Pismo. Wrzesień 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Wrzesień 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,5

14 osób interesuje się tą książką

Opis

We wrześniowym numerze „Pisma” sprawdzamy, jak nie dać się oszukać – ani internetowym psychoinfluencerom, coachom i mentorkom, ani piramidom finansowym. Przypominamy, że na złożone problemy nie ma łatwych odpowiedzi, a ci, którzy próbują zmonetyzować nasze potrzeby, lęki czy wyzwania, powinni ponosić większą odpowiedzialność za to, co robią.

 

W najnowszym wydaniu polecamy szczególnie:
– esej Psychoedukacja: komu ufać, a przed kim uciekać autorstwa Joanny Gutral i Zuzanny Kowalczyk,
– tekst Trudna pogoń za łatwym zyskiem, w którym Piotr Wójcik opisuje oszustwa finansowe i jak być mądrym przed szkodą,
– reportaż Mamo, śpisz? – Paulina Maślona razem ze swoimi bohaterami uczy się na nowo spać,
– esej Tysiąc małych Saddamów, w którym Mariusz Janik pyta o Irak dwadzieścia lat po amerykańskiej inwazji.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 09/2023 

Karolina Lewestam – Drugi wspaniały świat – Rozmowy z K. 

Agnieszka Wolny-Hamkało – dom 

Jakob Ganslmeier – Trigger

Daniela Dröscher – Kłamstwa o mojej matce 

Henryk – Żarty rysunkowe

Joanna Gutral, Zuzanna Kowalczyk –Pułapki psychowashingu 

Adrian Sinkowski – Tykocin

Paulina Maślona – Mamo, śpisz?

Max Dauthendey – Bez tytułu

Michał Adamski – Pies o dwóch ogonach 

Mariusz Janik – Tysiąc małych Saddamów 

Piotr Wójcik – Trudna pogoń za łatwym zyskiem 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Patryk Różycki. Plująca rodzina pod Muzeum Sztuki  Nowoczesnej w Warszawie 

Natalia Staszczak-Prüfer – Nie tylko Goethe i Mann. Dlaczego nie czytamy niemieckiej literatury?

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Douglas Stuart? 

Maggie Shipstead – W wiosce olimpijskiej  

Zuzanna Kowalczyk – À propos psychoedukacji 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
13
7
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandola

Dobrze spędzony czas

Pismo trzyma poziom, otwiera głowę i daje inną perspektywę. Lubię sobie z nim poćwiczyć głowę.
00
MartynaRz

Dobrze spędzony czas

Za rzetelne poruszenie kwestii wszelkich fake guru należą się Paniom brawa, dziękuję!
00
claudja_s

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wartościowe treści. To pierwsze wydanie jakie przeczytałam i coś czuję, że nie ostatnie :)
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Drugi wspa­niały świat

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Dwa i pół ty­siąca lat temu Pla­ton zwią­zał nas w ja­skini, nie po­zwa­la­jąc nam wyjść do świa­tła. Setki lat póź­niej je­dy­nym źró­dłem po­zna­nia prawdy była ilu­mi­na­cja, niby nie­moż­liwa, ale po­dobno paru się udało. W XXI wieku an­tyczni bro­da­cze czy po­staci z dys­kami nad gło­wami cie­szą się już mniej­szą po­pu­lar­no­ścią, za to mamy in­te­li­gentne te­le­fony as­sem­bled in Asia. A w nich kursy do me­dy­ta­cji, w któ­rych miły pan (cza­sem miła pani) każe sia­dać nad rzeką i pa­trzeć na rybki.

Na­to­miast moje py­ta­nie brzmi: dla­czego by po pro­stu nie wyjść z tej ja­skini i nie zro­bić so­bie ilu­mi­na­cji? (...) Czemu by na przy­kład nie wsko­czyć do tej rzeki, naj­pierw cie­szyć się ryb­kami, a po­tem po­pły­nąć z nur­tem?

J.

Drogi J. 

Czy­tam Twój list kil­ka­na­ście razy, żeby do­brze zro­zu­mieć. I Twoje py­ta­nie poj­muję tak (po­praw, je­śli się mylę): czemu, do cięż­kiej cho­lery, czło­wiek nie może do­znać oświe­ce­nia? Dla­czego sie­dzi, scrol­lu­jąc me­dia spo­łecz­no­ściowe, ga­da­jąc o pier­do­łach, ku­pu­jąc we­sołe ga­dżety bez wi­docz­nych przy­ci­sków; czemu grabi li­ście w ogródku i żre czipsy pod­czas oglą­da­nia pro­gramu Rol­nik szuka żony? A mógłby prze­cież za­miast tego do­znać ilu­mi­na­cji! Prawdę po­znać! Zro­zu­mieć, co tu się na­prawdę dzieje! WIE­DZIEĆ! PŁY­WAĆ Z RYB­KAMI I CZUĆ ICH SREBRNE, ŁU­SKO­WATE CIAŁA, KTÓRE OCIE­RAJĄ MU SIĘ O NOGI!

Gdyby to był wy­kład z fi­lo­zo­fii, a Ty, J., był­byś moim stu­den­tem, to opo­wie­dzia­ła­bym ci o róż­nych waż­nych pa­nach i pa­niach, któ­rzy mó­wili o tym, jak sku­tecz­nie wy­do­stać się z ja­skini Pla­tona (dla nie­zo­rien­to­wa­nych: Pla­ton przed­sta­wił taką me­ta­forę, że lu­dzi­ska całe ży­cie sie­dzą przy­kuci w głę­bo­kiej ja­skini, pa­trząc na cie­nie cieni na jej ścia­nach; praw­dziwe rze­czy, któ­rych tylko re­fleksy wi­dzimy i uzna­jemy za prawdę, są da­leko na ze­wnątrz i aby je po­znać, mu­simy się wy­do­stać z ja­skini – naj­le­piej za po­mocą fi­lo­zo­fii). Ale to nie jest wy­kład, tylko roz­mowa, a w tejże można mó­wić to, co się my­śli na­prawdę. No to mó­wię. Jak ko­le­żanka ko­le­dze. Uwaga, za­czy­nam. Otóż: czło­wiek nie może do­znać oświe­ce­nia, gdyż al­bo­wiem OŚWIE­CE­NIA NIE MA. I tyle. Tak. Po­wie­dzia­łam to. Po­szło w świat!

– Jak to, nie ma oświe­ce­nia? – za­py­tasz. – Prze­cież Pla­ton za­mknął nas w ja­skini, wy­star­czy wyjść! I w tym wła­śnie sęk, drogi J.; Pla­ton wcale nas ni­g­dzie nie za­mknął, nie ze­brał ho­mo­sa­pien­sów do kupy i nie za­go­nił ich pod zie­mię. Zro­bił za to coś o wiele gor­szego. Obu­dził się pew­nego dnia w ja­skini, ro­zej­rzał się i nie spodo­bało mu się to, co zo­ba­czył. Wy­my­ślił więc so­bie, sku­bany, że jest coś poza ja­ski­nią. Świat idei, świat praw­dziw­szy, pięk­niej­szy. Świat sam w so­bie, świat NA­PRAWDĘ, a nie tak słaby, jaki znamy. I prze­ko­nał wielu z nas, że tkwimy w pół­ży­ciu, a to ma war­tość tylko o tyle, o ile spę­dza się je, pró­bu­jąc się do­stać do me­ga­ży­cia.

Za nim po­szli inni. Chrze­ści­ja­nie na przy­kład – ci mó­wią, że aby na­sze pół­ży­cie miało sens, trzeba się do­stać do o wiele faj­niej­szego świata, Kró­le­stwa Nie­bie­skiego. Inni re­ko­men­do­wali Nir­wanę; jesz­cze inni (taki Kant na przy­kład) mó­wili, że nie­stety nie mamy szans do­tknąć Prawdy, bo na­sze umy­sły nie po­tra­fią się do niej wła­ści­wie do­stroić. Nie­któ­rzy mó­wią: „Chcesz wi­dzieć ryby? Za­ży­waj grzyby”. Więk­szość ludz­ko­ści jest od za­wsze opę­tana po­my­słem, że tu­taj, na Ziemi, wi­dzimy tylko cie­nie, a Prawda, która nas wy­zwoli, jest gdzie in­dziej, The Truth is Out There, leży do­kład­nie po­środku, tuż koło miej­sca, gdzie po­grze­bany jest znany nam wszyst­kim mi­tyczny pies. Na­wet pa­no­wie od Piz­za­gate (to ci, któ­rzy twier­dzą, że Hil­lary Clin­ton stoi na czele pe­do­fil­skiej szajki) też my­ślą w po­dobny spo­sób – me­dia kła­mią, lu­dzie kła­mią, wy­zwól się ludu Ziemi i zo­bacz, co tu się na­prawdę od­ja­nie­pawla!

I po co nam to? Ano po­maga. Po­maga po­ra­dzić so­bie z fak­tem, że ten świat jest, jaki jest, głów­nie bez­na­dziejny; że wszy­scy umrzemy, nowy aj­fon śred­nio cie­szy, dzieci cho­rują i wszystko ja­koś tak nie ma sensu. Ale je­śli Prawda jest gdzie in­dziej, to to wszystko nie jest prawdą i sprawa po­nie­kąd za­ła­twiona. Nikt nas nie zro­bił w ko­nia ko­smicz­nie, wpusz­cza­jąc nas w kiep­ski świat, tylko lo­kal­nie, kła­dąc nam na oczy łu­ski.

Po­maga, ale też prze­szka­dza. I to bar­dzo. Bo kto tę­skni za oświe­ce­niem, za dru­gim, lep­szym świa­tem, ni­gdy się nie roz­go­ści w tym. Na­sze niebo bywa chmurne, hor­ten­sje tu cza­sem więdną, lu­dzie mie­wają raka, ist­nieje rów­nież Pu­tin. Ale wal­czyć z ra­kiem czy Pu­ti­nem można tylko wtedy, kiedy ro­zu­mie się, że to nie są cie­nie, ale prawda, naj­praw­dziw­sza prawda. Jest tylko ja­ski­nia. Za nią nie ma nic. Ta prawda nas smuci, ale – jak każda prawda – może nas wy­zwo­lić.

Te­le­fon jed­na­ko­woż za­wsze warto odło­żyć, se­rial wy­łą­czyć i po­pa­trzeć na praw­dzi­wych lu­dzi, nie? Oświe­ce­nie w skali mi­kro – to po­le­cam, za tym stoję, temu się po­świę­cam.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

dom

AGNIESZKA WOLNY-HAM­KAŁO

Niedź­wie­dzie przy­cho­dziły pod na­sze okna i opie­rały o nie kwa­dra­towe szczęki.

Dom był kru­chy, mło­dziutki, wy­star­czyło krzyk­nąć, żeby ściany roz­pa­dły się, od­sło­niły serce mro­wi­ska nie­od­porne na niedź­wie­dzie spoj­rze­nia i  świa­tło.

Niebo było skórą na­cią­gniętą na dom i  te­raz wy­pa­dły z niej shu­ri­ken, me­ta­lowe gwiazdy ninja i po­wbi­jały się w na­sze plecy i ręce.

Mati liże jak dziew­czyna! – sy­czały  księ­życe. Niedź­wie­dzie za­częły prze­żu­wać. Praw­nicy wrę­czyli nam ulotki

AGNIESZKA WOLNY-HAM­KAŁO (ur. 1979), po­etka, pro­za­iczka i dra­ma­to­pi­sarka. Opu­bli­ko­wała cztery po­wie­ści, dzie­sięć ksią­żek po­etyc­kich oraz cztery książki dla dzieci. Jest au­torką sztuk te­atral­nych. Ku­ra­torka li­te­racka Mię­dzy­na­ro­do­wego Fe­sti­walu Opo­wia­da­nia. Mieszka we Wro­cła­wiu.

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie.

W KA­DRZE

zdję­cieJA­KOB GAN­SL­ME­IER | Trig­ger | 2015

Se­ria zdjęć przed­sta­wia żoł­nie­rzy nie­miec­kiej Bun­de­swehry, któ­rzy po od­by­ciu za­gra­nicz­nej służby w Afga­ni­sta­nie cier­pią na ze­spół stresu po­ura­zo­wego (PTSD).

Au­tor to­wa­rzy­szył im w co­dzien­nym ży­ciu. Ob­ser­wo­wał silną po­trzebę ci­szy i spo­koju, uni­ka­nie miejsc i wy­da­rzeń, na któ­rych można spo­tkać wielu lu­dzi.

Fo­to­gra­fie nie po­ka­zują przy­czyny traumy, nie wy­ja­śniają cho­roby ani nie są przy­kła­dem pro­cesu te­ra­peu­tycz­nego. To, co można zo­ba­czyć, to jak ob­ja­wia się ta cho­roba.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

PROZA

Kłam­stwa o mo­jej matce

tekstDA­NIELA DRÖSCHERprze­ło­żyłaMAŁ­GO­RZATA GRA­LIŃ­SKAry­su­nekPIOTR KO­WAL­CZYK

Sie­dzia­łam na tyl­nym sie­dze­niu na­szego po­ma­rań­czo­wego gar­busa. Z przodu obok sie­dze­nia pa­sa­żera stała skó­rzana torba po­dróżna, z któ­rej ro­bi­li­śmy uży­tek je­dy­nie w cza­sie wa­ka­cyj­nych wy­jaz­dów. Ba­gaż­nik rów­nież pę­kał w szwach. Czu­łam, że coś tu nie gra.

Był wcze­sny ra­nek. O tej po­rze moja mama po­winna być w pracy, ja – w przed­szkolu. Tym­cza­sem je­cha­ły­śmy drogą fe­de­ralną w kie­runku Him­mel­städt, gdzie miesz­kali dziad­ko­wie.

– Czy bab­cia i dzia­dek wie­dzą, że przy­je­dziemy? – za­py­ta­łam. Mama ski­nęła głową, ale nic nie po­wie­działa.

Pró­bo­wa­łam zo­ba­czyć od­bi­cie jej twa­rzy w tyl­nym lu­sterku. Mama wpa­try­wała się w jezd­nię, usi­łu­jąc ukryć przede mną łzy.

Skąd ja to zna­łam. „Tylko nie przy dziecku” – mó­wił za­wsze oj­ciec. Nie chciał, że­bym była świad­kiem ich kłótni.

Kłó­cili się pra­wie co­dzien­nie, to zna­czy oj­ciec wy­wo­ły­wał sprzeczki, mama tylko się bro­niła. Naj­czę­ściej do awan­tury do­cho­dziło wie­czo­rem, kiedy oj­ciec wra­cał z biura i na­rze­kał, że jego żona jest „za gruba”. Dzi­siaj za­czął już przy śnia­da­niu.

Wi­dzia­łam, jak mama dziel­nie pró­buje utrzy­mać łzy drga­jące na kra­wę­dziach dol­nych po­wiek. Wy­ma­ca­łam moją lalkę Iwonę, która spo­czy­wała obok mnie na sie­dze­niu. Ona oraz czarny ko­cur Pep­per byli dla mnie ca­łym świa­tem. Wszyst­kie dzieci z przed­szkola we wsi miały ro­dzeń­stwo. Ja mia­łam Iwonę.

Po­sta­no­wi­łam roz­we­se­lić mamę, dla­tego jedną po dru­giej za­czę­łam nu­cić znane mi pio­senki. Wy­pro­sto­wana sta­nę­łam w roz­kroku w wą­skiej prze­strzeni tuż za ha­mul­cem ręcz­nym. Uwiel­bia­łam to miej­sce, stąd mia­łam swo­bodny wi­dok na drogę. Gdy je­cha­łam z mamą gar­bu­sem – ina­czej niż pod­czas jazdy z oj­cem – nie mu­sia­łam za­pi­nać pa­sów.

Śpie­wa­łam, a białe li­nie wy­ma­lo­wane na jezdni zni­kały pod pod­wo­ziem sa­mo­chodu. Po bo­kach cią­gnęły się win­nice, po­tem łąki i tylko gdzie­nie­gdzie wi­dać było po­je­dyn­cze domy na zbo­czach.

Dzi­wiła mnie ta po­dróż do Him­mel­städt. Od dawna nie od­wie­dza­li­śmy dziad­ków, oni ostat­nim ra­zem też byli u nas wieki temu. Wcze­śniej za­wsze do­cho­dziło do kłótni mię­dzy nimi a ro­dzi­cami ojca, któ­rzy miesz­kali z nami w jed­nym domu. Ma­mie nie uda­wało się ich po­go­dzić. Oj­ciec pró­bo­wał, ale czy­nił to bez więk­szego prze­ko­na­nia.

Na­raz kra­jo­braz prze­su­wa­jący się za oknem zwol­nił. Sil­nik za­czął się krztu­sić. Mia­łam wra­że­nie, że ja­kiś ol­brzym cią­gnie za nasz ba­gaż­nik. Krzyk­nę­łam i chwy­ci­łam się kur­czowo za­głów­ków. Sa­mo­cho­dem coś szarp­nęło, pod­sko­czył, mama skrę­ciła gwał­tow­nie kie­row­nicą – ja­kimś cu­dem udało jej się zje­chać na po­bo­cze. Bo­lała mnie głowa. Naj­pierw z ca­łym im­pe­tem ude­rzy­łam w pod­su­fitkę, a po­tem w Iwonę.

– Wszystko w po­rządku? – Mama po­chy­liła się mię­dzy sie­dze­niami i do­tknęła mo­jego czoła.

Żeby ją uspo­koić, kiw­nę­łam głową.

– Na pewno? – Tro­skli­wie od­gar­nęła mi z twa­rzy blond grzywkę.

– Co się stało? – spy­ta­łam oszo­ło­miona.

Mama znów usia­dła przo­dem do de­ski roz­dziel­czej.

– Za­po­mnia­łam za­tan­ko­wać.

PARĘ MI­NUT PÓŹ­NIEJ szły­śmy po­bo­czem drogi fe­de­ral­nej. Mia­łam zbyt krótką rękę, by utrzy­mać z dala od sie­bie nie­fo­remny ka­ni­ster, dla­tego przy każ­dym kroku pu­sty me­ta­lowy po­jem­nik obi­jał mi się o nogi. Kosz­to­wało mnie to sporo trudu, ale mama miała prze­cież san­dały na wy­so­kich ob­ca­sach, pa­znok­cie u nóg po­ma­lo­wane czer­wo­nym la­kie­rem, a na jej po­wie­kach po­ły­ski­wał nie­bie­ski cień. Uzna­łam, że za­rdze­wiały ka­ni­ster nie pa­suje do ta­kiej „pre­zen­cji”, jak okre­ślała to za­wsze bab­cia Mar­tha, matka ojca.

Jak na kwie­cień było nie­spo­ty­ka­nie go­rąco. Mama się spie­szyła. Na­wet w upale sta­rała się, żeby jej chód wy­glą­dał na ele­gancki i lekki, jakby pły­nęła. Przez cały czas szłam kilka kro­ków za nią. Po­do­bało mi się, w jaki spo­sób słońce kre­śliło na­sze cie­nie na as­fal­cie. Cień mamy był duży i sze­roki, mój – wą­ski i krótki, przy każ­dym kroku sta­ra­łam się trzy­mać kon­turu jej syl­wetki.

W ostat­nich ty­go­dniach w na­szym miesz­ka­niu wciąż roz­brzmie­wały słowa „ka­lo­rie”, „dieta”, „wa­ka­cje”. Oj­ciec chciał, żeby mama od­była „ku­ra­cję”. Mama sprze­ci­wiała się, wcale nie uwa­żała, że jest za gruba.

Bab­cia Mar­tha przy­zna­wała ojcu ra­cję, „choć nikt jej o to nie py­tał”, jak ża­liła się mama. Bab­cia nie lu­biła mamy, nie prze­pa­dała rów­nież za jej ro­dzi­cami. To „za­miej­scowi”, jak twier­dziła bab­cia. Po­cho­dzili z Pol­ski, a jed­no­cze­śnie byli Niem­cami, „ślą­skimi Niem­cami”, co wy­da­wało mi się okrop­nie skom­pli­ko­wane.

– Tam, mamo, tam! – Z wra­że­nia omal nie po­tknę­łam się o ka­ni­ster.

Na po­bo­czu, kilka me­trów przed nami, wy­ło­nił się słup z te­le­fo­nem alar­mo­wym. Był ja­sno­po­ma­rań­czowy i po­ły­ski­wał zu­peł­nie jak nasz gar­bus. Mama po­trzą­snęła głową, mi­nęła słup i po­cią­gnęła mnie za sobą.

– Ale tata mówi, że stąd można za­dzwo­nić po po­moc dro­gową.

Oj­ciec wy­ja­śnił mi, jak to działa. „Żółte anioły” – tak mówi się na służby.

Mama się za­śmiała. Nie był to praw­dziwy śmiech, nie lu­bi­łam, kiedy brzmiał w jej ustach tak szy­der­czo.

– Nie kiedy ktoś za­po­mniał za­tan­ko­wać. – Spoj­rzała na mnie z na­ci­skiem. – Nie wolno ci o ni­czym po­wie­dzieć ta­cie. Sły­szysz?

Ski­nę­łam głową, lecz w tym sa­mym mo­men­cie po­czu­łam na karku ukłu­cia go­rąca. Kłam­stwo, płacz i za­bawa je­dze­niem sta­no­wiły trzy grze­chy śmier­telne. Naj­gor­sze ze wszyst­kich było kłam­stwo. Naj­bar­dziej przez mamę znie­na­wi­dzone.

– Wiesz prze­cież, jaki jest tata – po­wie­działa, chcąc się uspra­wie­dli­wić.

To prawda, oj­ciec strasz­nie by się zde­ner­wo­wał, gdyby usły­szał, co jej się przy­tra­fiło. W jego pracy wszystko mu­siało cho­dzić jak w ze­garku. Oj­ciec bu­do­wał me­cha­ni­zmy, które kon­tro­lo­wały inne me­cha­ni­zmy, je­den błąd mógł kosz­to­wać ludz­kie ży­cie. Spo­wo­do­wać, że sa­mo­loty spa­dłyby na zie­mię, wy­ko­le­iły się po­ciągi, bo­lidy F1 wy­pa­dły z toru i bez za­trzy­my­wa­nia ude­rzyły w try­buny. Wie­dzia­łam, że le­piej mu nie wspo­mi­nać o pu­stym baku.

– Spójrz, za­raz bę­dziemy na miej­scu.

I rze­czy­wi­ście, w od­dali można było do­strzec bu­dy­nek z błę­kit­nymi cho­rą­giew­kami po­wie­wa­ją­cymi na wie­trze.

Gdy do­szły­śmy do sta­cji, za­pach ben­zyny wy­dał mi się tak gry­zący, że mu­sia­łam wstrzy­mać od­dech.

– Od­dy­chaj przez usta – po­le­ciła mama.

– I co? Sta­nę­li­śmy?

Pra­cow­nik sta­cji na­tych­miast otak­so­wał fi­gurę mamy. Nie po­do­bało mi się, w jaki spo­sób męż­czy­zna na nią pa­trzy. Jego wzrok prze­śli­zgi­wał się po dżin­so­wej spód­nicy się­ga­ją­cej do po­łowy ły­dek i cien­kim swe­terku. Chyba nie uwa­żał, że mama jest „za gruba”.

Mnie za­szczy­cił je­dy­nie prze­lot­nym spoj­rze­niem. Ja jed­nak nie spusz­cza­łam go z oka, tak jak on nie od­ry­wał wzroku od mamy, gdy wkła­dał pi­sto­let dys­try­bu­tora do ka­ni­stra i z plu­skiem wle­wał ben­zynę.

Mama prze­su­nęła to­rebkę na brzuch, wy­jęła port­mo­netkę i skrzy­żo­wała ra­miona na piersi. Do­piero w tym mo­men­cie uświa­do­mi­łam so­bie, że cze­goś bra­kuje.

– Iwona – w po­śpie­chu za­po­mnia­łam za­brać jej z sa­mo­chodu.

– Iwona. To twoja sio­stra? – W gło­sie pra­cow­nika sta­cji dało się na­raz usły­szeć ja­kąś dziwną nutę. Mu­sia­łam wy­krzyk­nąć imię na głos.

– To tylko lalka. Ma na imię Yvonne – po­wie­działa mama szybko, spo­glą­da­jąc na mnie groź­nie. Fak­tycz­nie, ory­gi­nalne imię tego mo­delu brzmiało „Yvonne”, ale bab­cia z Him­mel­städt, ta „za­miej­scowa”, kie­ro­wana nie­od­partą tę­sk­notą za ro­dzin­nymi stro­nami, prze­chrzciła ją na „Iwonę”.

– Bar­dzo pro­szę – męż­czy­zna wy­cią­gnął pi­sto­let z ka­ni­stra.

Mama otwo­rzyła port­mo­netkę. Na po­czątku ru­chy jej rąk były opa­no­wane, po­tem jed­nak sta­wały się co­raz bar­dziej bez­ładne. W końcu mama pod­nio­sła wzrok.

– Nie star­czy mi go­tówki – wy­du­siła z sie­bie.

Pra­cow­nik pa­trzył na mamę bez cie­nia fa­scy­na­cji.

– No i co te­raz?

Wi­dzia­łam, że mama za­ci­ska zęby i wy­wija wargi do środka. Nie pierw­szy raz wy­brała się gdzieś bez pie­nię­dzy. U rzeź­nika albo w kwia­ciarni też zda­rzało jej się nie­kiedy brać to­war „na kre­skę”. Tylko że to byli lu­dzie, któ­rzy ją znali.

Pra­cow­nik sta­cji znów zmie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów.

– Nor­mal­nie mu­siał­bym we­zwać po­li­cję.

Spoj­rza­łam prze­ra­żona na mamę. Wy­glą­dała na opa­no­waną, wie­dzia­łam jed­nak, że tłumi w so­bie wście­kłość.

Przez chwilę stała po pro­stu w miej­scu, spo­glą­da­jąc na win­nice wzno­szące się po dru­giej stro­nie drogi.

– Wie pan co? – wes­tchnęła w końcu. – Ju­tro przy­wiozę panu pie­nią­dze. A do tego cia­sto wła­snej ro­boty. W po­rządku?

Męż­czy­zna się za­wa­hał.

– Czy może się pani wy­le­gi­ty­mo­wać?

Mama po­spiesz­nie wy­cią­gnęła do­ku­menty z port­fela. Pra­cow­nik sta­cji przy­glą­dał się ba­daw­czo fo­to­gra­fii w pasz­por­cie, a po­tem kiw­nął głową. Kilka mi­nut póź­niej znów szły­śmy po­bo­czem, wra­ca­jąc do sa­mo­chodu.

Mama tasz­czyła ciężki ka­ni­ster. Ben­zyna chlu­pała przy każ­dym jej kroku.

Kiedy za­ofe­ro­wa­łam po­moc, mach­nęła tylko ręką.

– A jak tam twoja głowa? Już nie boli? – spy­tała, za­brzmiało to jed­nak bar­dziej jak wy­rzut niż tro­ska.

Po­tak­nę­łam, mimo że w mo­ich skro­niach pul­so­wał tępy ból. I choć mama była ko­chana, wie­dzia­łam, że jej na­strój może zmie­nić się w jed­nej chwili.

Przez resztę drogi nie po­wie­działa ani słowa. Co ja­kiś czas przy­sta­wała, żeby za­czerp­nąć tchu. Kilka razy omal nie skrę­ciła so­bie nogi. Nie wy­glą­dało to szcze­gól­nie bez­piecz­nie, a już z pew­no­ścią nie było ele­ganc­kie, ale mama nie wpa­dła na po­mysł, żeby zdjąć szpilki.

Na­peł­niw­szy bak, za­krę­ciła ka­ni­ster i spoj­rzała ostro naj­pierw na mnie, a po­tem na gar­busa.

– No i tak. Je­dziemy z po­wro­tem do domu – po­wie­działa, otwie­ra­jąc ha­ła­śli­wie drzwi.

Wczoł­ga­łam się na tylne sie­dze­nie obok Iwony. Jak tylko mama we­szła do sa­mo­chodu, za­pię­łam pas. Przez całą drogę po­wrotną pró­bo­wa­łam do­strzec zza jej głowy wskaź­nik po­ziomu pa­liwa.

W JED­NEJ z wcze­śniej­szych wer­sji mo­jego tek­stu mama bez na­my­słu pod­pala sta­cję ben­zy­nową. Na­wet je­śli w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy nie by­łaby do tego zdolna, ob­raz ten jest wy­ra­zem mo­jego dzie­cię­cego lęku.

Po­tem już za­wsze my­śla­łam o matce, ile­kroć na­tra­fia­łam na osoby wy­bu­chowe, ba­lan­su­jące po­mię­dzy wście­kło­ścią a bez­sil­no­ścią, na przy­kład na Mi­cha­ela Kohl­ha­asa z no­weli He­in­ri­cha von Kle­ista, Ulrike Me­in­hof i tak da­lej.

Po­dob­nie jak w przy­padku tych po­staci bez­silna wście­kłość matki miała coś wspól­nego z pie­niędzmi. Z bun­tem prze­ciwko temu, że coś ta­kiego jak pie­nią­dze ist­nieje albo musi ist­nieć.

W ży­ciu matki nie­wiele rze­czy od­grywa waż­niej­szą rolę niż nie­za­leż­ność fi­nan­sowa. Skąp­stwo jest matce z gruntu obce. Na­dal jed­nak nie do­wie­rza, że może dys­po­no­wać wła­snymi środ­kami. Wciąż na nowo mu­szę so­bie uświa­da­miać, jak nie­zwy­kłe wy­da­wało się w tam­tych cza­sach, że ko­bieta ma swoje konto. Nowe było rów­nież to, że ko­biety mo­gły wy­bie­rać za­wód – i to nie taki, który wy­my­ślili dla nich ro­dzice – czy obej­mo­wać po­sadę, któ­rej nie mógł, ot tak, wy­po­wie­dzieć mąż. Do­piero w 1977, roku mo­jego uro­dze­nia, ko­bie­tom przy­znano prawo do za­wo­do­wego sa­mo­sta­no­wie­nia.

Wi­dzę, jak mama otwiera port­mo­netkę. W domu to­wa­ro­wym, na dep­taku. W jej ru­chach kryje się ja­kieś za­że­no­wa­nie, ale i duma. Tak samo mama wy­gląda za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dzi z sy­pialni, żeby za­pre­zen­to­wać mi nowe ubra­nie.

PRZEZ NA­STĘPNE DNI sta­ra­łam się ani sło­wem nie wspo­mnieć o na­szej dziw­nej wy­pra­wie. Jesz­cze ni­gdy nie mu­sia­łam trzy­mać w wiel­kiej ta­jem­nicy cze­goś tak emo­cjo­nu­ją­cego. Z ogrom­nym tru­dem udało mi się nie wy­pa­plać nie­chcący ojcu, jak bar­dzo pra­cow­nik sta­cji ben­zy­no­wej ucie­szył się z cia­sta. Mama po­da­ro­wała mu na­wet port­mo­netkę. Dzięki pracy w fa­bryce wy­ro­bów skó­rza­nych miała wiele pięk­nych „mo­deli”.

Mama ro­biła wszystko, co w jej mocy, by ukryć nie­szczę­sne zda­rze­nie. Naj­wię­cej zmar­twie­nia przy­spa­rzało jej za­ma­sko­wa­nie guza na moim czole. Nie­bie­sko­fio­le­towy si­niak prze­świ­ty­wał na­wet przez gę­stą grzywkę. Za każ­dym ra­zem, gdy spo­ty­ka­łam bab­cię Mar­thę, spusz­cza­łam głowę, ze stra­chu, że bab­cia mo­głaby nas pod­ka­blo­wać.

– O co temu dziecku znów cho­dzi? – mam­ro­tała. – Co to za kwa­śna mina?

W końcu przy­szło pi­smo z po­li­cji i – za­nim mama zdą­żyła je prze­chwy­cić – bab­cia Mar­tha zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­ło­wiła list ze stosu ko­re­spon­den­cji, by wie­czo­rem po­ka­zać go ojcu.

Miesz­ka­nie dziad­ków znaj­do­wało się bez­po­śred­nio pod na­szym, wy­star­czyło zejść lub wejść po sza­rych mar­mu­ro­wych scho­dach. Kiedy się wpro­wa­dza­li­śmy, oj­ciec orzekł, że nie ma po­trzeby za­kła­dać od­dziel­nych skrzy­nek na li­sty. Babci było w to graj, dzięki temu zy­skała wspa­niałą oka­zję, by szpie­go­wać mamę.

Ja­kiś kie­rowca za­wia­do­mił po­li­cję, po­nie­waż zo­ba­czył auto po­zo­sta­wione przy dro­dze.

W tym kraju – oj­ciec od­czy­ty­wał pi­smo drżą­cym gło­sem – nikt nie może par­ko­wać ot, tak so­bie na po­bo­czu. Mama nie usta­wiła na­wet trój­kąta ostrze­gaw­czego.

– To chyba nie ta­kie trudne. – Oj­ciec nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak taka mą­dra ko­bieta jak matka mo­gła za­cho­wać się tak głu­pio.

W li­ście in­for­mo­wano o na­ło­że­niu grzywny.

– Pra­wie twoja mie­sięczna pen­sja – stwier­dził oj­ciec, prze­cze­su­jąc ręką gę­ste, ja­sne blond włosy, które opa­dały mu na uszy. Wes­tchnął ciężko.

Zo­sta­łam pod­dana oglę­dzi­nom od stóp do głów i już po chwili oj­ciec za­uwa­żył guza na moim czole. Na­tych­miast za­czął wrzesz­czeć.

Obe­rwało się nie tylko ma­mie, za swoje do­stał też kanc­lerz Kohl, który, wbrew obiet­ni­com wy­bor­czym wciąż nie wpro­wa­dził po­wszech­nego obo­wiązku za­pi­na­nia pa­sów.

Na­wet ja do­sta­łam po­rządny ochrzan.

– Dziecko – jęk­nął oj­ciec, jak zwy­kle, kiedy się ska­le­czy­łam albo zro­bi­łam ja­kieś głup­stwo. – Dla­czego za­wsze mu­sisz sta­wać mię­dzy sie­dze­niami?

Główną wi­no­waj­czy­nią była jed­nak, rzecz ja­sna, mama.

– Co za lek­ko­myśl­ność! – krzy­czał oj­ciec.

Nie in­te­re­so­wało go, że guz już pra­wie wcale mnie nie bo­lał. Nie wia­domo, co naj­bar­dziej go roz­gnie­wało: grzywna, wy­kro­cze­nie, to, że moja matka wszystko za­ta­iła, a może to, że na­ra­ziła mnie na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Tym­cza­sem mama zło­ściła się na te­ściową, która znów wtrą­ciła się w czy­jeś pry­watne sprawy. Wspólna skrzynka na li­sty nie po raz pierw­szy stała się przy­czyną strasz­nej kłótni. Mama nie miała naj­mniej­szej szansy, żeby za­brać ad­re­so­wane do sie­bie li­sty, po­nie­waż li­sto­noszka przy­cho­dziła przed po­łu­dniem, gdy mama była w pracy. Wiele razy skar­żyła się na brak pry­wat­no­ści, co dziw­nym tra­fem przy­wo­dziło mi na myśl brudne majtki.

– List z po­li­cji. No pink­nie – mam­ro­tała bab­cia nie­zra­żona.

– Pi­smo było za­adre­so­wane do mnie. Do mnie! – Kiedy mama bez słowa wy­ja­śnie­nia znik­nęła w drzwiach, jej twarz pło­nęła, a oczy sy­pały iskry. „Dzika fu­ria” – tak na­zy­wał się ten stan.

WCZE­SNYM WIE­CZO­REM, w sa­mym środku dzien­nika te­le­wi­zyj­nego, bab­cia Mar­tha wpa­ro­wała do na­szego miesz­ka­nia. Była ni­ska, ja­sno­blond włosy no­siła zwią­zane w kok. Gra­na­towy pie­przyk wiel­ko­ści ziarnka gro­chu drżał na pra­wym skrzy­dełku jej nosa, jak za­wsze, gdy czymś się de­ner­wo­wała.

– A to ci podłe bab­sko! No, no. Pink­nie! – uja­dała na mamę, ta jed­nak nic so­bie z tego nie ro­biła i, na­wet nie pod­nió­sł­szy wzroku, da­lej pi­ło­wała pa­znok­cie.

– Chodź no szybko! – po­ga­niała ojca. – Sam zo­bacz.

Z bi­ją­cym ser­cem po­szłam za do­ro­słymi. Wszy­scy z wy­jąt­kiem mamy po­bie­gli do ma­łego ogródka wa­rzyw­nego, który, tak jak inne par­cele, po­ło­żony był nad brze­giem je­dy­nego po­toku we wsi. Na no­gach mia­łam do­mowe kap­cie z miękką po­de­szwą, więc każdy krok na żwi­ro­wa­nej alejce spra­wiał mi ból. Za­ci­snę­łam zęby. Dla babci Mar­thy ogró­dek był tym, czym dla mnie Iwona – ca­łym świa­tem.

Gdy do­szli­śmy do furtki, zo­ba­czy­li­śmy, że gra­bie, mo­tyki i se­ka­tory, za­zwy­czaj sta­ran­nie uło­żone w szo­pie, leżą roz­rzu­cone na wą­skiej dróżce. Tyczka do fa­soli stała wy­gięta, po­mię­dzy grząd­kami wa­lały się na wpół uschnięte rzod­kiewki i mar­chewki. Ca­łość przy­po­mi­nała tro­chę scenę z dzie­cię­cej książki o nie­grzecz­nej Struw­wel­liese, która w na­pa­dzie szału zde­mo­lo­wała ogród su­ro­wej są­siadki. Prze­ra­żona spoj­rza­łam na ojca. Stał z po­sza­rzałą twa­rzą.

– Co za swo­łocz! – darła się bab­cia Mar­tha. – Co za cho­lera!

Prze­łknę­łam ślinę. Mó­wili o mo­jej matce. Dla wszyst­kich było ja­sne, że to jej sprawka. Sły­sza­łam gło­śne bi­cie wła­snego serca.

– Ci­cho – wtrą­cił się dzia­dek Lu­dwig. – Nie przy dzie­ciaku. – Dzia­dek nie­chęt­nie wy­da­wał po­le­ce­nia, ale lu­bił się z mamą. Wziął mnie za rękę.

– Chodź, Ela­sche, chodź, wnu­siu, po­zry­wamy owocki.

Oj­ciec stał z tyłu, kom­plet­nie zbity z tropu. Po­mógł swo­jej matce uprząt­nąć naj­więk­szy ba­ła­gan, a w tym cza­sie ja i dzia­dek Lu­dwig zry­wa­li­śmy doj­rzałe owoce i wsy­py­wa­li­śmy je do ma­łego, bia­łego wia­derka. Naj­cen­niej­sze były ma­liny. Ulu­bione owoce mamy. Wraz z każdą ma­liną ze­rwaną z ło­dyżki rósł mój smu­tek.

W dro­dze po­wrot­nej tata niósł mnie na ba­rana, bo stopy bo­lały mnie tak, że nie mo­głam cho­dzić. Nie omiesz­kał przy tym so­lid­nie mnie ob­sztor­co­wać. Jak mo­głam po­biec do ogrodu bez po­rząd­nych bu­tów? „By­cie nie­sa­mo­dzielną” – tak na­zwał moje za­cho­wa­nie, za które winę po­no­siła matka. W końcu mia­łam już sześć lat.

Na­pa­wa­łam się wi­do­kiem, sie­dząc na ra­mio­nach ojca. Ptaki usia­dły w rzę­dzie na li­niach wy­so­kiego na­pię­cia i ćwier­kały ci­chą pieśń w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu. Było to dla nich nie­bez­pieczne, miały szansę prze­żyć, pod wa­run­kiem że nie do­tkną słupa, jak wy­ja­śnił mi kie­dyś dzia­dek Lu­dwig.

Po na­szym po­wro­cie roz­pę­tała się okropna awan­tura. Sie­dzia­łam na gó­rze, na brą­zo­wych stop­niach przed moim po­ko­jem i sły­sza­łam każde słowo.

Mama pró­bo­wała się bro­nić, ale po dłuż­szej chwili wy­bie­gła z po­koju z za­pła­kaną twa­rzą. De­cy­zja za­pa­dła. Po­je­dzie na ku­ra­cję sama, nie wolno jej było mnie za­brać do le­gen­dar­nego Ba­den-Ba­den.

W DNIU WY­JAZDU wielka be­żowa torba po­dróżna mamy stała przed po­ma­lo­waną na czarno ażu­rową, że­la­zną bramą, która od­gra­dzała na­sze po­dwó­rze od ulicy.

Oj­ciec, dziad­ko­wie i ja sta­li­śmy w sze­regu, od naj­więk­szego do naj­mniej­szego. Było wcze­sne przed­po­łu­dnie, wciąż chłodno. Mama za­rzu­ciła na ra­miona krót­kie fu­tro, na złość babci, która za­zdro­ściła jej fu­terka.

– Ach, pa­trz­cie, jaka da­mulka – szy­dziła jak za­wsze bab­cia.

Oj­ciec sta­nął obok mnie i za­ło­żył ręce na wą­skiej klatce pier­sio­wej. Z jed­nej strony ulżyło mu, że mama je­dzie na ku­ra­cję sama, z dru­giej czuł się nie­swojo, zwłasz­cza ze względu na mnie. Nie­mal jakby miał wy­rzuty su­mie­nia.

– Dzia­dek Lu­dwig cię po­pil­nuje – po­wie­dział.

– Bi­dula – po­wie­działa bab­cia Mar­tha, przy­ci­ska­jąc mnie do po­domki, z któ­rej wy­do­by­wał się lekki za­pach pie­czeni. – Biedna Ela­sche – ko­lejny raz za­zna­czyła swoją tro­skli­wość w obec­no­ści matki. Mama na­tych­miast zmarsz­czyła czoło. Nie lu­biła, kiedy ktoś zdrab­niał moje imię. Pew­nie mu­siała czuć się dziw­nie, zo­sta­wia­jąc mnie pod opieką ko­biety, któ­rej nie mo­gła znieść.

Mama po­chy­liła się nade mną. Ob­ję­łam ją szybko za szyję. Z ca­łych sił pra­gnę­łam po­czuć jej cie­płą skórę. Za­trzy­mać w pa­mięci jej za­pach. Pach­niała czymś cie­płym, słod­kim, czę­sto wy­czu­wa­łam w tym kar­me­lową nutę. Ści­skało mnie w gar­dle, ale udało mi się nie uro­nić ani jed­nej łzy. Naj­chęt­niej uchwy­ci­ła­bym się kur­czowo mamy. Po raz pierw­szy wy­jeż­dżała na dłu­żej, a ja już za nią tę­sk­ni­łam, cho­ciaż wciąż stała przede mną żywa i praw­dziwa.

– Uwa­żaj na sie­bie, do­brze? – wy­szep­tała tuż przy mo­jej twa­rzy.

Na­wet w tym ostat­nim uści­sku jej ciało trzy­mało się na dy­stans. Wy­czu­wa­łam ja­kiś ro­dzaj zbroi. Ba­riery. Nie wie­dzia­łam tylko, czy ba­riera ta stoi po mo­jej, czy po jej stro­nie, czy może mię­dzy nami.

Mama ostatni raz po­gła­skała mnie po wło­sach. Po chwili już ma­cha­łam, wy­cią­gnąw­szy obie ręce w górę, aż wresz­cie gar­bus skrę­cił w główną ulicę i znik­nął za ro­giem. Mia­łam wra­że­nie, że na­gle po­wstała we mnie luka, pu­ste miej­sce, które znaj­do­wało się głę­boko w moim wnę­trzu, a jed­no­cze­śnie gdzieś na ze­wnątrz ciała.

Frag­ment po­cho­dzi z książki Da­nieli Dröscher pt. Lügen über me­ine Mut­ter.

©2022, Ver­lag Kie­pen­heuer& Witsch GmbH& Co. KG, Co­lo­gne/Ger­many.

DA­NIELA DRÖSCHER (ur. 1977), nie­miecka pi­sarka. Za­de­biu­to­wała w 2009 roku po­wie­ścią Die Lich­ter des Geo­rge Psal­ma­na­zar. Au­torka zbioru opo­wia­dań Glo­ria (2010), po­wie­ści Pola (2012, wyd. pol. 2014, tłum. Sława Li­siecka) oraz au­to­bio­gra­ficz­nej prozy Ze­ige de­ine Klasse (2018). Po­wieść Lügen über me­ine Mut­ter (Kłam­stwa o mo­jej matce) zna­la­zła się w 2022 roku w fi­nale Deut­scher Buch­preis.

Wy­dano z fi­nan­so­wym wspar­ciem Fun­da­cji Współ­pracy Pol­sko-Nie­miec­kiej.

.

ŻARTY RY­SUN­KOWE

.

STU­DIUM

Pu­łapki psy­cho­wa­shingu

tekstJO­ANNA GU­TRAL, ZU­ZANNA KO­WAL­CZYKry­su­nekIZA­BELA KACZ­MA­REK-SZU­REK

JE­STE­ŚMY DZIŚ ŚWIAD­KAMI go­to­wa­nia pop-psy­cho­lo­gicz­nego gro­chu z ka­pu­stą na nie­obecną wcze­śniej skalę. Do­rzu­cić do tego gara może każdy – nie­ważne, czy mowa o wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych eks­per­tach, czy o sa­mo­zwań­czych co­achach i te­ra­peu­tach po dwu­go­dzin­nym kur­sie.

Świa­tło pada na scenę. Roz­brzmiewa pom­pa­tyczna mu­zyka, roz­le­gają się brawa. Nie­któ­rzy wstają, wzno­szą okrzyki. Na wi­dok wcho­dzą­cej na scenę dziew­czyny w ró­żo­wej ma­ry­narce ktoś z nie­do­wie­rza­niem za­krywa usta dło­nią. Inny pod­ska­kuje, aby uchwy­cić te­le­fo­nem naj­lep­szy kadr. Za go­dzinę część wi­downi bę­dzie pła­kać, pod­no­sić do góry ręce w ge­ście wdzięcz­no­ści, stać w dłu­giej ko­lejce po au­to­graf i zdję­cie. To – wbrew po­zo­rom – nie jest opis spo­tka­nia z gwiazdą popu. To wy­stą­pie­nie Moja praw­dziwa do­ro­słość. Kiedy dzie­ciń­stwo staje się za­so­bem – „pierw­szy event Oko­lic Ciała”, czyli au­tor­skiego pro­jektu Ma­rianny Gier­szew­skiej, ofe­ru­ją­cej kursy, warsz­taty i in­dy­wi­du­alne se­sje, która do­star­cza po­rad psy­cho­lo­gicz­nych po­nad 200 ty­siącom osób śle­dzą­cym ją na In­sta­gra­mie.

Przy wej­ściu na inne spo­tka­nie gro­ma­dzi się ubrany na biało tłum. Grupy ko­biet w bia­łych su­kien­kach i ko­szu­lach, sku­pione w kilku miej­scach wi­downi, pęcz­nieją. Gdy snopy świa­teł za­czy­nają krę­cić koła po su­fi­cie i sce­nie, wstają z krze­seł i en­tu­zja­stycz­nie biją brawo. – Na­zy­wam się Le­ilani Sza­jek. Wiem, że wielu z was przy­je­chało tu­taj spe­cjal­nie dla mnie. Chcia­łam wam po­dzię­ko­wać za obec­ność – mo­jej ar­mii Le­ilani. – Przez salę nie­sie się fala okrzy­ków. Za­raz po prze­mó­wie­niu „ar­mia” gro­ma­dzi się przed wej­ściem, aby od­być au­dien­cję u swo­jej idolki. Ko­bieta w bia­łej ko­szulce na wi­dok Sza­jek (która na­zywa sie­bie „me­ta­fi­zy­kiem” i „mul­ti­mi­lio­nerką”, „in­dy­wi­du­al­nie kon­sul­tu­jącą naj­zna­mie­nit­sze osoby biz­nesu”) wy­bu­cha pła­czem. – Ona zmie­niła moje ży­cie – mówi do sto­ją­cej obok dziew­czyny, rów­nież w bieli. To zaś, wbrew po­zo­rom, nie jest opis spo­tka­nia z re­li­gij­nym guru. To wy­stą­pie­nie twór­czyni kur­sów Ma­ni­fe­sta­cja ma­rzeń, która za­sły­nęła w in­ter­ne­cie fil­mi­kami, na któ­rych tłu­ma­czy ta­jem­nicę swo­jego bo­gac­twa afir­ma­cjami o tre­ści „Do­staję prze­lewy za to, że je­stem”.

– Wstań­cie i od­wróć­cie się przo­dem do osoby sto­ją­cej po wa­szej le­wej stro­nie. Po­łóż­cie jedną dłoń na swoim sercu, a drugą na sercu osoby na­prze­ciwko. Za­mknij­cie oczy. Po­czuj­cie bi­cie obu serc. A te­raz otwórz­cie oczy, spójrz­cie na osobę przed wami i po­wiedz­cie jej: „Dzień do­bry, wi­dzę cię”. Świet­nie. Te­raz je­ste­ście go­towi na po­dróż. – To z ko­lei nie jest opis du­cho­wego ry­tu­ału. Ta­kie ćwi­cze­nie za­or­dy­no­wała w trak­cie swo­jego wy­stą­pie­nia Se­krety ko­mu­ni­ka­cji Maya Ori – co­achka trans­for­ma­cyjna, mia­nu­jąca się rów­nież „men­torką” i „pre­kur­sorką edu­ka­cji o mę­skiej i żeń­skiej ener­gii w kon­tek­ście re­la­cji dam­sko-mę­skich”, która pro­wa­dzi kursy, warsz­taty, in­dy­wi­du­alne te­ra­pie oraz „psy­cho­edu­ka­cyjne” live’y na In­sta­gra­mie. Jej konto w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych śle­dzi pra­wie 30 ty­sięcy osób. Sie­dzący obok nas męż­czy­zna wzru­sza się, gdy Maya po­wta­rza: „Do­sta­jesz to, w co wie­rzysz”. – Prze­cho­dzę przez roz­wód, myśl, że przy­szłość za­leży tylko ode mnie, bar­dzo mi po­maga – mówi, gdy za­ga­du­jemy go przy wyj­ściu.

Pod­czas Life Ba­lance Con­gress – „naj­więk­szego w tej czę­ści Eu­ropy wy­da­rze­nia roz­wo­jo­wego po­świę­co­nego rów­no­wa­dze ży­cio­wej” – po­dob­nych ilu­mi­na­cji, pod­nio­słych utwo­rów i pod­nie­sio­nych w górę dłoni wi­dzia­ły­śmy setki. Obe­szły­śmy sto­iska, któ­rych oferta roz­cią­gała się od in­dy­wi­du­al­nych se­sji co­achingu, przez bi­żu­te­rię wy­ko­naną z piór i krysz­ta­łów, po kursy pro­gra­mo­wa­nia pod­świa­do­mo­ści i sa­mo­uz­dra­wia­nia. Od­by­ły­śmy roz­mowy z oso­bami, które w ta­kich miej­scach szu­kają uko­je­nia, roz­woju, po­mocy. Usły­sza­ły­śmy setki zdań o „wy­cho­dze­niu ze strefy kom­fortu”, „po­ko­ny­wa­niu we­wnętrz­nych ba­rier”, „kre­owa­niu wy­ma­rzo­nego ży­cia”, „gra­niu tylko na sie­bie”, „ma­ni­fe­sto­wa­niu zmiany” i „po­sze­rza­niu świa­do­mo­ści”. I – co naj­waż­niej­sze – spo­tka­ły­śmy tylu mów­ców mia­nu­ją­cych się „na­uczy­cie­lami ży­cia”, „men­to­rami”, „tre­ne­rami men­tal­nymi” oraz „in­spi­ra­to­rami zmiany”, że aż trudno uwie­rzyć, że kto­kol­wiek mówi dziś o nie­do­bo­rze au­to­ry­te­tów.

Ta mo­zaika al­ter­na­tyw­nych prak­tyk roz­wo­jowo-du­chowo-lecz­ni­czych jest nie­zwy­kle róż­no­rodna i dzięki temu wła­śnie re­ali­zuje roz­ma­ite po­trzeby ogrom­nych rzesz lu­dzi: od cie­ka­wo­ści i chęci roz­woju, przez po­trzebę do­świad­cze­nia wspól­noty, po po­szu­ki­wa­nie wspar­cia w trud­no­ściach ży­cio­wych. Pod­czas wspo­mnia­nego kon­gresu w ciągu trzech dni zgro­ma­dzono na jed­nej sce­nie tak różne po­sta­cie, jak mi­strzo­wie Sha­olin, eks­perci z za­kresu bio­che­mii i bio­hac­kingu, tre­ne­rzy usta­wień sys­te­mo­wych i dłu­go­wiecz­no­ści, mul­ti­mi­lio­ne­rzy, co­ache, po­dróż­nicy. Przez konta mów­ców mo­ty­wa­cyj­nych, tre­ne­rów men­tal­nych i men­to­rów w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych prze­wi­jają się mi­liony lu­dzi kie­ru­ją­cych się róż­nymi po­trze­bami i in­ten­cjami, wy­ra­sta­ją­cymi z róż­nych re­aliów i do­świad­czeń. Czy da się za­tem w tym pop-psy­cho­lo­gicz­nym ty­glu wska­zać jak­kol­wiek wspólny mia­now­nik?

Nie spo­sób nie wpi­sać tej ro­sną­cej gamy usług i ka­na­łów wspar­cia sa­mo­roz­woju w szer­szy trend, na­zy­wany kul­turą te­ra­peu­tyczną, w któ­rym te­ra­pia i psy­cho­edu­ka­cja wy­do­stają się z ga­bi­ne­tów i za­czy­nają funk­cjo­no­wać w szer­szym spo­łeczno-po­li­tycz­nym kon­tek­ście, nie­rzadko w ode­rwa­niu od ich na­uko­wego fun­da­mentu. Z kul­turą te­ra­peu­tyczną jest jed­nak jak z młot­kiem, któ­rym można za­równo wbić gwóźdź, jak i roz­trza­skać czaszkę. Wy­ko­rzy­stu­jąc jej za­soby, można zro­bić wiele do­brego – prze­ko­nać lu­dzi do za­dba­nia o swój do­bro­stan psy­chiczny, uwraż­li­wić ich na róż­no­rod­ność form funk­cjo­no­wa­nia w rze­czy­wi­sto­ści, na­uczyć sku­tecz­niej­szego re­ago­wa­nia na po­ten­cjalne za­bu­rze­nia i roz­ma­ite formy prze­mocy – ale i wiele złego: pro­mu­jąc uprosz­czone (a przez to nie­rzadko szko­dliwe) nar­ra­cje psy­cho­lo­giczne, prze­ko­nu­jąc do wąt­pli­wych in­we­sty­cji w swój roz­wój i zdro­wie, prze­rzu­ca­jąc od­po­wie­dzial­ność za pro­ces na klienta, skła­da­jąc nie­moż­liwe do speł­nie­nia obiet­nice ży­cia bez dys­kom­fortu i pro­ble­mów, ofe­ru­jąc po­zór pro­fe­sjo­nal­nego wspar­cia bez zna­jo­mo­ści spraw­dzo­nych na­ukowo tech­nik i przy braku kom­pe­ten­cji. Ry­zyko ro­śnie, gdy po na­rzę­dzia i ję­zyk psy­cho­lo­gii, psy­cho­te­ra­pii czy co­achingu się­gają osoby, któ­rych nie obo­wią­zuje żadna od­po­wie­dzial­ność prawna i etyczna; które na ba­zie wie­lo­let­nich osią­gnięć psy­cho­lo­gii i za­ob­ser­wo­wa­nego w póź­nym ka­pi­ta­li­zmie po­pytu na sa­mo­roz­wój upra­wiają psy­cho­wa­shing – ce­lowe „wy­bie­la­nie” au­tor­skich, dro­gich i nie­we­ry­fi­ko­wa­nych od­gór­nie kur­sów oraz te­ra­pii za po­mocą po­pu­lar­no­ści i wia­ry­god­no­ści au­to­ry­tetu psy­cho­lo­gicz­nego.

Prze­ką­sza­jąc pro­dukty „kuchni ro­ślin­nej opar­tej na sied­miu cza­krach”, pod­czas Life Ba­lance Con­gress za­sta­na­wia­ły­śmy się więc, jak pi­sząc o pu­łap­kach współ­cze­snej psy­cho­edu­ka­cji, nie wy­lać dziecka z ką­pielą. Jak od­dzie­lić nie­groźne, al­ter­na­tywne źró­dła sa­mo­roz­woju, le­cze­nia lub roz­woju du­cho­wego, które dla ko­goś są sku­teczne i war­to­ściowe, od szko­dli­wych i re­al­nie nie­bez­piecz­nych prak­tyk, które mogą po­gor­szyć czyjś stan – na przy­kład osoby w kry­zy­sie zdro­wia psy­chicz­nego, która szuka po­mocy? Jak zwe­ry­fi­ko­wać kom­pe­ten­cje co­acha lub te­ra­peuty, bez do­świad­cze­nia i za­pew­nio­nej przez usta­wo­daw­ców ochrony? Gdzie prze­biega gra­nica mię­dzy to­le­ran­cją dys­kom­fortu a eska­pi­zmem, który pró­buje za­po­biec kon­fron­ta­cji z bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią? W skró­cie: jak od­dzie­lić psy­cho­lo­giczne ziarno od psy­cho­wa­shin­go­wych plew? I kto tego roz­działu po­wi­nien pil­no­wać?

ABY POD­DAĆ ten ogromny ob­szar ja­kiej­kol­wiek re­flek­sji, skie­ro­wa­ły­śmy swoją uwagę w stronę co­achingu i psy­cho­te­ra­pii, ma­ją­cych nie­zli­cze­nie wiele wa­rian­tów. Słowo „nie­zli­cze­nie” nie jest tu hi­per­bolą, jako że co­achem i te­ra­peutą może mia­no­wać się dziś każdy, kto otwo­rzy dzia­łal­ność go­spo­dar­czą pod ko­dem Pol­skiej Kla­sy­fi­ka­cji Dzia­łal­no­ści (PKD) 86.90.E – „po­zo­stała dzia­łal­ność w za­kre­sie opieki zdro­wot­nej, gdzie in­dziej nie­skla­sy­fi­ko­wana” lub PKD 85.59.B – „po­zo­stałe po­zasz­kolne formy edu­ka­cji, gdzie in­dziej nie­skla­sy­fi­ko­wane”. Na­szą in­ten­cją nie jest upra­wia­nie po­lo­wa­nia na psy­cho­wa­shin­gowe cza­row­nice, ale na­świe­tle­nie za­sta­wia­nych w tym ob­sza­rze pu­ła­pek, jako że w więk­szo­ści ob­sza­rów zdro­wia usta­wo­daw­stwo po­maga pa­cjen­towi wy­zna­czyć ja­sną gra­nicę po­mię­dzy le­ka­rzem kon­kret­nej spe­cjal­no­ści a men­to­rem czy wróż­bitą – a co za tym idzie, urze­tel­nić do­ko­ny­wany przez pa­cjenta wy­bór ścieżki le­cze­nia lub wspar­cia. Tym­cza­sem w przy­padku zdro­wia psy­chicz­nego o tro­pie­nie gra­nic i wia­ry­god­no­ści musi za­dbać sam pa­cjent. A w spek­trum do­stęp­nych opcji znaj­duje się nie­mało biz­ne­sów, li­czą­cych na to, że uda im się prze­ko­nać do sie­bie osobę szu­ka­jącą po­mocy swoją na­dmu­chaną obiet­nicą od­miany ży­cia.

Pierw­szą istotną kwe­stię sta­nowi więc w tym kon­tek­ście przej­rzy­stość ról – a więc i my, au­torki tego tek­stu, czu­jemy się w obo­wiązku przed­sta­wić po­zy­cję, z któ­rej się wy­po­wia­damy. Ja, Jo­anna Gu­tral, je­stem psy­cho­lożką i cer­ty­fi­ko­waną psy­cho­te­ra­peutką po­znaw­czo-be­ha­wio­ralną, człon­ki­nią Pol­skiego To­wa­rzy­stwa Te­ra­pii Po­znaw­czej i Be­ha­wio­ral­nej (PTTPB, nu­mer cer­ty­fi­katu 896). Obo­wią­zuje mnie ko­deks etyki PTTPB, a swoją pracę pod­daję re­gu­lar­nej su­per­wi­zji pod okiem cer­ty­fi­ko­wa­nego su­per­wi­zora (te­ra­peuty bar­dziej do­świad­czo­nego sta­żem pracy, ma­ją­cego do­dat­kowe kom­pe­ten­cje). Wszyst­kie te in­for­ma­cje pa­cjent może prze­czy­tać w bio­gra­mach ośrod­ków, w któ­rych pra­cuję. Może zwe­ry­fi­ko­wać waż­ność mo­jego cer­ty­fi­katu (od­świe­ża­nego co pięć lat) oraz po­pro­sić o oka­za­nie dy­plomu czy po­da­nie na­zwi­ska mo­jego su­per­wi­zora. Pro­wa­dzę rów­nież psy­cho­edu­ka­cję w in­ter­ne­cie za po­śred­nic­twem bloga, so­cial me­diów i pod­ca­stu Gu­tral Gada. Dla­czego? Bo więk­szość osób po­szu­ku­ją­cych psy­cho­te­ra­pii po raz pierw­szy nie wie o obo­wią­zu­ją­cych i wy­mie­nio­nych po­wy­żej za­sa­dach, a sze­rze­nie wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej w od­po­wie­dzialny spo­sób jest cenne, zwłasz­cza w cza­sach ro­sną­cego na to wspar­cie za­po­trze­bo­wa­nia i utrud­nio­nego do­stępu do te­ra­peu­tów i psy­chia­trów.

Aby tekst ten nie stał się jed­no­stronny, pi­szę go rów­nież ja, czyli Zu­zanna Ko­wal­czyk – re­dak­torka „Pi­sma”, pro­wa­dząca w ma­ga­zy­nie tek­sty tak, by speł­niały na­sze stan­dardy rze­tel­no­ści. Sama re­gu­lar­nie pu­bli­kuję w „Pi­śmie” eseje, w któ­rych po­ru­sza­łam już mię­dzy in­nymi (nie­przy­pad­kowe w tym kon­tek­ście) te­maty współ­cze­snych au­to­ry­te­tów, no­wych form du­cho­wo­ści, po­goni za do­sko­na­ło­ścią, przy­wi­le­jów czy sa­mot­no­ści. Z wy­kształ­ce­nia je­stem kul­tu­ro­znaw­czy­nią i to wła­śnie per­spek­tywa kul­tu­ro­twór­czo-fi­lo­zo­ficzna jest mi naj­bliż­sza.

Dla­czego o tym pi­szemy? Po­nie­waż jedną z pod­sta­wo­wych stra­te­gii psy­cho­wa­shingu jest za­ciem­nia­nie in­for­ma­cji na te­mat swo­jego wy­kształ­ce­nia i kom­pe­ten­cji w taki spo­sób, aby po­ten­cjalny klient lub pa­cjent nie był w sta­nie w pro­sty spo­sób ich zwe­ry­fi­ko­wać. Za do­bry przy­kład służy w tym kon­tek­ście psy­cho­log Ra­fał Ol­szak, który w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych działa pod nic­kiem @ocal­sie­bie. Psy­cho­log dał się po­znać szer­szej pu­blicz­no­ści przez me­dialną aferę zwią­zaną z usu­nię­ciem go z po­pu­lar­nego show Ślub od pierw­szego wej­rze­nia, re­kla­mu­ją­cego się jako eks­pe­ry­ment spo­łeczny. Wi­dzo­wie zwró­cili uwagę na pu­bliczną dzia­łal­ność Ol­szaka pro­wa­dzoną na In­sta­gra­mie i YouTu­bie (jego konto sub­skry­buje 54,6 ty­siąca osób), w ra­mach któ­rej „eks­pert” gło­sił mię­dzy in­nymi, że fe­mi­nizm to „fa­bryka nar­cy­stycz­nych i ego­istycz­nych po­two­rów, które żyją wy­łącz­nie dla sie­bie”, czy że „męż­czyź­nie bar­dzo trudno o au­ten­tyczną spon­ta­nicz­ność i do­zna­nie bli­sko­ści, kiedy zbli­że­nie po­prze­dza za­kła­da­niem pre­zer­wa­tywy, która de facto od­dziela go od ko­biety”. Ste­reo­ty­pów i szko­dli­wych nar­ra­cji w „psy­cho­edu­ka­cyj­nej” dzia­łal­no­ści Ol­szaka było na pęczki. „Za­zwy­czaj ko­biety ra­dzą so­bie z od­rzu­ce­niem po­przez wcho­dze­nie w rolę ofiary i oczer­nia­nie fa­ceta. Dzia­łaj. Psy­cho­lo­gom przyda się wię­cej klien­tów” – prze­strze­gał swo­ich ob­ser­wa­to­rów.

Pod wpły­wem wi­dzów na­rze­ka­ją­cych na mi­zo­gi­ni­styczne i sek­si­stow­skie ko­men­ta­rze pro­duk­cja po­now­nie zmon­to­wała pro­gram tak, by usu­nąć z niego Ol­szaka. Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że da­lej pro­wa­dzi on dzia­łal­ność zwią­zaną ze zdro­wiem psy­chicz­nym. Kon­tro­wer­syjne wpisy znik­nęły, ale Ol­szak jest wciąż ak­tyw­nym psy­cho­te­ra­peutą. Na stro­nie po­radni Ocal Sie­bie czy­tamy, że jest psy­cho­lo­giem o spe­cjal­no­ści kli­nicz­nej. Nie na­leży tego jed­nak my­lić ze spe­cja­li­za­cją – to od­rębna działka ure­gu­lo­wana przez Cen­trum Me­dyczne Kształ­ce­nia Po­dy­plo­mo­wego (CMKP). Pi­sze też, że pra­cuje w opar­ciu o tech­niki po­znaw­czo-be­ha­wio­ralne. Nie jest to jed­nak toż­same z ukoń­cze­niem ca­ło­ścio­wego, czte­ro­let­niego szko­le­nia w za­kre­sie te­ra­pii po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nej. Sam za­zna­cza, że „w pro­ce­sie edu­ka­cji opa­no­wał pod­sta­wowe tech­niki po­znaw­czo-be­ha­wio­ralne”. W swoim bio­gra­mie pi­sze rów­nież, że ko­rzy­sta z su­per­wi­zji ko­le­żeń­skiej. Su­per­wi­zja jest jed­nym z waż­niej­szych wa­run­ków pro­fe­sjo­nal­nego pro­wa­dze­nia te­ra­pii, ale trudno wy­wnio­sko­wać, z kim ko­le­guje się dana osoba. Su­per­wi­zja ko­le­żeń­ska może być waż­nym uzu­peł­nie­niem, ale nie za­stąpi su­per­wi­zji pro­wa­dzo­nej przez do­świad­czo­nego i cer­ty­fi­ko­wa­nego su­per­wi­zora dy­dak­tyka, który może (cho­ciaż nie musi) wy­sta­wić re­ko­men­da­cję do prze­dłu­że­nia cer­ty­fi­katu. O ile ten cer­ty­fi­kat w ogóle jest. Ol­szak nie fi­gu­ruje bo­wiem w ba­zie psy­cho­te­ra­peu­tów Pol­skiego To­wa­rzy­stwa Te­ra­pii Po­znaw­czej i Be­ha­wio­ral­nej.

Za­py­tany przez nas o to, czy „opa­no­wa­nie pod­sta­wo­wych tech­nik po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nych” jest w jego przy­padku toż­same ze sta­tu­sem psy­cho­te­ra­peuty po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nego oraz czy pod­daje swoją pracę pro­fe­sjo­nal­nej su­per­wi­zji, od­po­wie­dział: „Pracę wy­ko­nuję w zgo­dzie z obo­wią­zu­jącą ustawą o za­wo­dzie psy­cho­loga, która okre­śla kom­pe­ten­cje tej pro­fe­sji – wśród nich jest pro­wa­dze­nie psy­cho­te­ra­pii, przy czym ma się swo­bodę wy­boru szko­leń, z któ­rych się ko­rzy­sta, i spo­sobu, w jaki się ją pro­wa­dzi; ustawa nie na­kłada obo­wiązku cer­ty­fi­ka­cji w ta­kiej czy in­nej sa­mo­zwań­czej szkole psy­cho­te­ra­pii. Nie wiem, do ja­kich za­pi­sów któ­rej ustawy pani na­wią­zuje, za­da­jąc py­ta­nia od­no­szące się do slangu psy­cho­te­ra­peu­tów”.

Wy­ja­śnijmy więc. Nie każdy psy­cho­log jest psy­cho­te­ra­peutą, cho­ciaż w toku stu­diów psy­cho­lo­gicz­nych oma­wia się pod­stawy nur­tów psy­cho­te­ra­pii. Za­dane przez nas py­ta­nia do­ty­czyły jed­nak pod­sta­wo­wej we­ry­fi­ka­cji kom­pe­ten­cji: tego, czy pro­wa­dząc te­ra­pię, ukoń­czył lub jest w trak­cie ca­ło­ścio­wego, czte­ro­let­niego szko­le­nia te­ra­peu­tycz­nego (w nur­cie po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nym lub in­nym), czy po­siada cer­ty­fi­kat, czym jest ofe­ro­wana na jego stro­nie „psy­cho­te­ra­pia dla ko­biet ko­cha­ją­cych za bar­dzo”, czy wy­mie­niona przez niego su­per­wi­zja ko­le­żeń­ska jest pro­wa­dzona przez cer­ty­fi­ko­wane osoby. Psy­cho­log ma oczy­wi­ście ra­cję, pi­sząc, że swoją pracę wy­ko­nuje w zgo­dzie z obo­wią­zu­jącą ustawą, która nie na­kłada obo­wiązku cer­ty­fi­ka­cji. Nie twier­dzimy jed­nak, że jego dzia­łal­ność jest nie­zgodna z pra­wem. Pro­ble­mem nie jest na­wet to, że Ol­szak nie ma cer­ty­fi­ka­cji. Pro­blem, na który zwra­camy uwagę, do­ty­czy tego, że tak mocno roz­myty spo­sób opi­sy­wa­nia kom­pe­ten­cji nie sprzyja ich zwe­ry­fi­ko­wa­niu przez po­ten­cjal­nego klienta, który naj­czę­ściej nie jest w sta­nie ła­two roz­strzy­gnąć, czy praca „w opar­ciu o tech­niki po­znaw­czo-be­ha­wio­ralne” jest czym in­nym niż po­sia­da­nie cer­ty­fi­katu te­ra­peuty po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nego.

Ol­szak na­pi­sał nam rów­nież, że jest „prze­ciwny mo­no­po­li­za­cji rynku usług psy­cho­lo­gicz­nych przez sa­mo­zwań­cze grupy lu­dzi, któ­rzy za­ra­biają dzie­siątki ty­sięcy zło­tych, przy­zna­jąc tak zwane cer­ty­fi­katy psy­cho­te­ra­peuty – zwłasz­cza że sami so­bie dali na to przy­zwo­le­nie i pró­bują for­so­wać po­gląd, ja­koby tylko ktoś taki mógł po­ma­gać in­nym po­przez roz­mowę”. Nie twier­dzimy, że roz­wią­za­nie cer­ty­fi­ka­cyjne jest ide­alne. Do­bre usta­wo­daw­stwo mia­łoby szansę stwo­rzyć ramy kształ­ce­nia i we­ry­fi­ka­cji usług także na rynku pry­wat­nym, jed­nak go bra­kuje. Tak jak w in­nych kra­jach czy w or­ga­ni­za­cjach mię­dzy­na­ro­do­wych (na przy­kład Eu­ro­pean As­so­cia­tion for Be­ha­vio­ural and Co­gni­tive The­ra­pies czy Eu­ro­pean As­so­cia­tion for Psy­cho­the­rapy) w Pol­sce po­ja­wiły się więc in­sty­tu­cje czer­piące z do­robku i do­świad­cze­nia tychże, speł­nia­jąc wy­mogi in­sty­tu­cji o za­sięgu eu­ro­pej­skim i pró­bu­jąc za­pew­nić to, czego nie za­pew­nia usta­wo­dawca – kształ­ce­nie w okre­ślo­nych ra­mach, obo­wią­zek ak­tu­ali­za­cji wie­dzy, su­per­wi­zję, sąd ko­le­żeń­ski i zo­bo­wią­za­nie do prze­strze­ga­nia ko­deksu etyki. Cho­ciażby po to, by mgli­ste po­ję­cie „ko­biet ko­cha­ją­cych za bar­dzo” nie ucho­dziło za jed­nostkę w kwa­li­fi­ka­cji cho­rób, a sa­mo­dziel­nie two­rzone me­tody były bez­pieczne dla pa­cjen­tów i sku­teczne z punktu wi­dze­nia na­uki.

Ol­szak na­pi­sał nam rów­nież:

Uwa­żam, że klient po­wi­nien być trak­to­wany jak do­ro­sły czło­wiek i sam de­cy­do­wać, czy chce współ­pra­co­wać z co­achem, men­to­rem, cer­ty­fi­ko­wa­nym psy­cho­te­ra­peutą (w nie­któ­rych przy­pad­kach jest to osoba bez wy­kształ­ce­nia psy­cho­lo­gicz­nego) czy roz­ma­wiać z psy­cho­lo­giem bez cer­ty­fi­katu psy­cho­te­ra­peu­tycz­nego. (...) Lu­dzie kon­sul­tują się przede wszyst­kim z tymi, któ­rzy mają pu­bli­ka­cje: książki, ar­ty­kuły, pod­ca­sty, to jest z oso­bami, które prze­ja­wiają ak­tyw­ność na rzecz ogółu. Po­prawną lub nie­po­prawną po­li­tycz­nie, bo na ca­łym świe­cie mamy do czy­nie­nia z na­gon­kami na na­ukow­ców prze­czą­cych ide­olo­giom ta­kim jak fe­mi­nizm. Nie wolno do­pu­ścić, aby kółka wza­jem­nej ad­o­ra­cji, po­spo­lite grupy in­te­re­sów i ich ob­se­sja na punk­cie wła­snej słusz­no­ści ogra­ni­czyły swo­body oby­wa­tel­skie w za­kre­sie ak­tyw­no­ści tak ele­men­tar­nej, jak wy­bór czło­wieka, któ­remu ktoś chce w toku roz­mowy zwie­rzyć się ze swo­ich co­dzien­nych bo­lą­czek i kło­po­tli­wych, przy­spa­rza­ją­cych cier­pie­nia my­śli. To ro­dzaj cen­zury, która może do­pro­wa­dzić do uni­fi­ka­cji po­mocy psy­cho­lo­gicz­nej i pro­gra­mo­wa­nia spo­łe­czeń­stwa, co sta­no­wi­łoby za­gro­że­nie dla de­mo­kra­cji.

Czy zga­dzamy się z tym, że czło­wiek po­wi­nien mieć wy­bór, komu „chce w toku roz­mowy zwie­rzyć się ze swo­ich co­dzien­nych bo­lą­czek i kło­po­tli­wych my­śli”? Jak naj­bar­dziej. Ale py­ta­nie, które pod­kre­ślamy grubą li­nią, brzmi, czy w obec­nym te­ra­peu­tycz­nym ty­glu lu­dzie mają do­sta­teczną wie­dzę do po­dej­mo­wa­nia w pełni świa­do­mego wy­boru osoby, któ­rej po­wie­rzają swoje zdro­wie – a w przy­padku po­waż­nego kry­zysu zdro­wia psy­chicz­nego na­wet ży­cie. – Gdy­by­śmy w punk­cie wyj­ścia mieli sy­tu­ację spo­łeczną, w któ­rej każda osoba jest zdrowa i świa­doma tego, czym jest psy­cho­te­ra­pia i na czym po­lega jej na­ukowo udo­wod­niona sku­tecz­ność, a także ma do niej do­stęp, to niech każdy do­ko­nuje swo­jego wy­boru. Ale sy­tu­acja jest inna, gdy osoba do­świad­cza kry­zysu, gdy czło­wiek jest zroz­pa­czony i tra­fia na obiet­nicę na­prawy swo­jej sy­tu­acji, sfor­mu­ło­waną tak, by w pierw­szym roz­po­zna­niu nie miał ja­sno­ści co do kom­pe­ten­cji skła­da­ją­cej taką obiet­nicę osoby – mówi nam dok­torka Mag­da­lena Skot­nicka-Cha­be­rek, psy­cho­lożka, le­karka i psy­cho­te­ra­peutka.

Źró­dło da­nych: In­sty­tut Psy­chia­trii i Neu­ro­lo­gii

W Pol­sce ist­nieje kilka sto­wa­rzy­szeń i in­sty­tu­cji, które cer­ty­fi­kują zrze­szo­nych w nich te­ra­peu­tów. Na przy­kład wspo­mniane już Pol­skie To­wa­rzy­stwo Te­ra­pii Po­znaw­czej i Be­ha­wio­ral­nej od po­nad dwu­dzie­stu lat wy­zna­cza stan­dardy szko­le­nia i pracy te­ra­peu­tów po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nych. Or­ga­ni­za­cja ta przy­znaje akre­dy­ta­cje ośrod­kom szko­lą­cym te­ra­peu­tów, okre­śla ramy pro­gra­mowe i kon­kretne wy­ma­ga­nia, a eks­per­tom umoż­li­wia uzy­ska­nie cer­ty­fi­katu, do­wo­dzą­cego speł­nie­nie że­la­znych kry­te­riów. Osoba szko­ląca się w ta­kim ośrodku re­ali­zuje po­nad 1200 go­dzin dy­dak­tycz­nych i su­per­wi­zyj­nych, a szko­le­nie koń­czy eg­za­mi­nem, w ra­mach któ­rego do­ku­men­tuje swoją pracę kli­niczną na pi­śmie oraz w po­staci na­grań se­sji. Re­ali­zuje rów­nież mi­ni­mum sto go­dzin pracy wła­snej oraz 360 go­dzin stażu kli­nicz­nego, z czego cho­ciaż 120 na od­dziale psy­chia­trycz­nym. Z ko­lei żeby ubie­gać się o cer­ty­fi­kat psy­cho­te­ra­peuty Pol­skiego To­wa­rzy­stwa Psy­chia­trycz­nego, na­leży ukoń­czyć czte­ro­let­nie szko­le­nie psy­cho­te­ra­peu­tyczne (po­sia­da­jące atest PTP, na które składa się mi­ni­mum 1200 go­dzin szko­le­nio­wych), zdo­być do­świad­cze­nie kli­niczne (360 go­dzin stażu, naj­czę­ściej na od­dzia­łach psy­chia­trycz­nych), od­być co naj­mniej pięć lat su­per­wi­zo­wa­nej pracy te­ra­peu­tycz­nej, 150 go­dzin su­per­wi­zji in­dy­wi­du­al­nej i gru­po­wej, a także 250 go­dzin pracy na przy­kład w ra­mach wła­snej psy­cho­te­ra­pii czy tre­ningu in­ter­per­so­nal­nego u cer­ty­fi­ko­wa­nego psy­cho­te­ra­peuty PTP. Cer­ty­fi­kat ozna­cza po­świad­cze­nie su­per­wi­zora, za­twier­dze­nie dwóch opi­sów pro­cesu te­ra­peu­tycz­nego oraz na­gra­nia se­sji i wresz­cie zda­nie eg­za­minu ust­nego, w trak­cie któ­rego we­ry­fi­ko­wana jest wie­dza teo­re­tyczna, umie­jęt­ność sto­so­wa­nia ade­kwat­nych tech­nik, wgląd te­ra­peuty w pro­ces te­ra­pii oraz umie­jęt­ność spoj­rze­nia na psy­cho­te­ra­pię z per­spek­tywy róż­nych po­dejść.

Ate­sto­wane szko­le­nia są kosz­towne, bo kan­dy­dat musi wy­dać na nie od 40 do 50 ty­sięcy zło­tych. Póki co nie stwo­rzono jed­nak pro­fe­sjo­nal­nej oferty ta­kiego kształ­ce­nia w za­kre­sie edu­ka­cji pu­blicz­nej. Ce­lem sto­wa­rzy­szeń jest więc za­pew­nie­nie bez­pie­czeń­stwa w szko­le­niu te­ra­peu­tów tam, gdzie nie gwa­ran­tuje go pań­stwo. Ostat­nio zno­we­li­zo­wano co prawda roz­po­rzą­dze­nia Mi­ni­stra Zdro­wia w spra­wie spe­cja­li­za­cji w dzie­dzi­nach ma­ją­cych za­sto­so­wa­nie w ochro­nie zdro­wia. Po­sze­rzono w nich za­kres wy­kształ­ce­nia ba­zo­wego „spe­cja­li­sty w dzie­dzi­nie psy­cho­te­ra­pii” o więk­szą pulę pro­fe­sji. Nie­mniej na ja­kich za­sa­dach ma prze­bie­gać pro­ces spe­cja­li­za­cyjny? Ile po­trwa? Kiedy zo­sta­nie po­wo­łany w tym za­kre­sie kon­sul­tant kra­jowy? Na te jakże ważne „de­tale” pa­cjenci i spe­cja­li­ści mu­szą jesz­cze po­cze­kać, a re­gu­la­cje te i tak do­ty­czyć będą naj­pew­niej wy­łącz­nie osób pra­cu­ją­cych w ra­mach Na­ro­do­wego Fun­du­szu Zdro­wia (NFZ).

Spis cer­ty­fi­ko­wa­nych przez sie­bie psy­cho­te­ra­peu­tów PTTPB pu­bli­kuje na swo­jej stro­nie wraz z nu­me­rem cer­ty­fi­katu i datą jego waż­no­ści, bo cer­ty­fi­kat, po­dob­nie jak akre­dy­ta­cja dla ośrodka, nie jest dany raz na za­wsze. To­wa­rzy­stwo przy­znaje go na pięć lat, po któ­rych psy­cho­te­ra­peuta może ubie­gać się o jego od­no­wie­nie – je­śli udo­ku­men­tuje swoją pracę, ak­tu­ali­za­cję wie­dzy w po­staci szko­leń oraz re­gu­larną su­per­wi­zję. Dla­czego to ważne? Dla­tego, że psy­cho­te­ra­pia, tak jak cała me­dy­cyna, cały czas się roz­wija, a brak ak­tu­ali­za­cji wie­dzy i prak­tyki za­wo­do­wej może utrud­nić za­gwa­ran­to­wa­nie tego, co po­winno być jej nad­rzęd­nym ce­lem – sku­tecz­nego le­cze­nia pro­ble­mów psy­chicz­nych.

Co w przy­padku, kiedy te­ra­peuta nie zde­cy­duje się być człon­kiem to­wa­rzy­stwa? Ab­so­lut­nie nic. Taka przy­na­leż­ność jest do­bro­wolna i ma je­dy­nie zmniej­szyć praw­do­po­do­bień­stwo nad­użyć, za­pew­nia­jąc pa­cjen­tom wła­ściwą opiekę, a psy­cho­te­ra­peu­tom – ja­kość kształ­ce­nia. Nie ozna­cza to rzecz ja­sna, że osoba przez ni­kogo nie­akre­dy­to­wana jest z au­to­matu hochsz­ta­ple­rem. Jed­nak – w świe­tle prawa – może nim być. A dla osoby, która do­świad­cza kry­zysu zdro­wia psy­chicz­nego i po raz pierw­szy mie­rzy się z po­szu­ki­wa­niem te­ra­peuty, we­ry­fi­ka­cja tych wy­tycz­nych jest nie lada wy­zwa­niem.

Przy­po­mi­namy so­bie skalę tego wy­zwa­nia, ile­kroć od zna­jo­mych w kry­zy­sie zdro­wia psy­chicz­nego sły­szymy roz­pacz­liwe prośby o po­le­ce­nie te­ra­peuty. Czyli czę­sto. We­dług da­nych Świa­to­wej Or­ga­ni­za­cji Zdro­wia (WHO) do 2030 roku de­pre­sja sta­nie się czyn­ni­kiem w naj­więk­szym stop­niu od­po­wie­dzial­nym za GBD (ang. Glo­bal Bur­den of Di­se­ase – „glo­balne ob­cią­że­nie cho­robą”), a ja­kaś forma za­bu­rze­nia psy­chicz­nego do­tyka około 40 pro­cent po­pu­la­cji Unii Eu­ro­pej­skiej. Ba­da­nia In­sty­tutu Psy­chia­trii i Neu­ro­lo­gii (IPiN) wska­zują, że po­nad jedna czwarta Po­la­ków cierpi na za­bu­rze­nia psy­chiczne – i tylko 16 pro­cent z nich ko­rzy­sta lub sko­rzy­stało z po­mocy psy­chia­trycz­nej czy psy­cho­lo­gicz­nej. W wy­niku sa­mo­bójstw gi­nie w Pol­sce pra­wie dwa razy wię­cej osób niż w wy­pad­kach sa­mo­cho­do­wych. Tym­cza­sem obecny średni czas ocze­ki­wa­nia na psy­cho­te­ra­pię w ra­mach NFZ wy­nosi w na­szym kraju dzie­więć­dzie­siąt dwa dni, a koszt pry­wat­nej se­sji te­ra­peu­tycz­nej w War­sza­wie za­czyna się od 150–200 zło­tych – i szy­buje w górę.

Pro­ble­mem nie jest jed­nak wy­łącz­nie do­stęp­ność. Kilka lat temu zna­joma miesz­ka­jąca w moim (Jo­anny Gu­tral) ro­dzin­nym Słup­sku po­pro­siła o po­moc w zna­le­zie­niu te­ra­peuty dla swo­jej mamy. Nie zna­łam tam­tej­szego rynku, więc za­dzwo­ni­łam do czte­rech – wów­czas re­kla­mo­wa­nych w wy­szu­ki­warce – ga­bi­ne­tów w re­gio­nie. W tam­tym cza­sie, w bli­sko stu­ty­sięcz­nym mie­ście, tylko jedna osoba speł­niała kry­te­ria po­zwa­la­jące uznać jej usługi za sku­teczne i bez­pieczne. Dwie po­zo­stałe nie ukoń­czyły żad­nego szko­le­nia, ko­lejna osoba od­mó­wiła przed­sta­wie­nia do­ku­men­tów, na które po­wo­ły­wała się na swo­jej stro­nie.

BRAK WY­MOGU we­ry­fi­ka­cji kom­pe­ten­cji to naj­więk­sza furtka dla roz­prze­strze­nia­ją­cego się psy­cho­wa­shingu. Zwłasz­cza że Świa­towa Or­ga­ni­za­cja Zdro­wia de­fi­niuje zdro­wie jako „cał­ko­wity fi­zyczny, psy­chiczny i spo­łeczny do­bro­stan czło­wieka, a nie tylko brak cho­roby lub nie­peł­no­spraw­no­ści”. Jest to do­sko­nała al­ter­na­tywa dla de­fi­ni­cji me­dycz­nej, jako że uwzględ­nia aspekty po­zy­tywne, ważne z per­spek­tywy do­bro­stanu i pro­fi­lak­tyki – roz­wi­ja­nie po­ten­cjału, wzmac­nia­nie od­por­no­ści psy­chicz­nej, re­ali­za­cję war­to­ści. Roz­le­głość i nie­jed­no­znacz­ność tych ter­mi­nów spra­wia, że pod de­fi­ni­cję te­ra­pii pod­pina się czę­sto dzia­ła­nia, któ­rym bli­żej do prak­tyk co­achin­gowo-men­tor­skich lub re­li­gijno-du­cho­wych. Le­cze­nie i bu­do­wa­nie za­so­bów psy­chicz­nych jest jed­nak czym in­nym niż roz­wi­ja­nie po­ten­cjału lub du­cho­wo­ści. Tym­cza­sem to wła­śnie te ob­szary, a w za­sa­dzie ich re­pre­zen­tanci, pró­bują za­raz za te­ra­pią (lub na jej ple­cach) uto­ro­wać so­bie prze­strzeń w de­ba­cie pu­blicz­nej. Lub, mó­wiąc wprost, do­stęp do klienta.

Już na tym eta­pie po­ja­wiają się więc wąt­pli­wo­ści, czy nie do­ko­nu­jemy pew­nych nad­użyć, zwią­za­nych z mie­sza­niem po­ję­cia „te­ra­pia” z me­to­dami sa­mo­roz­woju. Słowo „te­ra­pia” (za Słow­ni­kiem ję­zyka pol­skiego PWN) ozna­cza okre­ślony spo­sób le­cze­nia za po­mocą le­ków lub za­bie­gów. Z ko­lei psy­cho­te­ra­pia to le­cze­nie za­bu­rzeń psy­chicz­nych i emo­cjo­nal­nych bez uży­cia le­ków, po­le­ga­jące na od­dzia­ły­wa­niu na psy­chikę pa­cjenta. Okre­śle­nia te we­szły do na­szego słow­nika nie­mal nie­po­strze­że­nie, za­własz­cza­jąc co­raz więk­szą liczbę moż­li­wych za­sto­so­wań i ko­no­ta­cji. W efek­cie pod sło­wem „te­ra­pia” miesz­czą się dziś nie­mal wszel­kie formy in­dy­wi­du­al­nej pracy nad po­prawą stanu psy­chicz­nego. Tak wła­śnie działa kul­tura te­ra­peu­tyczna – wciąga w szer­szy za­kres to, co wcze­śniej funk­cjo­no­wało w ja­sno okre­ślo­nym kon­tek­ście.

Po­ję­cie kul­tury te­ra­peu­tycz­nej nie jest jed­nak, wbrew po­zo­rom, nowe. Funk­cjo­nuje co naj­mniej od lat 60. ubie­głego wieku, kiedy Phi­lip Rieff wy­dał książkę The Triumph of the The­ra­peu­tic: Uses of Fa­ith after Freud (Triumf te­ra­pii: za­sto­so­wa­nia wiary po Freu­dzie), w któ­rej dia­gno­zo­wał ro­snące zna­cze­nie psy­cho­lo­gii w po­wo­jen­nym spo­łe­czeń­stwie Ame­ryki Pół­noc­nej. Zwra­cał on uwagę na zło­żone kon­se­kwen­cje ro­sną­cej wów­czas w siłę in­dy­wi­du­ali­za­cji, w któ­rej zna­cze­nie jed­nostki przed­kłada się po­nad aspekt wspól­no­towy, a źró­deł nie­po­ko­jów i lę­ków su­ge­ruje się (za psy­cho­ana­lizą) szu­kać wy­łącz­nie w so­bie. Wła­śnie to zja­wi­sko na­zwała póź­niej kul­turą te­ra­peu­tyczną so­cjo­lożka Eva Il­louz.

W po­dob­nym du­chu pi­sał kil­ka­na­ście lat przed Rief­fem Da­vid Rie­sman w książce Sa­motny tłum (wspól­nie z Na­ta­nem Gla­ze­rem i Reu­elem Den­neyem), wska­zu­jąc na to, że gdy czło­wiek traci po­czu­cie wpływu na swój los w świe­cie, który prze­ko­nuje go o wła­snej od­po­wie­dzial­no­ści za swoje szczę­ście, zy­skuje prze­świad­cze­nie, że utrata kon­troli jest wy­łącz­nie jego winą, co w kon­se­kwen­cji pro­wa­dzi do spo­łecz­nego od­rzu­ce­nia. To z ko­lei staje się źró­dłem zu­peł­nie no­wych lę­ków i ko­niecz­no­ści głęb­szego wglądu w sie­bie. W tych oko­licz­no­ściach, cała na biało, wma­sze­ro­wała w za­chodni świat kul­tura te­ra­peu­tyczna, która za­miast zmie­niać ze­wnętrzne oko­licz­no­ści, od­zwier­cie­dliła cha­rak­te­ry­zu­jące czasy po­wo­jenne sku­pie­nie na jed­no­stce. Ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk kul­tury, T.J. Jack­son Le­ars, w la­tach 80. w książce The Cul­ture of Con­sump­tion (Kul­tura kon­sump­cji) po­rów­nał te­ra­peu­tów do współ­cze­snych ka­pła­nów, a psy­cho­te­ra­pię do kultu zaj­mu­ją­cego miej­sce re­li­gii. Fi­lo­zof Mi­chel Fo­ucault zwra­cał z ko­lei uwagę na to, że wzrost zna­cze­nia psy­cho­lo­gii w za­rzą­dza­niu spo­łeczną ma­chiną jest w grun­cie rze­czy nową formą spra­wo­wa­nia ide­olo­gicz­nej wła­dzy. Cho­dzi prze­cież o po­zy­cję au­to­ry­tetu. Tę, o którą biją się dziś co­raz dziw­niej­sze, oko­ło­te­ra­peu­tyczne pro­fe­sje.

Psy­cho­wa­shing działa więc też – je­śli nie zwłasz­cza – poza ga­bi­ne­tem. W końcu je­ste­śmy świad­kami go­to­wa­nia pop-psy­cho­lo­gicz­nego gro­chu z ka­pu­stą na nie­spo­ty­kaną wcze­śniej skalę – a przy­naj­mniej na nie­obec­nej wcze­śniej are­nie, jako że zja­wi­sko to roz­grywa się w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze w prze­obra­ża­ją­cych de­batę pu­bliczną me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Do­rzu­cić do tego gara może każdy – rów­nież pro­du­ku­jące się w in­ter­ne­cie gwiazdy, mik­su­jące ję­zyk psy­cho­lo­gii z two­rzo­nymi od­dol­nie nar­ra­cjami „lu­dzi suk­cesu”; tech­niki te­ra­pii po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nej – z wła­snymi me­to­dami te­ra­peu­tycz­nymi; za­twier­dzone na­ukowo me­tody le­cze­nia – z pa­ra­nau­ko­wym hochsz­ta­pler­stwem i au­to­ry­te­tem aneg­doty. Wha­te­ver works. W końcu psy­cho­wa­shin­gowy chaos bywa prze­pustką do sławy, po­zy­cji mi­strza i na­prawdę du­żych pie­nię­dzy.