Pismo. Magazyn opinii. Czerwiec 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Magazyn opinii. Czerwiec 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,3

Opis

W tym miesiącu sprawdzamy, na ile współczesne technologie przyczyniają się do postępu w medycynie. Czy w końcu uda się znaleźć lekarstwo na najczęściej występujące na świecie choroby? Czy będzie ono powszechnie dostępne? A poza tym zaglądamy w świat modnej literatury młodzieżowej, algorytmów na rynku pracy oraz, może już po raz ostatni, do ogrodu zoologicznego. 

W najnowszym numerze polecamy Ci szczególnie teksty, w których:

– Julia Lachowicz pyta, gdzie jesteśmy w walce z nowotworami,

– Joshua Rothman sprawdza, czy żywy narząd można zastąpić maszyną,

– Karolina Lewestam bada, co czytają nastolatki i czy to jeszcze jest literatura,

– Karola Muszyński opisuje, jak algorytmy rządzą rynkiem pracy,

– Rebecca Solnit pisze o potrzebie i wartości działania w obliczu katastrofy klimatycznej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
8
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zverovka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
MartynaRz

Dobrze spędzony czas

Bardzo podobał mi się tekst o czytelnictwie młodzieży, zapewne dlatego, że jestem po tej samej stronie barykady co Autorka 😉👌.
00
zaksonka

Nie oderwiesz się od lektury

Artykuły o sztucznych sercach i współczesnych nastolatkach czytających Wattpada, przykuły najbardziej moją uwagę. I nie zawiodłam się. Totalnie polecam, bo warto poznać brutalne realia współczesnych osiągnięć medycyny. A tym bardziej realia ówczesnego czytelnictwa wśród młodzieży.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Ba­gno no­stal­gii

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Wy­star­czy dzień w prze­strze­niach osie­dla, gdzie za­mo­czone jest miesz­ka­nie, w któ­rym do­ra­sta­łem, bym za­czął od­czu­wać obez­wład­nia­jącą no­stal­gię. Lo­kuje się ona za­zwy­czaj w pod­brzu­szu i uci­ska – jakby na­gro­ma­dze­nie wspo­mnień było sprzę­żone z pa­mię­cią mło­dzień­czej fru­stra­cji sek­su­al­nej. My­ślę o tych, z któ­rymi sie­dzia­łem na ław­kach, po­ma­lo­wa­nych na bu­tel­kową zie­leń.

Te­raz, po sze­ściu la­tach od wy­jazdu do in­nego mia­sta, wi­dzę, jak my wszy­scy – na­sto­lat­ko­wie pły­wa­jący w tym sa­mym je­zio­rze – od­bi­ja­li­śmy się od ko­lej­nych rzu­ca­nych nam w wodę śmieci. Śmieci, które te­raz na­zy­wam trau­mami. Mnie się udało ja­koś to prze­żyć – udaje mi się prze­trwać w ży­ciu do­ro­słym, dbam o swo­ich bli­skich (...). Kie­dyś jed­nak usły­sza­łem słowa: „Nie wiem na­prawdę, jak od­bi­łeś się od tego dna”.

Błą­dzi­li­śmy jak ki­janki. W na­szych ży­ciach po­ja­wiały się sub­stan­cje (...), nie zwra­ca­li­śmy się do do­ro­słych o po­moc. Nie­któ­rzy nie prze­żyli, inni tra­fili do wię­zień, a ławki stra­ciły swój bu­tel­kowy blask przez wiele bu­te­lek zo­sta­wio­nych pod ich de­skami.

Dziś to tylko widmo, które stale gdzieś po­wraca. W snach, za­pa­chach, kształ­tach. Jak mło­dzień­czy po­pęd, który kłuje pod­brzu­sze. (...)

I już na­prawdę nie wiem: Czy warto użyć siły i osu­szyć to ba­gno tam po­zo­sta­wione; sta­rać się zbu­do­wać na nim fi­lary? Czy może po­go­dzić się z tym, że je­dyne, co te te­reny za­mok­nięte ro­bią, to ścią­gają mi buty z ko­stek?

Twój K.

Drogi K.

Nie bę­dziesz miał dru­giego póź­nego dzie­ciń­stwa i dru­giej wcze­snej mło­do­ści.

To się nie zda­rzy.

Już nie.

Nie bę­dzie dru­giej szansy, żeby prze­żyć te lata, gra­jąc w ko­sza z kum­plami i uma­wia­jąc się z ład­nymi, mi­łymi dziew­czy­nami, któ­rych oj­co­wie pa­trzą na cie­bie ba­daw­czo, ale jed­nak z uzna­niem. Nie bę­dziesz już mógł być bez­tro­skim chło­pa­kiem, któ­rego bun­tem są przy­dłu­gie włosy i złoty kol­czyk w uchu (w jego ple­caku ko­miksy i Bu­szu­jący w zbożu Sa­lin­gera). Nie bę­dziesz miał szansy grać na ba­sie w szkol­nym ze­spole; nie zbie­rzesz ekipy na pierw­szy sa­mo­dzielny wy­jazd w góry z ple­ca­kiem, pod­czas któ­rego prze­ży­jesz swój piękny i czuły pierw­szy raz, a po­tem, o świ­cie dnia na­stęp­nego, za­miast wcho­dzić na Śnieżkę, bę­dziesz le­ciał tam na skrzy­dłach.

To nie­spra­wie­dliwe. Tak nie może być, że mu­siało tak być. Ale jed­nak tak jest. Mój drogi K., py­tasz mnie o to, czy bu­do­wać coś na zglisz­czach, ale czuję, że tak naj­bar­dziej ze wszyst­kiego po­trzeba ci ża­łoby. Ża­łoby po nie­ist­nie­ją­cym to­bie, po wy­śnio­nym mie­ście peł­nym do­bra i błysz­czą­cych, zie­lo­nych ła­wek. Mo­głeś miesz­kać na łące, a miesz­ka­łeś na ba­gnie i ten fakt jest jak wro­śnięta w skórę drza­zga.

Taka jest prawda, ale nie da się o tym spo­koj­nie my­śleć. Nie po­tra­fimy się przy­znać, że stwo­rzył nas głupi przy­pa­dek i kształ­tuje nas, sęk po sęku, ob­ra­sta­jąca nas ko­lej­nymi war­stwami kory na­sza hi­sto­ria. Wy­star­czy się nad tym za­sta­no­wić, a od razu bun­tuje się umysł, który kul­tura wy­tre­so­wała do my­śle­nia o so­bie jako o wy­ab­stra­ho­wa­nej od ciała i zda­rzeń, ro­zum­nej jaźni. To zresztą pro­blem zwią­zany z pewną kon­fu­zją fi­lo­zo­ficzną, któ­rej sym­bo­lem jest Kar­te­zjusz. Po­myśl, K., jego „My­ślę, więc je­stem” to nie­mal to samo, co „Do ist­nie­nia wy­star­czy mi my­śle­nie”. Ode­tnij­cie mi ręce i nogi; ba, wyj­mij­cie mi mózg z czaszki i wsadź­cie do ka­dzi z elek­tro­dami, a będę ist­niał na­dal, wła­ści­wie taki sam! Za­bierz­cie mi zda­rze­nia, w któ­rych by­łem, klasę spo­łeczną, płeć; a na­dal będę ist­nieć, wciąż będę to ja! Ja jest wieczne i nie­zmienne, ja oprze się wszyst­kiemu; ja mo­gło wzro­snąć na łące czy na ba­gnie, ale je­śli się po­sta­ramy, bę­dzie to wciąż tak samo ra­cjo­nal­nie my­ślące ja.

Ale nie. Tak nie bę­dzie i twoje ja za­wsze bę­dzie chło­pa­kiem, który od­bi­jał się od śmieci i nie miał do kogo pójść z żadną ze swo­ich traum – tak jak moje na za­wsze zo­sta­nie bar­dzo sa­mot­nym dziec­kiem, z wszech­świa­tem ro­jeń i nie­speł­nio­nych pro­stych pra­gnień. Po­chylmy się nad tym ci­cho i po­mó­dlmy się za sie­bie, do Boga albo w eter, a po­tem niech przyj­dzie ta ostat­nia faza ża­łoby, ak­cep­ta­cja.

Po­tem do­piero mo­żesz tam na­prawdę wró­cić, bo bę­dziesz umiał, bro­dząc po pod­mo­kłej ziemi, za­dbać przede wszyst­kim o sie­bie. Tak, na pewno masz tam jesz­cze ja­kieś sprawy do za­ła­twie­nia, coś do­maga się do­mknię­cia – stąd ta pa­ra­dok­salna no­stal­gia pod­szyta ad­re­na­liną. Kiedy czy­tam twój list, przy­po­mina mi się stary film: Wszy­scy twoi święci Dita Mon­tiela. Dito (zbież­ność imion z re­ży­se­rem nie­przy­pad­kowa, rzecz jest au­to­bio­gra­ficzna) wraca, tak jak i ty wra­casz, a jego ba­gnem jest mia­steczko Asto­ria w sta­nie Nowy Jork. I tak jak twoje, jego też jest pełne śmieci i traum; prze­szłość to śmierć, nar­ko­tyki, bójki i ten ro­dzaj klau­stro­fo­bii, od któ­rej się sza­leje, na­wet nie zda­jąc so­bie do­brze sprawy, że tkwi się w klatce. Dito wraca i może dzięki temu zro­zu­mieć trzy rze­czy. Po pierw­sze, że wy­rósł nad Asto­rię. Po dru­gie, że ni­gdy tak na­prawdę nie prze­sta­nie stam­tąd po­cho­dzić. A po trze­cie, że na­wet w tam­tym trud­nym ży­ciu spo­ty­kał swo­ich świę­tych, ułomne, nie­kiedy ża­ło­sne anioły, które wie­działy, co mu po­wie­dzieć, cza­sem jak go chro­nić, cza­sem jak mu po­móc żyć. Wróć na chwilę, nie po to, by su­szyć wiel­kie ba­gno (to nie twoje winy, nie twoje od­ku­pie­nie), ale po to, by zna­leźć wszyst­kich swo­ich świę­tych i od­dać im hołd. Bo nic tak nie su­szy ziemi jak wdzięcz­ność.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

[...]

DMI­TRIJ KUŹ­MIN

Ła­pią już wprost z ulicy, tu, gdzie kilka razy wy­na­ję­li­śmy miesz­ka­nie na noc czy dwie, wie­czo­rem kwa­te­ro­wa­li­śmy się i od razu nura do łóżka, po­tem wsta­wa­li­śmy, żeby po­drep­tać do noc­nego tą sze­roką ulicą, którą prze­wa­lają się tłumy, cali w moro i ko­mi­niar­kach wy­ła­pują po jed­nym i wiozą do aresztu na alei Dzier­żyń­skiego, kie­dyś by­li­śmy w tej oko­licy w go­ściach u two­ich zna­jo­mych, wra­ca­li­śmy tak­sówką aleją Dzier­żyń­skiego, też wstą­pi­li­śmy wtedy do noc­nego, i można było iść jezd­nią, bo nie było ni­kogo, wszy­scy szli jezd­nią, no bo wszy­scy szli, jaki cu­downy dzień, dzię­kuję ci za wszystko, cóż, je­śli ci ze mną do­brze, to nie zo­sta­wiaj mnie, gdy­byś mnie nie zo­sta­wił, po­wie­dział­bym ci: słu­chaj, nie po­wi­nie­neś tędy cho­dzić, wła­ści­wie nikt nie po­wi­nien, tyle że aku­rat cie­bie po wy­le­gi­ty­mo­wa­niu naj­pew­niej za­biją, ale ty oczy­wi­ście za­wsze mu­sisz wy­cho­dzić przed sze­reg, a ja już nie mogę ci nic po­wie­dzieć, wiem, że tam je­steś, idziesz tą sze­roką ulicą ze wszyst­kimi, jak kie­dyś ze mną.

Prze­ło­żyła Pau­lina Ciucka

DMI­TRIJ KUŹ­MIN (ur. 1968), po­eta, tłu­macz, re­dak­tor, or­ga­ni­za­tor pro­jek­tów li­te­rac­kich. Za­de­biu­to­wał w 1990 roku to­mem wier­szy Хорошо быть живым (Do­brze być ży­wym), który do­stał na­grodę Московский счёт jako naj­lep­szy de­biut po­etycki w Ro­sji. Od 2014 roku w związku z nie­zgodą na po­li­tykę Ro­sji mieszka na Ło­twie, gdzie stwo­rzył pro­jekt Li­te­ra­ture Wi­thout Bor­ders (Li­te­ra­tura bez gra­nic). W jego ra­mach działa mię­dzy­na­ro­dowe wy­daw­nic­two po­etyc­kie, re­zy­den­cja dla tłu­ma­czy po­ezji i fe­sti­wal or­ga­ni­zo­wany w Ry­dze. Wiersz jest czę­ścią tomu ctrl+z, ctrl+y, który ukaże się w 2023 roku, na­kła­dem wy­daw­nic­twa Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury.

W KA­DRZE

zdję­cieOLE WITT | Food Sync 2020–2022

Food Sync to cykl fo­to­gra­fii po­ka­zu­jący kon­cepty na wy­ko­rzy­sta­nie in­no­wa­cji tech­no­lo­gicz­nych do zmiany prze­my­słu spo­żyw­czego. Na zdję­ciu larwa czar­nej mu­chy Her­me­tia il­lu­cens. Ma wy­jąt­kowy me­ta­bo­lizm – może się ży­wić każ­dym pro­duk­tem bio­lo­gicz­nym. W przy­padku ho­dowli na dużą skalę owady mo­głyby prze­kształ­cać od­pady spo­żyw­cze z go­spo­darstw do­mo­wych lub su­per­mar­ke­tów, sta­no­wiąc jed­no­cze­śnie źró­dło wy­so­kiej ja­ko­ści białka dla lu­dzi lub in­nych zwie­rząt.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

PROZA

Dada

tekstDMY­TRO MO­SKA­LECprze­ło­żyłMA­CIEJ PIO­TROW­SKIry­su­nekIGA KO­SICKA

W ze­szłym roku cho­dzi­łem na kółko mu­zyczne do pana Trąby. Na­sze za­ję­cia nie trwały długo, le­d­wie do po­łowy grud­nia, ale były fan­ta­styczne! Co z nich wy­nio­słem? Po pierw­sze, umie­jęt­ność gry na trój­ką­cie. Po dru­gie, wspo­mnie­nie tam­tej je­sieni (zwłasz­cza wrze­śnia!), które po­zo­sta­nie ze mną do końca ży­cia.

Wra­ca­jąc z za­jęć pana Trąby do ha­cjendy, przez trzy wie­czory w ty­go­dniu – we wtorki, czwartki i piątki – prze­cho­dzi­łem obok nie­wiel­kiego pola ku­ku­ry­dzy. Ło­dy­gami ko­ły­sał wiatr, li­ście sze­le­ściły ci­chutko, a ja so­bie wy­obra­ża­łem, że ob­ja­wia mi się Duch Ku­ku­ry­dzia­nego Pola.

Tak, to on. Ukryty przed ludz­kimi spoj­rze­niami, wa­rzy w po­tęż­nym ko­tle ma­ma­łygę. Ma na so­bie ka­potę z po­łami się­ga­ją­cymi ziemi, a na gło­wie sza­po­klak – wszystko z ku­ku­ry­dzy. Sma­głą twarz ocie­nia rondo ka­pe­lu­sza. Nie szko­dzi. I tak wia­domo, kiedy Duch się uśmie­cha: jego uśmiech to cie­pły po­wiew wrze­śnia w li­sto­pa­do­wej sza­ru­dze.

Idąc, Duch pod­piera się trzy­ma­nym w pra­wej dłoni ko­stu­rem – grubą i mocną ło­dygą ku­ku­ry­dzy. Stąpa po­woli i bez­gło­śnie, sły­chać tylko ło­pot ka­poty, który roz­pra­sza wszel­kie smutki.

Gdy wie­czo­rem Duch pod­pala ku­ku­ry­dziane wąsy na czubku ło­dygi, mgła za­snuwa pole, a po­tem całe mia­sto. Gdy ude­rza la­ską o zie­mię – ziarna ku­ku­ry­dzy roz­sy­pują się po nie­bie i prze­mie­niają w gwiazdy.

O pół­nocy Duch siada przed nie­wi­dzialną chatą i za­czyna szo­ro­wać ko­cioł, uśmie­cha­jąc się i nu­cąc coś pod no­sem. Z jego mru­czanki ro­dzą się sny, które szy­bują po­tem po uli­cach, wsmy­kują się lu­dziom do miesz­kań przez uchy­lone okna.

Tuż przed świ­tem Duch wy­pusz­cza z ka­pe­lu­sza ptaki, żeby zdzio­bały ziarno z nie­bo­skłonu i przy­nio­sły je z po­wro­tem do ku­ku­ry­dzia­nych kolb. Duch sta­ran­nie otula ka­czany li­śćmi. Wtedy wscho­dzi słońce.

Od śmie­chu Du­cha stare li­ście spa­dają z ło­dyg, od mu­śnię­cia ko­stu­rem i za­klę­cia „Nad­ciąga zima!” drzewa za­pa­dają w sen. U schyłku je­sieni sam Duch szuka so­bie miej­sca do od­po­czynku. Obu­dzi go do­piero ła­sko­ta­nie w pięty – pierw­sze zie­lone pędy prze­cią­ga­jące się pod zie­mią na wio­snę.

„Szur-szu­rach, szur-szu­rach, szur-szu­rach” – szem­rała do mnie ku­ku­ry­dza.

ZRZU­CI­ŁEM KURTKĘ, bo słońce przy­grze­wało jak la­tem. List od Sta­rego wło­ży­łem mię­dzy strony je­dy­nej książki, którą ze sobą nio­słem. Chcia­łem po­ży­czyć ją Trza­sce, ale nie było jak, od po­czątku ty­go­dnia nie po­ja­wiała się w szkole. Prze­wie­si­łem kurtkę przez pa­sek torby i ru­szy­łem da­lej.

Nie­spo­dzie­wa­nie tuż przede mną z po­lnej drogi wy­to­czyła się na szosę fur­manka. Dwie ko­były z mo­zo­łem cią­gnęły wielką kopę ku­ku­ry­dzia­nych ba­dyli. Na sa­miut­kim szczy­cie zwi­chro­wa­nej góry sie­działa para lu­dzi. Chłop już miał po­pę­dzić ko­nie, ale gdy mnie za­uwa­żył, wstrzy­mał się i za­wo­łał:

– Pod­wieźć cię?

– Aha! – od­krzyk­ną­łem i pod­bie­głem bli­żej.

Naj­pierw wrzu­ci­łem na wóz torbę i kurtkę.

– Dasz radę wsko­czyć sam? – za­py­tała ko­bieta.

– Aha! Mogę się przy­trzy­mać sznurka?

Męż­czy­zna kiw­nął głową. Zro­bi­łem trzy susy, zła­pa­łem za linę, stuk­ną­łem bu­tami o as­falt i ho­oop... dmuch­nęło cie­płem, a Duch Ku­ku­ry­dzia­nego Pola chwy­cił mnie pod pa­chy i pod­niósł jak piórko. Wy­lą­do­wa­łem tuż obok ko­biety. Jej stara twarz no­siła ślady daw­nego piękna.

Męż­czy­zna od razu szarp­nął lej­cami:

– Wiooo! – roz­ka­zał ko­by­łom.

Szarp­nię­cie do­tarło do koni i na­gle... wszystko się od­mie­niło! Po­fru­nę­li­śmy!

To było naj­bar­dziej nie­sa­mo­wite wy­da­rze­nie w ca­łym moim ży­ciu. W ran­kingu od­lo­to­wo­ści do­rów­ny­wał mu tylko wi­dok Trza­ski w pierw­szy dzień szkoły.

Szkapy prze­isto­czyły się w pe­gazy – cza­ro­dziej­skie, la­ta­jące ru­maki. Po­pę­dzane przez woź­nicę, zrzu­ciły z sie­bie całe zmę­cze­nie. Po­nio­sły nas i wielką ku­ku­ry­dzianą górę po spę­ka­nym as­fal­cie, le­dwo mu­ska­jąc go ko­py­tami. Cie­płe, przej­rzy­ste po­wie­trze aż drgało od po­tęż­nych ude­rzeń skrzy­deł.

Ko­bieta się roz­pro­mie­niła, a nad jej głową za­częły krą­żyć żółte mo­tylki, chyba cy­trynki. Męż­czy­zna spo­koj­nie pa­trzył przed sie­bie, sie­dział nie­wzru­szony, lejce spo­czy­wały w jego ma­syw­nych, spra­co­wa­nych dło­niach.

„Pa­ta­taj-pa­ta­taj-pa­ta­taj!” – śpie­wała droga.

Na­sza fur­manka była czy­stym la­tem, słoń­cem, świ­stem pędu i wszech­ogar­nia­ją­cym mio­do­wym cie­płem. Jak­by­śmy uno­sili się we wnę­trzu ogrom­nej, doj­rza­łej dyni.

– Dada – po­wie­dzia­łem.

Męż­czy­zna od­wró­cił się do mnie, a mo­tylki za­sty­gły w bez­ru­chu.

– Dada? – za­py­tała po chwili jego to­wa­rzyszka.

– Tak. Wielka księga imion. Wy­da­nie z 1973 roku. Strona sto osiem­dzie­siąta siódma, piąty wers od góry. Dział „Imiona prze­sta­rzałe i za­po­mniane” – wy­ja­śni­łem.

Na­gle mo­tylki roz­bły­sły ko­lo­rami. Jak tę­cza po bu­rzy. Ko­bieta wy­buch­nęła śmie­chem.

Nikt ni­gdy nie śmiał się tak pięk­nie z mo­jego imie­nia. Mógł­bym po­wta­rzać je w kółko, tylko po to, żeby znów usły­szeć ten śmiech.

Po­wta­rzał­bym w nie­skoń­czo­ność!

Ko­nie za­rżały ra­do­śnie i po­pę­dziły jesz­cze prę­dzej. Mia­łem wra­że­nie, że męż­czy­zna le­dwo trzyma je w ry­zach. Wszystko wo­kół ożyło i ru­szyło w tan.

Po­lne skrzaty, które do­tąd bra­łem za kre­to­wi­ska, wy­chy­lały się zza przy­droż­nych krza­ków i we­soło biły krót­kimi, moc­nymi łap­kami w bębny ze sta­rych pu­szek.

Zwa­bione dud­nie­niem je­sienne ru­sałki roz­po­starły cie­płe, nieco już spło­wiałe spód­nice i za­wi­ro­wały w ko­ro­wo­dzie. Tań­czyły do rytmu ta­ra­ba­nów i do me­lo­dii śmie­chu. Do pie­śni śpie­wa­nej przez samą zie­mię, czarną jak tato mo­jego kum­pla Bla­dego i pulchną jak na­sza Aunt-Je­mima na sto­łówce w in­ter­na­cie. Do ostat­niej let­niej przy­grywki słońca: wy­so­kich, nieco zdy­sza­nych nut, które pie­ściły skórę chro­pa­wym cie­płem, a li­ście drzew i źdźbła traw bar­wiły na żółto.

Ko­nie nie zwal­niały w pod­nieb­nym biegu, mimo że do skrzy­żo­wa­nia było już cał­kiem bli­sko. Mia­łem ochotę za­nur­ko­wać w ku­ku­ry­dzianą słomę, żeby woź­nica i jego żona za­po­mnieli o mo­jej obec­no­ści. A gdyby tak za­brali mnie ze sobą do domu? Na miej­scu męż­czy­zna za­pyta zdzi­wiony: „Ktoś ty taki?”, ja na to: „Dada ze sta­rego in­ter­natu!” i ko­bieta znów się ro­ze­śmieje, i cy­trynki za­trze­po­czą jej nad głową...

Męż­czy­zna ścią­gnął lejce i skrę­ci­li­śmy w prawo. Po­tem huk­nął na ko­nie, które znów stały się sta­rymi szka­pami, po­kor­nie zwie­siły łby i przy­sta­nęły.

– To dla cie­bie, Dado! – Ko­bieta po­dała mi dwie kolby ku­ku­ry­dzy. – Pa­mię­taj o nas!

Męż­czy­zna, mimo że rów­nie po­wścią­gliwy jak wcze­śniej, mocno uści­snął mi dłoń:

– Po­wo­dze­nia! – po­że­gnał się sło­wami, które za­brzmiały jak wy­uczona kwe­stia sta­rego ak­tora.

– Dzię­kuję! – od­po­wie­dzia­łem, wrzu­ca­jąc ku­ku­ry­dzę do torby.

Ze­sko­czy­łem na zie­mię i jesz­cze przez chwilę od­pro­wa­dza­łem wzro­kiem co­raz mniej­szą fur­mankę, a wraz z nią – od­da­la­jące się po­woli lato.

Wóz znik­nął za pa­gór­kiem i ru­szy­łem przed sie­bie. Torba ude­rzała o udo, pył uno­sił się we­soło przy każ­dym kroku. Czu­łem się szczę­śliwy. Naj­szczę­śliw­szy na świe­cie. Wpra­wia­łem Zie­mię w ruch wła­snymi sto­pami!

NA NO­GACH mia­łem człapy. Tak na­zy­wa­łem swoje buty – uwiel­bia­łem je! – cho­ciaż nie mam po­ję­cia, skąd wy­trza­sną­łem to słowo.

Człapy zna­la­złem chyba w sza­fie z książ­kami.

Tak na­prawdę był to pro­sty re­gał zbity z sied­miu po­zio­mych i dwóch pio­no­wych de­sek. Źró­dło nie­mal wszyst­kich ksią­żek, które w ży­ciu prze­czy­ta­łem, wli­cza­jąc Wielką księgę imion.

Przy­goda z szafą za­częła się w dniu, w któ­rym wy­soki bro­dacz o ksy­wie Do­ker od­krył moją kry­jówkę w krza­kach za sta­rymi ga­ra­żami. To tam się cho­wa­łem po znik­nię­ciu Sta­rego. Do­ker za­pro­wa­dził mnie z po­wro­tem do ha­cjendy, wska­zał re­gał i spy­tał o książki. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, przy­cup­nął obok mnie i po­pa­trzył mi w oczy.

– Twój tata lu­bił książki, nie? – mruk­nął. – Ucie­szyłby się, gdy­byś to wszystko prze­czy­tał. Jak skoń­czysz, na pewno wróci i przy­wie­zie ci wię­cej!

Bez słowa pod­sze­dłem do re­gału, się­gną­łem na chy­bił tra­fił. Trze­cia półka, szorstki grzbiet, wy­pa­da­jące kartki. Opo­wia­da­nia Raya Brad­bury’ego. Całe lato w je­den dzień.

Od­tąd Do­ker py­tał mnie o książki za każ­dym ra­zem, kiedy się spo­ty­ka­li­śmy. Pra­co­wał w in­ter­na­cie jako woźny i maj­ster złota rączka. „No, Dada, co no­wego czy­tasz?” albo „Zo­stało ci jesz­cze coś do prze­czy­ta­nia?”.

Tylko na to cze­ka­łem. Od razu za­czy­na­łem pa­plać, opo­wia­da­łem, o czym była ostat­nia lek­tura. Albo lek­tury. Po­tra­fi­łem prze­ga­dać całą prze­rwę, aż do dzwonka.

Do­ker ko­men­to­wał rzadko, słu­chał uważ­nie, uśmie­chał się pod żół­tymi od ty­to­niu wą­si­skami. W ma­syw­nej, spra­co­wa­nej dłoni za­wsze trzy­mał cienki rzeź­biony cy­buch.

Tro­chę za tym tę­sk­nię: za py­ta­niami Do­kera, za na­szymi roz­mo­wami.

Za re­ga­łem...

La­tem od­sta­wi­łem na półkę ostat­nią prze­czy­taną książkę.

TAK NA­PRAWDĘ moja po­dróż za­częła się wczo­raj po po­łu­dniu, gdy dziew­czynka z są­siedz­twa sta­nęła na moim ganku. W rę­kach trzy­mała ko­pertę z przy­pa­lo­nymi ro­gami.

– Mała, zo­sta­łaś li­sto­noszką? Wi­dzę, że ro­bota pali ci się w rę­kach! – pró­bo­wa­łem za­żar­to­wać.

– Dy­miło ci się ze skrzynki – od­po­wie­działa zwięźle, pa­trząc na mnie jak na skoń­czo­nego idiotę.

I słusz­nie. Mam taki głupi zwy­czaj – każ­dego dnia, gdy nie idę na wa­gary, wrzu­cam nie­do­pa­łek do skrzynki pocz­to­wej. Pod ko­niec roku li­czę, ile dni udało mi się wy­trzy­mać w szkole. No i w ten spo­sób pra­wie spa­li­łem pierw­szy list, który w ży­ciu do­sta­łem! Jego lewa strona była zu­peł­nie sczer­niała, po pra­wej na­dal dało się do­strzec mój ad­res, stem­pel pocz­towy i zna­czek. Po pierw­sze, po­zwa­lało to stwier­dzić, że list skie­ro­wano rze­czy­wi­ście do mnie, to nie była re­klama ani po­myłka. Po dru­gie, przy­szedł po­nad mie­siąc temu. Po trze­cie, nadawca wy­brał naj­pięk­niej­szy zna­czek na świe­cie! Był na nim mój dawny zna­jomy – ro­śli­no­zwierz, przy­ja­zny stwór o sier­ści w kwiaty przed­sta­wiony na okładce ma­ga­zynu dla dzieci, który dał mi kie­dyś Stary.

Ten list mo­gła wy­słać tylko jedna osoba. Mu­sia­łem ru­szyć w drogę.

ZRO­BI­ŁEM KROK do przodu. Po­tem ko­lejny. I... za­mar­łem.

Ściana so­sen po le­wej na­gle się skoń­czyła. Mia­łem przed sobą otwartą prze­strzeń. Mgła i pie­rza­ste chmury, a ni­żej – płytka do­linka z okrą­głym je­zio­rem po­środku. Zbo­cza otu­lały ją jak dwie dło­nie na­bie­ra­jące spo­koj­nej je­sien­nej wody.

Da­lej niecka wzno­siła się ła­god­nie ku roz­wi­chrzo­nemu mo­rzu traw. Na ho­ry­zon­cie ma­ja­czyły góry, zer­ka­jące w niebo spo­mię­dzy la­sów. Jakże róż­nił się ten kra­jo­braz od oko­lic ha­cjendy! Coś nie­sa­mo­wi­tego! O tej po­rze roku zbo­cza były żółte, zgo­rzałe od słońca, spło­wiałe jak ko­szulka no­szona przez całe lato. Nie było w tej bar­wie smutku, wchło­nęła cie­pło mi­lio­nów sło­necz­nych pro­mieni.

Pierw­szy raz tra­fi­łem tu pół roku temu. Od sa­mego po­czątku to miej­sce przy­cią­gało mnie jak ma­gnes. Za­wsze prze­jeż­dża­łem ten od­ci­nek drogi z twa­rzą przy­le­pioną do szyby. Roz­myty w pę­dzie ob­raz, dzie­sięć se­kund azylu, mój ukryty raj. Gdy tylko auto wy­mija ostat­nie szorst­kie pnie, serce za­czyna ło­mo­tać w pier­siach. Trudno po­wstrzy­mać się od okrzyku: „To tu! Po­znaję!”. Głowa sama zwraca się ku miej­scu mocy, wzrok goni umy­ka­jącą wi­zję: za­pa­mię­tać ją, po­znać na nowo, za­nim znów skryje się za krzep­kimi so­snami.

Mimo że te­raz, na pie­chotę, po­ko­ny­wa­łem szosę wol­niej niż zde­ze­lo­wany gru­chot, czar nie­do­stęp­nego miej­sca znów za­czął dzia­łać. Wresz­cie do­linka ob­ja­wiła mi się w pełni je­sien­nej krasy. Uśmiech­nęła się do mnie: je­zioro bły­snęło w po­łu­dnio­wym słońcu, nad ta­flą za­wisł w lo­cie ptak. Po­ma­cha­łem mu na po­wi­ta­nie. Po­czu­łem eu­fo­rię, mia­łem ochotę biec przed sie­bie z dzi­kim wa­riac­kim wrza­skiem! Wy­sta­wić twarz na wrze­śniowy wiatr, pę­dzić przez pstro­kate pola, przez przy­drożne sady, za­trzy­mać się do­piero wtedy, gdy palce do­tkną smo­li­stej kory i w ciągu jed­nej chwili po­znają opo­wieść ty­sięcy igla­stych po­ko­leń.

Le­śny świat, grzybny, lesz­czy­nowy, wa­bił tęt­nie­niem, przy­zy­wał jak wer­ble. Gdzieś bli­sko, w za­kry­tym przed ludz­kimi oczami stru­myku, plu­skały so­bie srebrne ryby. Już mia­łem dać nura w gę­stwinę, gdy na­gle za­trzy­mał się przy mnie czarny ford.

– Do mia­sta? – za­py­tał kie­rowca, kiedy po­gna­li­śmy z pi­skiem opon, z pręd­ko­ścią godną krą­żow­nika szos.

– Mhm – po­wie­dzia­łem, za­pa­da­jąc się w miękki, bez­pieczny fo­tel pa­sa­żera.

Czarny ford. Stary czem­pion. Wi­dy­wa­łem go, kiedy by­łem mały. Wtedy my­śla­łem, że to auto z bajki, je­dyne w swoim ro­dzaju, naj­lep­sze na świe­cie. Te­raz do­strze­głem, że czas go nie oszczę­dzał, ale pod ma­ską wciąż bu­zo­wała dawna moc.

Kie­rowca przy­po­mi­nał swój sa­mo­chód, jakby byli sta­rymi kum­plami, któ­rzy nie­raz wy­szli zwy­cię­sko z naj­gor­szych opa­łów. Krótko ostrzy­żony, z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem, wy­glą­dał jak były bok­ser, który jesz­cze nie­dawno fir­mo­wym cio­sem roz­kła­dał prze­ciw­ni­ków na ło­patki wśród owa­cji pu­blicz­no­ści. Miał styl... Je­cha­li­śmy w mil­cze­niu, a on, roz­party w fo­telu, spo­koj­nie ob­ser­wo­wał drogę, nie­mal nie do­ty­ka­jąc rę­kami kie­row­nicy.

Jego też pa­mię­ta­łem z dzie­ciń­stwa, cho­ciaż do­piero w tym roku, pierw­szego wrze­śnia, do­wie­dzia­łem się, że to... oj­ciec Trza­ski! Gdyby na­gle się oka­zało, że sta­rzy Bla­dego mają skórę białą jak śmie­tana, a su­rowy Wal­ker, se­ria­lowy straż­nik Tek­sasu, to na­prawdę star­sza pani, która wie­czo­rami splata ma­kramy... sło­wem, nic nie zdzi­wi­łoby mnie bar­dziej niż wi­dok Trza­ski tam­tego dnia... Wy­star­czyło, że prze­stą­piła próg szkoły, a cała do­ku­cza­jąca jej do­tąd in­ter­na­towa ha­ła­stra uklę­kła przed nią jak przed kró­lową.

Od dwóch ty­go­dni my­ślę tylko o niej. Za dnia przez całe lek­cje nie mogę ode­rwać od niej wzroku. Wie­czo­rem każdy mój spa­cer koń­czy się przy jej domu. W nocy... Ona drę­czy mnie na­wet we śnie!

Od my­śli o Trza­sce ści­snęło mnie w żo­łądku. Kiszki za­grały mar­sza. Ner­wowo zło­ży­łem ręce na brzu­chu, żeby stłu­mić ten dźwięk. Próba oka­zała się bez­na­dziejna, wręcz śmieszna. Od wczo­raj nie ja­dłem nic oprócz gru­szek. Oj­ciec Trza­ski był przy­go­to­wany na każdą oka­zję. Bez słowa się­gnął do torby mię­dzy na­szymi sie­dze­niami, wy­jął wiel­kiego ro­gala w fo­lio­wym wo­reczku.

– Jedz, bo jak do­je­dziemy, nie bę­dziesz miał siły pod­nieść nóg! – Ski­nął zna­cząco na moje człapy.

– Eee... – za­czą­łem od­ma­wiać, ale za­głu­szyło mnie bur­cze­nie w brzu­chu.

– Jedz, jedz – po­wtó­rzył tata Trza­ski. – Je­steś Dada, zga­dza się?

– Aha – od­po­wie­dzia­łem, cały czer­wony, jakby mnie pu­blicz­nie przy­ła­pano na czymś wsty­dli­wym.

– Cho­dzisz do klasy z moją małą, nie?

– Mhm... – Kęs ciastka sta­nął mi gar­dle, za­ru­mie­ni­łem się jesz­cze moc­niej. Moje po­liczki pa­so­wały te­raz ko­lo­rem do wi­śnio­wego na­dzie­nia.

Gdyby tata Trza­ski wy­py­ty­wał mnie da­lej, na przy­kład: „I co, czu­jesz do niej miętę?”, dal­szą drogę prze­był­bym w ka­retce. Jak nic za­dła­wił­bym się ro­ga­li­kiem albo po pro­stu prze­stał­bym od­dy­chać. On jed­nak tylko do­po­wie­dział:

– Do końca ty­go­dnia nie wy­cho­dzi z domu. Cho­ruje.

Stary ford wy­sko­czył na drugi pas, żeby wy­prze­dzić roz­kle­ko­tany trak­tor, który wlókł się po as­fal­cie w zwol­nio­nym rock and rollu. Po­czu­łem, że mu­szę się zre­ha­bi­li­to­wać i po­wie­dzieć coś sen­sow­nego.

– Trzas... – Urwa­łem z ja­kimś nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym sy­kiem. Prze­cież to in­ter­na­towa ksywka! – Ona... pro­siła, żeby... chciała, żeby jej po­ży­czyć...

Wy­cią­gną­łem z torby książkę. Za­pa­dłem się jesz­cze głę­biej w fo­tel. Ale się wy­głu­pi­łem z tą „Trza­ską”! Kie­rowca forda na chwilę ode­rwał wzrok od szosy i ką­tem oka zer­k­nął na okładkę.

– I co? Do­bra jest? – po­wie­dział, kła­dąc książkę na de­sce roz­dziel­czej.

– Naj­lep­sza! – Nie by­łem pewny, czy roz­ma­wiamy o Trza­sce, czy o książce. – Pro­szę prze­ka­zać, niech szybko zdro­wieje... to zna­czy... od Dady...

Po tym nie­skład­nym wy­wo­dzie stwier­dzi­łem, że może już się za­mknę, a kon­kret­nie – za­pcham ro­ga­li­kiem. Po­sta­no­wi­łem żuć go, do­póki nie do­je­dziemy do mia­sta. Niech stary Trza­ski ma mnie za kre­tyna, co trzech słów nie skleci. Le­piej tak, niż gdyby miał po­my­śleć, że za­bu­ja­łem się w jego córce. Niech mnie, prze­cież buja mną na ca­łego!

Na szczę­ście na dro­dze po­ja­wiły się prze­szkody. Oj­ciec Trza­ski mu­siał się sku­pić na sla­lo­mie mię­dzy pa­choł­kami, ro­bot­ni­kami i pyr­ko­czą­cymi roz­grza­nymi ko­par­kami. Po ich wy­mi­nię­ciu bok­ser-eme­ryt po­pu­ścił cu­gli me­ta­lo­wemu ru­ma­kowi.

– Za­pnij pasy – rzu­cił do mnie, pod­krę­ca­jąc dźwięk w ra­diu. Zmie­nił bieg na wyż­szy i wci­snął gaz do de­chy.

Auto po­mknęło po świe­żym as­fal­cie jak dziki kot, jak cień ja­gu­ara. Opa­dła mi szczęka. Pęd wia­tru wy­wiał mi z głowy nie­śmiało-ro­man­tyczne ma­rze­nia o tym, że sie­dzę te­raz w fo­telu, na któ­rym może wczo­raj, a może na­wet DZIŚ sie­działa ONA. Świat mi­gał za oknem z pręd­ko­ścią świa­tła, a ja słu­cha­łem od­lo­to­wej mu­zyki i czu­łem, jak za­lewa mnie cie­pło.

To był zryw! Je­cha­łem tą trasą wiele razy, ale ni­gdy nie po­my­śla­łem, że da się ją po­ko­nać w ta­kim tem­pie. Wzle­cie­li­śmy za pierw­szym za­krę­tem i już po chwili wy­lą­do­wa­li­śmy na ob­wod­nicy mia­sta. Czy były tam inne sa­mo­chody? Na­wet nie za­uwa­ży­łem. Co tam nowy mer­ce­des! Hej, ko­lego, co się tak wle­czesz! Ba­je­ranc­kie mazdy i to­yoty? Chyba mu­si­cie do­tan­ko­wać, żół­wie! Wy­bacz, ko­cha­nie, ale to na­sza droga! I pa­nienka za kie­row­nicą czar­nej błysz­czą­cej skody traci nas z oczu.

„Drogi Henry For­dzie! W pierw­szych sło­wach mego li­stu pra­gnę wy­ra­zić do­zgonną wdzięcz­ność za to, że wy­pro­du­ko­wał Pan ide­alny sa­mo­chód do ucieczki przed po­li­cją! Z po­wa­ża­niem, Dada D.”.

Fleg­ma­tyczny pał­karz z dro­gówki był zbyt za­jęty zie­wa­niem, żeby nas za­uwa­żyć.

Czarny ford po­żarł jesz­cze kilka ki­lo­me­trów czar­nego as­faltu, wresz­cie wy­pluł mnie na po­bo­czu wy­lo­tówki. Gdy z pi­skiem opon znik­nął z za­sięgu wzroku, aż jęk­ną­łem z żalu.

W do­datku do­tarło do mnie, że w au­cie zo­stała książka... a w niej dro­go­cenny list! „Niech to pio­run trza­śnie!” Za­rzu­ci­łem kurtkę na ra­mię i ru­szy­łem w stronę cen­trum mia­sta, w szu­mie pę­dzą­cych obok aut. W końcu wy­po­wie­dzia­łem na głos to, co uświa­da­mia­łem so­bie, od­kąd prze­czy­ta­łem słowa, które mnie tu­taj spro­wa­dziły. „Dado, ty dur­niu! Nie masz po­ję­cia, do­kąd iść. Gu­bisz trop przez wła­sną głu­potę”.

Sze­dłem nie wia­domo do­kąd. Szu­ka­łem ko­goś, kogo wła­ści­wie nie zna­łem. Mi­nęło sie­dem lat, te­raz po­wi­nien mieć koło czter­dziestki. Le­d­wie pa­mię­ta­łem Sta­rego. Schy­la­jąca się nade mną po­stać. Twarz oświe­tlona pro­mie­niami za­cho­dzą­cego słońca. Drzwi ha­cjendy otwarte na oścież. I to, co mi wtedy po­wie­dział. „Dado, za­wsze będę przy to­bie, ale te­raz mu­szę odejść. Nie martw się”. Stary wy­szedł z domu i prze­padł. Przy­naj­mniej tak mi się zda­wało. Do dziś. Do­póki nie do­sta­łem od niego li­stu. Nie śmia­łem o tym ma­rzyć! A te­raz co mi zo­stało?

Nic a nic! Nie mia­łem ni­czego, co mo­głoby po­móc. Żad­nych wska­zó­wek. Nie było strza­łek na­ma­lo­wa­nych kredą na as­fal­cie. Tylko sto dwa­dzie­ścia sie­dem ki­lo­me­trów za mną i torba na ra­mie­niu. Ulica za ulicą, plac za pla­cem, prze­mie­rza­łem ko­lejne dziel­nice. Z za­cię­ciem, twardo par­łem do przodu. Zły na sie­bie, po­wta­rza­łem w rytm kro­ków: „Dado, ty de­bilu! Dado, ty dzba­nie! Dado, ty dur­niu!”. Na­wet nie­wi­dzialna Trza­ska, która to­wa­rzy­szyła mi od po­czątku drogi, te­raz gdzieś ule­ciała, a moje człapy nie śpie­wały już pięk­nej as­fal­to­wej pie­śni. Naj­gor­sze, że nikt nie był w sta­nie mi po­móc. Ani dłu­go­włosi stu­denci, któ­rzy ucie­kli z za­jęć. Ani tak­sów­ka­rze pa­lący za uchy­lo­nymi drzwiami swo­ich aut. Ani dzie­ciaki wra­ca­jące ze szkoły.

Nie było na to rady. Wszystko uci­chło, słońce skryło się za wielką chmurą, która cie­niem okryła mia­sto. Bra­ko­wało tylko sta­rego młot­ko­wego. Po­dej­dzie, wiel­kim srebr­nym młot­kiem ostuka mi naj­pierw ko­lano, a po­tem za­kuty łeb i wyda wy­rok. „Na co nam się taki Dada nada? Na złom!”

By­łem sam, sa­miutki. Przez kilka nie­zno­śnie dłu­gich mi­nut sie­dzia­łem bez ru­chu, ob­ser­wu­jąc ulicę i su­nące po niej – sta­tecz­nie, bez­gło­śnie, nie­malże uro­czy­ście – auta. Jakby od­da­wały hołd mo­jej bez­myśl­no­ści. Nie mia­łem po­ję­cia, co ro­bić, i wy­cią­gną­łem no­tat­nik. Przez cały ostatni rok, w każdy dzień wolny od szkoły, pla­no­wa­łem wy­cieczkę au­to­sto­pem. To był mój „dzien­nik po­dróżny”, w któ­rym za­pi­sy­wa­łem wra­że­nia z trasy, my­śli i naj­skryt­sze se­krety. Dla­tego trzy­ma­łem go w le­wej, we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki, tuż przy sercu, pod strażą dwóch so­lid­nych gu­zi­ków. Plu­łem so­bie w brodę, że nie scho­wa­łem li­stu wła­śnie mię­dzy kartki no­tat­nika. Pa­so­wał do nich fak­turą i gra­ma­turą pa­pieru, jak one pro­mie­nio­wał ja­kimś cie­płem. Dla­czego zro­zu­mia­łem to do­piero te­raz?! „Dzyń, dzyń!” Oświe­ciło mnie, na­gle po­czu­łem, że nie wszystko jest stra­cone. Za­czą­łem prze­glą­dać swoje no­tatki. Je­śli gdzieś można było zna­leźć pod­po­wiedź, jak od­szu­kać Sta­rego – to tylko tu­taj.

Jak ja chcia­łem go zna­leźć! Co wię­cej, wie­rzy­łem, że to musi się udać...

„Je­śli w coś wie­rzysz – zna­czy, że to coś ist­nieje” – w no­tat­niku zna­la­złem za­pa­mię­tane z dzie­ciń­stwa słowa Sta­rego.

Sta­rego... Sta­rego? STA­REGO!

Okre­śle­nie, wspo­mniane w li­ście, na­gle wró­ciło z za­ka­mar­ków mo­jej pa­mięci. STARY BUK! Sko­czy­łem na pro­ste nogi, zła­pa­łem torbę i prze­rzu­ci­łem ją przez ra­mię. „Stary Buk” – on musi pra­co­wać wła­śnie tam! Ja­sna sprawa! W pi­śmie tra­fi­łem prze­cież na wzmiankę o ta­kiej ka­wiarni.

Gdy tylko zro­bi­łem pierw­szy krok, za­trzy­ma­łem się i spoj­rza­łem w lu­strzaną wi­trynę są­sied­niej księ­garni. „Dada! Ty dur­niu!” – krzy­czało moje od­bi­cie.

Mu­sia­łem tylko od­na­leźć to miej­sce. Nie może być prze­cież wiele ta­kich lo­kali w jed­nym mie­ście. Ech, na ca­łym świe­cie nie może być dru­giego ta­kiego!

Po­mkną­łem co sił. Nic nie mo­gło sta­nąć mi na prze­szko­dzie, zie­mia znów ję­czała pod gru­bymi po­de­szwami mo­ich bu­tów. I je­śli ktoś w tam­tej chwili pa­trzył na mnie z góry, nie mógł do­strzec punktu, który mi­go­tał szyb­ciej.

Opo­wie­dział­bym mu o in­ter­na­cie i grze w piłkę. O tym, jak na­uczy­łem się grać na trój­ką­cie i rzu­ci­łem pa­le­nie, o sta­rym, do­brym na­uczy­cielu, o Do­ke­rze i książ­kach, które prze­czy­ta­łem, o ulicz­nych ło­bu­zach, moim kum­plu Bla­dym... i o Trza­sce. Chciał­bym, żeby usły­szał o mo­jej dzi­siej­szej po­dróży au­to­sto­pem, o czar­nym for­dzie, sta­rusz­kach na zwi­chro­wa­nej fu­rze, ich mą­drych ko­niach i da­rze w po­staci ku­ku­ry­dzy. I o mo­ich czła­pach, które po­do­łały stu dwa­dzie­stu sied­miu ki­lo­me­trom, bym mógł go od­na­leźć.

Frag­ment po­cho­dzi z po­wie­ści Dada, która miała uka­zać się w Ukra­inie w 2022 roku. Jed­nak ze względu na ro­syj­ską in­wa­zję, jej pu­bli­ka­cja zo­stała odło­żona.

DMY­TRO MO­SKA­LEC (ur. 1985), au­tor wier­szy, opo­wia­dań oraz nie­pu­bli­ko­wa­nej jesz­cze po­wie­ści Dada. Pra­co­wał w branży me­dial­nej i re­kla­mo­wej. Uczest­nik wojny ro­syj­sko-ukra­iń­skiej w la­tach 2014–2015 (obrona Ma­riu­pola) i od lu­tego 2022 roku (spe­cjalna grupa ar­ty­le­ryj­ska).

PO­EZJA

Po­wsze­dni dzień

POLA BRAUN

Za­częło się od tego, Że rano mia­łam ból głowy, A po­tem te różne plotki I na­strój cią­gle nowy. A po­tem lęk ja­kiś dziwny Zmie­szany z wielką trwogą I tępa re­zy­gna­cja: Wła­ści­wie po co? dla kogo? Zgi­nęli lepsi, zdol­niejsi, O któ­rych świat także nie dbał. Nie bę­dzie dziury w nie­bie, Gdy zgi­nie jesz­cze jedna.  A mimo to nie chcę umie­rać, Prze­ciw­nie, bar­dzo chcę żyć. Straszna jest ta świa­do­mość, Że nie ma się gdzie skryć. Że sta­nie się równo, piąt­kami Na zwy­kłym, co­dzien­nym apelu I pój­dzie się tak po pro­stu Do wia­do­mego celu. Lecz na dnie serca coś puka, Coś na dnie serca się wierci, Nie chce do­pu­ścić do mó­zgu My­śli o na­głej śmierci. Coś we­wnątrz do­daje du­cha, A my­śli jak błędne krążą: Może nie wszystko stra­cone? A może jed­nak nie zdążą?

Wiersz jest czę­ścią ko­lek­cji Po­etki Za­głady, opu­bli­ko­wa­nej w por­talu Wolne Lek­tury, przy­go­to­wa­nej przez Ma­rię Świe­tlik, Alek­san­drę Se­kułę i Pau­linę Cho­ro­mań­ską.

POLA BRAUN (1910–1943), li­te­ratka war­szaw­ska, do wy­bu­chu wojny pra­co­wała w re­dak­cji „Szpi­lek”. Współ­ini­cja­torka „Ży­wego Dzien­nika”, wy­stę­po­wała, re­cy­tu­jąc wła­sne utwory w te­atrze Fe­mina i w ka­wiarni Sztuka w get­cie war­szaw­skim. Po stłu­mie­niu po­wsta­nia w get­cie war­szaw­skim, wy­wie­ziono ją w maju 1943 roku do obozu kon­cen­tra­cyj­nego na Maj­danku. Zgi­nęła 3 li­sto­pada 1943 roku jako jedna z 18 ty­sięcy roz­strze­la­nych ko­biet, dzieci i męż­czyzn na­ro­do­wo­ści ży­dow­skiej.

RE­POR­TAŻ

Jak zbu­do­wać sztuczne serce?

tekstJO­SHUA RO­TH­MANprze­ło­żyłJAN DZIERZ­GOW­SKIrzeźby i ob­razyPA­WEŁ NO­WAK, cykl Trans­fu­sion

CO ROKU MI­LIONY SERC od­ma­wiają po­słu­szeń­stwa. Dla­czego nie za­stą­pić ich ma­szyną?

Daniel Timms za­czął pra­co­wać nad sztucz­nym ser­cem w 2001 roku. Miał wów­czas dwa­dzie­ścia dwa lata, stu­dio­wał in­ży­nie­rię bio­me­dyczną i szu­kał te­matu pracy dy­plo­mo­wej. Na­dal miesz­kał ze swo­imi ro­dzi­cami w Bris­bane w Au­stra­lii. Pew­nego dnia jego oj­ciec Gary, za­le­d­wie pięć­dzie­się­cio­letni, do­stał roz­le­głego za­wału. Po­ja­wiły się po­wi­kła­nia: po­cząt­kowo są­dzono, że ogra­ni­czają się one do jed­nej z za­sta­wek, wkrótce oka­zało się jed­nak, że za­wał spo­wo­do­wał nie­wy­dol­ność serca – po­stę­pu­jącą cho­robę, która może się roz­wi­jać la­tami. Było nie­wiele czasu, aby temu za­ra­dzić. Timms po­sta­no­wił, że znaj­dzie roz­wią­za­nie.

Gary był hy­drau­li­kiem, Ka­ren, matka Tim­msa, pra­co­wała w szkole śred­niej jako asy­stentka na­uczy­ciela bio­lo­gii. W domu czę­sto maj­ster­ko­wano i prze­pro­wa­dzano różne eks­pe­ry­menty. Kiedy Timms był mały, spę­dzał po­po­łu­dnia w przy­do­mo­wym ogródku, po­ma­ga­jąc ojcu w bu­do­wie skom­pli­ko­wa­nego sys­temu oczek wod­nych, wo­do­spa­dów i fon­tann. Uznał więc za oczy­wi­stość, że we dwóch zajmą się ser­cem. Udali się do sklepu z na­rzę­dziami, ku­pili sporo ru­rek, prze­wo­dów i za­wo­rów, po czym za­szyli się w ga­rażu i zbu­do­wali układ hy­drau­liczny sta­no­wiący po­wierz­chowne od­wzo­ro­wa­nie krwio­biegu. Timms za­czął czy­tać o hi­sto­rii prac nad sztucz­nym ser­cem i do­wie­dział się, że pierw­szą tego ro­dzaju ma­szynę za­sto­so­wał w 1969 roku chi­rurg Den­ton Co­oley z Te­xas He­art In­sti­tute w Ho­uston. Pa­cjent, Ha­skell Karp, prze­żył sześć­dzie­siąt pięć go­dzin po za­biegu, co uznano za wielki suk­ces. In­ży­nie­ro­wie na­brali prze­ko­na­nia, że w ciągu kilku ko­lej­nych lat uda im się udo­sko­na­lić urzą­dze­nie i pro­blem sztucz­nego serca zo­sta­nie roz­wią­zany.

Wkrótce jed­nak ich pew­ność sie­bie wy­pa­ro­wała, a jej miej­sce za­jęły spory i kłót­nie. Oka­zało się, że nie­zwy­kle trudno jest za­pro­jek­to­wać małe, wsz­cze­pialne – a przy tym trwałe i nie­za­wodne – urzą­dze­nie zdolne wy­ko­ny­wać 35 mi­lio­nów skur­czów rocz­nie i pom­po­wać po­nad sie­dem i pół ty­siąca li­trów krwi dzien­nie. W ko­lej­nych de­ka­dach eks­pe­ry­men­to­wano z róż­nymi sztucz­nymi ser­cami. Pa­cjenci żyli z nimi kilka dni, kilka mie­sięcy, a na­wet lat, ale ja­kość tego ży­cia po­zo­sta­wiała wiele do ży­cze­nia. Lu­dzie, któ­rzy de­cy­do­wali się na za­bieg, byli na stałe pod­łą­czani do po­tęż­nych ma­szyn. Czę­sto do­sta­wali udaru lub zma­gali się z in­fek­cjami. Sztuczne serca były za duże albo szwan­ko­wały, co wią­zało się z ko­niecz­no­ścią wy­mie­nia­nia czę­ści. Każ­dego roku z po­wodu cho­rób serca na ca­łym świe­cie umie­rają mi­liony lu­dzi. Nie­kiedy ra­tun­kiem może być prze­szczep, ale liczba do­stęp­nych na­rzą­dów utrzy­muje się na ni­skim po­zio­mie i wy­nosi [w Sta­nach Zjed­no­czo­nych – przyp. red.] naj­wy­żej kilka ty­sięcy. Jak usta­lił Timms, wszyst­kie bu­do­wane do­tąd sztuczne serca mo­gły słu­żyć wy­łącz­nie w tak zwa­nej te­ra­pii po­mo­sto­wej: sta­no­wiły roz­wią­za­nie tym­cza­sowe, dzięki któ­remu pa­cjent zy­ski­wał nieco czasu i mógł dłu­żej po­cze­kać na mało praw­do­po­dobny prze­szczep. Nie pla­no­wano, że bę­dzie się je zo­sta­wiać na stałe.

Timms prze­ana­li­zo­wał sto­so­wane do­tąd urzą­dze­nia, za­pro­jek­to­wane przede wszyst­kim w la­tach 60., 70. i 80., po czym uznał, że nie­trudno bę­dzie je ulep­szyć. W prze­szło­ści sztuczne serca bu­do­wano głów­nie z ela­stycz­nego pla­stiku, tym­cza­sem Timms za­mie­rzał użyć ty­tanu, gwa­ran­tu­ją­cego znacz­nie więk­szą trwa­łość. Daw­niej in­ży­nie­ro­wie sta­wiali na pompy pneu­ma­tyczne, co wią­zało się z ko­niecz­no­ścią pod­łą­cza­nia pa­cjenta do ma­szyny tło­czą­cej po­wie­trze. Dla­czego nie za­sto­so­wać sil­nika elek­trycz­nego? Co naj­istot­niej­sze, tra­dy­cyjne sztuczne serca na­śla­do­wały praw­dziwy na­rząd i pom­po­wały krew, ge­ne­ru­jąc puls, na­to­miast Timms uznał, że lep­szy bę­dzie cią­gły prze­pływ krwi. Za­miast cha­rak­te­ry­stycz­nych, mia­ro­wych ude­rzeń w klatce pier­sio­wej pa­cjenta roz­le­gałby się nie­prze­rwany szum. Pod­jąw­szy wszyst­kie te de­cy­zje, Timms spo­rzą­dził wstępny szkic pro­jektu w no­tat­niku. Krew miała wpły­wać do nie­wiel­kiej ko­mory, w któ­rej znaj­do­wał się me­ta­lowy wir­nik. Siła ge­ne­ro­wana przez jego ob­roty wy­py­chała krew do płuc, a stam­tąd do wszyst­kich tka­nek ciała. Był to bar­dzo zmyślny i oszczędny pro­jekt: za­miast na­śla­do­wać ludz­kie serce, Timms po­sta­no­wił wy­my­ślić je na nowo. Pod szki­cem za­no­to­wał: „Świetne!”.

Wkrótce ra­zem z tatą zbu­do­wał w ga­rażu pro­to­typ wy­ko­nany z prze­zro­czy­stego pla­stiku. Z za­do­wo­le­niem stwier­dzili, że ich ma­szyna cał­kiem spraw­nie pom­puje wodę w sztucz­nym krwio­biegu. Aby od­wzo­ro­wać ko­mórki krwi, wy­ko­rzy­stali ma­leń­kie ko­ra­liki. Po­ja­wił się jed­nak pro­blem: pod wir­ni­kiem znaj­do­wał się punkt, w któ­rym prze­pływ wody słabł, wsku­tek czego ko­ra­liki czę­sto tam uty­kały. Było to po­ważne za­gro­że­nie: zbyt cia­sno zgru­po­wane ko­mórki krwi po­tra­fią utwo­rzyć skrze­plinę i spo­wo­do­wać udar. Timms skon­tak­to­wał się przez Skype’a z ja­poń­skim ba­da­czem, spe­cja­li­stą od elek­tro­ma­gne­sów wy­ko­rzy­sty­wa­nych w su­per­szyb­kich po­cią­gach, któ­rych koła nie sty­kają się z to­rem. Wspól­nie do­szli do wnio­sku, że dzięki sil­nym ma­gne­som da się utrzy­my­wać wir­nik z dala od ścian serca, aby krew mo­gła go swo­bod­nie opły­wać. Roz­wią­za­nie to po­zwa­lało też ogra­ni­czyć tempo zu­ży­cia po­szcze­gól­nych ele­men­tów, gdyż nie sty­ka­łyby się one ze sobą.

Jesz­cze przed ukoń­cze­niem stu­diów Timms zdo­łał zor­ga­ni­zo­wać spo­tka­nie z udzia­łem kilku kar­dio­lo­gów ze szpi­tala w Bris­bane, w któ­rym le­czył się jego oj­ciec. Wy­cią­gnął z ple­caka pla­sti­kową pompę i wy­ja­śnił, na czym po­lega jej dzia­ła­nie. Je­den z le­ka­rzy wy­szedł, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem. Drugi za­ła­twił Tim­m­sowi nie­wiel­kie sty­pen­dium i pra­cow­nię w pod­zie­miach szpi­tala. W 2004 roku, pod­czas gdy Gary do­cho­dził do sie­bie po wy­mia­nie za­stawki, jego syn pra­co­wał w tym sa­mym bu­dynku nad bu­dową pro­to­typu. Wkrótce prze­te­sto­wał go na owcy: zwie­rzę żyło przez kilka go­dzin. Timms, wzo­rem in­ży­nie­rów sprzed pół wieku, spo­dzie­wał się szyb­kich po­stę­pów.

Od tam­tej pory mi­nęło po­nad pół­tora de­kady. Timms kie­ruje dziś za­trud­nia­jącą kil­ku­na­stu in­ży­nie­rów firmą Bi­va­cor, któ­rej sie­dziba mie­ści się w Cer­ri­tos na przed­mie­ściach Los An­ge­les, w bu­dynku oto­czo­nym pal­mami i kwit­ną­cymi ży­wo­pło­tami. Od­wie­dzi­łem ją na po­czątku 2020 roku, krótko przed wy­bu­chem pan­de­mii. Pa­trzy­łem, jak Wil­son Xie, dwu­dzie­sto­trzy­letni in­ży­nier bio­me­cha­nik, za po­mocą try­ty­tek łą­czy naj­now­szy mo­del serca Bi­va­cor z mo­de­lem krwio­biegu. Mo­del, na­zy­wany w pra­cowni „pę­tlą”, był o wiele bar­dziej za­awan­so­wany niż ten, który Timms i jego oj­ciec zbu­do­wali nie­gdyś w ga­rażu. Skła­dał się z pla­sti­ko­wych ru­rek, miał wy­so­kość 120 cen­ty­me­trów i przy­po­mi­nał mi­nia­tu­rową ko­lejkę gór­ską. Wy­peł­niono go roz­two­rem wody i cu­kru o ta­kiej sa­mej lep­ko­ści jak krew, za­sto­so­wano też liczne za­wory, po­zwa­la­jące od­wzo­ro­wy­wać mię­dzy in­nymi krą­że­nie wy­sił­kowe i spo­czyn­kowe oraz ni­skie i wy­so­kie ci­śnie­nie. Sztuczne serce było wy­ko­nane z czar­nego i zło­tego ty­tanu. Miało nieco ste­am­pun­kowy di­zajn. Znaj­do­wały się w nim cztery otwory: pierw­szy po­zwa­lał po­łą­czyć serce z aortą, drugi z żyłą główną, trzeci i czwarty z tęt­ni­cami i ży­łami płuc­nymi. Za­uwa­ży­łem też ka­bel pro­wa­dzący do czar­nego urzą­dze­nia za­si­la­ją­cego wiel­ko­ści du­żej książki. Po wsz­cze­pie­niu serca ka­bel ten wy­pro­wa­dzano na ze­wnątrz przez skórę brzu­cha. Pa­cjent ni­gdy, na­wet na chwilę, nie roz­sta­wałby się z urzą­dze­niem za­si­la­ją­cym.

Xie wy­re­gu­lo­wał za­wory sztucz­nego krwio­biegu. Usły­sza­łem syk wy­pom­po­wy­wa­nego po­wie­trza. Ni­cho­las Gre­atrex, au­stra­lij­ski in­ży­nier elek­tryk, wpro­wa­dził do kom­pu­tera od­po­wied­nie po­le­ce­nie i do elek­tro­ma­gne­sów sztucz­nego serca po­pły­nął prąd. Roz­le­gło się ci­che, jed­no­stajne bu­cze­nie i woda ru­szyła sztucz­nym krwio­bie­giem.

Bi­va­cor działa zu­peł­nie ina­czej niż ludz­kie serce, skła­da­jące się z dwóch czę­ści: le­wej i pra­wej. Krew wy­pływa z pra­wej ko­mory i tra­fia do płuc, gdzie po­biera tlen. Na­stęp­nie wraca do le­wej ko­mory, więk­szej i moc­niej­szej, która tło­czy je z ogromną siłą do wszyst­kich ko­mó­rek ciała. Tym­cza­sem Bi­va­cor ma tylko jedną ko­morę. Aby wy­sy­łać krew w dwóch kie­run­kach, wy­ko­rzy­stuje wir­nik. Górna część wir­nika jest zbu­do­wana nieco ina­czej niż dolna – w ten spo­sób po obu jego stro­nach utrzy­my­wane jest inne ci­śnie­nie krwi. Serce zdro­wego do­ro­słego czło­wieka w sta­nie spo­czyn­ko­wym wy­ko­nuje od sześć­dzie­się­ciu do stu ude­rzeń na mi­nutę, tym­cza­sem wir­nik Bi­va­cora pra­cuje z pręd­ko­ścią od 1600 do 2400 ob­ro­tów na mi­nutę.

Je­śli do­tknie­cie żyły czło­wieka, który ko­rzy­sta z ta­kiego serca, nie wy­czu­je­cie pulsu. Żyła bę­dzie nie­ru­choma i nieco na­prę­żona, ni­czym wąż ogro­dowy. Część kar­dio­lo­gów nie­chęt­nie od­nosi się do tego roz­wią­za­nia. Gre­atrex wy­stu­kał coś na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera i ka­zał wir­ni­kowi zwięk­szać i zmniej­szać ob­roty. – W ten spo­sób mo­żemy uzy­skać sztuczny puls – wy­ja­śnił. Do­tkną­łem jed­nego z gu­mo­wych prze­wo­dów sztucz­nego krwio­biegu. Był cie­pły. Pod pal­cami po­czu­łem do­brze mi znany, jakże ludzki rytm.

– Ci­śnie­nie sto na sie­dem­dzie­siąt – oznaj­mił Gre­atrex trium­fal­nie, do­ty­ka­jąc swo­jego nad­garstka. – Każdy le­karz po­wie­działby, że to świetny wy­nik – do­dał. We­dług da­nych pu­bli­ko­wa­nych przez Cen­tra Kon­troli i Pre­wen­cji Cho­rób około 6,2 mi­liona Ame­ry­ka­nów cierpi na nie­wy­dol­ność serca. Czę­sto wiąże się to z osła­bie­niem i za­dyszką. Tego ro­dzaju sztuczne serce po­zwo­li­łoby im od­zy­skać spraw­ność.

Bi­va­cor jest w fa­zie przej­ścio­wej. Firma nie sprze­dała jak do­tąd ani jed­nego sztucz­nego serca, utrzy­muje się wy­łącz­nie dzięki in­we­sto­rom i gran­tom rzą­do­wym. Urzą­dze­nia po­wsta­jące w Cer­ri­tos te­sto­wano na owcach i cie­la­kach: zwie­rzęta żyły przez wiele mie­sięcy, a na­wet po­myśl­nie wy­pa­dały w pró­bach wy­sił­ko­wych na bieżni. Obec­nie Bi­va­cor szy­kuje się do wy­stą­pie­nia do ame­ry­kań­skiej Agen­cji Żyw­no­ści i Le­ków o zgodę na wsz­cze­pie­nie sztucz­nego serca czło­wie­kowi. Je­śli chce się prze­pro­wa­dzać te­sty z udzia­łem lu­dzi, trzeba pod­po­rząd­ko­wać się nie­zwy­kle su­ro­wym re­gu­la­cjom. Dawno temu, w pierw­szych la­tach prac nad sztucz­nym ser­cem, le­ka­rzom wolno było pod­łą­czyć umie­ra­ją­cego pa­cjenta do eks­pe­ry­men­tal­nej ma­szyny, gdy wszyst­kie inne spo­soby ra­to­wa­nia ży­cia za­wio­dły. Dzięki temu mo­gli ana­li­zo­wać, jak urzą­dze­nie funk­cjo­nuje w prak­tyce. Bio­etycy mieli pewne za­strze­że­nia, ale przy­naj­mniej po­stępy do­ko­ny­wały się bar­dzo szybko. Dziś tego ro­dzaju prak­tyki są su­rowo za­ka­zane. Pro­jekt sztucz­nego serca musi zo­stać za­apro­bo­wany przed roz­po­czę­ciem ba­dań kli­nicz­nych. Ta­kie ba­da­nia trwają nie­kiedy wiele lat. Je­śli w któ­rym­kol­wiek mo­men­cie okaże się, że serce nie spraw­dza się od­po­wied­nio do­brze, zo­stają prze­rwane i cały pro­ces za­czyna się od nowa. Bi­va­cor musi za­tem sta­ran­nie ob­my­ślić sche­mat pla­no­wa­nego ba­da­nia kli­nicz­nego i do­brze wy­brać kry­te­ria oceny urzą­dze­nia. Błędna de­cy­zja do­pro­wa­dzi do upadku firmy. Dru­giej szansy nie bę­dzie.

Timms, szczu­pły sza­tyn, ma obec­nie czter­dzie­ści cztery lata. Nie­mal całe ży­cie po­świę­cił sercu: prze­pro­wa­dzał się do Ja­po­nii, Nie­miec, na Taj­wan i do Ho­uston, żeby pra­co­wać z naj­róż­niej­szymi eks­per­tami w dzie­dzi­nie chi­rur­gii i in­ży­nie­rii. Jest czło­wie­kiem ma­ło­mów­nym i ostroż­nym, cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem mów­ców z kon­fe­ren­cji TED. Woli nie opo­wia­dać lu­dziom, czym się zaj­muje, nie chce na wy­rost chwa­lić się pro­jek­tem, który prze­cież na­dal nie zo­stał za­koń­czony, mimo wie­lo­krot­nie prze­su­wa­nych de­adline’ów. Kiedy się spo­tka­li­śmy, miał na so­bie dżinsy, buty bie­gowe i po­gnie­cioną ko­szulę z roz­pię­tymi trzema gu­zi­kami od góry. Za­pro­wa­dził mnie do po­koju na za­ple­czu, gdzie od szes­na­stu mie­sięcy pra­co­wało nie­prze­rwa­nie kilka pro­to­ty­po­wych serc. – Ko­niecz­nie mu­simy wy­ka­zać, że ani na chwilę nie prze­stają dzia­łać – wy­ja­śnił, prze­krzy­ku­jąc szu­miącą wodę. Przyj­rza­łem mu się i po­my­śla­łem, że wy­gląda, jakby od lat po­rząd­nie się nie wy­spał.

Idąc do la­bo­ra­to­rium, mi­nę­li­śmy salę kon­fe­ren­cyjną, w któ­rej jedna z in­ży­nie­rek od­by­wała wła­śnie wi­de­oro­zmowę i oma­wiała z kimś moż­liwe spo­soby te­sto­wa­nia sztucz­nego serca przed wsz­cze­pie­niem go pa­cjen­towi. Do­bie­gły mnie słowa: „Włóż kciuk w lewy otwór i ła­god­nie we­pchnij go do środka”. Ga­bi­net Tim­msa wy­glą­dał jak po­kój stu­denta (stół i krze­sła spre­zen­to­wał mu je­den z pierw­szych in­we­sto­rów, wła­ści­ciel sklepu z me­blami w Ho­uston). Na ścia­nie wi­siał wie­szak ze sta­ran­nie wy­pra­so­waną ko­szulą, w ką­cie stał ro­wer szo­sowy.

Timms usiadł na skrzy­pią­cym krze­śle za biur­kiem i za­czął wspo­mi­nać, jak w 2006 roku mu­siał za­brać ojca do szpi­tala. Gary miał za sobą wy­mianę za­stawki, jego serce przez pe­wien czas funk­cjo­no­wało nieco le­piej, póź­niej jed­nak znów za­częło szwan­ko­wać. – Na sztucz­nej za­stawce po­ja­wiła się za­krze­pica. Krew co­fała się do le­wej strony serca i do płuc – opo­wia­dał Timms. Aby to zi­lu­stro­wać, po­wiódł pal­cem od le­wej piersi do mostka i szyi. – W ta­kich sy­tu­acjach do­cho­dzi do obrzęku. Krew gro­ma­dzi się w płu­cach, czło­wiek za­czyna ją wy­ka­sły­wać.

Dwa ty­go­dnie póź­niej stan Gary’ego zde­cy­do­wa­nie się po­gor­szył. Timms był wów­czas w Niem­czech, spo­ty­kał się z in­ży­nie­rami, spe­cja­li­stami od pomp. Na­tych­miast wró­cił do domu, ale nie zdą­żył od­być ostat­niej roz­mowy z tatą. – Le­żał za­in­tu­bo­wany na od­dziale in­ten­syw­nej te­ra­pii. Jego śmierć utwier­dziła mnie w prze­ko­na­niu, że mu­szę zbu­do­wać sztuczne serce. Po­wie­dzia­łem so­bie: „Żad­nych wy­mó­wek. Za wszelką cenę trzeba do­koń­czyć sprawę”.

Za­py­ta­łem go, czy wcze­śniej na­prawdę wie­rzył, że zdąży zbu­do­wać sztuczne serce, które po­może jego ojcu. Od­chy­lił się na krze­śle i po­ki­wał głową. – My­śla­łem wtedy, że gdyby ist­niało ta­kie urzą­dze­nie, może po­żyłby jesz­cze pięć albo dzie­sięć lat. Do­cze­kałby mo­jego ślubu, zo­stałby dziad­kiem. Tak wła­śnie so­bie mó­wi­łem. Jesz­cze pięć, dzie­sięć lat ży­cia. – Za­śmiał się. – Na­wia­sem mó­wiąc, jak do­tąd się nie oże­ni­łem i nie mam dzieci – po­wiódł ręką po ga­bi­ne­cie – ugrzą­złem w pracy.

SERCE BYŁO nie­gdyś nie­ty­kalne, sta­no­wiło nie­prze­kra­czalną gra­nicę. Dzie­więt­na­sto­wieczni le­ka­rze uwa­żali, że „na­tura uczy­niła je nie­do­stęp­nym dla skal­pela”, w pierw­szej po­ło­wie XX stu­le­cia chi­rur­dzy po­czuli się jed­nak nieco śmie­lej, choćby dzięki no­wym me­to­dom znie­czu­la­nia pa­cjen­tów. Za­częli na­pra­wiać tęt­nice i za­stawki bi­ją­cych serc. Wy­wo­ły­wali hi­po­ter­mię, by ogra­ni­czyć uszko­dze­nia tka­nek or­ga­ni­zmu pod­czas krót­ko­trwa­łego za­trzy­ma­nia serca i po­spiesz­nie prze­pro­wa­dzali ope­ra­cje. Praw­dziwa re­wo­lu­cja na­de­szła w la­tach 50., gdy do użytku we­szły sztuczne płu­co­serca. Krew prze­pły­wała przez ma­szynę, była na­tle­niana, na­stęp­nie wę­dro­wała do wszyst­kich ko­mó­rek ciała, tym­cza­sem chi­rurg mógł spo­koj­nie za­jąć się nie­ru­cho­mym ser­cem. Za­częto trak­to­wać je nie­mal jak zwy­kły mię­sień. Ope­ra­cje na otwar­tym sercu szybko się upo­wszech­niły.

Pierw­sze płu­co­serca były nie­po­ręczne i dzia­łały względ­nie krótko, mimo to spra­wiły, że ma­rze­nie o sztucz­nym sercu wy­dało się cał­kiem re­ali­styczne. Trzeba też pa­mię­tać o kon­tek­ście hi­sto­rycz­nym. Co­raz wię­cej lu­dzi do­ży­wało sześć­dzie­się­ciu kilku, sie­dem­dzie­się­ciu kilku lat, czyli wieku, w któ­rym serce za­czyna się psuć. W po­ło­wie stu­le­cia cho­roby serca od­po­wia­dały za 40 pro­cent zgo­nów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Bu­dziło to nie­po­kój de­cy­den­tów: w 1948 roku Kon­gres – grono, w któ­rym prym wie­dli sta­rze­jący się męż­czyźni – przy­jął Ustawę o cho­ro­bach serca, co ozna­czało po­czą­tek dłu­go­trwa­łego trendu wzro­sto­wego w fe­de­ral­nych wy­dat­kach na ba­da­nia w dzie­dzi­nie kar­dio­lo­gii.

Po­tem na­de­szła epoka pro­gramu ko­smicz­nego Apollo i wiel­kich na­ro­do­wych przed­się­wzięć. Sztuczne serce uznano za wy­zwa­nie na miarę lotu na Księ­życ. W 1964 roku Na­ro­dowe In­sty­tuty Zdro­wia uru­cho­miły „Pro­gram sztucz­nego serca” i za­po­wie­działy wy­da­nie mi­lio­nów do­la­rów, by przed koń­cem de­kady pierw­szy pa­cjent mógł sko­rzy­stać z no­wego urzą­dze­nia. Wzo­ro­wano się na pro­jek­tach agen­cji ko­smicz­nej NASA: przy­zna­wano granty ry­wa­li­zu­ją­cym ze sobą ze­spo­łom in­ży­nie­rów, sta­ra­ją­cym się opra­co­wać jak naj­lep­sze za­stawki, jak naj­lep­sze pompy, jak naj­lep­sze źró­dła za­si­la­nia (kilku na­ukow­ców eks­pe­ry­men­to­wało – bez po­wo­dze­nia – z ser­cem za­si­la­nym ener­gią ato­mową). Pro­gram tra­fił na okładki cza­so­pism „Time” i „Life”. Nie­stety, jak pi­sała Shel­ley McKel­lar, hi­sto­ryczka me­dy­cyny i au­torka książki Ar­ti­fi­cial He­arts. The Al­lure and Am­bi­va­lence of Con­tro­ver­sial Me­di­cal Tech­no­logy (Sztuczne serca. Uwo­dzi­ciel­ska moc i nie­jed­no­znaczne suk­cesy kon­tro­wer­syj­nej tech­no­lo­gii), roz­bu­dzone ocze­ki­wa­nia „nie do końca od­po­wia­dały re­aliom”.

Trud­no­ści szybko dały o so­bie znać. Nie ustrzegł się ich mię­dzy in­nymi Ad­rian Kan­tro­witz z Ma­imo­ni­des Me­di­cal Cen­ter na Bro­okly­nie, chi­rurg i wy­na­lazca, który po­mógł udo­sko­na­lić sty­mu­la­tor serca i sztuczne płu­co­serce. Po­sta­no­wił za­sto­so­wać sprytne roz­wią­za­nie: za­miast usu­wać nie­sprawny na­rząd, przy­łą­czał do niego ze­wnętrzną pompę. Miała ona wspo­ma­gać pracę serca, li­czono na­wet, że po­może mu się zre­ge­ne­ro­wać. Pro­to­typy te­sto­wano na psach. W 1966 roku Kan­tro­witz uznał, że już pora, by wsz­cze­pić nowe urzą­dze­nie czło­wie­kowi. Pierw­szy pa­cjent wy­krwa­wił się na śmierć. Drugą pa­cjentką była sześć­dzie­się­cio­trzy­let­nia ko­bieta po dwóch za­wa­łach, przy­kuta do łóżka z po­wodu cu­krzycy. Żyła dwa­na­ście dni po za­biegu, zmarła jed­nak na sku­tek se­rii uda­rów.

Gdy Kan­tro­witz wy­jął urzą­dze­nie z jej piersi i zaj­rzał do środka, oka­zało się, że jest pełne skrze­plin. Tym sa­mym ba­dacz na­po­tkał pro­blem he­mo­kom­pa­ty­bil­no­ści: je­śli krew pod­da­wana jest zbyt du­żemu ci­śnie­niu, jej ko­mórki za­czy­nają się roz­pa­dać, a ich szczątki gro­ma­dzą się w roz­ma­itych szpa­rach lub na chro­po­wa­tych po­wierzch­niach. Skle­jają się wów­czas ze sobą i zwę­żają świa­tło na­czyń krwio­no­śnych. Urzą­dze­nie Kan­tro­witza nisz­czyło ko­mórki pom­po­wa­nej krwi. Od­pad­ków przy­by­wało i wkrótce po­wsta­wały groźne skrze­pliny.

Mi­chael De­Ba­key i Den­ton Co­oley z Bay­lor Col­lege of Me­di­cine w Ho­uston, uwa­żani za naj­wy­bit­niej­szych kar­dio­chi­rur­gów na świe­cie, zma­gali się z in­nym pro­ble­mem. Nie­gdyś pra­co­wali ra­zem, prze­pro­wa­dzili wspól­nie mnó­stwo ope­ra­cji, lecz – jak re­la­cjo­no­wała dzien­ni­karka Mimi Swartz, au­torka książki Tic­ker. The Qu­est to Cre­ate an Ar­ti­fi­cial He­art (Pi­kawa. W po­szu­ki­wa­niu sztucz­nego serca) – w 1960 roku na­stą­piło ze­rwa­nie. Co­oley za­ło­żył Te­xas He­art In­sti­tute, rów­nież dzia­ła­jący w Ho­uston, a tym­cza­sem De­Ba­key za­trud­nił Do­minga Liottę, ar­gen­tyń­skiego kar­dio­chi­rurga ma­ją­cego na kon­cie wiele pio­nier­skich za­bie­gów, i po­wie­rzył mu prace nad sztucz­nym ser­cem. W 1969 roku Liotta za­czął te­sto­wać pro­to­typy na cie­la­kach. Wy­niki oka­zały się nie­zbyt udane: na sie­dem zwie­rząt cztery nie prze­żyły ope­ra­cji, De­Ba­key uznał więc, że jest za wcze­śnie, by prze­pro­wa­dzić eks­pe­ry­ment z udzia­łem czło­wieka. Tym­cza­sem Co­oley pa­lił się do tego, by wy­ko­nać ko­lejny krok, choćby dla­tego, że w jego szpi­talu nie star­czało już miej­sca dla pa­cjen­tów cze­ka­ją­cych na prze­szczep – było ich tak wielu, że nie­któ­rzy mu­sieli wy­naj­mo­wać po­koje w po­bli­skich mo­te­lach. Po ci­chu ścią­gnął Liottę do Te­xas He­art In­sti­tute, chciał bo­wiem wy­ko­rzy­stać jego urzą­dze­nie.