Pismo. Wydanie specjalne: Wokół wody - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Wydanie specjalne: Wokół wody ebook

Fundacja Pismo

4,8

Opis

W najnowszym wydaniu specjalnym przyglądamy się wodzie. Chcemy zwrócić uwagę na płynące z jej strony szanse i zagrożenia wynikające z jej braku oraz przeszłość i przyszłość zasobów wodnych – z perspektywy lokalnej i globalnej. Namawiamy do zastanowienia się nad kwestiami związanymi z zanieczyszczaniem rzek, osuszaniem terenów podmokłych i bogactwem flory i fauny spotykanym w środowisku wodnym.

W numerze polecamy między innymi teksty, w których:

– Barbara Sowa, rozmawiając z licznymi ekspertami, a także sięgając po dobre i złe praktyki międzynarodowe, koncentruje się na tym, w jaki sposób zanieczyszczamy i oczyszczamy rzeki. I dlaczego ten system, zdawałoby się prosty, zawodzi.

 Adam Robiński spotyka się z Michałem Zygmuntem, muzykiem i aktywistą. Zygmunt opowiada o tym, jakie dźwięki niesie z sobą woda, jaki muzyczny ekosystem buduje, ale także o dniu, w którym nad Odrą zrobiło się nagle cicho i co się tam dzieje od tego momentu.

 Weronika Murek odbywa literacką podróż w głąb oceanu, śladami badacza, filmowca i oceanologa Jacquesa Cousteau. Jej nieoczywisty portret Cousteau pokazuje, jak różne motywy stoją za naszymi działaniami, także tymi aktywistycznymi, ochraniającymi przyrodę. To przejmująca opowieść o tym, co kryje głębia wody i natura ludzka.

– Michał Pospiszyl pisze o tym, jak przez stulecia bagna, trzęsawiska, mokradła były miejscem wolności, poza uciskiem dworu, króla, rządu, także przestrzenią, do której uciekano od pańszczyzny i poboru do wojska. Woda w jego eseju niesie z sobą nie tylko życie, ale przede wszystkim wolność.

 

W „Piśmie” ważną rolę odgrywa również fotografia. Stąd w wydaniu specjalnym  niezwykły fotoreportaż z życia mieszkańców rzeki Małej w podwarszawskim Konstancinie, zbudowany z materiału filmowego nagranego przez fotopułapki.

Całości dopełni opowiadanie Dominiki Słowik.

 

Pismo. Magazyn Opinii. Wydanie specjalne „Wokół wody”

Katarzyna Kazimierowska – Kubeł zimnej wody – Od redakcji 

Dominika Słowik – Wody odeszły 

Barbara Klicka – Góra wody 

Weronika Murek – Migawki z Jacques’a Cousteau 

Julia Fiedorczuk – Po

Tomasz Ulanowski – Pogoda oceanu (rozmowa z Iloną Goszczko) 

Kate Lyons – Jak przenieść kraj? 

Porter Fox – Huragan danych 

Daniel Petryczkiewicz, Adam Robiński – Małe życie 

Adam Robiński – Z Pismem u Michała Zygmunta: Nad Odrą słychać wojnę 

Barbara Sowa – Mętna woda 

Kumataro Ito – Miniatury 

Maciej Robert – Rzeki, których nie ma 

Michał Pospiszyl – Republika bagien 

Julian Kornhauser – Rzeka 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (10 ocen)
8
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROZA

Wody ode­szły

tekstDO­MI­NIKA SŁO­WIKry­su­nekBA­SIA PO­SPI­SCHIL

T ra­fiła do szpi­tala tuż przed dłu­gim week­en­dem. Czuła dziwne bóle, coś nie tak wy­szło w ba­da­niach, zo­sta­wili ją więc na ob­ser­wa­cję, „bo prze­cież i tak za­raz do nich wróci”. Być może po­mógł fakt, że pry­wat­nie pro­wa­dził ją or­dy­na­tor od­działu.

Kiedy je­chała tak­sówką – sama, mąż był tego dnia w de­le­ga­cji – wszystko wy­da­wało się wil­gotne. Ciem­no­zie­lona, ciężka po­goda. Taka, o któ­rej można by po­wie­dzieć „na­brzmiała”. Miała pew­ność, że nie pa­dało, w końcu ze stresu i z bólu nie spała całą noc – a jed­nak wszystko było ciem­niej­sze, jakby zwil­żone wodą. Chod­niki, jezd­nia, li­ście na drze­wach tra­cące już ten nie­po­ko­jący od­cień ja­skra­wej świe­żo­ści, trawa, tynk na bu­dyn­kach, na­wet lu­dzie su­nący po uli­cach wy­glą­dali, jakby no­sili na so­bie wil­gotne ubra­nia. Po­wie­trze było rześ­kie.

Gdy usia­dła w tak­sówce, wzdry­gnęła się ze wstrętu, miała wra­że­nie, że ta­pi­cerka też jest mo­kra.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tał tak­sów­karz, który chyba za­uwa­żył, że prze­szedł ją dreszcz.

Prze­su­nęła ręką po chłod­nym sie­dze­niu.

– Tak, wszystko w po­rządku.

CZEMU WSZYSTKO JEST MO­KRE? – za­py­tała pie­lę­gniarkę. – Bar­dzo chce mi się pić.

– Żad­nego pi­cia, bę­dzie znie­czu­le­nie.

– Pro­szę...

Pie­lę­gniarka po­gła­skała ją spo­coną ręką po gło­wie. Miała ochotę zła­pać tę dłoń i po­li­zać palce, wy­ssać z nich wil­goć.

– Jest ci po pro­stu zimno, dziecko. Pierw­szy raz tu­taj?

Po­ki­wała głową.

– Szybko pój­dzie.

Wy­da­wało jej się, że leży tam już od wielu go­dzin, kiedy po­czuła, że zimne pla­sti­kowe prze­ście­ra­dło wresz­cie za­czyna się pod nią roz­grze­wać. Pie­lę­gniarka, inna niż po­przed­nio, po­cią­gnęła no­sem.

– Od­cho­dzą! Czemu pani nie woła?

Usi­ło­wała od­po­wie­dzieć, ale gar­dło miała tak su­che, że tylko się roz­kasz­lała.

Cie­pło było przy­jemne.

– Jesz­cze zo­stało pani dużo czasu, to do­piero po­czą­tek – do­dała pie­lę­gniarka.

Nie wie­działa, czy to po­cie­sze­nie, czy groźba. Wo­lała uznać, że po­cie­sze­nie. Pie­lę­gniarka krzą­tała się przy niej, a ona czuła, że wresz­cie za­sy­pia.

PÓŹ­NIEJ PA­MIĘ­TAŁA z tego wszyst­kiego nie­wiele. Męża nie po­in­for­mo­wano – cho­ciaż po­winni byli – więc kiedy się obu­dziła, obok nie było ni­kogo. On się na­wet nie zo­rien­to­wał, że nie od­zy­wała się od kil­ku­na­stu go­dzin. Po­pro­siła pie­lę­gniarkę o te­le­fon, za­dzwo­niła do niego, po­wie­działa, że to już. W trzy­oso­bo­wej sali tylko jej łóżko było za­jęte. Na po­zo­sta­łych nie le­żała po­ściel.

Z dworca przy­je­chał pro­sto do niej.

Przy­po­mi­nała so­bie, jak przez mgłę, chlu­pot. Wielka fala, wil­goć, wy­da­wało jej się, że kiedy ją wy­wo­żono z sali ope­ra­cyj­nej, wszy­scy byli mo­krzy. Wszystko ocie­kało wodą, woda spły­wała po ścia­nach, ka­pała z su­fitu, świe­ciła lekko opa­li­zu­ją­cym bla­skiem.

Słodki, mdły za­pach.

– Tak bar­dzo chciało mi się pić – po­wie­działa mę­żowi, kiedy ją zo­ba­czył.

DZIECKO NIE CHCIAŁO SSAĆ. Jesz­cze w szpi­talu miała z tym pro­blem, po­łożna wy­da­wała się roz­cza­ro­wana. Na­kar­miono dziecko bu­telką, mimo to wciąż pła­kało.

– Kolka. Jakby zja­dło nor­mal­nie, z piersi, to by tego nie było – orze­kła jedna z pie­lę­gnia­rek.

Wciąż miała wra­że­nie, że wszę­dzie unosi się za­pach wód pło­do­wych.

Rana po ope­ra­cji bar­dzo bo­lała.

Mąż wziął wolne, tak jak wcze­śniej usta­lili. No­sił dziecko, kiedy pła­kało, a pła­kało cią­gle. Po­ma­gał jej przy­sta­wiać je do piersi. De­li­kat­nie wsu­wał mu su­tek do ust, pod­trzy­my­wał dziecku główkę, którą pró­bo­wało od­wró­cić, wy­ry­wa­jąc się z ich ob­jęć. Ma­so­wał jej pierś, wy­ci­skali z niej tro­chę mleka.

Mąż wró­cił do pracy, ona się za­go­iła.

Mi­jały mie­siące. Dziecko ja­dło mało. Nie­wiele spało. Pła­kało też mniej – jakby stra­ciło siły. Cza­sem za­no­siło się bez­gło­śnym szlo­chem i wtedy czuła, że jej też bra­kuje tchu. Wie­działa, że coś jest nie tak.

Co­raz bar­dziej się o nie bała.

Pe­dia­tra na kon­troli obej­rzał je do­kład­nie, nie za­uwa­żył „ni­czego nie­po­ko­ją­cego”. Rze­czy­wi­ście, wolno przy­bie­rało na wa­dze, ale wciąż mie­ściło się w nor­mie.

– Tak bywa przy pierw­szym dziecku, mamy się stre­sują byle czym, a po­tem ma­leń­stwu się udziela. Trzeba się uspo­koić.

– Ono w ogóle nic nie je.

– Coś tam chyba jed­nak je.

Na jej upo­rczywe na­le­ga­nie nie­chęt­nie zle­cił pa­kiet ba­dań. Wy­raź­nie się zi­ry­to­wał, kiedy wy­jęła ko­mórkę i za­częła z ekranu od­czy­ty­wać na­zwy, które wcze­śniej wy­szu­kała w sieci. Mimo to wy­pi­sał skie­ro­wa­nia, o które pro­siła.

Dziecko nie pła­kało, gdy kłuli je igłą. Wo­la­łaby, żeby pła­kało. Na­wet pie­lę­gniarki wy­glą­dały na zdzi­wione.

Ba­da­nia wy­szły ide­al­nie.

Dziecko uspo­ka­jało się te­raz tylko przy mężu. To ją bo­lało. Mąż wra­cał z biura późno, aku­rat na ką­piel. Ką­pał je sam, ona bała się, że zrobi mu krzywdę. Po ką­pieli dziecko, umę­czone ca­łym dniem pła­czu, za­sy­piało. W nocy wsta­wała kilka razy, zbli­żała ucho do ma­leń­kiej twa­rzy jak do mor­skiej muszli, li­cząc płyt­kie od­de­chy, po­mię­dzy któ­rymi za­pa­dała co­raz dłuż­sza ci­sza.

Była wy­czer­pana. Czuła, że dziecko cierpi, ale nikt jej nie wie­rzył. Tak bar­dzo chciała mu ulżyć.

Za­częła za­sta­na­wiać się nad tym, co po­wie­dział le­karz – czy to ona robi mu krzywdę? Czy prze­raża je swoim nie­po­ko­jem? Za­raża stra­chem?

W przy­chodni wi­działa ogło­sze­nia o Klu­bie Ma­luszka. „Co­dzienne atrak­cje dla nie­mow­ląt”. Ryt­mika, gim­na­styka, śpiew, za­ję­cia pla­styczne, joga dla mam z dziećmi, wyj­ścia do kina... Czuła, że je­śli cze­goś na­tych­miast nie zrobi, je­śli nie wyj­dzie z domu, nie prze­ciw­stawi się tej nie­mocy, to już nie bę­dzie od­wrotu. Tego sa­mego dnia za­pi­sała się przez in­ter­net na za­ję­cia.

Dziecko wyło. Pła­kało, kiedy je prze­bie­rała, pła­kało, kiedy po­de­szła do grupy in­nych mam, pła­kało, gdy in­struk­tor się z nimi wi­tał. Wszy­scy na nią pa­trzyli.

Nie mo­gła tego znieść. Spu­ściła wzrok.

Zro­biło się jej zimno. Za­czął ją bo­leć brzuch. Nie­ogo­lone włosy na no­gach wy­glą­dały jak drobne pęk­nię­cia. Ko­stium oka­zał się za mały, z tru­dem się w niego wci­snęła. Trzy­mała pła­czące nie­mowlę w ra­mio­nach i ze wszyst­kich sił sta­rała się nie roz­pła­kać ra­zem z nim.

Ostatni raz była na tym ba­se­nie jako mała dziew­czynka. Wy­da­wał się wtedy znacz­nie więk­szy. Płytki po­pę­kały, wszystko wy­bla­kło, stra­ciło swój ja­skrawy od­cień błę­kitu. Wody było znacz­nie mniej, jakby przez lata wy­cie­kała z ba­se­nów, po­woli wy­są­czyła się, od­pa­ro­wała i ni­gdy nie po­wró­ciła w po­zor­nym cy­klu. Ciemny na­lot grzyba ob­ry­so­wy­wał kon­tury ta­bliczki z na­pi­sem „uwaga, głę­boko”.

Sły­szała, że in­struk­tor mówi co­raz gło­śniej, sta­ra­jąc się prze­bić przez dzie­cięcy płacz. W końcu prze­rwał, spoj­rzał na nią:

– Wszystko w po­rządku? Tro­chę nie w so­sie je­ste­śmy, co?

– Prze­pra­szam, chyba po­win­nam wyjść... – Za­wsty­dzona czuła, że łzy za­czy­nają ście­kać jej po po­licz­kach. Za­rzu­ciła na ra­mię torbę z ręcz­ni­kami.

– Szkoda te­raz re­zy­gno­wać, pro­szę spró­bo­wać sko­rzy­stać cho­ciaż z bro­dzika, może się spodoba. Wyjść za­wsze pani zdąży. Tylko trzeba za­ło­żyć cze­pek.

Zła­pała się za głowę, włosy zwią­zała wcze­śniej w cia­sną kitkę. Były prze­tłusz­czone, wie­działa o tym.

– Nie mam... Nie po­my­śla­łam...

In­struk­tor pa­trzył na nią ze współ­czu­ciem.

– Pro­szę po pro­stu dzi­siaj uwa­żać, żeby nie za­mo­czyć głowy, do­brze?

Kiedy za­nu­rzyli się w wo­dzie, dziecko, oszo­ło­mione no­wym za­pa­chem chloru i szu­mem fil­trów, na­prawdę uci­chło.

Z wra­że­nia wstrzy­mała od­dech.

Wresz­cie.

Wpa­try­wało się w nią by­strymi oczami. A po­tem się ro­ze­śmiało. Prze­peł­niło ją na­głe szczę­ście.

Plu­skali się w bro­dziku bar­dzo długo. Z zimna znów za­częła dy­go­tać. Dziecko było za­chwy­cone.

– Po­doba ci się? Troszkę re­laksu z ma­mu­sią? – ga­wo­rzyła do niego i czuła ogromną ulgę. Wi­działa po raz pierw­szy, że dziecko jest za­do­wo­lone i spo­kojne. Być może le­karz miał ra­cję i to wszystko była wina jej lęku.

Taki spo­kój.

Taki wielki, wielki spo­kój. Reszta grupy prze­szła do głęb­szego ba­senu. Byli sami, tylko we dwoje.

Za­nu­rzyła dziecko pod wodą.

Nie szar­pało się. Wi­działa przez ta­flę jego sze­roko otwarte oczy. Wpa­try­wało się w nią.

Czy to moż­liwe...?

Od­nio­sła wra­że­nie, że ktoś jesz­cze jej się przy­gląda. Ra­tow­nik.

Po­spiesz­nie wy­jęła dziecko spod wody. Na­tych­miast za­częło pła­kać, aż całe po­czer­wie­niało od szlo­chu i za­częło się krztu­sić. Owi­nęła je w ręcz­nik i ru­szyła do wyj­ścia. Ra­tow­nik nie spusz­czał z niej wzroku.

MIMO ZMĘ­CZE­NIA BIE­GŁA. Wó­zek pod­ska­ki­wał na krzy­wych pły­tach chod­nika.

W domu roz­ło­żyła na środku po­koju mały ba­se­nik, na­lała do niego cie­płej wody. Spraw­dziła tem­pe­ra­turę łok­ciem.

Wsa­dziła pła­czące dziecko do środka. Na­tych­miast się uspo­ko­iło.

Kiedy tylko woda sty­gła, do­le­wała cie­płej. Dziecko było za­chwy­cone. Ba­wiło się, chla­pało, śmiało.

Pod­trzy­my­wała je rę­kami w wo­dzie, skóra na pal­cach zu­peł­nie jej się po­marsz­czyła i przy­po­mi­nała wy­su­szony owoc.

Obu­dził ją strach. Kilka se­kund za­jęło jej zro­zu­mie­nie, że za­snęła. Co ona wy­pra­wia?!

Dziecko le­żało nie­ru­chome w płyt­kiej wo­dzie. Rzu­ciła się ku niemu, unio­sła bez­władne ciałko... Spało. Po pro­stu spało. Szlo­chała, wtu­la­jąc nos w pach­nący chlo­rem dzie­cięcy kar­czek.

Wy­tarła je, po­ło­żyła do łóżka. Nie obu­dziło się na­wet na chwilę.

Uśmiech­nęła się. Pierw­szy raz na­prawdę przy niej za­snęło. Od po­czątku miała ra­cję.

Kiedy mąż wró­cił i zo­ba­czył na środku po­koju ba­sen, miał dziwny wy­raz twa­rzy. Przez chwilę nic nie mó­wił, spo­glą­dał na żonę, która uśmie­chała się do niego sze­roko. W końcu też się uśmiech­nął, po­ca­ło­wał ją w czu­bek głowy.

– Cie­szę się, że ci le­piej.

Jed­nak kiedy rano wy­cho­dził do pracy, od­wró­cił się jesz­cze w drzwiach.

– Ale tego ba­senu to może dzi­siaj już nie wyj­muj, co ko­cha­nie?

Tym ra­zem scho­wała ba­sen, za­nim mąż wró­cił.

PRZEZ KO­LEJNE TY­GO­DNIE dziecko ro­sło jak na droż­dżach. Uśmie­chało się i nie spusz­czało z niej wzroku. Prze­stało pła­kać. Było ci­chut­kie. Na­wet zbyt ci­che. Nie wy­da­wało z sie­bie żad­nego dźwięku. Dawno temu skoń­czyło pół roku, po­winno za­cząć ga­wo­rzyć. Cza­sem, je­śli zo­sta­wiła je na chwilę samo w po­koju, kiedy na przy­kład ro­biła coś w kuchni, ła­pał ją znie­nacka nie­po­kój i miała wra­że­nie, że jest w domu zu­peł­nie sama. Przy­sta­wała, na­słu­chi­wała, ale w ci­szy sły­szała tylko głosy z są­sied­nich miesz­kań i ro­snący szum w ru­rach, kiedy woda prze­bie­gała przez in­sta­la­cje w bu­dynku ni­czym przez wspólny krwio­bieg.

Dziecko ro­biło się co­raz sil­niej­sze.

Samo sia­dało, a kiedy za­ci­snęło coś w pią­stce, nie była w sta­nie mu tego ode­brać.

Raz, gdy nie chciało, żeby od­cho­dziła od łó­żeczka, zła­pało jej kciuk z taką siłą, że krzyk­nęła z bólu. Mu­siała zo­stać, póki nie za­snęło, ale na­wet wtedy nie roz­luź­niło uści­sku.

Przez sen czę­sto wierz­gało no­gami, więc owi­nęła pręty łó­żeczka mięk­kim ma­te­ria­łem, żeby przy­pad­kiem nie zro­biło so­bie krzywdy. Przy któ­rymś prze­wi­ja­niu kop­nęło ją tak mocno, że stra­ciła rów­no­wagę, upa­dła na szafkę i bo­le­śnie się ude­rzyła.

Wy­cią­gało do niej rączki.

Gdy je przy­tu­lała, pach­niało mdląco i słodko. Czuła wtedy, że nie­mal roz­pływa się z mi­ło­ści.

Tuż przed przyj­ściem męża wyj­mo­wała dziecko z wody, wy­cie­rała.

– Ką­pa­łaś je? – py­tał cza­sem mąż, je­śli w po­śpie­chu nie­do­kład­nie osu­szyła małe ciałko ręcz­ni­kiem.

– Mu­siało się zgrzać. Cie­pło dzi­siaj.

Mąż na­pusz­czał wodę do wa­nienki i mył dziecko, a ono, za­chwy­cone, uśmie­chało się rów­nież do niego.

MĄŻ ZNÓW ZA­CZĄŁ jeź­dzić w de­le­ga­cje. Ucie­szyła się. I tak nic by nie zro­zu­miał. Któ­re­goś dnia rano od­kryła, że w kra­nie nie ma wody. Zwil­żyła bu­zię dziecka wodą mi­ne­ralną. „Może to znak” – po­my­ślała.

W ru­rach wyło, jakby ktoś wpu­ścił tam wiatr.

Ubrała się, wrzu­ciła do wózka dwie bu­telki wody.

Już w po­ciągu zo­rien­to­wała się, że zo­sta­wiła port­fel ze wszyst­kimi pie­niędzmi przy ka­sie bi­le­to­wej.

Miała przy so­bie bi­lety, pełne bu­telki i nic wię­cej. Nie chciała wra­cać.

Mę­czyło ją pra­gnie­nie, ale nie wy­piła na­wet łyka wody, po­le­wała nią główkę dziecka, które mru­gało do niej sen­nie.

Przez wa­gon co ja­kiś czas prze­cho­dziła kon­tro­lerka. Za­miast na lu­dzi, pa­trzyła jed­nak w okna. Kiedy ktoś spró­bo­wał któ­reś uchy­lić, rzu­ciła się na niego bez ostrze­że­nia, zła­pała za me­ta­lową rączkę w ostat­niej chwili.

– Kli­ma­ty­za­cja – wy­ja­śniła. – Pod żad­nym po­zo­rem nie wolno otwie­rać okien.

Je­chali te­raz przez ja­kąś wieś, ale na ze­wnątrz nie było wi­dać ni­kogo, na­wet pta­ków.

Czuła, że już nie wy­trzyma, bar­dzo chciało jej się pić. Z dziec­kiem na rę­kach po­szła do ła­zienki. Drzwi były za­mknięte. Sły­szała, że ktoś jest we­wnątrz. Pu­kała. Nikt nie wy­szedł ze środka aż do ostat­niej sta­cji.

Tram­wa­jem po­je­chała na gapę, na szczę­ście nie było kon­tro­le­rów. Pchała wó­zek w stronę plaży po dep­taku z de­sek. Czemu tak rzadko tu przy­jeż­dżają, skoro jest tak bli­sko? Su­chy wiatr szar­pał jej włosy. Tak bar­dzo chciało jej się pić.

Ła­zienki przy plaży były płatne, ubła­gała jed­nak, żeby ją wpu­ścili za darmo. Nie chcieli, ale wy­ja­śniła że po­trze­buje tylko tro­chę wody z kranu do bu­telki. We­szła do środka z dziec­kiem, pra­cow­nica sta­nęła w progu z za­ło­żo­nymi rę­kami, jakby chciała spraw­dzić, czy nie kła­mała.

Od­krę­ciła kran, je­den ku­rek, po­tem drugi. Nic, na­wet kro­pli, umy­walkę po­kry­wał kurz i żółty ka­mień, jakby ni­kogo od dawna w tym miej­scu nie było.

– Nic nie leci.

– Nie­moż­liwe.

Spró­bo­wała z drugą. Od­krę­ciła kurki do oporu. W ru­rach sły­szała na­ra­sta­jące bu­cze­nie, ha­łas, jakby coś nad­cią­gało i nie była to wcale woda. Za­krę­ciła je gwał­tow­nie.

Ko­bieta po­de­szła do niej, prze­je­chała ręką pod kra­nem.

– Rze­czy­wi­ście, coś się mu­siało stać, do­piero co dzia­łało.

Miała wra­że­nie, że ko­bieta kła­mie.

Po­szła alejką przez wy­dmy. So­sna na skraju plaży była mar­twa, po­wiew cie­płego wia­tru syp­nął jej w twarz czer­wo­nymi igłami. W ci­szy roz­legł się nie­przy­jemny dźwięk.

Do­piero po chwili się zo­rien­to­wała, że to płacz jej dziecka. Su­chy, za­chryp­nięty szloch po mie­sią­cach mil­cze­nia.

Drżą­cymi dłońmi od­krę­ciła bu­telkę, resztką wody zwil­żyła mu główkę, rączki, stopy.

Ru­szyła przez plażę, ale koła wózka na­tych­miast ugrzę­zły w pia­chu. Wzięła dziecko na ręce, wó­zek zo­sta­wiła ra­zem ze wszyst­kimi rze­czami. Na brzegu sie­dział ja­kiś czło­wiek, mimo słońca za­ku­tany w wiele warstw ubrań. Po kilku kro­kach zsu­nęła buty i rów­nież zo­sta­wiła je w pia­sku. Męż­czy­zna pa­trzył na to jak na zwy­kły wi­dok. Obej­mo­wał się ra­mio­nami, jakby się bał, że może coś stra­cić.

Szła szybko, chcąc znik­nąć z za­sięgu jego wzroku.

Czuła, że dziecko w jej ra­mio­nach staje się co­raz cięż­sze, co­raz bar­dziej bez­władne. Od­dy­chało z wy­sił­kiem, jakby nie miało siły za­czerp­nąć ostrego mor­skiego po­wie­trza.

Po pra­wej stro­nie brzeg za­bu­do­wano gro­dzo­nymi re­zy­den­cjami. Szła, póki z oczu nie znik­nęły jej ostat­nie bu­dynki, przed sobą miała pia­sek, za sobą pia­sek, po pra­wej ciemny las. Zo­stali sami.

Fale się uspo­ko­iły. We­szła do wody. Na­brała jej dło­nią, na­piła się.

Była gorzka.

Po­ło­żyła dziecko, mocno trzy­ma­jąc je za rączki. Sól utrzy­my­wała je na po­wierzchni jak na ma­te­racu.

Wierz­gało nóż­kami.

Spoj­rzało na nią.

Zła­pała je pod paszki i za­nu­rzyła całe, mocno przy­trzy­mu­jąc, żeby woda nie wy­pluła go znów na po­wierzch­nię.

Fale po­woli za­częły ro­snąć. Słońce chy­liło się ku ho­ry­zon­towi. Ręce jej drę­twiały.

Dziecko pod jej dłońmi znie­ru­cho­miało.

W końcu ze­brała się na od­wagę i też za­nur­ko­wała w lo­do­watą wodę.

Dziecko miało opusz­czone po­wieki. Wy­glą­dało, jakby drze­mało. Zbli­żyła twarz do ma­łej buzi.

Wtedy na­gle otwo­rzyło sze­roko oczy. Spoj­rzało wprost na nią.

Woda była mętna, ale ona wi­działa, że dziecko wy­po­wiada swoje pierw­sze słowo. Zro­zu­miała je, cho­ciaż go nie usły­szała. Wzięło długi, głę­boki od­dech.

„Mama”.

DO­MI­NIKA SŁO­WIK (ur. 1988), pi­sarka. Jej de­biu­tancka po­wieść Atlas: Dop­pel­gan­ger (2015) no­mi­no­wana była do Na­grody Li­te­rac­kiej Gdy­nia. Druga po­wieść, Zi­mowla (2019), uho­no­ro­wana zo­stała Pasz­por­tem „Po­li­tyki”.

Wię­cej opo­wia­dań znaj­dziesz i wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/kul­tura/opo­wia­da­nie

PO­EZJA

Góra wody

BAR­BARA KLICKA

Tym­cza­sem nie może cię znieść ani prze­sta­wić. Na na­giej plaży, w za­piasz­czo­nych ciu­chach za­klina tę uprząż, żeby się nie starła, nie skru­szyła na kwarc. Jak mo­głaby ci wy­ba­czyć, że żadne jej słowo nie ma mocy wcie­lać

Pa­mięta – aman­tom na szczy­tach pur­pu­ro­wych scho­dów ani się śniło oszczę­dza­nie na wy­pa­dek zmian oko­licz­no­ści. A to­bie się śni i skąd mo­gła wie­dzieć, że to bę­dzie ra­czej jak ko­la­bo­ra­cja, jak ko­lega z ko­lo­nii, z któ­rym się po­tem wy­mie­nia po li­ście. Za mo­rze pój­ście,

do zmu­lo­nej delty.

Wiersz Bar­bary Klic­kiej po­cho­dzi z do­meny pu­blicz­nej.

Wię­cej wier­szy tej po­etki i in­nych twór­ców na stro­nie Wol­ne­lek­tury.pl

BAR­BARA KLICKA (ur. 1981), po­etka, pi­sarka, ani­ma­torka kul­tury. Współ­pra­cuje z por­ta­lem Wolne Lek­tury Fun­da­cji No­wo­cze­sna Pol­ska. Lau­re­atka Wro­cław­skiej Na­grody Po­etyc­kiej Si­le­sius i Na­grody Li­te­rac­kiej Gdy­nia za to­mik po­ezji nice (2015). No­mi­no­wana do Na­grody Li­te­rac­kiej Gdy­nia i Na­grody Con­rada za de­biut pro­za­tor­ski Zdrój (2019). Człon­kini ze­społu Po­chwa­lone, współ­au­torka na pły­cie Czarny war..

POR­TRET

Mi­gawki z Ja­cqu­esʼa Co­ustea

tekstWE­RO­NIKA MU­REKry­su­nekANNA GŁĄ­BICKA

BYŁ WIE­LOMA WSPA­NIA­ŁYMI oso­bami na­raz: fil­mow­cem, ba­da­czem, od­krywcą, ka­pi­ta­nem le­gen­dar­nego statku „Ca­lypso”. Tylko mę­żem i oj­cem trudno było mu być.

B awili się w ogro­dzie: Jean-Mi­chel, jego oj­ciec Ja­cques-Yves Co­usteau i ka­czor Ge­deon. Tylko ich troje, reszta świata nie ist­niała; Jean-Mi­chel, jego oj­ciec i ka­czor Ge­deon. Po la­tach chło­pak wspo­mni w bio­gra­fii My Fa­ther, the Cap­tain: My Life with Ja­cques Co­usteau (Mój oj­ciec, ka­pi­tan. Ży­cie z Ja­cques’em Co­usteau): „Ko­cha­łem te chwile oj­cow­skiej uwagi, choć­bym mu­siał je dzie­lić z do­mo­wym ptac­twem” (przeł. W.M.). Mię­dzy wier­szami za­uważy, że dla Ja­cques’a Co­usteau ro­dzina była naj­waż­niej­sza na świe­cie, od ro­dziny zaś waż­niej­sze było mo­rze, a od mo­rza waż­niej­sza była cie­ka­wość. Gdy do­stał w pre­zen­cie apa­rat fo­to­gra­ficzny umie­rał od środka, je­śli nie wie­dział, w jaki spo­sób działa i co jest we­wnątrz. Roz­kła­dał urzą­dze­nie i skła­dał je na nowo, tak aby ulep­szać jego dzia­ła­nie. Nie sły­szał słowa „nie”. Nie przyj­mo­wał od­mowy, bo – jak za­uwa­żył Jean-Mi­chel – „To, że coś jest obec­nie nie­moż­liwe, nie ozna­cza, że nie bę­dzie moż­liwe w przy­szło­ści”. Uwo­dził wi­dzów i spon­so­rów, bli­skich trzy­mał na dy­stans, przede wszyst­kim zaś wie­rzył w ludzką wy­daj­ność. Wie­rzył w przy­szłość, prze­szło­ścią nie chciał się zaj­mo­wać.

Całe ży­cie szu­kał wol­no­ści.

Ja­cques Co­usteau, au­tor słyn­nego cy­klu te­le­wi­zyj­nego Un­der­sea World (Pod­wodny świat), wielki ba­dacz mórz i oce­anów, jest dziec­kiem ży­wym, cie­kaw­skim i kru­chym. Po­cho­dzi z Ży­rondy, re­gionu słyn­nego z win­nic. Prędko de­cy­duje się za­mie­nić wino na wodę, niby w od­wrot­nej wer­sji hi­sto­rii o Ka­nie Ga­li­lej­skiej. Zwłasz­cza, że ro­dzinną win­nicę prze­grywa za­wczasu w karty je­den z krew­nych. Woda zaś po­ciąga Co­usteau od kiedy tylko pa­mięta. Kiedy był ma­łym chłop­cem, woda go uspo­ka­jała. Wspo­mi­nał póź­niej – już jako do­ro­sły męż­czy­zna – jaką przy­jem­ność spra­wiał mu sam do­tyk jej po­wierzchni: „fi­zycz­nie, sen­su­al­nie. Woda mnie fa­scy­no­wała”.

Swoją pierw­szą ka­merę do­staje od ojca. Dla nie­śmia­łego chłopca to oka­zja, aby móc pod­glą­dać, nie bę­dąc jed­no­cze­śnie wi­dzia­nym. Może za­spo­koić cie­ka­wość bez na­ra­ża­nia się na nie­po­trzebne roz­mowy i bez ko­niecz­no­ści od­po­wia­da­nia na nie­ustanne py­ta­nie: Dla­czego i po co? Je­śli ma ochotę, może za­ga­dy­wać do lu­dzi – dzięki apa­ra­towi za­wsze ma ku temu do­bry po­wód. Może za­glą­dać do kuchni i na za­ple­cze bez oskar­żeń o mysz­ko­wa­nie. Może pod­ry­wać dziew­czyny, pod­py­ty­wać męż­czyzn przy pracy. Poza tym film jest jego wielką pa­sją – i jak sam uważa – je­dyną rze­czą, do któ­rej ma ta­lent.

Film to spo­sób na ży­cie, ale i śro­dek do celu. Oprócz filmu Ja­cques’a po­cią­gają przy­gody. In­te­re­sują go wszyst­kie te miej­sca, które same w so­bie sta­no­wią ma­te­riał na film. A więc niebo, mo­rze, po­dróże do­okoła świata. A więc woj­sko, a więc ma­ry­narka, która ma mu za­pew­nić prze­pustkę do po­dróży i oka­zję do przy­gód (jak na­pi­sze o tym jego syn w swo­ich wspo­mnie­niach). Uczy się prze­cięt­nie, ale udaje mu się do­stać do wyż­szej szkoły mor­skiej.

Jed­nym z eta­pów szko­le­nia żoł­nie­rzy jest rejs na he­li­kop­te­rowcu: mają na­siąk­nąć świa­tem, na­uczyć się do­strze­gać i do­ce­niać jego od­mien­ność, mają obu­dzić w so­bie cie­ka­wość, głód ży­cia, zew przy­gody. Co­usteau jest głodny.

Nie­wiele bra­ko­wało, a wiódłby ży­cie na lą­dzie, ła­godne i po­zba­wione sil­niej­szych wzru­szeń. Serce ma zbyt słabe, ale po­sta­na­wia o tym nie wspo­mi­nać le­ka­rzowi woj­sko­wemu. Co­usteau wła­ści­wie nie ma planu, ma tylko na­dzieję, że wszystko ułoży się do­brze. Jest kilka scho­rzeń, które da się ukryć, ale serce to trudny prze­ciw­nik; nie zwal­nia, nie pod­daje się, wy­ja­wia wszystko. Co­usteau za­kłada urzą­dze­nie do po­miaru ob­ję­to­ści płuc; le­karz prosi: „Niechże pan chwilę po­czeka”. Tego dnia w ośrodku woj­sko­wym pa­nuje za­mie­sza­nie. Tego dnia le­karz ma wiele spraw na gło­wie, a każda z nich wy­daje się waż­niej­sza od dru­giej. To tro­chę trwa – ta na­gła sprawa, która nie mo­gła po­cze­kać ani chwili dłu­żej – i le­karz wraca. Co­usteau czuje ude­rze­nia serca: mocne, szyb­kie jak ni­gdy. „Już po ba­da­niu?” – pyta le­karz, nie ma dzi­siaj głowy, jest roz­tar­gniony, i Co­usteau przyj­muje to roz­tar­gnie­nie. „Już chyba po ba­da­niu, prawda?” Chło­pak kiwa głową. Jest już bli­żej przy­gody, bli­żej miej­sca, z któ­rego ła­twiej za­spo­ka­jać cie­ka­wość. Ale to jesz­cze nie mo­rze, na ra­zie ob­sta­wia niebo, szkoli się na pi­lota. Jego ży­cie zmie­nia wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy: wy­pada z drogi na pust­ko­wiu, ła­mie rękę w dwu­na­stu miej­scach, długo do­cho­dzi do sie­bie. Ka­riera lot­ni­cza się od­dala, ale w trak­cie dłu­go­trwa­łego pro­cesu re­ha­bi­li­ta­cji oka­zuje się, że tym, co naj­bar­dziej służy jego zdro­wiu, jest pły­wa­nie.

Za­czyna tre­ningi. Co­raz wię­cej czasu spę­dza na pla­żach w to­wa­rzy­stwie Phi­lippe’a Ta­il­lieza – jed­nego z pierw­szych nur­ków w ów­cze­snej ma­ry­narce wo­jen­nej, i z Frédéri­kiem Du­ma­sem – pod­wod­nym po­ła­wia­czem ryb. Wraz z Ta­il­lie­zem i Du­ma­sem stają się trzema mor­skimi musz­kie­te­rami. Co­usteau za­raża się ich pa­sją do głę­bin; za sprawą po­ży­cza­nego od nich sprzętu może spę­dzać co­raz wię­cej go­dzin pod wodą.

Cóż tam wi­dzi Co­usteau?

Do ciem­no­ści – i co cudu – oko musi się przy­zwy­czaić. Musi dać so­bie czas: na to, by przy­wyk­nąć, i na to, by ochło­nąć. Wy­obraźmy so­bie tę scenę, jak­by­śmy wy­obra­żali so­bie bar­dziej kon­wen­cjo­nalne zna­le­zi­ska ar­che­olo­giczne. Ten mo­ment, 4 li­sto­pada 1922 roku, gdy Ho­ward Car­ter, od­krywca grobu Tu­tan­cha­mona, przy­tyka oko do szcze­liny: jest pierw­szym, który ma szansę zo­ba­czyć to, co skry­wały ty­siąc­le­cia. Za nim prze­stę­pują z nogi na nogę inni ba­da­cze (wśród nich być może lord Car­nar­von spon­so­ru­jący wy­prawę), któ­rzy po­na­glają: „Czy wi­dzi pan tam coś?”.

Od­po­wiedź brzmi: „Tak, cuda”.

Ja­cques Co­usteau po­wie, że swo­jej mi­ło­ści do mo­rza nie po­trafi wy­tłu­ma­czyć: „Wiem tylko, że cza­sami mamy do­sta­teczne szczę­ście, aby móc się zo­rien­to­wać, że oto na­sze ży­cie ule­gło zmia­nie, że po­rzu­ci­li­śmy to, co stare, i za­ję­li­śmy się tym, co nowe – i że zmiana ta jest nie­od­wra­calna. To wła­śnie przy­tra­fiło mi się tam­tego lata” [przeł. W.M., cyt. za Brad­ford Mat­sen, au­tor bio­gra­fii Ja­cques Co­usteau: The Sea King (Ja­cques Co­usteau. Król mo­rza)].

Co­usteau za­czyna co­raz wię­cej czy­tać o mo­rzu, pró­buje po­łą­czyć dwie pa­sje: tę zwią­zaną z fil­mem i tę zwią­zaną z wodą. Eks­pe­ry­men­tuje ze sło­ikiem po owo­cach; wsuwa ka­merę do środka i nur­kuje.

SI­MONE MEL­CHIOR jest ko­bietą ele­gancką, sto­icką i głodną ży­cia. Wy­cho­wała się w ja­poń­skim mie­ście por­to­wym Kobe, świet­nie włada an­giel­skim i ja­poń­skim. Jej oj­ciec spra­wuje funk­cję at­ta­ché Fran­cji, wy­daje le­niwe przy­ję­cia, po­dej­muje go­ści, pro­wa­dzi firmę Air Li­qu­ide, pro­du­ku­jącą gazy tech­niczne.

Po­znają się w Pa­ryżu w 1937 roku.

Co­usteau ma dwa­dzie­ścia sześć lat i aku­rat do­cho­dzi do sie­bie po wy­padku sa­mo­cho­do­wym. Mógł zgi­nąć, ale nie prze­szko­dziło mu to w za­mia­nie tego wy­da­rze­nia w aneg­dotę. Si­mone po­cho­dzi z ad­mi­ral­skiej ro­dziny i ma­rzy o tym, aby spę­dzić ży­cie na mo­rzu. Co­usteau jest obiet­nicą przy­gody: opa­lony, bar­dzo brzydki, pach­nący mo­rzem, za­jęty ka­merą, uga­nia­jący się za ko­lej­nym ob­ra­zem, za przy­godą, jak opi­sze go póź­niej Si­mone. Mel­chior jest prag­ma­tyczna: ży­cie, które chce wieść, nie jest ży­ciem do­stęp­nym dla więk­szo­ści ko­biet – za­kłada więc: co on uroni z ży­cia, to ona weź­mie, czego on nie doje, ona chęt­nie skoń­czy. Za­wie­rają umowę: ona da mu sy­nów, on – w per­spek­ty­wie ko­lej­nych lat – ży­cie na mo­rzu.

Si­mone Mel­chior znana bę­dzie wśród współ­pra­cow­ni­ków Co­usteau jako La Ber­gere: pa­sterka.

Co­usteau na­pi­sze o żo­nie: „Była ku­charką, matką trzy­dzie­stu że­gla­rzy, tą, do któ­rej przy­cho­dziło się po radę, tą, która koń­czyła kłót­nie, która go­niła ma­ry­na­rzy do go­le­nia się, która wy­ma­gała od nich, żeby da­wali z sie­bie wszystko. Można było na nią li­czyć, była naj­su­row­szą kry­tyczką i naj­więk­szą fanką. Uśmie­chem po­ranka i do­brą, cie­płą nocą. Ży­cie na «Ca­lypso» było moż­liwe beze mnie, ale nie bez niej” (Sa­muel G. i De­bo­rah Le­cocq, Si­mone Co­usteau, the Soul of the Ca­lypso, przeł. W.M.).

Si­mone pil­nuje wszyst­kich spraw zwią­za­nych z ży­ciem na mo­rzu, or­ga­ni­zuje co­dzien­ność ca­łej za­łogi, dba o to, aby głodni je­dli, zmę­czeni od­po­czy­wali, zaś ci, któ­rzy ni­gdy nie od­pusz­czali, mieli do tego wa­runki, i aby nikt nie za­wra­cał im głowy. Poza tym na­daje sens wszyst­kim przy­go­dom – Jean-Mi­chel wspo­mi­nał po la­tach: „Oj­ciec pę­dził z mi­ło­ści do pędu, nie z mi­ło­ści do celu. Ona ten cel nada­wała”.

PO ŚLU­BIE MIESZ­KAJĄ nie­opo­dal Tu­lonu, on, Si­mone i dwóch ich sy­nów, Jean-Mi­chel i Phi­lippe. Pro­wa­dzą dom otwarty, za­wsze pe­łen go­ści. Dużo czasu spę­dzają na mo­rzu, cho­ciaż Co­usteau jest jesz­cze wciąż – jak pi­sze au­tor bio­gra­fii – że­gla­rzem bez okrętu. „By­li­śmy – wspo­mina jego syn – niby ryby: oj­ciec miał małą drew­nianą łódkę zdolną po­mie­ścić sześć czy osiem osób; ła­do­wa­li­śmy się na nią i w tu­zin, roz­sz­cze­bio­tani, we­seli, my, ro­dzice, ich przy­ja­ciele”.

„Przez pierw­sze lata do­ra­sta­nia nie cho­dzi­li­śmy do szkoły – wspo­mina Jean-Mi­chel w swo­jej opo­wie­ści o ojcu. – Uczyli nas ro­dzice. Je­śli aku­rat o tym pa­mię­tali. Pły­wa­li­śmy so­bie ra­do­śnie, a na­sze ży­cie było jedną nie­koń­czącą się przy­godą. Zda­rzało się, że oj­ciec bu­dził mnie w nocy, mó­wił: «Wsta­waj, pora na­uczyć się cze­goś o gwiaz­dach». Wy­cho­dzi­li­śmy na po­kład, kła­dli­śmy się na ple­cach. Wie­dział wszystko – uwa­ża­łem, że wie wszystko. O wszyst­kim po­tra­fił opo­wia­dać”.

Do szkoły tra­fią do­piero je­sie­nią 1945 roku, bo ich oj­ciec do­wie się, że tak trzeba.

„Czy ma­cie dzieci?” – do­py­ty­wał zna­jo­mych lekko, kon­wen­cjo­nal­nie, ot, spło­szony ro­dzic po­szu­ku­jący in­spi­ra­cji na zdrowe prze­ką­ski. „Czy ma­cie dzieci – do­py­ty­wał – i czy cho­dzą one do szkoły?” I dzi­wił się, kiedy tamci od­po­wia­dali, że tak, na­tu­ral­nie jak gdyby było to py­ta­nie o to, czy po­dają dzie­ciom śnia­da­nia.

W wy­wia­dzie dla „New York Ti­mesa” z 1972 roku Co­usteau po­wie o mał­żeń­stwie: „To sztuka ab­so­lut­nie ar­cha­iczna. Na­rzę­dzie, któ­rego uży­wają lu­dzie, żeby za­po­mnieć, że osta­tecz­nie wszy­scy je­ste­śmy sa­motni i śmier­telni” (przeł. W.M).

Pierw­sza za­sada nur­ko­wa­nia: kto pływa sa­mot­nie, ten pływa w złym to­wa­rzy­stwie.

Ni­gdy nie po­winno się za­pusz­czać w wodę sa­memu.

ŻYLI WE FRAN­CJI spo­koj­nie, Jean-Mi­chel, jego brat Phi­lippe, ich matka Si­mone (Co­usteau i Mel­chior wzięli ślub w 1937 roku) i oj­ciec. Żyli ra­zem szczę­śli­wie, reszta świata nie ist­niała. Jean-Mi­chel Co­usteau wspo­mi­nał: „Któ­re­goś dnia ba­wi­li­śmy się na dwo­rze, pod­nie­śli­śmy głowy: w dół spły­nęli przy­jaź­nie nie­mieccy spa­do­chro­nia­rze, wy­lą­do­wali, po­pra­wili mun­dury, po­ma­chali do nas, ukło­nili się i znik­nęli. Zro­zu­mie­li­śmy wtedy, że wojna nas nie omi­nie”.

Co­usteau w trak­cie dzia­łań wo­jen­nych pra­cuje w taj­nych służ­bach w mor­skiej dy­wi­zji zwa­nej Gro­upe d’etu­des et de re­cher­ches sous-ma­ri­nes. Na­wet ro­dzina nie zdaje so­bie do końca sprawy z tego, czym do­kład­nie się zaj­muje Ja­cques: „Matka orien­to­wała się mniej wię­cej, ale oj­ciec ni­gdy o tym nie mó­wił. Ja i mój brat nie wie­dzie­li­śmy nie­mal nic prócz tego, że jego praca jest ważna i że z tego po­wodu nie może spę­dzać z nami zbyt wiele czasu. Póź­niej do­piero zda­li­śmy so­bie sprawę z tego, co ro­bił. Zro­zu­mie­li­śmy jego fru­stra­cję spo­wo­do­waną tym, że nie po­tra­fił prze­ko­nać prze­ło­żo­nych do re­al­no­ści za­gro­że­nia, ja­kie wy­wo­łuje ofen­sywa nie­miecka”.

Jean-Mi­chel wspo­mina jesz­cze: „Trzy­mał na ło­dzi stare pia­nino, nikt z nas nie wie­dział, skąd się tam wzięło. Z nu­dów, dla hecy, spę­dzali czas – on i jego przy­ja­ciele – na strze­la­niu do in­stru­mentu tak, jak strzela się do tar­czy z rzut­kami. Wy­da­wało się, jak gdyby jed­no­cze­śnie byli na woj­nie i w sa­mym środku ge­nial­nej za­bawy; jakby oko­licz­no­ści zmie­niały nieco kon­tekst, ale znów nie tak bar­dzo, aby do­świad­cze­nie wo­jenne kła­dło się cie­niem na wspa­nia­łej chło­pię­cej przy­go­dzie”.

Wojna nie zmieni też przy­jaźni mię­dzy trzema mor­skimi musz­kie­te­rami. Wraz z Frédéri­kiem Du­ma­sem i Phi­lippe’em Ta­il­lie­zem kręcą filmy, które mon­tują w więk­sze opo­wie­ści: ła­wice ryb, dno cie­płych wód, wraki stat­ków, de­li­katna, psy­cho­de­liczna mu­zyka i spo­kojny głos nar­ra­tora. Na jed­nym z fil­mów Co­usteau używa pro­to­typu akwa­lun­gów, apa­ratu umoż­li­wia­ją­cego prze­by­wa­nie pod wodą, skła­da­ją­cego się z bu­tli, au­to­matu od­de­cho­wego i prze­wodu łą­czą­cego bu­tlę z ust­ni­kiem.

Jesz­cze w 1935 roku nie­jaki Yves Le Prieur, ofi­cer ma­ry­narki fran­cu­skiej i wy­na­lazca, używa po­dob­nego sprzętu, rzecz jed­nak w tym, że prze­pływ skom­pre­so­wa­nego po­wie­trza w ża­den spo­sób nie daje się kon­tro­lo­wać, co spra­wia, że czas spę­dzony pod wodą nie jest szcze­gól­nie długi. Co­usteau ad­ap­tuje urzą­dze­nie, ko­rzy­sta­jąc z me­tod in­ży­niera Émile’a Ga­gnana, który wpro­wa­dził ważną mo­dy­fi­ka­cję zwią­zaną z re­gu­la­cją prze­pływu. Uważa, że tech­no­lo­gia po­winna dą­żyć do wy­zwo­le­nia, a nie do sta­wia­nia co­raz wy­myśl­niej­szych ogra­ni­czeń. Urzą­dze­nia star­szej daty – choćby te opi­sy­wane w książce Dwa­dzie­ścia ty­sięcy mil pod­mor­skiej że­glugi Ju­les’a Verne’a – psu na budę. „Od­po­wied­nie [są] do snu­cia hi­sto­rii z ga­tunku science fic­tion, ale nie do ży­cia, a zwłasz­cza już nie do ży­cia pod wodą” – pi­sze w swo­ich no­tat­kach. Prze­szka­dza mu to, że z po­mocą tych urzą­dzeń nie można po­ru­szać się ho­ry­zon­tal­nie, nie da się pły­wać jak ryba. Nie da się nur­ko­wać we wra­kach stat­ków. Nie da się scho­dzić do pod­wod­nych ja­skini.

Owoc tej pracy – do­ku­men­talny film Épa­ves (Wraki) – de­biu­tuje na Fe­sti­walu Fil­mo­wym w Can­nes w 1946 roku. Czas jest szcze­gólny: to pierw­sze ważne wy­da­rze­nie kul­tu­ralne we Fran­cji po za­koń­cze­niu II wojny świa­to­wej. Jean-Mi­chel wspo­mina pełną en­tu­zja­zmu re­ak­cję wi­downi, która zo­ba­czyła film na du­żym ekra­nie: ni­gdy wcze­śniej nie wi­dziano po­dob­nego ma­te­riału, ni­gdy wcze­śniej nie wy­obra­żano so­bie na­wet, że czło­wiek mógłby pły­wać w wo­dzie z taką swo­bodą, na pra­wach rów­nych mor­skim stwo­rze­niom, i że ka­mera może go w tej po­dróży nie od­stę­po­wać na krok. To był wielki suk­ces; Ja­cques nim na­sią­kał.

Ka­riera Co­usteau za­czyna się roz­pę­dzać; wie, że je­śli chce na­dal pro­wa­dzić swoje ba­da­nia, musi zna­leźć na nie pie­nią­dze. Wraz z Du­ma­sem pi­sze książkę Le Monde du si­lence (Świat mil­cze­nia), w któ­rej opi­suje do­świad­cze­nia nur­ko­wa­nia wśród wra­ków stat­ków. Do­ku­ment, który kręci w 1956 roku – pod tym sa­mym ty­tu­łem – staje się pierw­szym fil­mem do­ku­men­tal­nym na­gro­dzo­nym Złotą Palmą w Can­nes. W la­tach 1968–1975 pro­du­kuje i przy­go­to­wuje se­rię do­ku­men­tów Un­der­sea World of Ja­cques Co­usteau (Pod­wodny świat Ja­cques’a Co­usteau), która zdo­bywa dużą po­pu­lar­ność na ca­łym świe­cie.

Nie jest już że­gla­rzem bez okrętu.

Za jed­nego do­lara rocz­nie wy­naj­muje okręt „Ca­lypso”, który kie­dyś słu­żył do po­ła­wia­nia min. Mo­ment, w któ­rym zo­ba­czył „Ca­lypso”, opi­sy­wał wie­lo­krot­nie i w spo­sób żar­liwy: „Zo­ba­czy­łem ją za­cu­mo­waną mię­dzy łód­kami ry­bac­kimi i stat­kami wo­jen­nymi – i wie­dzia­łem, że jej pra­gnę, że ją po­siądę, że po­że­gluję nią na ko­niec świata”. Urzą­dzi na nim la­bo­ra­to­rium i bazę dla nur­ków, a także dom dla ca­łej ro­dziny i za­łogi. Być może to łódź sta­nie się naj­więk­szą mi­ło­ścią jego ży­cia; być może jej jed­nej po­zo­sta­nie wierny do końca.

Prawda o tym, w jaki spo­sób wszedł w po­sia­da­nie okrętu, może być nieco mniej ro­man­tyczna. Bry­lo­wał gdzieś na po­łu­dniu Fran­cji, w jed­nej z licz­nych re­stau­ra­cji, w jed­nym z wielu ku­ror­tów tu­ry­stycz­nych; Co­usteau po­tra­fił kraść serca sa­mym mo­no­lo­giem. Mógł uwa­żać, że do nur­ko­wa­nia po­trzeba ko­niecz­nie part­nera, je­śli jed­nak cho­dzi o sztukę kon­wer­sa­cji, pre­fe­ro­wał so­lówki; wie­dział przy tym, kiedy ści­szać głos, a kiedy – i w czyim to­wa­rzy­stwie – go pod­no­sić. Tym ra­zem pod­niósł głos tak sku­tecz­nie, że je­den z go­ści, męż­czy­zna sie­dzący przy są­sied­nim sto­liku, pod­szedł do niego po ko­la­cji i po­wie­dział: „Przy­pad­kiem pod­słu­cha­łem pań­stwa roz­mowę i być może będę mógł wspo­móc pana od­po­wied­nim stat­kiem”.

Tak się stało.

W 1957 roku Co­usteau cie­szy się tak wielką sławą, że obej­muje po­sadę dy­rek­tora Mu­zeum Oce­ano­gra­ficz­nego w Mo­nako. W mu­zeum szu­kają aku­rat ko­goś, kto jed­no­cze­śnie znałby się na rze­czy i byłby na tyle sławny, żeby przy­cią­gnąć od­wie­dza­ją­cych. Książę Al­bert ro­man­suje wła­śnie z Grace Kelly, a Mo­nako tra­fia na usta ca­łego świata, staje się mod­nym miej­scem, ra­jem dla bo­ga­tych. Co­usteau o tym wie. Kręci się po rau­tach, pod­no­sząc głos i opo­wia­da­jąc o przy­go­dach i o pie­nią­dzach, któ­rych po­trze­buje na dal­sze eks­plo­ra­cje. W mu­zeum wiecz­nie bra­kuje pie­nię­dzy, bra­kuje też go­ści. Co­usteau wpada na po­mysł: trzeba przy­cią­gnąć za­in­te­re­so­wa­nie, bo za­in­te­re­so­wa­nie przy­ciąga pie­nią­dze, a pie­nią­dze ozna­czają ko­lejne przy­gody – dla przy­gód zaś byłby w sta­nie za­ry­zy­ko­wać wszystko. Po­sta­na­wia: otwo­rzy del­fi­na­rium. Roz­syła lu­dzi po Mo­rzu Śród­ziem­nym, niechże wy­ła­pią i spro­wa­dzą del­finy.

„Spę­dza­łem ze zwie­rzę­tami sporo czasu – na­pi­sze po­tem Jean-Mi­chel – i na­uczy­łem się od nich waż­nej rze­czy o ży­ciu. Del­finy dzielą się na trzy ro­dzaje. Pierw­sza grupa do­sto­so­wuje się do no­wego oto­cze­nia. Druga opiera się ad­ap­ta­cji i nie­długo po­tem umiera. Trze­cia grupa jest wiecz­nie po­mię­dzy; [te zwie­rzęta] nie po­trafi się do­sto­so­wać i od­pu­ścić, po­zo­stają za to w cią­głym zdzi­wie­niu, jak gdyby ani nie wie­rzyły w nowy świat, w któ­rym się zna­la­zły, ani nie wie­rzyły w stary świat, który przy­szło im opu­ścić. Te, które umie­rały, usu­wano. Te, które nie wie­rzyły w nic – wra­cały do mo­rza. Trze­cią grupę prze­no­szono do jesz­cze mniej­szego ba­senu”.

Z jed­nym del­fi­nem Jean-Mi­chel za­przy­jaźni się szcze­gól­nie. Ale zwie­rzę – wcze­śniej we­sołe i ener­giczne – wraz z upły­wem czasu i zmianą miej­sca, bę­dzie co­raz czę­ściej zmę­czone, bar­dziej wy­co­fane. We­te­ry­narz orzek­nie, że zwie­rzę­ciu nic nie do­lega: jego serce jest w po­rządku. Jego funk­cje ży­ciowe są w po­rządku. Nie ma się czym mar­twić.

Kilka dni póź­niej del­fin bę­dzie mar­twy. Po­zo­sta­wiony sam so­bie mu­siał pły­wać sza­leń­czo z jed­nego końca ba­senu do dru­giego, roz­pę­dza­jąc się na tyle, na ile to było moż­liwe, aby roz­bić czaszkę o be­to­nową ścianę.

To je­den z tych mo­men­tów, które spra­wiają, że Co­usteau za­czyna sta­wiać py­ta­nia o wy­miar etyczny tego, co robi.

Co­usteau: „My­śla­łem wcze­śniej, że moim za­da­niem było po­ka­zy­wać, co kryje mo­rze, jego do­bro­dziej­stwa, tak żeby przy­bli­żyć je lu­dziom i spra­wić, by je po­ko­chali. Z cza­sem za­uwa­ży­li­śmy, że to, co po­dzi­wia­li­śmy, za­czy­nało nisz­czeć. Uzna­li­śmy, że mu­simy coś zro­bić. Że mu­simy sta­nąć do walki. Bo chroni się tylko to, co się ko­cha”.

Z na­krę­co­nych wcze­śniej fil­mów wy­cina sceny, na któ­rych re­je­stro­wano za­bi­ja­nie mor­skich stwo­rzeń. Wy­cina wy­sa­dza­nie raf ko­ra­lo­wych na po­trzeby ba­dań. Wy­cina sceny ujeż­dża­nia wiel­kich żółwi, jak gdyby były końmi.

„Nie po­tra­fi­li­śmy się za­cho­wać – ko­men­to­wał Co­usteau po la­tach – po­win­ni­śmy być mą­drzejsi”.

Jego naj­więk­szą ob­se­sją staje się Mo­rze Śród­ziemne. „Utrzy­my­wało – pi­sze Brad­ford Mat­sen – Per­sów, Gre­ków, Egip­cjan, Rzy­mian – stało się za­nie­czysz­czoną zupą”. Praw­do­po­dob­nie – jak uważa Co­usteau – umrze jako pierw­sze i bę­dzie ostrze­że­niem dla reszty świata.

„Z BIE­GIEM CZASU SŁAWA ojca ro­sła – pi­sze Jean-Mi­chel – sta­wała się po­dobna do sławy, która ota­czała Walta Di­sneya”. Co­usteau był po­dob­nie nie­zmor­do­wany, po­dob­nie im­pe­rialny w swo­ich za­mia­rach i żą­dzach. Le­dwo koń­czył je­den pro­jekt, za­czy­nał drugi, le­dwo wra­cali z jed­nej wy­prawy, już pod­no­sili ko­twicę.

Fran­cu­ska te­le­wi­zja za­ma­wia se­rial do­ku­men­talny: w za­ło­że­niu ma być dwa­na­ście od­cin­ków, każdy z nich ma trwać go­dzinę i do­ty­czyć kon­kret­nego aspektu pod­wod­nego ży­cia: żółwi mor­skich, wra­ków statku, del­fi­nów i tak da­lej. Za­łoga sta­wia tezę, którą po­tem pod­trzy­muje, albo prze­ciw­nie – obala mity na te­mat mo­rza. Do­ku­ment Le Monde du si­lence na­gro­dzony Złotą Palmą otrzy­muje rów­nież Oscara. Ame­ry­kań­ska sieć ABC za­ma­wia u Ja­cques’a wspo­mniany już pro­gram The Un­der­sea World of Ja­cques Co­usteau, który spra­wia – jak pi­sze Seth Abra­mo­vitch w jed­nym z ar­ty­ku­łów oma­wia­ją­cych hi­sto­rię Osca­rów – że jego na­zwi­sko staje się po­wszech­nie znane wśród zwy­kłych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy do­tąd nie prze­ja­wiali spe­cjal­nego za­in­te­re­so­wa­nia pod­wod­nymi świa­tami.

O mo­rzu po­trafi opo­wia­dać go­dzi­nami, ale py­ta­nia dzien­ni­ka­rzy go nu­dzą.

Re­por­te­rowi, który spyta go o to, ile zna­czą dla niego jego książki, filmy i To­wa­rzy­stwo Co­usteau (za­ło­żona w 1974 roku or­ga­ni­za­cja po­świę­cona ba­da­niom oce­ano­gra­ficz­nym i ochro­nie ży­cia w oce­anach), od­po­wiada: „To py­ta­nie do in­tro­wer­tyka, ja in­tro­wer­ty­kiem nie je­stem. Je­stem eks­tra­wer­ty­kiem: nie znaj­duję przy­jem­no­ści w za­da­wa­niu so­bie py­tań, które do­ty­czą mnie sa­mego. Wolę py­ta­nia o spo­łecz­ność. O świat, który mnie ota­cza” (przeł. W.M).

Re­por­ter nie prze­staje drą­żyć: „Czy nie od­czuwa pan od­po­wie­dzial­no­ści za świat?”.

Dla Co­usteau to ko­lejne py­ta­nie in­tro­wer­tyka: „In­tro­wer­tycy uwiel­biają – od­po­wiada – my­śleć o od­po­wie­dzial­no­ści. A od­po­wie­dzial­ność spra­wia, że czują się ważni. My nie je­ste­śmy ludźmi od­po­wie­dzial­nymi. Je­ste­śmy ca­ło­ścią. Skrzy­pek, który gra w or­kie­strze, nie my­śli o swo­jej od­po­wie­dzial­no­ści. My­śli o współ­pracy. Har­mo­nii”.

Czy wie­rzy w prze­zna­cze­nie?

Nie.

Na czym ono po­lega?

Na ni­czym.

Przez chwilę się za­sta­na­wia. Je­śli już ocze­kują od niego mą­dro­ści, rzuci im kość: ra­jem jest pro­wa­dząca do niego droga.

DWU­DZIE­STEGO ÓSMEGO czerwca 1979 roku po­goda jest kiep­ska.

Ja­cques Co­usteau jest w dro­dze na „Ca­lypso”, tym­cza­sem pan Be­bert, je­den z jego przy­ja­ciół, do­trzy­muje to­wa­rzy­stwa Si­mone.

„Sza­nowna pani, je­śli pani po­zwoli – mówi – chciał­bym dziś po­słu­chać mu­zyki”. A więc słu­chają.

Może uda się wresz­cie włą­czyć ra­dio i zła­pać za­sięg, zło­wić choć na chwilę wia­do­mo­ści? Si­mone staje przy od­bior­niku, pró­buje zna­leźć sta­cję, pan Be­bert na­lega: „Sza­nowna pani, je­śli pani po­zwoli, dzi­siaj chciał­bym po­słu­chać mu­zyki, nie ra­dia”. A więc słu­chają. Ale Si­mone jest nie­spo­kojna, chcia­łaby choć przez chwilę po­słu­chać wia­do­mo­ści, może uda się je włą­czyć? „Sza­nowna pani, je­śli pani po­zwoli – na­lega znów Be­bert – chciał­bym dziś słu­chać mu­zyki, nie ra­dia”.

Ja­kiś czas udaje mu się zwo­dzić Si­mone, ale prze­cież mu­zyki nie da się słu­chać w nie­skoń­czo­ność. Ważne jest tylko to, aby wia­do­mość o śmierci jej syna do­tarła do niej do­piero wtedy, kiedy na okręt wróci Co­usteau.

Młod­szy z sy­nów Co­usteau – Phi­lippe ła­macz serc, Phi­lippe nie­ustra­szony, Phi­lippe piękny i mocny, ten, który wdał się bar­dziej w ojca, ten, który za­an­ga­żo­wał się w lot­nic­two, pró­bu­jąc speł­nić ma­rze­nie ojca o la­ta­niu, ten, który ni­czego się nie bał, wzbił się w niebo na po­kła­dzie „Ca­ta­liny”. Wra­cał wła­śnie z wy­prawy ba­daw­czej, kiedy sa­mo­lot roz­bił się pod­czas lą­do­wa­nia na rzece Tag w Li­zbo­nie. Pa­sa­że­rom udało się prze­żyć. Prze­żył i drugi pi­lot; wy­daje się, że to cud, bo jedno ze śmi­gieł od­rywa się, roz­cina pasy bez­pie­czeń­stwa i uwal­nia go z po­trza­sku. To, co jest jed­nak cu­dem dla jed­nego, przy­nosi śmierć dru­giemu. Si­mone nie może się do­wie­dzieć tak długo, jak długo nie ma przy niej Ja­cques’a. Cze­kają więc: po­po­łu­dnie mija im na słu­cha­niu mu­zyki, wie­czór mija im na słu­cha­niu mu­zyki. Jesz­cze tli się na­dzieja; nie­mal wszy­scy prze­żyli, dla­czego Phi­lippe miałby zgi­nąć? Jesz­cze jest szansa; po­goda nie jest naj­lep­sza, po­szu­ki­wa­nia są trudne, ale ciała nie od­na­le­ziono; może gdzieś wy­pły­nął?

Po­grzeb od­bywa się w jed­nym z li­zboń­skich ko­ścio­łów; póź­niej jest po­chó­wek na boku na po­kła­dzie statku „Bap­ti­sta de An­drade”.

Jest Si­mone, jest Co­usteau, jest Jean-Mi­chel.

Co­usteau wy­cho­dzi do dzien­ni­ka­rzy: „W na­szych pla­nach nic się nie zmie­nia – in­for­muje. – Bę­dziemy pra­co­wać tak, jak pra­co­wa­li­śmy”. Po chwili do­daje: „To, co było tra­ge­dią dla mo­jego syna, było cu­dem dla jego współ­pi­lota. Ode­rwane śmi­gło za­biło Phi­lippe’a, prze­cięło pasy tego dru­giego, uwal­nia­jąc go ze śmier­tel­nej pu­łapki. Taki jest los. Mu­simy go za­ak­cep­to­wać”.

Ja­cques mar­twi się, że nie bę­dzie miał suk­ce­sora. Jean-Mi­chel pra­co­wał jako wy­kła­dowca, ko­rzy­stał z do­świad­cze­nia zdo­by­tego w trak­cie pracy z oj­cem, ale ni­gdy nie był tym, który miał po­pro­wa­dzić ro­dzinny biz­nes.

Co­usteau nie są­dzi, że Jean-Mi­chel za­stąpi Phi­lippe’a, ale uważa, że ten przy­naj­mniej ma ce­chy, które są nie­zbędne do pracy: jest skru­pu­latny i uważny. Od te­raz będą pra­co­wali ra­zem.

„Śmierć Phi­lippe’a spra­wiła – pi­sze Jean-Mi­chel – że każde z nas za­częło żyć osobno. Matka za­my­kała się na po­kła­dzie «Ca­lypso»; nie­chęt­nie scho­dziła na ląd, zaś czas na wo­dzie dzie­liła mię­dzy na­miętne po­pa­la­nie pa­pie­ro­sów a po­pi­ja­nie wina; oby­dwie rze­czy ko­chała przez całe ży­cie, te­raz jed­nak na­mięt­ność staje się ob­se­sją; wino nie jest ra­do­ścią, a ucieczką”.

Ja­cques spę­dzał co­raz wię­cej czasu w Pa­ryżu; tro­chę w in­te­re­sach, tro­chę dla chwil sa­mot­no­ści, tro­chę zaś dla to­wa­rzy­stwa – cza­ro­wał ko­biety, zdo­by­wał je z po­dobną lek­ko­ścią, z jaką zdo­by­wał in­we­sto­rów. Si­mone nie py­tała; Si­mone ni­gdy nie za­py­tała. Chciała chro­nić sy­nów przed tym py­ta­niem i chciała chro­nić ojca, a ra­czej chciała chro­nić tego, za kogo go uwa­żała. Poza tym była sto­icka, ele­gancka i nie­za­leżna. Nie chciała wcho­dzić swoim lo­sem ni­komu w pa­radę. O po­stę­pu­ją­cym raku płuc za­każe mó­wić ro­dzi­nie. Po jej śmierci le­ka­rze wy­ja­śnią: nie chciała prze­szka­dzać.

Co­usteau staje się co­raz bar­dziej zgorzk­niały.

Na­dal kręcą filmy do­ku­men­talne i ak­tyw­nie dzia­łają, ale ich pro­jekty nie od­no­szą już spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sów. ABC de­cy­duje się za­koń­czyć współ­pracę: Co­usteau robi się zbyt po­nury. Scho­dze­nie pod wodę nie jest już po­dróżą, przy­godą, za­spo­ka­ja­niem cie­ka­wo­ści.

„SPO­TKA­LI­ŚMY SIĘ Z OJ­CEM w re­stau­ra­cji, za­mó­wi­li­śmy bu­telkę do­brego bor­de­aux – wspo­mina Jean-Mi­chel – wy­czu­wa­łem, że chce mi o czymś po­wie­dzieć, wie­dzia­łem, że ma kło­poty i że nie wie, od czego za­cząć. Spo­dzie­wa­łem się, że po­wie coś o pie­nią­dzach, fi­nanse w ostat­nim cza­sie szcze­gól­nie go zaj­mo­wały, nie­kiedy chciał omó­wić ze mną ten czy ów po­mysł, tym ra­zem jed­nak kry­go­wał się, mil­czał, a gdy za­czął szu­kać słów, nie mógł ich zna­leźć. Po­wie­dział mi o tym, że spo­dziewa się dziecka”.

Nie z matką, oczy­wi­ście, że nie z matką. Matka pływa na ło­dzi, rzadko scho­dzi na brzeg, jest poza ja­kim­kol­wiek po­dej­rze­niem. On to co in­nego. On ma swoje sprawy w mie­ście, w mia­stach. Po­doba się ko­bie­tom. Ma sie­dem­dzie­siąt lat i na­dal po­trafi cza­ro­wać.

Ja­cques Co­usteau wy­znaje: „Mam ro­mans, a ona spo­dziewa się dziecka, zaś dla mnie ta myśl jest uko­je­niem po śmierci Phi­lippe’a”.

Te słowa za­bolą Je­ana-Mi­chela. Nie ro­mans, nie ciąża, a prze­ko­na­nie ojca, że nowe dziecko zaj­mie miej­sce zmar­łego syna, że jedno dziecko da się za­stą­pić in­nym, jak gdyby była to naj­prost­sza ma­te­ma­tyka. W ten spo­sób Ja­cques pod­cho­dził do ży­cia – pró­bo­wał być twardy, wy­dajny, prag­ma­tyczny. Cier­pisz po śmierci syna, zo­stało ci po nim miej­sce w sercu, otwarta rana? Dla­czego by jej nie wy­peł­nić czymś po­dob­nym, tak jak uczy nas ho­me­opa­tia, le­cząca po­dobne po­dob­nym?

Jean-Mi­chel nie może wy­ba­czyć ojcu, że ten oże­nił się do­kład­nie w dwu­na­stą rocz­nicę śmierci syna. De­cy­duje się odejść z ro­dzin­nego biz­nesu.

Co­usteau ogło­sił, że na­dal ko­cha syna, ale ci, któ­rzy cho­ciaż raz się za­wa­hali, ci, któ­rzy od niego od­cho­dzili – bez względu na to, czy to człon­ko­wie ro­dziny, czy współ­pra­cow­nicy – mu­szą po­nieść po­dobną karę.

MIAŁ OSIEM­DZIE­SIĄT PIĘĆ LAT i żar­to­wał: „By­łem męż­czy­zną, który na­uczył świat, jak od­dy­chać pod wodą, koń­czę jako ten, który nie może od­dy­chać na po­wierzchni”.

Płuca go za­wo­dziły.

Dzien­ni­ka­rzom mó­wił: „Kiedy zwie­rzę jest głodne, po­luje, choćby miało spę­dzić kilka ty­go­dni bez chwili snu. Kiedy się naje, śpi przez trzy dni”.

Wła­śnie w ten spo­sób chciałby żyć, ale już nie może.

Do­daje: „Je­śli Bóg ist­nieje, dba o mnie rów­nie mało, co o fran­cu­skiego pu­dla”.

Jean-Mi­chel na­pi­sze: „Oj­ciec wie­rzył, że ludz­kość jest w sta­nie się ura­to­wać”.

Przed śmier­cią prze­stał w to wie­rzyć.

„Ca­lypso” to­nie w stycz­niu 1996 roku.

Sta­tek po­zo­sta­wiony w Ho Chi Minh [daw­nym Saj­go­nie – przyp. red.] na rok, póź­niej cu­mo­wany w Sin­ga­pu­rze, miał spły­nąć do Fran­cji, gdzie cze­kała na niego za­słu­żona eme­ry­tura. W pięć mi­nut za­to­piła go nie­wielka dry­fu­jąca barka.

Sta­tek udało się wy­do­być, ale na kilka dni przed jego osta­tecz­nym po­wro­tem do Fran­cji Co­usteau do­znał za­wału serca.

Jego druga żona od­mó­wiła Je­anowi-Mi­che­lowi ostat­niego po­że­gna­nia ojca.

Ten, gdy prze­ma­wia na po­grze­bie, wspo­mina: „Mam na ścia­nie biura je­den z jego cy­ta­tów. «Szczę­ściem psz­czoły i szczę­ściem del­fina jest to, że ist­nieją». Dla czło­wieka to wszystko, co po­wi­nien wie­dzieć o swo­jej eg­zy­sten­cji, aby móc się nią cie­szyć”.

WE­RO­NIKA MU­REK (ur. 1989), au­torka opo­wia­dań i sztuk te­atral­nych. Jej de­biu­tancki zbiór Uprawa ro­ślin po­łu­dnio­wych me­todą Mi­czu­rina (2015) otrzy­mał Na­grodę Li­te­racką im. Wi­tolda Gom­bro­wi­cza. W 2019 roku uka­zał się jej zbiór Fe­in­we­in­blein. Dra­maty, a w 2022 roku Dziew­czynki. Kilka ese­jów o sta­wa­niu się.

Part­ne­rem Wy­da­nia Spe­cjal­nego „Pi­sma” sąMłyny Ro­thera