocie­ramy się wtedy ogo­nami, pod­wa­żamy ostrymi koń­cami szpi­cza­stego ję­zyka po­je­dyn­cze łu­ski w celu po­czu­cia cie­płoty ciała tego dru­giego, wy­li­zu­jemy so­bie na­wza­jem po­wieki i przy­gry­zamy pa­zury, ra­niąc lekko oka­la­jącą je skórę tak, by ze ska­le­czo­nego miej­sca wy­cie­kło jak naj­wię­cej krwi. Tą krwią bar­wimy się wów­czas na czer­wono. Aby ją rów­no­mier­nie roz­ma­zać i roz­pro­wa­dzić po ca­łym ciele, prze­ci­skamy się pod brzu­chem dru­giego, gdzie łu­ski są mięk­kie i pach­nące se­kret­nymi wy­dzie­li­nami. Po­tem od­da­jemy się na­mięt­nemu wą­cha­niu noz­drzy, ka­na­li­ków usznych i źre­nic, by le­piej czuć sie­bie na­wza­jem, bez ko­niecz­no­ści wy­ra­ża­nia wszyst­kiego w syku. IS i ja – Tota – wiemy, że li­czy się to, co nie­wy­sy­czane, a co można wy­czuć zmy­słami.

Od czasu do czasu, zwłasz­cza w ostat­nią kwa­drę Księ­życa, sta­wiamy na sztorc ogony, czy­niąc z nich ro­dzaj od­bior­ni­ków. Zbie­ramy wów­czas z oto­cze­nia dane na te­mat za­nie­czysz­cze­nia pla­nety, prze­mocy do­mo­wej i in­sty­tu­cjo­nal­nej, ubó­stwa i mar­gi­na­li­za­cji mniej­szo­ści, spi­su­jemy pa­zu­rami na pia­sku w ję­zyku ba­zgrõ, a na­stęp­nie ska­nu­jemy oczami i wy­sy­łamy w Ot­chłań, ga­piąc się w niebo. Po ta­kiej ro­bo­cie czu­jemy się za­zwy­czaj bar­dzo głodni, więc żremy chmury. IS lubi żreć al­to­cu­mu­lusy, na zmianę z nim­bo­stra­tu­sami. Ja ko­cham cir­rusy. A tych jak na le­kar­stwo, więc czę­sto po­szczę. Jemy oczami, bo na­sze od­nóża nie się­gają tak wy­soko, ale me­ta­bo­li­zu­jemy nor­mal­nie, brzu­chami. Przez to, że ja­dam tylko cir­rusy, IS czę­sto na mnie sy­czy, że je­stem au­ty­styczna. Nie boli mnie to. Mogę być au­ty­styczną jasz­czurą, dla­czego nie? Zna­łam ta­kie, za­nim zo­stały zgła­dzone przez za­tru­wa­jące Zie­mię ho­mo­ludy. Wsku­tek ska­że­nia rzek ro­dziło się co­raz wię­cej po­twosz­czu­rów – jak je na­zy­wano. Nie­które z nich, te au­ty­styczne, ca­łymi dniami krę­ciły się w kółko, aż do utraty przy­tom­no­ści, albo pisz­czały od rana do nocy. Inne ro­dziły się z po­wy­krę­ca­nymi ogo­nami, mniej­szą lub więk­szą niż prze­wi­dziana liczbą od­nóży, nie­do­my­ka­ją­cymi się py­skami, któ­rymi nie mo­gły po­chwy­cić i roz­drob­nić żad­nego po­karmu. Czę­sto ro­dziły się głu­che i ślepe, i umie­rały w cier­pie­niu, zże­rane żyw­cem przez sowy i ka­nie, a nad rzeką Hud­son po­chła­niane przez orły i ja­strzę­bie. Z po­wodu wro­dzo­nej nie­do­sko­na­ło­ści nie po­tra­fiły ucie­kać. Te nie­zje­dzone wy­gi­nęły i tak, za­trute ście­kami, od­pa­dami prze­my­sło­wymi i ca­łym rol­ni­czym gów­nem.

PEW­NIE CIE­KAWI CIĘ, po co to ro­bimy? W ja­kim celu IS i ja wy­sy­łamy w ko­smos sy­gnały na te­mat kon­dy­cji Ziemi? Otóż wie­rzymy, że in­for­ma­cje o nad­cią­ga­ją­cym końcu ho­mo­lu­dów zo­staną ode­brane przez jasz­czury ży­jące na in­nych pla­ne­tach, choć nie – nie mamy do­wo­dów na ich ist­nie­nie. Wy­star­czy nam wiara, że tam są. Że nie je­ste­śmy ostat­nimi jasz­czu­rami we wszech­świe­cie. Po­trze­bu­jemy na­szych braci i sióstr, by po­mo­gli nam zmu­sić ludz­kość do po­rzu­ce­nia chodu, a za­tem od­rzu­ce­nia po­zy­cji wy­pro­sto­wa­nej, i ra­dy­kal­nego po­wrotu do peł­za­nia jako pod­stawy re­or­ga­ni­za­cji neu­ro­lo­gicz­nej ca­łego ho­mo­lu­dziego ga­tunku. IS i ja są­dzimy, że kiedy ho­mo­ludy na po­wrót za­czną peł­zać, Zie­mia zo­sta­nie ura­to­wana. Bo ho­mo­lud bę­dzie wtedy my­śleć ina­czej. Wi­dzieć, sły­szeć i czuć z zu­peł­nie in­nej per­spek­tywy.

Mamy na to do­wody. Zdo­by­li­śmy je rok temu, pod­czas ma­jówki. A było tak: so­botni ra­nek, skwar mimo wcze­snej pory, droga z Wy­szkowa na So­ko­łów Pod­la­ski usłana roz­je­cha­nym przez pi­ja­nych dłu­gim week­en­dem kie­row­ców tru­chłem – za­ję­czym, li­sim, sar­nim. As­fal­towa mar­mo­lada – tak iro­nicz­nie na­zy­wamy wy­padki dro­gowe, w któ­rych giną istoty le­śne, nasi bra­cia i sio­stry, nie­peł­zaki. Około po­łu­dnia na plażę w Ko­sze­lance przy­było sporo ho­mo­lu­dów z Wy­szkowa i oko­lic. Gorsi są tylko ci z Ło­chowa. Część z nich przy­była nad Li­wiec sa­mot­nie, inni zaś – w dzi­kich sta­dach. Naj­go­rzej jak ho­mo­ludy przy­jeż­dżają w pa­rach: sa­miec – sa­mica. Wtedy pusz­czają z gło­śni­ków ta­kie dźwięki, od któ­rych za­bu­rza nam się wzo­rzec peł­za­nia, bo coś, co na­zy­wają bi­tem, spra­wia, że za­miast prze­miesz­czać się w górę rzeki, za­czy­namy po­dry­gi­wać. W po­wie­trzu czę­sto unosi się wów­czas za­pach gril­lo­wa­nej świni zmie­szany z wo­nią trawy, ale ta­kiej in­nej, którą na­zy­wają „blan­tem” czy ja­koś po­dob­nie. Od tego dymu blan­to­wego i bitu z gło­śni­ków głu­pie­jemy i stę­pia nam się re­ak­tyw­ność w móżdż­kach. Nasz wro­dzony me­cha­nizm prze­trwa­nia – walcz albo spier­da­laj – działa opty­mal­nie w wa­run­kach tle­no­ci­szy, a nie blan­to­bitu czy – co jesz­cze gor­sze – spi­ry­to­bitu. Ale mamy aku­styczny plan ze­msty! Wkrótce wpeł­zniemy z IS do ho­mo­lu­dzich klu­bów i dys­ko­tek po to, by pod­mie­nić muzę. Za­miast słu­chać tego, czym ra­czy­cie nas na nad­brze­żach, przy­pier­do­limy wam świer­go­tem pta­ków oraz ta­kim glis­sando świersz­czy, że bę­dzie­cie nas bła­gać o ci­szę. Wra­ca­jąc do ma­jówki: kiedy mo­dus vi­vendi ho­mo­lu­dów po­le­ga­jący na do­mi­na­cji nad wszyst­kim, co nie­ho­mo­lu­dzie, co z fauny i flory po­cho­dzi, stał się dla nas nie do znie­sie­nia, za­czę­li­śmy z IS si­kać im do bu­te­lek, a oni – nie­świa­do­mie – pili to. Kwas za­warty w na­szym mo­czu spra­wił, że spora część – ta plu­ska­jąca się po pi­jaku przy brzegu, na pły­ciź­nie, obok chło­dzo­nych w wo­dzie pu­szek z pi­wem – po­przew­ra­cała się i – mimo głę­bo­ko­ści do ko­lan – po­to­piła się w rzece. Za­uwa­ży­li­śmy jed­nak, że przed śmier­cią wy­stą­piło u nich coś nad­zwy­czaj­nego – na­wrót peł­za­nia. Pró­bu­jąc się ra­to­wać, po­ko­ny­wali rzekę do­kład­nie jak my i tylko wów­czas na ich tę­pych twa­rzach ma­lo­wała się ja­kaś szczę­śli­wość. Na­prze­mienny ruch koń­czyn gór­nych i dol­nych do­star­czył im przed śmier­cią mo­mentu ulgi. Jakby wra­cali do punktu wyj­ścia, do tej chwili, za­nim spie­przyli wła­sne ży­cie. Do mo­mentu, w któ­rym mieli po sześć, osiem mie­sięcy i jesz­cze wszystko było przed nimi.

SŁY­SZĘ SY­CZE­NIE IS do­bie­ga­jące z lasu. Mu­szę już koń­czyć i peł­zać da­lej. Do niego. Może roz­pa­lił dla nas ogni­sko? Pra­gnę jesz­cze przed snem po­chwy­cić zę­bami koń­cówkę jego ogona i krę­cić się z nim wkoło po le­śnym pod­łożu. Po wil­got­nym mchu. To nasz se­kretny spo­sób, by zna­leźć się na­gle na sa­mym Po­czątku Wszyst­kiego. Albo na sa­mym Końcu. Choć brzmi to ja­koś za­nadto epicko i escha­to­lo­gicz­nie. „Escha­to­lo­gia”, „pa­to­lo­gia”, „ki­czi-ki­czi”, „epic­kie” – ko­chamy z IS te słowa. W sy­ko­cie zna­czą one coś wię­cej niż tylko to, co zna­czą w ho­mo­lu­dzim ję­zyku. Okre­ślają fak­tury, po któ­rych peł­zamy, pró­bu­jąc prze­mie­ścić się z punktu A do punktu Z, czyli od wiel­kiego wy­bu­chu po kres. Escha­to­lo­gia to po­wierzch­nia usłana ry­bami. Naj­czę­ściej mar­twymi, w wy­schnię­tych ko­ry­tach rzek lub w rze­kach wciąż pły­ną­cych, ale za­tru­tych. Pa­to­lo­gia to kręte ścieżki w prze­trze­bio­nych wy­rę­bami la­sach, które kie­dyś były po­tężne i gę­ste, a dziś są ża­ło­śnie prze­rze­dzone i ni­skie. Ki­czi-ki­czi to szlaki wio­dące przez nad­mor­skie dep­taki i pro­me­nady pełne bu­dek z lo­dami wło­skimi i go­frami z bitą śmie­taną, z la­se­ro­wymi mie­czami i ba­lo­nami z he­lem. Epic­kie są gór­skie ście­żynki, które za­po­wia­dają śmierć, je­śli tylko na mo­ment wy­łą­czymy uważ­ność.

MIMO ŻE JE­STEM tylko jasz­czurą, śni mi się Mi­łość. Taka, która pach­nie nie do­mem, pod­łogą, łóż­kiem, drew­nianą szafą, su­fi­tem, tylko rzecz­nym mu­łem, opusz­czo­nymi musz­lami śli­ma­ków, ba­gienną miętą, roz­grza­nymi na słońcu łu­skami IS. Cza­sem do­strze­gam ją w źre­ni­cach IS. Albo jak się czai w si­to­wiu. Jak spływa ży­wicą ze świeżo ścię­tych drzew. Jak bu­szuje z wia­trem w li­ściach ło­pia­nów i ta­ta­raku. Jak gna po nie­bie wy­do­by­wana z gar­dzieli roz­krzy­cza­nych żu­rawi. A nocą – jak mami ci­szą.

Cza­sem w snach po­ja­wiają się upra­wia­jące seks w rzece ho­mo­ludy. Śle­dzę każdy ruch bio­der, każde liź­nię­cie ję­zora, ka­na­li­kami usznymi chwy­tam każdy jęk. By ją so­bie przy­po­mnieć.

Dla IS

AGNIESZKA SZPILA (ur. 1977), pi­sarka, sce­na­rzystka, eko­fe­mi­nistka i ak­ty­wistka. Au­torka ksią­żek: Łebki od szpilki (2015), Bardo (2018) oraz Heksy (2021), za którą otrzy­mała no­mi­na­cję do Na­grody Li­te­rac­kiej Nike. Lau­re­atka Na­grody Grand Press 2022 w ka­te­go­rii Pu­bli­cy­styka, któ­rej nie przy­jęła. Istota znaj­dzie się w zbio­rze OCTO­PUSSY i inne opo­wia­da­nia, które ukaże się w maju na­kła­dem wy­daw­nic­twa W.A.B.

.
ŻARTY RY­SUN­KOWE

PO­EZJA

Zmiana czasu

BOH­DAN ZA­DURA

ze zwy­kłego na szpi­talny po­wo­duje istotne per­tur­ba­cje rów­nież w ka­len­da­rzu ju­tro nie jest ju­trem wczo­raj na­gle staje się tak od­le­gle jak nie przy­mie­rza­jąc neo­lit

BOH­DAN ZA­DURA (ur. 1945), po­eta, pi­sarz, tłu­macz, kry­tyk li­te­racki. Lau­reat m.in. Wro­cław­skiej Na­grody Po­etyc­kiej „Si­le­sius” za ca­ło­kształt twór­czo­ści (2018), Na­grody „Li­te­ra­tury na Świe­cie” za prze­kład tomu po­etyc­kiego Ser­hija Ża­dana An­tena (2021) oraz Li­te­rac­kiej Na­grody Eu­ropy Środ­ko­wej „An­ge­lus” za prze­kład opo­wia­dań Ka­te­ryny Bab­kiny Nikt nie tań­czył tak jak mój dzia­dek (2021).

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie

SO­CZEWKA PI­SMA

Dom spa­ko­wany w jedną torbę

tekstMI­CHAŁ SZCZĘCHzdję­ciaAGATA GRZY­BOW­SKA

OD PO­CZĄTKU RO­SYJ­SKIEJ in­wa­zji na Ukra­inę do końca grud­nia 2022 roku pra­wie sie­dem­na­ście mi­lio­nów Ukra­iń­ców mu­siało opu­ścić swoje domy. Do Pol­ski wy­je­chało po­nad osiem i pół mi­liona, głów­nie ko­biety i dzieci. Sześć i pół mi­liona wró­ciło do Ukra­iny.

Kole­żanki ucie­kały z Ukra­iny do Pol­ski, a Ru­słana, na­uczy­cielka wy­cho­wa­nia przed­szkol­nego, mama dzie­wię­cio­let­niej Ja­ninki i czter­na­sto­let­niej Zosi, nie po­tra­fiła pod­jąć de­cy­zji o wy­jeź­dzie. – Ba­łam się zo­sta­wić męża w Ukra­inie. Ba­łam się, że wróci do Lwowa, do domu, a nas tam nie bę­dzie. By­łam prze­ko­nana, że je­śli wy­je­dziemy, to na za­wsze – opo­wiada.

Rok przed ro­syj­ską in­wa­zją na Ukra­inę Wła­dy­sław za­cią­gnął się na żoł­nie­rza kon­trak­to­wego. Wcze­śniej był mo­tor­ni­czym tram­waju. – Nie chcia­łam go pu­ścić do woj­ska. Uparł się, bar­dzo długo mnie prze­ko­ny­wał. On czyta dużo ksią­żek, in­te­re­suje się hi­sto­rią. Ma czter­dzie­ści dwa lata i umysł sta­rego czło­wieka. Prze­czu­wał, że nad­ciąga wojna. – Wła­dy­sław ku­pił agre­gat. – Po­wie­dział, że na wszelki wy­pa­dek, gdyby Ro­sja­nie od­cięli prąd i wodę.

W 2021 roku po­je­chał na wschód Ukra­iny, gdzie wojna trwała od ośmiu lat. Wtedy też za­częło się w lu­tym, naj­pierw od anek­sji Krymu i wy­stą­pień pro­ro­syj­skich se­pa­ra­ty­stów na Don­ba­sie. – Mó­wił, że trzeba bro­nić Ukra­iny przed Ro­sją. Przy­je­chał do Lwowa na prze­pustkę. Mieli mu zo­pe­ro­wać ko­lano. Nie zdą­żyli. Gdy woj­ska ro­syj­skie prze­kro­czyły gra­nicę, za­ło­żył czarny swe­ter za­pi­nany pod szyję, wo­do­od­porne skar­pety i po­je­chał – kon­ty­nu­uje Ru­słana. – Za­dzwo­nił do nas w po­ło­wie marca. „Mu­si­cie ucie­kać do Pol­ski”, po­wie­dział. Nie mia­łam pro­blemu z tym, żeby zo­sta­wić me­ble i dy­wany. Żal mi było pre­zen­tów od bli­skich, dro­bia­zgów, w któ­rych wi­dzia­łam całe swoje ży­cie.

Ple­caki Ru­słany i có­rek mo­gły po­mie­ścić po dwie bluzy, dwie pary spodni, dwie ko­szulki. Za­de­cy­do­wały, że każda za­bie­rze też dwa przed­mioty, z któ­rymi jest naj­bar­dziej zwią­zana.

Zo­sia za­brała przy­tu­lanki wiel­ko­ści jabłka. – Do­sta­łam od przy­ja­ciółki na uro­dziny. Chcę o niej pa­mię­tać – mówi dziew­czynka.

Ru­słana, Zo­sia i Ja­ninka

Ja­ninka pierw­szy raz w ży­ciu mu­siała do­ko­nać tak trud­nego wy­boru. – Ży­rafkę do­sta­łam na święta, a kró­liczka od taty – mówi o wy­bra­nych plu­sza­kach. Ru­słana za­brała me­da­lik z Matką Bo­ską (pre­zent od przy­ja­ciół), ko­szyk, który zro­biła na szy­dełku, i dużo le­ków. – Żal mi było zo­sta­wiać te­ściową i szwa­gierkę, które nie chciały wy­je­chać, ale ba­łam się alar­mów bom­bo­wych – opo­wiada. – Za­ło­żyła woj­skowy swe­ter Wła­dy­sława. Wsia­dła z cór­kami do au­to­busu, by prze­kro­czyć pol­sko-ukra­iń­ską gra­nicę.

Oksana, eko­no­mistka, przed wojną pra­cow­nica sta­cji ben­zy­no­wej pod Ki­jo­wem, ucie­kła z sied­mio­let­nim Iwa­nem i szes­na­sto­let­nią So­fią. – Spa­ko­wa­łam dom w jedną torbę. – Do Pol­ski je­chali kilka dni, po­cią­giem peł­nym lu­dzi, z za­sło­nię­tymi oknami, prze­stra­szeni.

Ju­lia ucie­kła z ob­wodu win­nic­kiego z troj­giem dzieci. Ma­sza ma dzie­więć lat, Ja­rek sześć, Ar­tem w dniu wy­jazdu miał pół­tora roku.

Zda­nie „ucie­kłam ze względu na dzieci” w opo­wie­ściach ko­biet, które do­tarły do Pol­ski, po­wta­rza się jak re­fren. Pro­ku­ra­tura Ge­ne­ralna Ukra­iny po­in­for­mo­wała na po­czątku stycz­nia, że od 24 lu­tego 2022 roku zgi­nęło 452 dzieci, a 876 zo­stało ran­nych. To nie są liczby osta­teczne.

W opu­bli­ko­wa­nym w paź­dzier­niku do­ku­men­cie Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych (ONZ) pod ty­tu­łem Re­port of the In­de­pen­dent In­ter­na­tio­nal Com­mis­sion of In­qu­iry on Ukra­ine (Ra­port nie­za­leż­nej mię­dzy­na­ro­do­wej ko­mi­sji do­cho­dze­nio­wej w spra­wie Ukra­iny) eks­perci alar­mo­wali, że wojna i zbrod­nie z nią zwią­zane mają dru­zgo­cący wpływ na dzieci, że bom­bar­do­wane są ich domy, szkoły, przed­szkola, że dzieci po­zba­wione są do­stępu do opieki me­dycz­nej. „Były za­bi­jane albo ra­nione w swo­ich do­mach, schro­nach, na uli­cach i pla­cach za­baw” – na­pi­sali śled­czy ONZ.

Me­dia do­no­siły o dzie­ciach po­ry­wa­nych przez ro­syj­skich żoł­nie­rzy, wy­wo­żo­nych w głąb Ro­sji, od­da­wa­nych tam do ad­op­cji. Ro­sja de­por­to­wała po­nad trzy­na­ście ty­sięcy ukra­iń­skich dzieci – do­niósł 9 grud­nia „The Kyiv In­de­pen­dent”, po­wo­łu­jąc się na in­for­ma­cje po­dane przez Da­rię He­ra­sym­czuk, do­rad­czy­nię pre­zy­denta Wo­ło­dy­myra Ze­łen­skiego do spraw dzieci. Pod ko­niec grud­nia na stro­nie rzą­do­wej Ukra­iny Chil­dren Of War po­in­for­mo­wano o 349 dzie­ciach uzna­nych za za­gi­nione w wy­niku dzia­łań wo­jen­nych.

Po prze­kro­cze­niu pol­sko-ukra­iń­skiej gra­nicy ko­biety z dziećmi mo­gły ode­tchnąć z ulgą i po­wie­dzieć: „Je­stem w kraju, w któ­rym nie ma wojny, nie ma alar­mów bom­bo­wych. Je­stem bez­pieczna”.

Łań­cu­chy po­mocy

W POL­SCE UKRA­IŃCY roz­bi­jali się o prze­pisy i pro­ce­dury. Mo­gli zło­żyć wnio­sek o sta­tus uchodźcy na przej­ściu gra­nicz­nym lub w do­wol­nym urzę­dzie gminy w ter­mi­nie do sześć­dzie­się­ciu dni od prze­kro­cze­nia gra­nicy. W me­diach wy­brzmie­wały jed­nak apele, żeby wstrzy­mali się ze skła­da­niem wnio­sku, bo świad­cze­nia pie­niężne są mi­zerne, a czas ocze­ki­wa­nia na sta­tus wy­nosi na­wet pół­tora roku. „Skła­da­nie wnio­sków o ochronę mię­dzy­na­ro­dową czy le­ga­li­za­cja po­bytu w inny spo­sób ab­so­lut­nie za­pcha­łyby urzędy i po­zo­sta­wiły te osoby w nie­pew­no­ści praw­nej na długi czas” – prze­strze­gała na po­czątku marca ubie­głego roku Marta Gór­czyń­ska, praw­niczka Hel­siń­skiej Fun­da­cji Praw Czło­wieka, w wy­wia­dzie dla por­talu Prawo.pl.

Przez pierw­sze pół roku od roz­po­czę­cia pro­ce­dur zwią­za­nych z przy­zna­wa­niem sta­tusu uchodźcy ob­co­kra­jowcy, któ­rzy przy­byli do Pol­ski z jedną torbą, nie po­pra­wią losu swo­jej ro­dziny, bo prze­pisy nie po­zwa­lają im na pod­ję­cie le­gal­nej pracy. To może po­głę­biać biedę. Prawo do le­gal­nego za­trud­nie­nia otrzy­mują do­piero po uzy­ska­niu ochrony mię­dzy­na­ro­do­wej oraz w sy­tu­acji, gdy pro­ce­dury trwają dłu­żej niż sześć mie­sięcy. W kon­se­kwen­cji, je­śli prze­by­wają poza ośrod­kiem dla cu­dzo­ziem­ców, mu­szą prze­żyć za 25 zło­tych dzien­nie, które otrzy­mują z bu­dżetu pań­stwa. Gdy ro­dzina jest dwu­oso­bowa, ta kwota wy­nosi 20 zło­tych na osobę, w ro­dzi­nach trzy­oso­bo­wych – 15 zło­tych, w czte­ro­oso­bo­wych – 12 zło­tych i 50 gro­szy.

Osoba ubie­ga­jąca się o sta­tus uchodźcy, która mieszka w ośrodku, ma za­pew­nione wy­ży­wie­nie, dach nad głową, do­staje 20 zło­tych mie­sięcz­nie na za­kup środ­ków hi­gie­nicz­nych, 50 zło­tych kie­szon­ko­wego i jed­no­ra­zowo 140 zło­tych na za­kup odzieży i bu­tów. Aby uzy­skać sta­tus, trzeba speł­nić je­den z wa­run­ków: prze­śla­do­wa­nie w ma­cie­rzy­stym kraju ze względu na rasę, re­li­gię, na­ro­do­wość, prze­ko­na­nia po­li­tyczne lub przy­na­leż­ność do okre­ślo­nej grupy spo­łecz­nej. Osoby ucie­ka­jące przed wojną czę­sto nie speł­niają tych wa­run­ków, ale przy­słu­guje im wnio­sek o tak zwaną ochronę uzu­peł­nia­jącą, je­śli po­wrót do ma­cie­rzy­stego kraju może na­ra­zić ich na do­zna­nie po­waż­nej krzywdy. Ar­ty­kuł 15 Ustawy z dnia 13 czerwca 2003 roku o udzie­la­niu cu­dzo­ziem­com ochrony na te­ry­to­rium Rzecz­po­spo­li­tej Pol­skiej za ry­zyko do­zna­nia ta­kiej krzywdy uznaje „po­ważne i zin­dy­wi­du­ali­zo­wane za­gro­że­nie dla ży­cia lub zdro­wia wy­ni­ka­jące z po­wszech­nego sto­so­wa­nia prze­mocy wo­bec lud­no­ści cy­wil­nej w sy­tu­acji mię­dzy­na­ro­do­wego lub we­wnętrz­nego kon­fliktu zbroj­nego”.

Cu­dzo­ziem­cowi, który po­siada sta­tus uchodźcy lub ko­rzy­sta z ochrony uzu­peł­nia­ją­cej, nie można wy­dać de­cy­zji o zo­bo­wią­za­niu do opusz­cze­nia te­ry­to­rium Pol­ski ani o wy­da­le­niu bez po­zba­wie­nia go tego sta­tusu lub ochrony. Nie można też zmu­sić do po­wrotu ob­co­kra­jowca, który do­piero zło­żył wnio­sek o sta­tus uchodźcy lub za­de­kla­ro­wał, że to zrobi.

Źró­dło: Wy­soki Ko­mi­sarz Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych ds. Uchodź­ców.

Dwu­na­stego marca Sejm uchwa­lił przy­go­to­waną w po­śpie­chu spe­cu­stawę, która zwal­nia Ukra­iń­ców z ko­niecz­no­ści sta­ra­nia się o sta­tus uchodźcy lub wnio­sko­wa­nia o ochronę uzu­peł­nia­jącą. Po uzy­ska­niu w do­wol­nym urzę­dzie gminy nu­meru PE­SEL spe­cu­stawa umoż­li­wia ko­rzy­sta­nie z prawa do po­bytu oraz róż­nych usług pu­blicz­nych: za­kwa­te­ro­wa­nia, po­mocy me­dycz­nej oraz do­stępu do rynku pracy i edu­ka­cji. Po­zwala też ko­rzy­stać ze świad­czeń so­cjal­nych, na przy­kład 500+.

W ko­lej­nych ty­go­dniach w spe­cu­sta­wie po­ja­wiały się po­prawki, mię­dzy in­nymi dla­tego, że do­ku­ment wy­klu­czał wiele osób. Po­cząt­kowo z po­mocy nie mo­gli sko­rzy­stać ci Ukra­ińcy, któ­rzy ucie­kli przed bom­bami nie bez­po­śred­nio przez gra­nicę pol­sko-ukra­iń­ską, ale przez inny kraj Unii Eu­ro­pej­skiej. Ta­kie osoby nie miały prawa do za­ło­że­nia wnio­sku o nu­mer PE­SEL, a w kon­se­kwen­cji do ko­rzy­sta­nia z nie­któ­rych form po­mocy, zwłasz­cza ze świad­czeń so­cjal­nych oraz z do­stępu do re­cept przez In­ter­ne­towe Konto Pa­cjenta.

Spe­cu­stawa ze­zwala na po­byt w Pol­sce przez pół­tora roku oraz na po­dej­mo­wa­nie pracy. Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach od wjazdu do Pol­ski Ukra­iniec może wnio­sko­wać o po­byt cza­sowy, czyli na trzy lata.

ZGOD­NIE Z OPU­BLI­KO­WA­NYMI pod ko­niec paź­dzier­nika da­nymi Głów­nego Urzędu Sta­ty­stycz­nego przez pierw­sze cztery mie­siące od ro­syj­skiej in­wa­zji miesz­kań­com Ukra­iny udzie­liło po­mocy sie­dem na dzie­sięć go­spo­darstw do­mo­wych w Pol­sce. Trzy pro­cent z nich, czyli po­nad trzy­sta ty­sięcy, otwo­rzyło przed nimi drzwi.

Więk­szość Ukra­iń­ców zna­la­zła schro­nie­nie wła­śnie u nich lub u swo­ich ro­da­ków miesz­ka­ją­cych w Pol­sce od dawna, tak zwa­nych imi­gran­tów za­rob­ko­wych, któ­rych liczbę przed wy­bu­chem wojny gro­ma­dząca in­for­ma­cje o wła­ści­cie­lach urzą­dzeń mo­bil­nych firma Se­lec­tivv sza­co­wała na­wet na pół­tora mi­liona. Po­zo­stali uchodźcy zna­leźli dach nad głową w ho­te­lach, ho­ste­lach, za­jaz­dach oraz w sa­lach gim­na­stycz­nych i świe­tli­cach. Łań­cu­chów po­mocy utwo­rzo­nych spon­ta­nicz­nie po­wsta­wało w Pol­sce ty­siące. Ktoś przy­wo­ził uchodź­ców spod gra­nicy. Drugi od­po­wia­dał za szu­ka­nie im da­chu nad głową. Inny roz­dy­spo­no­wy­wał żyw­ność.

Do swo­jego domu przyj­mo­wała uchodź­ców Be­ata Gór­ska-Rab­czew­ska, soł­ty­ska Mi­ła­kowa, wsi w gmi­nie Nowe Mia­steczko w Lu­bu­skiem. – Wo­lon­ta­riu­sze przy­wieźli Irinę, Alek­sieja i ich pięć có­rek. Wspa­niała ro­dzina! – za­chwala Gór­ska-Rab­czew­ska. Więk­szość męż­czyzn nie mo­gła opusz­czać Ukra­iny. Alek­siej sko­rzy­stał z za­pisu wpro­wa­dzo­nego do de­kretu do­ty­czą­cego po­wszech­nej mo­bi­li­za­cji woj­sko­wej. Do­ku­ment ze­zwa­lał wy­je­chać z kraju tym oj­com, któ­rych przy­naj­mniej troje dzieci nie ukoń­czyło osiem­na­stego roku ży­cia.

W Mi­ła­ko­wie Irina z Alek­sie­jem i dziećmi miesz­kali krótko, bo już po kilku ty­go­dniach zna­leźli nowe lo­kum. Soł­ty­ska z mę­żem nie ma wnu­ków. – Dziew­czynki szybko za­częły mó­wić do nas „bab­ciu” i „dziadku”. – Mąż Gór­skiej-Rab­czew­skiej, Eu­ge­niusz, pra­cuje w Niem­czech. – Gdy przy­jeż­dżał do domu, wsta­wał z sa­mego rana i szedł do kuchni za­pa­lić pa­pie­rosa. Wtedy sły­sza­łam tu­pot ma­łych stóp. Dziew­czynki bie­gły do kuchni i sia­dały Gien­kowi na ko­la­nach – opo­wiada.

Gdy schro­nie­nia po­trze­bo­wała ko­lejna matka z dwoj­giem ma­łych dzieci, Gór­ska-Rab­czew­ska przy wspar­ciu Iriny przy­go­to­wała na­stępny po­kój. – Są­sie­dzi przy­nie­śli łó­żeczko. Na­uczy­cielki ze szkoły zor­ga­ni­zo­wały zbiórkę i przy­wio­zły dzie­cięce ubranka, wó­zek, wa­nienkę, prze­wi­jak. Przy­je­chała jedna Ukra­inka i po­wie­działa: „Tu mi nie kom­fort”. Ja na to: „To jest wojna, a nie wczasy. Jak ci nie kom­fort, to idź na wok­zał”. Po­je­chała na­stęp­nego dnia.

Gór­ska-Rab­czew­ska zna wię­cej tego typu hi­sto­rii z po­cząt­ków wojny, o Ukra­in­kach, któ­rym nie od­po­wia­dały wa­runki w pol­skich do­mach. – Irina i Alek­siej ani razu nie za­cho­wali się tak, jakby przy­je­chali do mnie w go­ści. Wie­dzieli, że są tu po to, żeby prze­trwać – mówi. Gdy wy­je­chali, soł­ty­ska przy­jęła pod swój dach ko­lejne dwie Ukra­inki z dziećmi. – Za­bie­ra­łam te dzieci na wy­cieczki. Mó­wi­łam do ma­tek: „My je­dziemy, a wy przy­go­tuj­cie obiad”. Wra­ca­li­śmy, obiadu nie było, a one ma­lo­wały pa­znok­cie. Po­cząt­kowo bar­dzo prze­ży­wa­łam tego typu sy­tu­acje. Z cza­sem na­uczy­łam się usta­lać za­sady. Bo po­móc to wcale nie zna­czy dać wszystko.

KOSZTY PO­BYTU UKRA­IŃ­CÓW ucie­ka­ją­cych do Pol­ski po­krywa pań­stwo, je­śli osoba gosz­cząca u sie­bie uchodź­ców złoży od­po­wiedni wnio­sek w urzę­dzie mia­sta lub gminy. Ten tra­fia do wo­je­wody, a stam­tąd do rządu. Trzeba naj­pierw udzie­lić po­mocy z wła­snej kie­szeni, żeby póź­niej, na przy­kład co mie­siąc, ubie­gać się o zwrot pie­nię­dzy. Zgod­nie z za­pi­sem w spe­cu­sta­wie za każdą przy­gar­niętą osobę przy­słu­guje 40 zło­tych dzien­nie. Za tę kwotę trzeba za­pew­nić dach nad głową, ogrze­wa­nie, je­dze­nie i wodę. Ter­mi­no­wość zwro­tów za­leży od tego, czy pie­nią­dze z rządu wpły­wają do bu­dżetu mia­sta lub gminy na czas. Bywa, że nie wpły­wają.

Ru­słana

Pa­weł Sze­fer­na­ker, wi­ce­mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych i ad­mi­ni­stra­cji, tłu­ma­czył te opóź­nie­nia fak­tem, że więk­szość Po­la­ków zło­żyła wnio­ski w jed­nym cza­sie, na prze­ło­mie czerwca i lipca. Nie wszy­scy do­stali pie­nią­dze, bo w czerwcu rząd wpro­wa­dził za­pis w spe­cu­sta­wie, zgod­nie z któ­rym brak zło­że­nia wnio­sku o re­kom­pen­satę za gosz­cze­nie Ukra­iń­ców do 31 lipca po­wo­do­wał, że pie­nią­dze prze­pa­dały. Świad­cze­nie wy­pła­cane jest przez cztery mie­siące od mo­mentu przy­by­cia uchodźcy do Pol­ski. Gdy ter­min mija, Ukra­ińcy mają pła­cić sami za po­byt, chyba że do­ga­dają się z wła­ści­cie­lem lo­kum lub miesz­kają w ho­telu, za­jeź­dzie, mo­telu – wów­czas po­byt opłaca pań­stwo. Świad­cze­nie jest prze­dłu­żane oso­bom w po­de­szłym wieku lub z nie­peł­no­spraw­no­ściami, ro­dzi­nom z nie­mow­lę­ciem oraz z co naj­mniej troj­giem nie­let­nich dzieci. Spe­cu­stawa nie okre­śla jed­nak, na jak długo.

Na po­czątku marca ko­or­dy­na­to­rzy po­mocy kry­ty­ko­wali po­mysł wy­pła­ca­nia pie­nię­dzy gosz­czą­cym uchodź­ców Po­la­kom. „Za­wsze znaj­dzie się mar­gi­nes, który bę­dzie chciał na tym nie­uczci­wie za­ro­bić” – prze­strze­gała ano­ni­mowo jedna z ko­or­dy­na­to­rek w roz­mo­wie z Woj­cie­chem Czuch­now­skim na ła­mach „Ga­zety Wy­bor­czej”. Taką formę po­mocy na­zwała „uprzed­mio­ta­wia­niem” uchodź­ców, „od­bie­ra­niem im de­cy­zyj­no­ści”. Zwró­ciła uwagę, że prze­cież za­si­łek w wy­so­ko­ści 40 zło­tych dzien­nie „umoż­li­wiłby wielu oso­bom sa­mo­dzielne skromne funk­cjo­no­wa­nie”, gdyby te pie­nią­dze do­sta­wali sami Ukra­ińcy, a nie gosz­czący ich Po­lacy. „Ce­lem długo- i krót­ko­fa­lo­wym ad­mi­ni­stra­cji pań­stwo­wej po­winno być za­pew­nie­nie jak naj­szyb­ciej sa­mo­dziel­no­ści jak naj­więk­szej licz­bie uchodź­ców, a nie ubez­wła­sno­wol­nia­nie ich i upy­cha­nie po na­szych ką­tach” – ape­lo­wała ko­or­dy­na­torka.

OSIEM­DZIE­SIĘ­CIORO uchodź­czyń i uchodź­ców za­miesz­kało w za­jeź­dzie w No­wym Mia­steczku. Miesz­kańcy tego nie­wiel­kiego mia­sta od lat na­rze­kają, że nie mają czym do­jeż­dżać do więk­szych miej­sco­wo­ści, przede wszyst­kim do le­ka­rza i do pracy, bo bra­kuje au­to­bu­sów.

Leon Niw­czyk, wła­ści­ciel za­jazdu w No­wym Mia­steczku, współ­pra­co­wał z Lu­bu­skim Urzę­dem Wo­je­wódz­kim w pan­de­mii, gdy do jego pen­sjo­natu tra­fiali na kwa­ran­tannę co­vi­dowcy. – Gdy wy­bu­chła wojna, wo­je­woda za­py­tał, czy przyj­miemy uchodź­ców. Nie wie­dzie­li­śmy, że przy­je­dzie aż tylu. Ko­bieta z dziećmi pła­kała i pro­siła, że­by­śmy przy­jęli jej bli­skich. Ko­lejna pła­kała i pro­siła, żeby przy­jąć sio­strę z dziećmi, bo gdzieś we wschod­niej Pol­sce spali w szkole na ma­te­racu.

Z an­kiety prze­pro­wa­dzo­nej przez Izbę Go­spo­dar­czą Ho­te­lar­stwa Pol­skiego wy­nika, że w marcu 60 pro­cent ho­teli w Pol­sce przy­jęło oby­wa­teli Ukra­iny, udzie­la­jąc bli­sko 70 ty­sięcy noc­le­gów; 41 pro­cent z tych noc­le­gów było bez­płat­nych. Wła­ści­ciele ho­teli, mo­teli czy za­jaz­dów ta­kich jak ten w No­wym Mia­steczku, któ­rzy przy­jęli więk­szą grupę uchodź­ców, pod­pi­sy­wali in­dy­wi­du­alne umowy z wo­je­wo­dami. W re­zul­ta­cie do­stają pie­nią­dze bez­po­śred­nio z urzędu wo­je­wódz­kiego za wszyst­kie przy­jęte osoby do czasu, aż ta umowa prze­sta­nie obo­wią­zy­wać.

– Z każ­dym umowa była ne­go­cjo­wana od­ręb­nie – in­for­muje Ka­rol Zie­leń­ski, dy­rek­tor biura wo­je­wody lu­bu­skiego, gdy py­tam o kwoty wy­pła­cane tym wła­ści­cie­lom. „Stawka dzienna za przy­ję­tego uchodźcę z Ukra­iny nie prze­kra­cza 70 zło­tych za osobę” – dy­rek­tor od­po­wiada na pi­śmie. „We­dług stanu na dzień 16 grud­nia w wo­je­wódz­twie lu­bu­skim jest 47 pod­mio­tów, które mają pod­pi­saną umowę z Lu­bu­skim Urzę­dem Wo­je­wódz­kim na przyj­mo­wa­nie uchodź­ców”. Dzie­wią­tego stycz­nia 2023 roku otrzy­muję od niego in­for­ma­cję, że prze­bywa w nich łącz­nie 3044 oby­wa­teli Ukra­iny.

Ho­tele, zwłasz­cza te w ma­łych miej­sco­wo­ściach, czę­sto nie były przy­go­to­wane na przy­ję­cie tak du­żej liczby po­trze­bu­ją­cych. W przy­padku Niw­czyka, jak sam twier­dzi, serce wy­grało z ro­zu­mem. – Su­mie­nie nie po­zwo­liło od­mó­wić – mówi.

Jest po­czą­tek marca 2022 roku. Niw­czyk ape­luje o po­moc: – Po­trzeby są ogromne. Te ko­biety przy­je­chały tylko z tym, co dały radę unieść. Przy­wio­zły ze sobą hrywny, ale nikt nie chce tych pie­nię­dzy. Po­trzebne są dresy, ko­szulki, kap­cie, bo dzieci bie­gają boso. Może ktoś ja­jek i ziem­nia­ków przy­wie­zie?

Zbiórka da­rów trwa w Gmin­nym Ośrodku Kul­tury (GOK). Przez pierw­sze dwa ty­go­dnie nie za­my­kają się drzwi. Miesz­kańcy przy­no­szą żele pod prysz­nic, my­dła, szam­pony, proszki do pra­nia, sło­dy­cze, owoce, wa­rzywa, pa­sty do zę­bów, szczo­teczki. Ro­śnie góra ubrań. Uchodźcy trzy­mają w za­jeź­dzie je­dze­nie na pa­ra­pe­tach, więc miesz­kańcy No­wego Mia­steczka w marcu do­star­czają im lo­dówkę.

Ko­or­dy­na­torką zbiórki jest Ha­lina Sar­bak, sprzą­taczka. Opo­wiada mi w marcu: – Kto bo­gat­szy, ten wię­cej przy­nosi. Ale przy­cho­dzą też lu­dzie starsi, biedni. Przy­no­szą swoje leki, opa­trunki i mó­wią, że to dla Ukra­iń­ców. Mam la­tarki ze sklepu elek­trycz­nego, mam cztery pary bu­tów woj­sko­wych. Kładę w osobne kar­tony. Po­jadą do Ukra­iny.

Sama sor­tuje dary. – Ręce mam pełne ro­boty. Nie­któ­rzy przy­no­szą lumpy, na­wet nie­wy­prane, wy­grze­bane gdzieś ze stry­chów i piw­nic. – Ha­lina krzy­czy wtedy na lu­dzi: – Prze­cież nie będę da­wała ta­kich ła­chów uchodź­com, któ­rzy są tak po­krzyw­dzeni przez los, któ­rzy spod bomb ucie­kli! Nie może być plamki, nie może być roz­dar­cia! – Ha­lina prze­gląda ubra­nia. To, co się nie na­daje, wy­rzuca do kon­te­ne­rów.

Zbiórkę da­rów w GOK-u Ha­lina pro­wa­dzi po go­dzi­nach. – Słab­szym ko­bie­tom z dziećmi i skrzyw­dzo­nym stwo­rze­niom ja za­wsze po­mogę. Mia­łam szes­na­ście lat, jak mama mi zmarła. Mu­sia­łam wtedy ra­dzić so­bie sama, więc wiem, co to bieda. Sa­mo­dziel­nie wy­cho­wa­łam też dzieci, bo mia­łam męża pi­jaka – mówi. Matce, która przy­je­chała do Pol­ski z pół­to­ra­mie­sięcz­nym dziec­kiem w jed­nej ręce, a w dru­giej z re­kla­mówką, Ha­lina uszy­ko­wała wa­nienkę, prze­wi­jak, wó­zek i pie­lu­chy.

Nie­któ­rzy przy­no­szą dary i kręcą no­sem. – Mu­sia­łem za­pła­cić za bi­lety na po­ciąg do Wro­cła­wia dla mo­jej ro­dziny po­nad stówę, a Ukra­ińcy je­chali za darmo [zgod­nie z za­pi­sem spe­cu­stawy gwa­ran­tu­ją­cym dar­mowe prze­jazdy dla uchodź­ców – przyp. M.S.]. Sie­dzieli wszę­dzie, więc nie mie­li­śmy gdzie usiąść. Po­my­śla­łem „No żesz kurwa! Ja mu­szę na to za­ro­bić!”.

CO W SY­TU­ACJI, GDY umowa z wo­je­wodą prze­sta­nie obo­wią­zy­wać, bo wła­ści­ciel ho­telu na przy­kład się roz­my­śli?

– Wów­czas uchodźcy spa­dają nie­stety na głowę wo­je­wody – mówi Zie­leń­ski. W urzę­dzie wo­je­wódz­kim funk­cjo­nuje punkt re­lo­ka­cji. Ukra­ińcy, któ­rzy stra­cili dach nad głową, mogą się tam zgło­sić, by zna­le­ziono im miej­sca w in­nym ośrodku, który ma pod­pi­saną umowę z wo­je­wodą. Taka sy­tu­acja może być dla uchodź­ców bar­dzo trudna. Prze­cież przez kilka mie­sięcy w ja­kimś stop­niu za­do­mo­wili się w miej­sco­wo­ści, do któ­rej tra­fili, być może zna­leźli tam pracę, dzieci przy­zwy­cza­iły się do tam­tej­szej szkoły. Gdy wła­ści­ciel ośrodka zrywa umowę na przyj­mo­wa­nie uchodź­ców, za­kwa­te­ro­wani tam lu­dzie prak­tycz­nie z dnia na dzień mu­szą się prze­nieść w nowe, obce miej­sce. – By­wały ta­kie przy­padki. Wtedy sta­ra­li­śmy się zna­leźć miej­sce dla ta­kich osób na te­re­nie tej sa­mej lub są­sied­niej gminy – kon­ty­nu­uje Zie­leń­ski.

Dy­rek­tor biura wo­je­wody in­for­muje, że umowy zry­wane były w ca­łej Pol­sce, głów­nie wio­sną. Ro­bili to przede wszyst­kim wła­ści­ciele ośrod­ków wcza­so­wych, po­nie­waż zbli­żał się se­zon wa­ka­cyjny. W wo­je­wódz­twie lu­bu­skim był je­den taki przy­pa­dek, w kwiet­niu. „Po­wo­dem wy­po­wie­dze­nia umowy przez pod­miot była nie­wy­star­cza­jąca stawka za oso­bo­dzień” – od­po­wiada Zie­leń­ski na pi­śmie. „181 osób prze­nie­siono do in­nego miej­sca za­kwa­te­ro­wa­nia”.

Nad­cho­dzi zima. Da­nuta Woj­ta­sik, bur­mi­strzyni No­wego Mia­steczka, na­wet nie wy­obraża so­bie sy­tu­acji, że za­jazd Niw­czyka ze­rwie umowę z wo­je­wodą. – Je­stem w kon­tak­cie z pa­nem Niw­czy­kiem i nic nie wska­zuje na to, żeby miał zre­zy­gno­wać – mówi Woj­ta­sik, a Niw­czyk to po­twier­dza, de­men­tu­jąc tym sa­mym plotki roz­sie­wane przez miesz­kań­ców. Urzęd­niczka śle­dzi ko­lejne de­cy­zje rządu, któ­rego, jak pod­kre­śla, sy­tu­acja z uchodź­cami prze­ro­sła.

– W czy­sto hi­po­te­tycz­nej sy­tu­acji, w któ­rej uchodźcy na­gle będą mu­sieli opu­ścić za­jazd, wo­je­woda z pew­no­ścią sce­duje obo­wią­zek za­pew­nie­nia opieki na sa­mo­rząd, czyli na na­szą gminę, bo tak jest naj­pro­ściej – za­kłada Woj­ta­sik. Co wtedy? – Mamy salę gim­na­styczną i świe­tlice wiej­skie, w któ­rych można tych lu­dzi ko­sza­ro­wać. – Bur­mi­strzyni zga­dza się ze stwier­dze­niem, że dla Ukra­iń­ców byłby to ogromny krok w tył. – Poza tym, udo­stęp­nia­jąc salę gim­na­styczną, od­bie­rzemy na­szym uczniom lek­cje wu­efu, zwłasz­cza zimą – kon­ty­nu­uje. – Po­zba­wia­jąc na­szych miesz­kań­ców do­stępu do świe­tlic, nie damy ich moż­li­wo­ści pro­wa­dze­nia pro­jek­tów, or­ga­ni­zo­wa­nia uro­czy­sto­ści, warsz­ta­tów. Jako sa­mo­rządy cały czas tłu­ma­czymy ad­mi­ni­stra­cji rzą­do­wej, że nie mamy za­so­bów, żeby za­pew­nić uchodź­com miesz­ka­nia. Na­sze tłu­ma­cze­nia nie są kom­plet­nie brane pod uwagę. Od wo­je­wody do­sta­jemy za­da­nia do wy­ko­na­nia „bez dys­ku­sji”. I mu­simy je ja­koś re­ali­zo­wać. – Woj­ta­sik nie mu­siała jesz­cze szu­kać Ukra­iń­com da­chu nad głową, bo ci, któ­rzy przy­by­wali do gminy Nowe Mia­steczko, tra­fiali do do­mów miesz­kań­ców albo do za­jazdu.

Przed zimą do sa­mo­rzą­dów do­tarła in­for­ma­cja od wo­je­wo­dów, że mu­szą ro­zej­rzeć się za ko­lej­nymi lo­ka­lami, bo z po­wodu na­ra­sta­ją­cego kry­zysu hu­ma­ni­tar­nego w Ukra­inie moż­liwe jest wzmo­że­nie ru­chu na gra­nicy. – Na­pi­sali, że je­żeli nie mamy po­ścieli, to ad­mi­ni­stra­cja rzą­dowa ją za­pewni – mówi Woj­ta­sik.

Przez długi czas rząd nie miał planu na to, by ak­ty­wi­zo­wać uchodź­ców z punk­tów zbio­ro­wego za­kwa­te­ro­wa­nia w taki spo­sób, aby szyb­ciej się usa­mo­dziel­niali, zwal­nia­jąc miej­sce dla nowo przy­by­łych Ukra­iń­ców. W No­wym Mia­steczku mo­bi­li­zo­wać do dzia­ła­nia pró­bo­wały na­uczy­cielki, człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia Bo­ro­wik z po­bli­skiej wsi Bo­rów Wielki i bi­blio­te­karka z grupą ko­le­ża­nek. – To była na­sza ini­cja­tywa, same z sie­bie pro­po­no­wa­ły­śmy dzie­ciom różne gry i za­bawy. Ich mamy ra­czej stały z boku, jakby nie chciały się in­te­gro­wać – mówi Re­nata Bie­liń­ska, bi­blio­te­karka. – Dzieci nie znały jesz­cze pol­skiego. Do­brze, że kie­dyś uczy­łam się ro­syj­skiego. Ale to było wszystko na za­sa­dzie in­tu­icji. Było to trudne. Po kilku ty­go­dniach zre­zy­gno­wa­ły­śmy. Te­raz nie ma ta­kich dzia­łań, bo chyba każdy my­śli, że oni są na chwilę, na prze­cze­ka­nie. Ta­kie są moje ob­ser­wa­cje. – Bie­liń­ska nie ma u sie­bie ksią­żek w ję­zyku ukra­iń­skim. – Bo Ukra­ińcy tu nie przy­cho­dzą, a ja nie­stety mam bu­dżet mak­sy­mal­nie mi­ni­malny. Mogę za­ma­wiać tylko to, co nie bę­dzie za­le­gało na pół­kach.

W grud­niu Sejm prze­gło­so­wał po­prawkę do spe­cu­stawy, zgod­nie z którą ak­ty­wi­za­cja uchodź­ców miesz­ka­ją­cych w zbio­ro­wych miej­scach za­kwa­te­ro­wa­nia ma po­le­gać na tym, że po prze­kro­cze­niu 120 dni po­bytu w Pol­sce będą mu­sieli pła­cić 40 zło­tych dzien­nie za łóżko, a po prze­kro­cze­niu 180 dni – mak­sy­mal­nie 60 zło­tych. To ma ich zmo­bi­li­zo­wać do usa­mo­dziel­nie­nia się. Z opłaty mają być zwol­nione dzieci, ko­biety w ciąży, eme­ryci oraz osoby, które przez trudną sy­tu­ację, na przy­kład opiekę nad dziećmi, nie będą w sta­nie pła­cić.

Ko­lejna zmiana w spe­cu­sta­wie we­szła w ży­cie na po­czątku 2023 roku. Sejm usu­nął mię­dzy in­nymi prze­pis do­ty­czący spe­cjal­nego trybu wy­da­wa­nia uchodź­com ze­zwo­leń na po­byt cza­sowy.

Oksana, Ju­rij, So­fia i Iwan.Staż nie po­zwoli sta­nąć na nogi

W ZA­JEŹ­DZIE W No­wym Mia­steczku miesz­kają głów­nie ko­biety i dzieci. Mę­żo­wie czę­ści Ukra­inek pra­co­wali w pol­skich fir­mach trans­por­to­wych jesz­cze przed wy­bu­chem wojny. Na prze­ło­mie lu­tego i marca ścią­gnęli swoje ro­dziny. Ich pol­scy pra­co­dawcy po­mo­gli im zna­leźć w za­jeź­dzie dach nad głową.

– Nie­wielki po­kój, dwa łóżka, szafa, ła­zienka z prysz­ni­cem. – Oksana, mama Iwana i So­fii, pre­zen­tuje swoje miesz­ka­nie. Naj­bar­dziej cie­szy ją, że zmie­ściło się biurko dla synka.

Ju­rij, mąż Oksany, od końca 2021 roku pra­cuje w pol­sko-ho­len­der­skiej fir­mie trans­por­to­wej. Jeź­dzi do Eu­ropy Za­chod­niej. Do Pol­ski, do ro­dziny, przy­jeż­dża co kilka ty­go­dni. – To, co za­ra­bia, dzie­limy na pół i jedną część zo­sta­wiamy dla sie­bie, a drugą wy­sy­łamy do Ukra­iny – mówi, pa­ku­jąc do torby słod­ko­ści. Paczka wkrótce po­je­dzie do bli­skich. W Ukra­inie zo­sta­wiła mamę i bab­cię, która nie może cho­dzić. – Mama zo­stała tam dla niej. Sprząta sta­cję ben­zy­nową. Tak do­ra­bia do eme­ry­tury. Nie mo­gła i nie chciała wy­je­chać.

Oksana i Iwan

Ju­rij po­maga nie tylko ro­dzi­nie, ale też ko­le­gom, któ­rzy po­szli na front. – Mam wy­rzuty su­mie­nia, że nie wal­czę. Ale chło­paki z Ukra­iny mó­wiły, że­bym tam nie je­chał, że tu je­stem po­trzebny, żeby za­ra­biać pie­nią­dze i wy­sy­łać dla woj­ska. Wszystko, co mogę, od­daję ro­dzi­nie i chło­pa­kom. Pie­nią­dze wy­sy­łam do mo­jej kumy, któ­rej mąż i brat wal­czą. Ona mi mówi, czego chło­paki po­trze­bują. Dla sie­bie nic nie ku­puję. Na­wet opon w sa­mo­cho­dzie nie zmie­niam. Łyse są.

W za­jeź­dzie w No­wym Mia­steczku po­siłki go­tują ku­charki. Go­dziny śnia­dań, obia­dów i ko­la­cji ser­wo­wa­nych w sto­łówce wy­zna­czają rytm dnia. Są tu Ukra­inki, które chcia­łyby sa­mo­dziel­nie go­to­wać. To trudne, skoro do dys­po­zy­cji mają mały po­kój na pię­trze, z nie­wielką ku­chenką, zle­wem, lo­dówką i sto­łem. Oksana czę­stuje mnie zupą z klop­si­kami, po­daje ko­tlety mie­lone. Mąż przy­je­chał na kilka dni, więc mimo uciąż­li­wo­ści sama go­tuje obiady, żeby miał choć na­miastkę do­mo­wego ogni­ska.

ZA­JAZD STOI na obrze­żach No­wego Mia­steczka, więc Ukra­ińcy, je­śli nie chcą, nie rzu­cają się w oczy. Od reszty miej­sco­wo­ści, ni­czym gra­nica, od­dziela ich dwu­pa­smowa droga. Kon­takt z miesz­kań­cami gminy mają na przy­kład w trak­cie styp, ko­mu­nii, chrzcin i in­nych ro­dzin­nych uro­czy­sto­ści or­ga­ni­zo­wa­nych w za­jeź­dzie. Ukra­iń­skie dzieci bie­gają wtedy po ko­ry­ta­rzach, bo za­jazd trak­tują jak dom, a miesz­kańcy gminy mają o to pre­ten­sje, skoro za­pła­cili za wy­na­jem sali. Mó­wią o za­jeź­dzie, że jest jak „ukra­iń­ska wio­ska”. Sły­chać tu głów­nie ję­zyk ukra­iń­ski, bo uchodźcy nie mają mo­ty­wa­cji, a czę­sto rów­nież po­trzeby, żeby uczyć się ję­zyka pol­skiego. Co­dzien­nie prze­by­wają wśród swo­ich. Taka sy­tu­acja może na po­czątku da­wać im po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, jed­nak na dłuż­szą metę pro­wa­dzi do nie­po­ro­zu­mień. Oksana szuka pracy. – Nie chcę sie­dzieć bez­czyn­nie. Je­śli nie zajmę czymś rąk, to zwa­riuję – mówi, ocie­ra­jąc łzy.