Pismo. Styczeń 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Styczeń 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,1

13 osób interesuje się tą książką

Opis

„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Porusza istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Ukazuje się równocześnie w trzech formatach: papierowym, cyfrowym i audio.

 

Ten numer to nasze święto. Wszystkie poprzednie sześćdziesiąt układaliśmy z myślą, by komponowała się z nich ciekawa, atrakcyjna, poruszająca istotne tematy całość, ale tym razem postanowiliśmy podnieść sobie tę poprzeczkę jeszcze wyżej. Stąd w numerze obecność materiałów, które dla nas, twórców i twórczyń „Pisma”, są prezentem i które celebrujemy nie mniej, jak piąte urodziny.

Waszej uwadze polecamy szczególnie:
– rozmowę Magdaleny Kicińskiej z Wilhelmem Sasnalem;

– podróż Mirosława Wlekłego śladami Pabla Escobara;

– reportaż Artura Domosławskiego o braku wody w Chile;

– portret biolożki Małgorzaty Żernickiej-Goetz pióra Julii Lachowicz.

 

Pismo. Magazyn Opinii 01/2023

Magdalena Kicińska – Kotwice – Od redakcji 

Karolina Lewestam – Po piśmie – Rozmowy z K.

Jan Kochanowski/Grzegorz Uzdański – Na Pismo 

Jonas Bendiksen – W kadrze: Prawda czy fałsz

Lauren Groff – Sunland 

Artur Domosławski – Wyschnięty jak Chile

Magdalena Kicińska rozmawia z Wilhelmem Sasnalem – Trochę oddzielny 

Ramin Mazur – Wiejski karnawał 

Julia Nowińska-Lachowicz – Biolożka od teatru życia 

Wisława Szymborska/Grzegorz Uzdański – Chwila z Pismem 

Mirosław Wlekły – W poszukiwaniu Pabla Escobara 

Kamil Fejfer – Niepewne scenariusze na niepewne czasy 

Charles Bukowski/Grzegorz Uzdański – Chudy Bill

Berenika Kołomycka – Taka sytuacja 

Ai Weiwei – Przejrzysta noc

Pauline Boudry, Renate Lorenz – W Ramach Pisma: Dla Valerie Solanas i Marilyn Monroe w uznaniu ich desperacji 

Wojciech Nowicki – Archiwum żywego domu 

Mateusz Roesler – Rebecca Makkai: W 84 książki dookoła świata – Apteczka 

Igor Jarek – Smutny

Zuzanna Kowalczyk – A propos myślenia od nowa 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (17 ocen)
8
4
3
2
0
Sortuj według:
Emmanuelle

Nie oderwiesz się od lektury

Zamiast oglądać wiadomości lepiej przeczytać Pismo. Dziennikarstwo na najwyższym poziomie. Ciekawe tematy, ludzie, zjawiska, kultura itd. ujęte kompleksowo z dbałością o szczegóły. W tym numerze polecam wywiad z Sasnalem i reportaż o Chile. A i o Żernickiej - warto poznawać takich ludzi.
00
andegawenska

Nie oderwiesz się od lektury

Moje ulubione!
00
jbrodecki

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




FE­LIE­TON

Ko­twice

tekstMAG­DA­LENA KI­CIŃ­SKA

Stoi w ką­cie po­koju, na nad­stawce kre­densu, którą kie­dyś przy­nio­słam ze śmiet­nika. Asy­me­tryczna, po jed­nej stro­nie koń­czy się pół­okrą­głą, szklaną wi­tryną. Co mie­siąc od pię­ciu lat w tym wła­śnie miej­scu kładę ko­lejny nu­mer. Stos ro­śnie mia­rowo, każ­dego roku o dwa­na­ście (lub trzy­na­ście, gdy wy­cho­dzi wy­da­nie spe­cjalne) grzbie­tów wyż­szy. Do­kła­dam ko­lejny i chwilę, tylko chwilę na nie pa­trzę. Dłuż­sza za­duma by­łaby śmieszna. Nie wiem, jak uchro­nić ry­tuał przed ki­czem, ale wiem, że jest mi po­trzebny. Daje po­czu­cie kon­troli, przy­naj­mniej w tym jed­nym mo­men­cie przy­po­mina, że ist­nieje ja­kiś rytm, ja­kiś punkt B, do któ­rego do­tar­łam, wy­ru­szyw­szy z punktu A.

Bar­dzo bra­kuje ta­kich mo­men­tów w ostat­nich la­tach, po­czu­cie ko­lej­nych koń­ców jest wier­nym to­wa­rzy­szem. Na li­ście pęk­nięć po­rządku świata, tych, które prze­bie­gają wzdłuż sta­rych osi, glo­bal­nych i lo­kal­nych, w ostat­nim cza­sie do­pi­su­jemy nowe.

Za­pa­mię­tuję je w de­ta­lach: to ucie­ka­nie na drugą stronę ulicy, żeby nie przejść zbyt bli­sko in­nego prze­chod­nia, na pu­stej poza nami ulicy, tuż po go­dzi­nie dla se­niora. Głos sa­ni­ta­riu­sza w re­por­tażu ra­dio­wym, kiedy mówi o cia­łach prze­wo­żo­nych mię­dzy peł­nymi szpi­tal­nymi chłod­niami. Oczy dziew­czynki z Mi­cha­łowa. Duża nie­bie­ska torba szwedz­kiego sklepu, z którą pró­bo­wał mi­nąć woj­sko i straż­ni­ków pe­wien po­seł na łące w Usna­rzu. Lis na grun­tówce w Opace Du­żej: wy­biegł z lasu wprost na pas ziemi roz­jeż­dżo­nej przez ko­parki pra­cu­jące przy bu­do­wie muru na bia­ło­ru­skiej gra­nicy. Za­tło­czony pas star­towy lot­ni­ska w Ka­bulu. Czer­wone li­nie na ma­pie w na­wi­ga­cji na wszyst­kich ukra­iń­skich dro­gach zmie­rza­ją­cych do przejść gra­nicz­nych z Pol­ską. Czer­wony la­kier na pa­znok­ciach dłoni ca­łej uma­za­nej zie­mią, to było w Bu­czy czy Ir­pie­niu? Cza­pla, którą rol­nik ze wsi pod Ko­strzy­nem pró­buje wy­stra­szyć, żeby od­le­ciała, żeby nie bro­dziła w Od­rze. Tro­chę już wy­bla­kła, z jed­nej strony od­kle­jona od dwor­co­wej ściany kartka z nu­me­rem te­le­fonu do cen­trum po­mocy, wy­pi­sana nie­zgrabną, dawno nie­uży­waną cy­ry­licą. I te dni, cho­ciaż czę­ściej noce, kiedy do­ma­gają się uwagi wła­sna roz­pacz albo strach, albo ból, in­tymne, oso­bi­ste, o któ­rych nie mówi się na głos, o któ­rych nie umie się opo­wia­dać, o któ­rych nie ma komu opo­wia­dać.

A co po dru­giej stro­nie? Wła­śnie ta­kie chwile: do­kła­da­nie ko­lej­nego nu­meru do zbioru. Uży­wa­nie słów ta­kich jak „piękno”, „do­bro”, „war­to­ści” i szu­ka­nie ich prze­ja­wów. Słu­cha­nie bez po­śpie­chu i prze­ry­wa­nia, rów­nież sie­bie. Umiar w zaj­mo­wa­niu sobą świata. Uważne roz­glą­da­nie się do­okoła i nie­zo­sta­wia­nie ba­ła­ganu ani tych, któ­rzy nie na­dą­żają. Mó­wie­nie „nie wiem”, kiedy się nie wie, i szu­ka­nie tych, któ­rzy być może znają od­po­wiedź. Ro­bie­nie cze­goś ra­zem, ro­bie­nie cze­goś dla in­nych. Po­czu­cie by­cia czę­ścią ca­ło­ści więk­szej niż my sami i trwal­szej (w tym po­ma­gają: rzeka, góra, las).

Mieć mi­sję albo cel, je­śli to pierw­sze słowo ma w so­bie zbyt dużo pa­tosu. Od­kąd two­rzymy „Pi­smo”, wie­rzymy, że w na­szej pracy to też po­maga od­na­leźć sens. Zwłasz­cza w tym ro­ze­dr­ga­niu wszyst­kich koń­ców świata na­raz, które co chwilę przy­po­mi­nają nie tylko o wła­snej kru­cho­ści, ale i – nie­kiedy sku­tecz­nie – o da­rem­no­ści na­szych wy­sił­ków.

Nie ukry­wam, opty­mizm to dla mnie stale po­dej­mo­wane wy­zwa­nie, żeby się temu po­czu­ciu nie pod­dać (a ono kusi, bar­dzo ak­tyw­nie, mam prze­cież całą, długą li­stę do­wo­dów, że nie warto wal­czyć). Wiem też, że ostat­nie lata sta­wiają przed ta­kimi jak my, za­cho­wu­ją­cymi dość ogra­ni­czony en­tu­zjazm w kwe­stii wiary w lep­szą przy­szłość, co­raz to now­sze i bar­dziej wy­myślne za­da­nia, tak by tej próby nie uła­twić, tor prze­szkód, cross­fit znoju i gruzu, który pię­trzy się jak in­fla­cja, a ty nie masz jak zła­pać od­de­chu, bo prze­cież li­sto­pad trwa tu od paź­dzier­nika do maja, a w do­datku mamy se­zon grzew­czy, więc brak tchu to w za­sa­dzie może na­wet lep­szy po­mysł.

Ale kiedy pi­szę te słowa, za oknem pró­szy śnieg. Jest lekki mróz, może więc jesz­cze i rano bę­dzie biało. Lu­bię tę ja­sność śnież­nego wie­czoru, mięk­kość świata, gdy po­krywa go choćby de­li­katna war­stwa pu­chu. Chowa to, co brzyd­kie, ścina kanty, wy­ci­sza ruch, na­wet ten in­ten­sywny, miej­ski. Na chwilę robi się spo­koj­nie.

Nie wiem, czy to ci­sza przed bu­rzą, chcia­ła­bym, żeby ten czas trwał jak naj­dłu­żej. To moje chce­nie, któ­rego ni­gdy nie na­zwa­ła­bym prze­cież ina­czej, to­wa­rzy­szy mi tylko o tej po­rze roku. Po­mię­dzy sta­rym a no­wym, u progu, na mo­ment przed. Palce jed­nej dłoni, wci­śnięte głę­boko, aż do dna kie­szeni, spla­tają się w krzy­żyk, jak wtedy pod­czas prze­rwy, kiedy ga­nia­li­śmy się na szkol­nym ko­ry­ta­rzu. Są, tak jak wtedy, ta­li­zma­nem. Nie dam się zła­pać, nie za­pe­szę.

Można to na­wet, ale ciiiii, na­zwać na­dzieją.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

MAG­DA­LENA KI­CIŃ­SKA (ur. 1987), re­dak­torka na­czelna „Pi­sma. Ma­ga­zynu Opi­nii” i wi­ce­pre­ze­ska Fun­da­cji Pi­smo. Re­por­terka i lau­re­atka Grand Press 2017. Au­torka ksią­żek: Pani Stefa (Czarne, 2015), Środki trans­portu (Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2019) współ­au­torka (z Mar­ci­nem Dzie­dzi­cem) Te­raz ’43. Losy (Wielka Li­tera, 2018). We wrze­śniu 2021 roku uka­zała się książka, którą na­pi­sała z Agnieszką Ju­ce­wicz, Dom w bu­telce.

ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Po pi­śmie

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Ja też pra­cuję w me­diach, tak jak ty (...). Jak so­bie ra­dzisz z tym, co dzieje się ostat­nio w kwe­stii sztucz­nej in­te­li­gen­cji? Ge­ne­ro­wane tek­sty są lep­sze niż to, co nie­kiedy czy­tam w me­diach. Czy bo­isz się tak jak ja? To samo spo­tkało prze­cież tłu­ma­czy; tylko nie­któ­rzy z nich prze­trwali, więk­szość tek­stów, zwłasz­cza on­line, tłu­ma­czą pro­gramy AI. (...) Lu­dzi słowa za­stą­pią ma­szyny słowa, a co sta­nie się z nami? Jak so­bie ra­dzić z po­czu­ciem wła­snej nie­po­trzeb­no­ści? Jak prze­trwać, kiedy nic już nie ma sensu?

Jack

Drogi Jacku!

Jak nie wia­domo, co my­śleć, to trzeba opo­wia­dać bajki.

No więc był so­bie raz kot wy­na­lazca. Na­zy­wał się Jan Ko­to­mu­cen (Czy Mu­ko­co­ten? Źró­dła są nie­ja­sne). Kot ów cie­szył się es­tymą swo­jej ko­ciej grupy ze śmiet­ni­ska, bo dzięki niemu ży­cie stada wy­raź­nie się po­pra­wiało. Na przy­kład wy­my­ślił pro­szek na pchły, a wódz ko­ciej grupy z dumą miau­czał ze śmiet­nika do zgro­ma­dzo­nych ko­tów: „Ha! Te­raz czas, jaki spę­dza­li­śmy na walce z pa­so­ży­tami, mo­żemy po­świę­cić na ło­wie­nie my­szy!”. „Miau, miau!” – wrzesz­czały z apro­batą koty, wie­rząc w Po­stęp i Wzno­szącą się Krzywą Ja­ko­ści Ży­cia, pięk­nie zresztą wy­rytą pa­zu­rem wo­dza na kon­te­ne­rze na szkło.

Na tym Jan Ko­to­mu­cen jed­na­ko­woż nie po­prze­stał i wy­my­ślił szybko sys­tem grzew­czy dla śmiet­ni­ków, a także nie­zwy­kle skom­pli­ko­wany, lecz nie­za­wodny sys­tem ostrze­ga­jący przed wro­gami. „No i pro­szę! – z hi­ste­rycz­nym wręcz za­chwy­tem pe­ro­ro­wał wódz. – Te­raz mo­żemy się skon­cen­tro­wać już tylko na my­szach!”

Po kilku po­mniej­szych wy­na­laz­kach Ja­nowi Ko­to­mu­ce­nowi udało się w końcu zauto­ma­ty­zo­wać to, co naj­waż­niej­sze, czyli ło­wie­nie my­szy. Gdy usły­szały to koty, nie­któ­rym przez chwilę zro­biło się tro­chę łyso, bo za­wsze czuły pewną dumę, gdy udało się im coś zło­wić, ale wtedy wódz miauk­nął: „Ach! Czyżby na­szym prze­zna­cze­niem jako ga­tunku nie była wieczna krzą­ta­nina wo­kół po­trzeb fi­zjo­lo­gicz­nych, ta­kich jak głód, ale SZTUKA? Te­raz na nią mo­żemy po­świę­cić swój czas”. I koty od razu zro­zu­miały, że mu­zyka, ko­cia mu­zyka, a także (a co!) po­ezja otwie­rają się przed nimi jako moż­li­wo­ści, bo nie mu­szą już my­śleć o prze­ży­ciu, więc mogą two­rzyć. I śmiet­ni­sko roz­brzmiało pięk­nymi (z ko­ciego punktu wi­dze­nia, bo Ha­lina Więc­kow­ska z po­bli­skiego par­teru miała na ten te­mat inne zda­nie) dźwię­kami i za­drgało epo­sem, w któ­rym chwa­lono Wiel­kiego Kota i jego bo­skie wi­brysy, a także opi­sy­wano walki mię­dzy śmiet­ni­skami i da­le­ko­bieżne ko­cie mi­gra­cje.

Pew­nego dnia jed­nak Jan Ko­to­mu­cen coś tam przy­krę­cał, coś tam prze­sta­wiał i na­gle od­krył, że zu­peł­nie przy­pad­kiem udało mu się wy­na­leźć ge­ne­ra­tor ko­ciej mu­zyki i eposu. Sta­nął więc na kla­pie od śmiet­nika, zwo­łał koty i włą­czył ustroj­stwo na cały re­gu­la­tor. Dźwięki, które zeń wy­pły­nęły, za­chwy­ciły koty nie­po­mier­nie „Wspa­niałe! – za­wo­łał wódz – Te­raz czas, który spę­dza­li­śmy na pi­sa­niu pie­śni, mo­żemy po­świę­cić na... po­świę­cić na... ekhm... na...”. „Na co?” – za­wo­łał ja­kiś buń­czuczny kot. „A skąd ja mam wie­dzieć?” – zde­ner­wo­wał się wódz, ob­si­kał Wzno­szącą się Krzywą Ja­ko­ści Ży­cia i po­szedł spać, a wraz z nim inni, bo wszyst­kich ogar­nęła sen­ność i ogólna nie­moc. I kto wie, jak by się to wszystko skoń­czyło, gdyby stara Więc­kow­ska nie na­dep­nęła na ge­ne­ra­tor mu­zyki i eposu, wy­rzu­ca­jąc śmieci.

Boję się Jacku, boję się tak, jak bali się rze­mieśl­nicy, kiedy ma­szyny przy­szły po nich, a ja się za nimi nie wsta­wi­łam. Boję się, jak bali się tłu­ma­cze, kiedy Go­ogle przy­szedł po nich, a ja nie po­wie­dzia­łam nic. Ob­sta­wi­łam mit bo­żego do­tknię­cia du­szy, mit ludz­kiej kre­atyw­no­ści jako ten, który mnie prze­nie­sie su­chą stopą przez mo­rze zmie­nia­ją­cego się świata – ale czuję już, że obie­cana nie­ty­kal­ność iskier umy­słu była fał­szem, tom­ba­kiem, starą bajką i le­gendą; że na­wet pi­sa­rze, na­wet po­eci nie róż­nią się za­sad­ni­czo od ter­mo­statu, a ter­mo­staty ro­bią się co­raz lep­sze. Boję się, że nie wiem, co po­wie­dzieć mo­jej córce, która pyta, czy może zo­stać pi­sarką, jak do­ro­śnie. Po co ma być pi­sarką? I wiesz, czego się jesz­cze boję? Zło­ści, gniewu, który zwy­kle czuły klasy pra­cu­jące, a który te­raz kieł­kuje we mnie, bo pra­gnę, by przy­szła ja­kaś Więc­kow­ska i na­dep­nęła na wszyst­kie ser­wery. Niech to bę­dzie drugi Ted Ka­czyn­ski, ze­it­ge­ist (my­ślę) woła o no­wego Ka­czyń­skiego. Upew­ni­łam się w tym, czy­ta­jąc Uni­ce­stwia­nie Mi­chela Ho­uel­le­be­cqua. On też się­gał po pi­sma an­ty­tech­no­lo­gicz­nych ter­ro­ry­stów, tak jak ja, on też ich ro­zu­mie, na­wet je­śli nie mówi tego wprost. Na ba­ry­kady, ludu pi­szący. Dżi­had Bu­tle­riań­ska, te­raz albo ni­gdy! Bo ina­czej skoń­czymy, ty­jąc i be­ka­jąc w eg­zy­sten­cjal­nym stu­po­rze, jak te koty. [Wy­pro­du­ko­wane przez Roz­mo­wyZK­Ge­ne­ra­to­r2022].

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­[email protected]­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Na Pi­smo

JAN KO­CHA­NOW­SKI

Go­ściu, siądź pod mym li­ściem i weź „Pi­smo” w dło­nie A gdy cię słońce pa­rzy, „Pi­smem” wa­chluj skro­nie Bo z pa­pieru wab­nego za­wźdy jest zro­bione I tre­śćmi cie­ka­wemi suto wy­peł­nione

Któżby z „Pi­smem” szedł w za­wód? Kalżdy w nim znaj­duje Mą­dro­ści, któ­rych in­dziej próżno wy­pa­truje. Czyli wdzięczne roz­mowy, czyli fe­lie­tony, Czyli esej o świe­cie mą­drze ob­my­ślony.

Gdy­bym dżiny na­po­tkał, które – po­wia­dają – Każde twoje ży­cze­nie snad­nie wy­peł­niają. Na cóż złoto, ka­mie­nie i bo­gate niwy? Daj­cie mi jeno „Pi­smo”, a będę szczę­śliwy.

Za­pi­sał Grze­gorz Uzdań­ski

JAN KO­CHA­NOW­SKI (1530–1584), po­eta re­ne­san­sowy, tłu­macz, pre­po­zyt ka­pi­tuły ka­te­dral­nej po­znań­skiej w la­tach 1564–1574, po­eta na­dworny Ste­fana Ba­to­rego w 1579 roku, se­kre­tarz kró­lew­ski Zyg­munta Au­gu­sta i Ste­fana Ba­to­rego, woj­ski san­do­mier­ski w la­tach 1579–1584.

GRZE­GORZ UZDAŃ­SKI (ur. 1979), au­tor po­wie­ści: Wa­ka­cje (no­mi­na­cja do Na­grody Con­rada), Za­raz bę­dzie po wszyst­kim (2019), Wy­piór (2021, no­mi­na­cja do Pasz­por­tów Po­li­tyki) i strony Nowe wier­sze sław­nych po­etów (wy­dana w for­mie książki w 2021). Wy­stę­puje w gru­pie Klan­cyk i Re­sor­cie Ko­me­dii. Stały współ­pra­cow­nik kwar­tal­nika „Prze­krój”.

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie

W KA­DRZE

Prawda czy fałsz

zdję­cieJO­NAS BEN­DIK­SEN | MA­GNUM | 2019

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

Mia­sto We­łes w Pół­noc­nej Ma­ce­do­nii, które za­sły­nęło pod­czas ame­ry­kań­skich wy­bo­rów pre­zy­denc­kich w 2016 roku. Wy­szło wtedy na jaw, że grupa miej­sco­wych na­sto­lat­ków stała za ma­sową pro­duk­cją wspie­ra­ją­cych Do­nalda Trumpa fake new­sów, udo­stęp­nia­nych na­stęp­nie na Fa­ce­bo­oku. Fo­to­graf Jo­nas Ben­dik­sen zro­bił wiele ujęć mia­sta do swo­jego al­bumu The Book of Ve­les, po czym ma­ni­pu­lo­wał zdję­ciami, do­da­jąc na przy­kład cy­frowo utwo­rzone ele­menty.

PROZA

Sun­land

tekstLAU­REN GROFFprze­ło­żyłaDO­BRO­MIŁA JAN­KOW­SKAry­su­nekTO­MEK MA­JEW­SKI

Obu­dził się w roz­złosz­czo­nym domu z ciem­no­ścią w oknach. Po­przed­niego wie­czoru ciotka Ma­isie spa­ko­wała już i po­sta­wiła przy drzwiach wej­ścio­wych jego ba­gaż, więc te­raz ubrał się, nie włą­cza­jąc świa­tła, wy­szedł z po­koju i rzu­cił pi­żamę na wierzch wa­lizki. Ciotka była w kuchni, po­stu­ki­wała garn­kami.

Buddy, po­wie­działa na jego wi­dok, sia­daj tu i coś zjedz. Miała śmieszne oczy, całe czer­wone i opuch­nięte, nie lu­bił, kiedy tak wy­glą­dały. Usiadł, wtedy ciotka po­de­szła od tyłu i przy­tu­liła jego głowę tak mocno, że za­bo­lało, a jej dło­nie pach­niały my­dłem i pa­pie­ro­sami, i tłusz­czem, aż się od­su­nął.

Zjadł jajka, które przy­po­mi­nały te ro­bione przez matkę, choć bu­łeczka nie przy­po­mi­nała tej ro­bio­nej przez matkę; była za su­cha i bez dżemu po­mi­do­ro­wego. Kiedy zjadł, ciotka za­brała i umyła jego ta­lerz i wi­de­lec.

Nie zniosę tego, po­wie­działa. Ni­gdy nie wy­ba­czę tej dziew­czy­nie, do­póki żyję.

Do­brze, od­parł ci­cho.

Nie mogę tu sie­dzieć i na to pa­trzeć, do­dała. Wkła­daj buty i kurtkę. Wy­cho­dzę wcze­śniej do pracy, żeby nie mu­sieć pa­trzeć w twarz tej sa­mo­lub­nej, nie­go­dzi­wej dziew­czy­nie. Wzięła swoje rze­czy, szminką na­ma­lo­wała na ustach wą­ską czer­woną li­nię, zgar­nęła z ha­czyka klu­czyki do auta i wy­szła fron­to­wymi drzwiami. Po dro­dze schy­liła się, by wło­żyć jego pi­żamę do wa­lizki i znie­cier­pli­wiona rzu­ciła: Chodź na dwór, Buddy. Je­stem pewna, że w tym bu­ja­nym fo­telu bę­dzie ci wy­star­cza­jąco wy­god­nie, mo­żesz tu za­cze­kać. Przy­niosę ci słoik z wodą. Jak bę­dziesz chciał so­bie ulżyć, zejdź z ganku i za­łatw sprawę w aza­liach.

Wy­szedł już na ze­wnątrz, w ciem­ność, wszę­dzie do­koła uno­sił się za­pach kwia­tów po­ma­rań­czy. Lampę nad fron­to­wymi drzwiami domu ciotki Ma­isie gę­sto po­kry­wały ter­mity wla­tu­jące w stru­mień świa­tła i z niego wy­la­tu­jące.

Ciotka Ma­isie wró­ciła z wodą dla Buddy’ego, za­mknęła fron­towe drzwi na klucz i przez se­kundę, gdy po­chy­lała się ku zam­kowi, w sła­bym świe­tle jej włosy wy­glą­dały tak samo jak włosy jego matki, za­po­mniał więc, po­my­ślał, że to na­prawdę matka, i nie­mal krzyk­nął z ra­do­ści. Po­tem ciotka pod­nio­sła wzrok, spoj­rzała na niego i to była twarz ciotki Ma­isie. Ra­dość w środku umarła i Buddy za­czął pła­kać.

No już, prze­stań mi się tu ma­zać, po­wie­działa ciotka. Bo znowu się zde­ner­wuję. Taki wielki fa­cet, dwa­dzie­ścia lat, ale w gło­wie je­steś tylko ma­łym, sta­rym dziec­kiem, bie­daczku.

Nie, cio­ciu. Je­stem męż­czy­zną, po­wie­dział i otarł twarz.

Jako że był dużo od niej wyż­szy, po­cze­kała, aż usią­dzie w bu­ja­nym fo­telu, po­chy­liła się i po­ca­ło­wała go w po­li­czek. Bądź grzeczny, Buddy, po­wie­działa. Co wie­czór klę­kaj i módl się tak, jak na­uczyła cię mama. I nie pa­kuj się w kło­poty, sły­szysz mnie?

Tak, cio­ciu, od­parł.

Będę pi­sać do cie­bie co ty­dzień w nie­dzielę i spró­buję się tam po­ja­wić raz na ja­kiś mie­siąc, w za­leż­no­ści od fun­du­szy. Wiesz, że le­d­wie wy­star­cza mi na je­dze­nie, zresztą sta­rzeję się i ostat­nio nie za do­brze się czuję. Ale już do­syć. Tak czy owak, nie za­po­mi­naj, że ktoś na tym świe­cie cię ko­cha. Zga­dza się, twoja ciotka Ma­isie cię ko­cha.

Tak, cio­ciu, od­parł.

Po­grze­bała w to­rebce i pod rączkę wa­lizki Buddy’ego wło­żyła małą kartkę. I przy­pil­nuj, żeby twoja sio­stra zo­ba­czyła ten li­ścik, gdy tylko się po­jawi, ro­zu­miesz? Uśmiech­nęła się, ale to wła­ści­wie nie był uśmiech.

Tak, cio­ciu, od­parł, i za­czął ko­ły­sać się w fo­telu, a ciotka ze­szła po schod­kach do sa­mo­chodu, któ­rego świa­tła przez mi­nutę świe­ciły zbyt ja­skrawo, po­tem wy­co­fała wóz na ulicę i znik­nęła.

Kiedy Buddy się ko­ły­sał, nie od­czu­wał tak bar­dzo zimna. Uspo­ka­jały go kwiaty po­ma­rań­czy kry­jące się w ciem­no­ści, złoty deszcz ter­mi­tów, do­cho­dzące skądś na­wo­ły­wa­nie noc­nego ptaka, równy rytm ko­ły­sa­nia. Miło było ob­ser­wo­wać, jak niebo za­czyna bled­nąć na kra­wę­dzi, po­tem z tej bla­dej li­nii z wolna wy­pływa róż, który roz­pełza się da­lej i da­lej, aż w świe­tle no­wego dnia za­czy­nają po­ja­wiać się wy­raźne kon­tury ga­jów po­ma­rań­czo­wych. Póź­niej słońce wze­szło w pełni i choć Buddy wie­dział, że nie wolno na nie pa­trzeć zbyt długo, ro­bił to przez chwilę, a gdy po­tem za­mknął oczy, da­lej lśniło pod po­wie­kami czer­wo­nym echem. Mgła za­częła pod­no­sić się już z ziemi pod drze­wami i ja­kieś zwie­rzę z dłu­gim ogo­nem, któ­rego na­zwy nie znał, lśniące i za­cie­kłe, wę­sząc, po­woli szło przez po­dwó­rze.

A po­tem na­gle w po­ran­nym świe­tle tuż przed nim stała Jo­anie, trzy­ma­jąc w dłoni wa­lizkę; na gło­wie miała mały słom­kowy ka­pe­lusz z żółtą opa­ską. Po­de­szła tak, że jej nie wi­dział i nie sły­szał. Miała tro­chę nie­za­do­wo­loną minę. Cześć, Bud, po­wie­działa. Ciotki Ma­isie nie ma? Zo­sta­wiła cię tu sa­miu­sień­kiego? Pod­bród­kiem wska­zała na dom i Buddy od­wró­cił się, by spoj­rzeć, ale ni­kogo tam nie było. Po­tem Jo­anie zo­ba­czyła kartkę pod rączką wa­lizki, wy­jęła ją, prze­czy­tała i krótko się za­śmiała. Zwi­nęła li­ścik w kulkę i rzu­ciła ją na zmę­czoną gu­mową wy­cie­raczkę.

Skoro wszystko wie naj­le­piej, może sama po­winna cię za­trzy­mać, po­wie­działa Jo­anie. Stara ję­dzo­wata nie­to­pe­rzyca. Wy­jęła z to­rebki białą chu­s­teczkę, splu­nęła na jej róg i po­tarła twarz brata w miej­scu, gdzie wciąż tkwił ślad po­ca­łunku ciotki Ma­isie. Dasz radę ka­wa­łek iść? za­py­tała.

Tak, Jo­anie, od­parł, wstał i za­chi­cho­tał, kiedy bu­jany fo­tel bu­jał się da­lej bez niego.

W jedną rękę wzięła swoją, w drugą jego wa­lizkę, i po­pro­wa­dziła brata ścieżką do mięk­kiej, po­kry­tej py­łem grun­to­wej drogi. Szli nią długo, po jed­nej stro­nie ma­jąc dęby li­ro­listne i palmy kar­ło­wate, po dru­giej wielką plan­ta­cję drze­wek po­ma­rań­czo­wych. Było na tyle wcze­śnie, że wciąż mieli odro­binę cie­nia, któ­rego się trzy­mali. Jo­anie chyba o czymś my­ślała i nic nie mó­wiła, nie prze­szka­dzało mu to, bo lu­bił ob­ser­wo­wać, jak dwa sio­strzane war­ko­cze wiją się w tę i z po­wro­tem na jej ple­cach, kiedy tak szła.

Do­szli do roz­ga­łę­zie­nia dróg nie­da­leko ło­wi­ska. Jo­anie z wes­tchnie­niem po­sta­wiła wa­lizki na ziemi i roz­pro­sto­wała palce. W ta­kim tem­pie, po­wie­działa, nie zdą­żymy na au­to­bus w po­łu­dnie. Po­tem spoj­rzała na sto­ją­cego obok Buddy’ego i do­dała: Hej, słu­chaj, wiesz, co mi się zdaje? Je­steś prze­cież silny, prawda?

Bar­dzo silny, od­parł i pod­niósł wa­lizki, jakby nic nie wa­żyły.

Szli da­lej, przez miej­sca na­sło­necz­nione i za­cie­nione, i do­tarli już pra­wie na skrzy­żo­wa­nie dróg, kiedy zza ich ple­ców do­biegł ja­kiś dźwięk, i w wiel­kiej chmu­rze ku­rzu pę­dem mi­nął ich pi­kap. Wóz za­trzy­mał się, za­pa­liło się wsteczne świa­tło i kie­rowca za­czął co­fać. Jo­anie prze­klęła pod no­sem i przy­li­zała włosy, ale uśmiech­nęła się, gdy otwo­rzyło się okno. Za kie­row­nicą sie­dział męż­czy­zna z czer­woną twa­rzą i oczami scho­wa­nymi pod dasz­kiem czapki. Pro­szę, pro­szę, czy to nie Jo­anie Gre­ene, po­wie­dział.

We wła­snej oso­bie, od­po­wie­działa. I jej duży star­szy brat Buddy. Jak się pan miewa, pa­nie Sum­mer­lin? Nie je­dzie pan może do mia­sta? Po­doba mi się ten nowy wóz.

Mogę po­je­chać i do mia­sta, od­parł. Cho­ciaż chcia­łem się tylko wy­brać na prze­jażdżkę tym no­wym ca­cusz­kiem, do­piero ode­bra­łem od di­lera. Pięć­dzie­siąty szó­sty, mo­del z ubie­głego roku, więc ku­pi­łem pra­wie za darmo. A w ogóle, skoro skoń­czy­łaś szkołę, mo­żesz mó­wić mi po imie­niu – Har­mon.

Dzięki, Har­mon. Za­osz­czę­dzisz nam dłu­giego spa­ceru w upale.

Wrzu­caj te wa­lizki na tył i wska­kuj­cie tu obok mnie, ko­chana, po­wie­dział. Ty i twój brat. Jak leci, Buddy? Sły­sza­łem o to­bie różne plotki, ale mama wo­lała trzy­mać cię przy so­bie, co nie.

Tak, psze pana, od­parł Buddy i wło­żył wa­lizki na pakę sa­mo­chodu.

A skoro o niej mowa, wy­razy współ­czu­cia dla was obojga, cią­gnął kie­rowca, kiedy wsia­dali, a Jo­anie się­gała po­nad ko­la­nami Buddy’ego, by za­mknąć drzwi.

Dzię­ku­jemy, po­wie­działa Jo­anie. Nie za­wsze się do­ga­dy­wa­ły­śmy, ale to i tak nie­ła­twe, kiedy traci się matkę.

Pi­kap ru­szył, a wiatr tak miło owie­wał po­liczki, że Buddy za­mknął oczy. Jo­anie opo­wia­dała kie­rowcy, że matka nie­mal nic im nie zo­sta­wiła. Bank prze­jął dom, a Jo­anie mu­siała sprze­dać, co się dało, za­nim rze­czy wy­lą­do­wa­łyby na ulicy. Upo­ka­rza­jące, do­dała. Wszyst­kie te naj­lep­sze przy­ja­ciółki na­szej mamy tar­gu­jące się ze mną o naj­mniej­sze z jej ha­ftów, ze­gar, im­bryk do her­baty. Ni­czym sępy. Pró­bo­wały wy­ci­snąć ze mnie jak naj­wię­cej jak naj­niż­szym kosz­tem.

Ko­chana, od­parł kie­rowca, prze­cież wiesz, że je­śli po­trze­bu­jesz po­mocy, wy­star­czy tylko po­pro­sić. Coś wy­my­ślimy. I pa­trząc ką­tem oka na Buddy’ego, po­woli po­ło­żył wielką czer­woną dłoń na ko­la­nie Jo­anie.

Ona za­śmiała się i nie od­su­nęła nogi. Miły z cie­bie czło­wiek, Har­mon, po­wie­działa. Ale wi­dzisz, że mamy wa­lizki. Za­bie­ramy się z tej par­szy­wej dziury.

Do­kąd?

Zgad­nij.

Hm, mruk­nął męż­czy­zna, spoj­rzał na Buddy’ego i w wy­ra­zie jego twa­rzy po­ja­wiło się coś no­wego. Za­bie­rasz go do przy­tułku w Ga­ine­sville, po­wie­dział. Tego miej­sca dla ogra­ni­czo­nych umy­słowo i epi­lep­ty­ków. Pro­szę, pro­szę. To do­piero. Wszy­scy po­wta­rzali, że wa­sza mama po­winna była to zro­bić dawno temu.

Zga­dza się, przy­tak­nęła Jo­anie. Na­pi­sa­łam do nich i do­sta­łam od­po­wiedź, że trzy­mają dla Buda miej­sce. Cho­ciaż za­częli na­zy­wać to miej­sce ina­czej. Sun­land. Brzmi przy­jem­niej.

Ty też tam zo­sta­niesz? za­py­tał Har­mon. Po­szu­kasz pracy, zro­bisz praw­dziwą ka­rierę?

E, nie, od­parła Jo­anie, lekko się uśmie­cha­jąc i do­dała: Na pewno pa­mię­tasz, jaka je­stem mą­dra.

Naj­lep­sza w kla­sie, po­twier­dził. Rzą­dzi­łaś. Za­ła­twia­łaś wszyst­kich wie­śnia­ków w oko­licy.

Tak czy owak, rok temu apli­ko­wa­łam do wszyst­kich uczelni dla dziew­cząt na pół­nocy i mo­głam któ­rąś wy­brać. Wzię­łam tę, w któ­rej dali mi pełne sty­pen­dium, w Ma­ine. Wtedy mama za­cho­ro­wała, ale po­zwo­lili mi przy­je­chać póź­niej, na drugi se­mestr. Prze­słali bi­let na po­ciąg, bank­not stu­do­la­rowy i jesz­cze coś do­dali, że­bym mo­gła do­trzeć na miej­sce i ku­pić pod­ręcz­niki, za­nim za ja­kiś ty­dzień za­czną się za­ję­cia.

Jezu, Ma­ine, rzu­cił Har­mon. To pra­wie jak bie­gun pół­nocny. Od­mro­zisz tam so­bie ten mały flo­rydzki za­dek, ko­chana.

O to wła­śnie cho­dzi, od­parła. Daj­cie mi igloo i tłuszcz z wie­lo­ryba. Gdy­bym mo­gła, prze­nio­sła­bym się na inną pla­netę.

W ta­kim ra­zie po­gra­tu­lo­wać, po­wie­dział Har­mon, prze­su­nął dłoń nieco da­lej po udzie Jo­anie i wło­żył kilka pal­ców pod jej spód­nicę. Sły­sza­łem o to­bie co nieco, Jo­anie Gre­ene. Wiem, że nie­któ­rzy tu będą bar­dzo za tobą tę­sk­nić.

Od­su­nęła jego rękę z po­wro­tem na ko­lano i od­parła: Ech, Har­mon, daj już spo­kój.

Zbli­żali się do skraju mia­steczka, gdzie stała sto­doła, a na jej da­chu gip­sowy byk na­tu­ral­nych roz­mia­rów. Buddy na­chy­lił się pod­eks­cy­to­wany, przy­ło­żył pa­lec do przed­niej szyby i za­wo­łał: Byk!

Po­zo­stała dwójka się za­śmiała i Jo­anie przy­tak­nęła: Zga­dza się, Buddy, to jest byk. Ujęła po­tężną dłoń brata i ją ści­snęła.

Hej, słu­chaj, po­spiesz­nie za­czął kie­rowca, kiedy pod­je­chali bli­żej dworca. Masz tro­chę czasu przed od­jaz­dem, może zo­sta­wimy Buddy’ego na tam­tej ławce i po­je­dziemy w ja­kieś ustronne miej­sce na małą po­ga­wędkę? Za­fun­duję ci nie­za­po­mniane po­że­gna­nie. Że­byś za­pa­mię­tała ro­dzinne mia­sto w po­zy­tyw­nym świe­tle, kiedy już bę­dziesz tam na pół­nocy, w Ma­ine.

Jo­anie nie prze­sta­wała się uśmie­chać, ale za­ci­snęła usta i od­parła: Nie, dzięki za pro­po­zy­cję, nie mamy wcale tak dużo czasu.

Pi­kap za­ha­mo­wał, Jo­anie się­gnęła po­nad no­gami Buddy’ego, otwo­rzyła drzwi i wy­pchnęła brata z wozu. Bierz wa­lizki, Bud, po­wie­działa ci­cho, a po­tem po­de­szła do okna od strony kie­rowcy i przez chwilę coś tam szep­tała. Buddy z cie­nia spo­glą­dał, jak za­do­wo­le­nie znika z twa­rzy Har­mona, który zro­bił się czer­wony i zły, a po­tem wy­jął port­fel i po­dał Jo­anie kilka bank­no­tów, które ona wsa­dziła do to­rebki. Męż­czy­zna wrzu­cił wsteczny i zbyt szybko od­je­chał, znów oplu­wa­jąc ich oboje chmurą ku­rzu.

Ni­gdy nie wrócę do tego gniazda węży, po­wie­działa, więc rów­nie do­brze mogę tro­chę za­ro­bić, pa­ląc za sobą wszyst­kie mo­sty. Wciąż nie wie­rzę, że po­zwa­lają temu sta­remu zbe­reź­ni­kowi pra­co­wać w li­ceum.

Wes­tchnęła, strze­pała kurz ze spód­nicy, bluzki i ka­pe­lu­sza, i po­wie­działa: No do­bra, mamy ja­kieś pół go­dziny, co ty na to, że­by­śmy po­szli so­bie na kok­tajl? I po­pro­wa­dziła Buddy’ego do knajpki, do któ­rej matka za­bie­rała go na lunch po nie­dziel­nej mszy.

W ŚRODKU NIE BYŁO klien­tów, tylko sto­jący za ladą chło­pak w pa­pie­ro­wej czapce, który za­czer­wie­nił się, gdy we­szła Jo­anie. Cześć, Buddy! za­wo­łał dziw­nym, zde­ner­wo­wa­nym gło­sem. To samo, co za­wsze? Bur­ger i cze­ko­la­dowy szejk sło­dowy?

Tak, po­pro­szę, od­parł Buddy, sta­wia­jąc wa­lizki na ziemi i sia­da­jąc na wy­so­kim stołku. Gło­śno za­bur­czało mu w żo­łądku.

Hej, Jo­anie, po­wie­dział chło­pak, mru­ga­jąc w jej stronę. Dawno cię nie wi­dzia­łem. Wszystko do­brze? Do­brze wy­glą­dasz.

Cóż, zo­sta­łam sie­rotą. Więc ra­czej nie za do­brze, od­parła chłodno.

O rany. Do dia­ska, rzu­cił chło­pak i jego ru­mie­niec zro­bił się nie­mal fio­le­towy. Wy­razy współ­czu­cia, Jo­anie. Nie wie­dzia­łem. Za­sta­na­wia­łem się, dla­czego wa­sza mama od ja­kie­goś mie­siąca nie przy­pro­wa­dza tu Buddy’ego. Ale ze mnie ba­ran, rany. Słu­chaj, wy­na­gro­dzę wam to. Za­fun­duję wam lunch. Ja sta­wiam. To zna­czy sta­wia pan Katz, wła­ści­ciel tego miej­sca, ale on ni­gdy się nie do­wie. Chło­pak mru­gnął, od­wró­cił się i za­czął maj­stro­wać przy grillu, co ja­kiś czas po­trzą­sa­jąc głową i sar­ka­jąc pod no­sem na wła­sną głu­potę.

Jo­anie uśmiech­nęła się do sie­bie, ale za każ­dym ra­zem, gdy chło­pak na nią zer­kał, ro­biła na po­wrót smutną minę.

Buddy przyj­rzał się swo­jemu od­bi­ciu w lu­strze za bu­tel­kami sy­ro­pów. Po­do­bały mu się ciemne włosy i ciemne oczy, ale nie kurz, który miał we wło­sach. Wciąż nie mógł się na­dzi­wić, że obok w lu­strze wi­dzi Jo­anie, uważ­nie otrze­pu­jącą kurz z ubra­nia i wło­sów, wy­cie­ra­jącą twarz pa­pie­rową chu­s­teczką – a nie matkę. Za każ­dym ra­zem to zdzi­wie­nie zmie­niało się w ból.

Chło­pak w pa­pie­ro­wej czapce po­dał im dwa kok­tajle, dwa bur­gery i dwie por­cje fry­tek, a po­tem cały czas stał tuż obok, gdy je­dli. Buddy był tak głodny, że le­d­wie prze­żu­wał, Jo­anie zaś ja­dła de­li­kat­nie, ocie­ra­jąc ser­wetką ką­ciki ust po każ­dym kę­sie. Gdy brat skoń­czył swoje da­nie, spoj­rzał na por­cję sio­stry tak in­ten­syw­nie, że po­pchnęła ją w jego stronę.

Nie­do­bre? ner­wowo za­py­tał chło­pak. Nie sma­ko­wało ci, Jo­anie?

Nic się nie martw, od­parła, było pyszne. Po pro­stu ostat­nio nie­wiele ja­dam i wy­star­czy mi kilka kę­sów.

Miło sły­szeć, że ci sma­ko­wało, po­wie­dział chło­pak i w tym mo­men­cie za­dźwię­czały dzwonki nad drzwiami, a do środka ra­mię w ra­mię we­szła para star­szych lu­dzi, która usia­dła przy ba­rze. Chło­pak prze­wró­cił oczami i pod­szedł z ma­łym no­te­sem, by przy­jąć za­mó­wie­nie.

Buddy do­jadł wszystko. Jo­anie wy­tarła mu bu­zię i ręce. Ze­śli­zgnęła się ze stołka i po­szu­kała w to­rebce ćwierć­do­la­rówki. Po­tem zmie­niła zda­nie, za­brała mo­netę i za­miast niej po­ło­żyła na la­dzie dzie­się­cio­cen­tówkę.

Chodźmy, zwró­ciła się do Buddy’ego.

Zdą­żyli ujść le­d­wie kilka kro­ków, kiedy chło­pak przy­biegł do miej­sca, w któ­rym sie­dzieli i za­py­tał: Jo­anie, hej, Jo­anie, za­cze­kaj chwilę, chcia­ła­byś może wyjść gdzieś ze mną któ­re­goś dnia? Mogę po­ży­czyć wóz od brata. Prze­je­dziemy się, może coś zjemy, może. Albo pój­dziemy na krę­gle, ryby czy coś.

Jo­anie od­wró­ciła się, sze­roko uśmie­cha­jąc, i od­parła: O, bar­dzo bym chciała, chęt­nie. Może za­dzwo­nisz do domu mo­jej ciotki Ma­isie i się umó­wimy? Ona nie lubi, kiedy wy­cho­dzę z chłop­cami, więc bę­dzie pró­bo­wała ci wmó­wić, że tam nie miesz­kam, ale nie słu­chaj jej, tylko dzwoń da­lej i któ­re­goś dnia od­biorę ja, nie ona.

O, to świet­nie, Jo­anie, od­parł chło­pak, tak zro­bię. Będę po pro­stu do cie­bie dzwo­nił.

Tak zrób, rzu­ciła, i ra­zem z Bud­dym wy­szli na ze­wnątrz. Jo­anie za­śmiała się, kiedy prze­kra­czali ulicę. O rany, po­wie­działa, ależ Ma­isie się wściek­nie.

Tak, po­twier­dził Buddy i się za­śmiał, nie dla­tego, że coś zro­zu­miał, ale dla­tego, że sio­stra się za­śmiała i ten dźwięk go uszczę­śli­wiał.

Wkrótce jed­nak za­uwa­żył, że coś jest nie tak, za­trzy­mał się i od­sta­wił wa­lizkę. Dom jest tam, po­wie­dział po­woli, po­ka­zu­jąc w dół ulicy peł­nej przy­ku­rzo­nych ma­gno­lii. Ko­ściół tam, do­dał, po­ka­zu­jąc duży ce­glany bu­dy­nek na rogu.

Jo­anie osło­niła oczy, spoj­rzała na brata i de­li­kat­nie od­parła: Nie idziemy do ko­ścioła ani do domu, Bud. Wsia­damy w au­to­bus do Ga­ine­sville.

Aha, rzu­cił. Nie znam tego miej­sca.

Ja rów­nież nie, po­wie­działa. To zna­czy miesz­ka­li­śmy tam, kiedy by­li­śmy bar­dzo mali, ale kiedy tata zo­sta­wił mamę tak na­gle, bar­dzo znie­lu­biła tamto mia­sto i spro­wa­dziła nas do tej głu­piej par­szy­wej dziury.

Chcę do mamy, po­wie­dział Buddy i się roz­pła­kał.

Nie, Buddy, nie te­raz, od­parła, bez ta­kich rze­czy. Duży do­ro­sły chło­pak nie może ma­zać się na ulicy. Jak­by­śmy nie mieli wy­star­cza­jąco ciężko. Wsa­dziła mu wa­lizkę w dłoń, ujęła go za drugą rękę i po­cią­gnęła przez par­king do miej­sca, w któ­rym już hu­czał sil­nik au­to­busu, a lu­dzie za­czy­nali po­woli wsia­dać.

W PO­JEŹ­DZIE BYŁO po­twor­nie go­rąco i mu­sieli iść aż do po­łowy, by zna­leźć wolne miej­sce, Jo­anie jed­nak po­wie­działa, że gdy ru­szą i wiatr wpad­nie przez otwarte okna, zrobi się chłod­niej. Wa­lizki po­ło­żyła im na ko­la­nach, bo nie można ufać lu­dziom jeż­dżą­cym au­to­bu­sami. Wszy­scy lu­dzie, któ­rym można ufać, mają już wła­sne sa­mo­chody i nie mu­szą się upa­dlać w au­to­bu­sach. Któ­re­goś dnia, do­dała roz­ma­rzona, ku­pię so­bie piękny, wielki sa­mo­chód z per­ło­wym la­kie­rem i ze skó­rza­nymi sie­dze­niami tak mięk­kimi, jakby je­chało się w chłod­nym bia­łym łóżku.

Ale Buddy nie słu­chał, po­nie­waż wśród pa­sa­że­rów wsia­da­ją­cych do au­to­busu zo­ba­czył ko­bietę z wielką szopą ru­dych wło­sów pod bar­dzo ma­lut­kim ka­pe­lu­szem. W jed­nej ręce trzy­mała nie­bie­ską wa­lizkę, w dru­giej – złotą klatkę z dwiema czu­ba­tymi pa­puż­kami-nim­fami. Po­tężna ko­bieta z sap­nię­ciem za­trzy­mała się na mo­ment przy sie­dze­niu na­prze­ciwko miejsc Buddy’ego i Jo­anie, a po­tem roz­wa­żyła moż­li­wo­ści, wes­tchnęła, po­sta­wiła klatkę obok okna i usia­dła.

Po­ja­wił się kie­rowca, by po­brać od pa­sa­że­rów ćwierć­do­la­rówki. Jo­anie prze­klęła pod no­sem, ale otwo­rzyła małą to­rebkę i wy­grze­bała z niej drobne. Wy­doją mnie do reszty, po­wie­działa do Buddy’ego. Chyba nic nie zjem, póki nie do­trę do Ma­ine.

Ko­bieta sie­dząca na­prze­ciwko usły­szała ją i za­py­tała: Ma­ine? Wy dwoje ucie­ka­cie do Ma­ine? Wsia­dłam do au­to­busu i na wasz wi­dok po­my­śla­łam: tylko spójrz na tego uro­czego chłopca i tę śliczną dziew­czynę, na pewno się ko­chają i chcą uciec, ja­kież to ro­man­tyczne. I mó­wię do sie­bie, Ado Se­ve­rin, sia­daj od razu tam obok nich i do­wiedz się wszyst­kiego, może znasz ich ro­dzinę, ale im bli­żej do was pod­cho­dzi­łam, tym le­piej wi­dzia­łam, że nie, to nie są za­ko­chani, ależ skąd, może to brat i sio­stra, wi­dzę po­do­bień­stwo w oko­licy oczu, a kiedy tu już po­de­szłam, to za­uwa­ży­łam, że z tym mi­łym chłop­cem coś jest nie tak, może nie do końca wszystko w po­rządku z jego głową.

Niech pani tak nie mówi. Z jego głową wszystko jest w po­rządku, ostro rzu­ciła Jo­anie. To na­prawdę słodki dzie­ciak. Po pro­stu działa nieco wol­niej niż więk­szość lu­dzi.

Tak czy owak, oznaj­miła ko­bieta, śmie­jąc się do­no­śnie, rzadko kiedy się mylę. Do­bry Pan Je­zus dał mi zdol­ność do­strze­ga­nia szcze­gó­łów. Za­wsze ją chyba mia­łam, ale wy­ostrzyła się, kiedy za­czę­łam czy­tać w bi­blio­tece książki o Sher­locku Hol­me­sie. Trzeba po pro­stu bar­dzo do­kład­nie przy­glą­dać się czło­wie­kowi, do­strze­gać różne dro­bia­zgi i po­tem zło­żyć je w ca­łość. Na przy­kład nasz kie­rowca ma na rę­kach głę­bo­kie bli­zny, wi­dzia­łaś? Za­łożę się, że przez długi czas na­ci­nał drzewa, zbie­ra­jąc ży­wicę w la­sach so­sno­wych. Ale lekko utyka, więc dam głowę, że przy­da­rzył mu się ja­kiś wy­pa­dek i dla­tego mu­siał zo­stać kie­rowcą au­to­busu.

Może tak, od­parła Jo­anie. Może nie.

Spójrz, cią­gnęła pa­sa­żerka pod­eks­cy­to­wa­nym gło­sem, wraca tu­taj. Sprawdźmy, czy się nie mylę. Zwró­ciła się do kie­rowcy: Bar­dzo prze­pra­szam, ale to­czymy tu małą dys­ku­sję na te­mat tego, czy dawno temu pra­co­wał pan w la­sach, zbie­ra­jąc ży­wicę na ter­pen­tynę.

Kie­rowca za­trzy­mał się mię­dzy sie­dze­niami i przez długą chwilę wpa­try­wał się w twarz ko­biety. W końcu z po­wagą od­parł: My się chyba nie znamy, pro­szę pani. I po­szedł da­lej, do swo­jego miej­sca z przodu.

Wi­dzisz? piała pa­sa­żerka. Mó­wi­łam.

Ani nie po­twier­dził, ani nie za­prze­czył, stwier­dziła Jo­anie. Ra­czej za­uwa­żył, że po­winna pani pil­no­wać wła­snego nosa.

Ależ nie, moja droga. Wi­dzia­łam na jego twa­rzy ab­so­lutne po­twier­dze­nie, cią­gnęła ko­bieta. A tak w ogóle, pach­nie tu, jakby ktoś w po­bliżu nie­dawno jadł ce­bulę. Pan ob­da­rzył mnie po­tęż­nym wę­chem, po­tra­fię roz­po­znać nie­mal każdy za­pach, a nie ma nic gor­szego niż cztery go­dziny jazdy au­to­bu­sem z kimś, kto nie­dawno jadł ce­bulę. Otwo­rzyła ma­leńką to­rebkę, wy­jęła z niej puszkę, zdjęła wieczko i czub­kiem palca de­li­kat­nie od­su­nęła bi­bułkę, od­sła­nia­jąc nie­wiel­kie blade pa­stylki. Fioł­ko­wego cu­kierka? za­pro­po­no­wała.

A po­nie­waż i Jo­anie, i Buddy zje­dli nie­dawno ce­bulę w bur­ge­rach, wzięli te­raz po jed­nej pa­stylce.

Sma­kuje, jak­bym li­zała tynk, skrzy­wiła się Jo­anie.

Nie ma za co, od­parła pa­sa­żerka. Chwilę mi to za­jęło, ale w końcu po­ukła­da­łam so­bie spo­strze­że­nia na twój te­mat.

Czyżby? spy­tała Jo­anie.

Tak, wi­dzę, że za­mie­rzasz po­rzu­cić swo­jego brata w przy­tułku w Ga­ine­sville, a po­tem po­je­chać do Ma­ine, bo masz tam ja­kąś pracę. Ko­bieta, mru­żąc oczy, spoj­rzała na buty Jo­anie, jej dło­nie, włosy, słom­kowy ka­pe­lusz, i do­dała: Nie wiem, jaką. Sprze­daw­czyni. Nie, nie, już mam. To­wa­rzyszki ja­kiejś damy.

Jo­anie wal­czyła ze sobą, ale w końcu od­parła z uśmie­chem, który pró­bo­wała prze­łknąć: Pra­wie. Col­lege dla dziew­cząt.

Stu­dentka. Cóż, niech mnie, po­wie­działa pa­sa­żerka. Ja też bła­ga­łam wiele razy, by po­zwo­lono mi pójść do col­lege’u, ale tatko od­ma­wiał, nie po­zwa­lał na­wet na chrze­ści­jań­ską uczel­nię, na­wet na kursy za­rzą­dza­nia do­mem. Ado, skar­bie, żadna liczba ksią­żek nie sprawi, że ko­bieta bę­dzie lep­szą go­spo­dy­nią, za­wsze mi to po­wta­rzał. Ale to oczy­wi­ście były inne czasy, przed pierw­szą wojną, za­nim ko­biety do­stały choćby prawa wy­bor­cze, a po­tem za­częły się wy­mą­drzać i do­ma­gać róż­nych rze­czy. Cóż, szcze­rze mó­wiąc, bar­dzo za­zdrosz­czę ci, że idziesz do col­lege’u. Chcia­ła­bym do­wie­dzieć się cze­goś o sta­rych książ­kach, fi­lo­zo­fach i tak da­lej. Choć twier­dzę, i to od za­wsze, że miej­sce ko­biety jest w domu. Wy­po­wie­działa te słowa z taką gwał­tow­no­ścią, że za­drżały jej pod­bródki.

Je­den z ptasz­ków w klatce spał, drugi na­dy­mał się i stro­szył piórka. Prze­stał, kiedy zo­ba­czył, że Buddy się na niego gapi, i za­wo­łał: Czer­wona Za­raza!

Pa­sa­żerka się za­śmiała. Za każ­dym ra­zem mnie bawi, gdy to mówi, po­wie­działa. Sama go na­uczy­łam. Tak kie­dyś na­zy­wali mnie wszy­scy chłopcy, nie dla­tego, że je­stem ko­mu­nistką, Boże broń, tylko przez ko­lor wło­sów. Pulchną dło­nią po­pra­wiła fry­zurę i po­wtó­rzyła: Czer­wona Za­raza. Wiem, że tego nie do­strze­gasz, ale kie­dyś by­łam rów­nie ładna co ty, moja panno.

Skoro pani tak twier­dzi, od­parła Jo­anie. Au­to­bus ru­szył po­woli przez dłu­gie żółte po­po­łu­dnie, a wpa­da­jące przez okna po­wie­trze przy­nio­sło im wielką ulgę.

W każ­dym ra­zie, cią­gnęła ko­bieta, panno stu­dentko, sprawdźmy, czy je­steś rów­nie spo­strze­gaw­cza jak ja. Za­łożę się, że je­śli na mnie spoj­rzysz, nie uda ci się od­gad­nąć mo­jej hi­sto­rii, tak jak ja opo­wie­dzia­łam twoją i na­szego kie­rowcy.

No do­brze, od­parła Jo­anie, zro­biła bar­dzo po­ważną minę i zmie­rzyła ko­bietę wzro­kiem tak po­woli i uważ­nie, że nie­mal do­stała zeza. W końcu upior­nym gło­sem za­częła opo­wia­dać: Uczy pani w Ga­ine­sville gry na pia­ni­nie. Co roku przy­jeż­dża tu pani na ty­dzień w od­wie­dziny do sio­stry, ale nie może zo­sta­wić pa­pu­żek, po­nie­waż jest pani starą panną i mieszka cał­kiem sama w nie­wiel­kim miesz­ka­niu. Z sio­strą w ogóle się nie do­ga­du­je­cie z po­wodu daw­nych za­szło­ści. Ona w głębi du­szy da­lej jest bar­dzo zła, że wasz tatko po śmierci zo­sta­wił pani dom w mie­ście, a ona do­stała tylko tro­chę mar­nej ziemi w tych oko­li­cach. Cały ty­dzień spę­dza­cie, kła­dąc pa­sjanse w róż­nych po­ko­jach i kłó­cąc się o to, co chce­cie zjeść na ko­la­cję.

Ko­bieta ga­piła się na Jo­anie, ner­wowo mru­ga­jąc. W końcu po­wie­działa: Na mi­łość bo­ską. Je­stem wdową, nie starą panną, ale oprócz tego tra­fi­łaś. Masz dar, tak jak ja.

Jo­anie za­śmiała się i od­parła: Ależ skąd. Moja mama sprzą­tała kie­dyś dom są­siada pani sio­stry, sta­rego pana Hub­barda. Sio­stra na wiele ty­go­dni przed pani przy­jaz­dem skar­żyła się z po­wodu tych wi­zyt.

To do­piero nie­uczciwa sztuczka! za­wo­łała ko­bieta, ru­mie­niąc się. Bar­dzo nie po chrze­ści­jań­sku. Ale też nie wiem, czego mia­ła­bym się spo­dzie­wać po dziew­czy­nie, która wy­rzuca wła­snego brata, jakby był śmie­ciem.

Po­tem obu­rzona od­wró­ciła się w stronę kie­rowcy i oznaj­miła gło­śno, by wszy­scy sły­szeli: Przy­ja­ciel ko­cha w każ­dym cza­sie, a bra­tem się staje w nie­szczę­ściu. Księga Przy­słów.

Pro­szę pani, mam sie­dem­na­ście lat, ze zło­ścią przy­po­mniała Jo­anie. Jak, do dia­ska, mam zaj­mo­wać się ta­kim wiel­kim chło­pem, za­cho­wu­ją­cym się jak słod­kie małe dziecko? Zresztą chcia­łam tylko za­żar­to­wać, do­dała uro­czym gło­sem, ale pa­sa­żerka od­wró­ciła się w stronę swo­ich pa­pu­żek i okna, za któ­rym mknęła Flo­ryda.

Jo­anie oparła twarz o ra­mię Buddy’ego i pró­bo­wała zdu­sić śmiech. Wkrótce jed­nak zo­sta­wiła tam po pro­stu głowę, po­woli za­mknęła oczy i za­snęła.

Po ja­kimś cza­sie wła­ści­cielka pa­pu­żek wy­jęła z to­rebki ob­rane jajko na twardo, ostroż­nie roz­wi­nęła bi­bułkę z solą i pie­przem i za­nu­rzała w niej każdy ka­wa­łek białka. Buddy’emu po­do­bało się, jak ko­bieta je jajko ma­leń­kimi, szyb­kimi kę­sami, zo­sta­wia­jąc na ko­niec złoty śro­dek, który ob­to­czyła w reszt­kach przy­praw i trzy­mała w ustach, póki się nie roz­pu­ścił. Po­tem i ona za­snęła, a od­głos jej chra­pa­nia z głębi nosa uno­sił się i opa­dał w po­wie­trzu au­to­busu.

Buddy’emu po­do­bało się te­raz wszystko w au­to­bu­sie: głowa sio­stry na jego ra­mie­niu i za­pach jej wło­sów; to, że na wy­bo­jach ciało ko­biety z pa­puż­kami całe się trzę­sło; ptaki ko­ły­szące się w klatce na swo­ich dziw­nych ostrych łap­kach, ki­wa­jące się ładne czubki i zmru­żone w szparki oczy. Kiedy wzrok Buddy’ego tra­cił ostrość, wi­dziane przez okno de­spe­racko wy­gięte cy­prysy ze sto­pami za­nu­rzo­nymi w wo­dzie sta­wały się smugą sza­ro­ści i lśnią­cego brązu, a palmy wy­pla­tały zie­lony ścieg. Za­trzy­my­wali się w każ­dym ma­łym mie­ście po dro­dze, ale kiedy au­to­bus na nowo na­bie­rał pręd­ko­ści, wszystko lśniło na złoto i zie­lono, i brą­zowo, i nie­bie­sko, raz za ra­zem, aż słońce za­częło się ob­ni­żać, a na rę­kach Buddy’ego po­woli roz­lało się go­rące żółte świa­tło póź­nego po­po­łu­dnia.

Wła­śnie wtedy coś przy­kuło uwagę Buddy’ego. Czy ra­czej był to brak cze­goś: chra­pa­nie pa­sa­żerki na­prze­ciwko uci­chło i w au­to­bu­sie za­pa­dła dziwna ci­sza. Buddy od­wró­cił głowę, by spoj­rzeć na wła­ści­cielkę pa­pu­żek. Miała po­ważną minę i wy­chy­lała się w stronę przej­ścia. Zo­ba­czył, że po­chyla się nad to­rebką jego sio­stry – choć pa­sek da­lej był prze­wie­szony przez ra­mię Jo­anie, sama to­rebka zsu­nęła się z jej ko­lan w od­stęp mię­dzy sie­dze­niami. Zo­ba­czył, jak ko­bieta wkłada rękę do środka. Po­woli wy­jęła zwi­tek bank­no­tów i trzy­ma­jąc go w dłoni, uśmiech­nęła się. Po­tem jed­nak unio­sła wzrok i zo­ba­czyła, że Buddy ją ob­ser­wuje. Za­ru­mie­niła się, za­częła szybko mru­gać i ob­li­zy­wać usta, wy­jęła je­den bank­not ze zwitka, resztę zaś we­pchnęła z po­wro­tem do to­rebki, za­trza­sku­jąc za­pię­cie zwin­nymi pal­cami.

To taki żart, szep­nęła. Tylko się wy­głu­piam, to nic złego, po­wie­działa, i wsa­dziła za­brany bank­not za de­kolt bluzki. Po­ło­żyła pa­lec na ustach i do­dała „ćśśśś”.

Jo­anie, ode­zwał się Buddy, po­trzą­sa­jąc sio­strą.

Bądź ci­cho, nie budź jej, za­pro­te­sto­wała ko­bieta. Bie­daczka wy­gląda na bar­dzo zmę­czoną, po­winna od­po­cząć. Wy­jęła wci­śniętą mię­dzy swoje sie­dze­nie i klatkę pa­pie­rową to­rebkę z je­dze­niem i pró­bo­wała ją wrę­czyć Buddy’emu. Mam tu­taj pyszne ka­napki z szynką, za­chę­cała. Ja na­wet nie lu­bię szynki, ale sio­stra ka­zała mi je wziąć. Są też cia­steczka z orze­chami pe­kan. Lu­bisz cia­steczka? Wszy­scy je lu­bią.

Jo­anie, po­wtó­rzył, ale za­pach szynki do­cho­dzący z to­rebki, którą ko­bieta po­ło­żyła mu na ko­la­nach, zdą­żył go roz­pro­szyć.

A zresztą, po­wie­działa wła­ści­cielka pa­pu­żek, i tak nie bę­dzie go jej bra­ko­wało. Taka ładna dziew­czyna za­wsze znaj­dzie spo­sób, żeby za­ro­bić. Uśmiech­nęła się, miała szminkę na wszyst­kich du­żych przed­nich zę­bach.

Hej, Jo­anie, ode­zwał się Buddy z mniej­szym już prze­ko­na­niem, ale sio­stra spała mocno i do­piero po chwili udało się ją obu­dzić; au­to­bus zwal­niał, skrę­cał, i kiedy Jo­anie w końcu otwo­rzyła oczy i otarła usta, za­trzy­mali się na dworcu i Buddy za­po­mniał, co chciał jej po­wie­dzieć.

Za­nim po­jazd za­ha­mo­wał, ko­bieta od pa­pu­żek zdą­żyła już wstać i prze­py­chała się te­raz mię­dzy sie­dze­niami, nio­sąc klatkę i wa­lizkę, by wy­siąść w pierw­szej ko­lej­no­ści, na­wet przed pa­sa­że­rami sie­dzą­cymi z przodu.

Po­wiem ci coś, ode­zwała się Jo­anie, przy­cze­su­jąc ręką włosy, które zmierz­wił wpa­da­jący przez okna wiatr, i spo­glą­da­jąc na ko­bietę, która stała przy drzwiach au­to­busu, zaj­mu­jąc mnó­stwo miej­sca. Ta­kich wścib­skich lu­dzi jak ta baba z pew­no­ścią nie bę­dzie mi bra­ko­wało w Ma­ine. Z tego, co sły­sza­łam, Jan­kesi zaj­mują się wła­snymi spra­wami, tak jak po­winni.

Wy­sie­dli z au­to­busu w dłu­gie cie­nie po­po­łu­dnia, mię­dzy wy­so­kie spi­cza­ste palmy i grube dęby ob­ro­śnięte wi­szą­cym mchem. Po ko­lei sko­rzy­stali z to­a­lety na dworcu. Kiedy Buddy cze­kał na dwo­rze z ba­ga­żami, a Jo­anie była w ła­zience, roz­legł się stam­tąd po­tworny krzyk i sio­stra wy­bie­gła, nie my­jąc na­wet rąk. Znik­nął, po­wie­działa. Znik­nął. Szu­ka­łam w to­rebce grze­bie­nia i zo­ba­czy­łam, że znik­nął mój bank­not stu­do­la­rowy. Te­raz już ni­gdy nie ku­pię so­bie pod­ręcz­ni­ków. Usia­dła na wa­lizce i ci­cho krzy­czała, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. Buddy usiadł obok na swo­jej wa­lizce, ob­jął Jo­anie i za­czął pła­kać, po­nie­waż tak bar­dzo tę­sk­nił za matką.

Na sta­cji było wiele osób, ale nikt ich nie za­cze­pił. W końcu Jo­anie prze­stała krzy­czeć we wła­sne dło­nie, wstała i znów po­szła do to­a­lety ob­myć twarz, a kiedy wró­ciła, wy­da­wała się jakby mniej­sza. Miała pod­puch­nięte oczy, ale już się uspo­ko­iła.

Co to jest? za­py­tała, po­ka­zu­jąc pa­pie­rową torbę na ko­la­nach brata.

Pani od pta­ków mi dała.

Jo­anie otwo­rzyła to­rebkę i gwizd­nęła. Tego je­dze­nia wy­star­czy na ty­dzień. Spoj­rzała na Buddy’ego. Tam, gdzie je­dziesz, będą cię kar­mić. Trzy po­siłki dzien­nie, tak mó­wili. Mogę to za­brać, Bud? Będę miała co jeść aż do chwili, gdy do­trę tam, do­kąd jadę. I nie cze­kała, co od­po­wie, tylko wsa­dziła pro­wiant do swo­jej wa­lizki.

Tam jest szynka, po­wie­dział smutno, czu­jąc pustkę w żo­łądku. I cia­steczka.

Mu­simy przejść ja­kąś milę. Masz jesz­cze siłę, Buddy? za­py­tała.

Dużo siły, od­parł, pod­niósł obie wa­lizki i wy­ru­szył, idąc za sio­strą przez późne po­po­łu­dnie.

BUDDY’EMU po­do­bała się oko­lica, przez którą szli, duże drew­niane domy z gan­kami, spa­ce­ro­wi­cze wy­pro­wa­dza­jący psy. Byli tu też mło­dzi lu­dzie, w pa­rach i trój­kach, a kiedy Jo­anie na nich pa­trzyła, to coś, co umarło w jej twa­rzy na dworcu, na po­wrót ożyło. To na pewno stu­denci z uni­wer­sy­tetu, mruk­nęła. Pew­nie wy­szli na dwór, po­nie­waż ich mó­zgi są tak za­pchane sym­fo­niami, hi­sto­rią i kla­syczną greką, że mu­sieli to wszystko wy­cho­dzić, by w nocy za­snąć. Uśmiech­nęła się do Buddy’ego i po­wie­działa ła­god­nie: W pew­nym sen­sie ty chyba rów­nież idziesz na swego ro­dzaju uni­wer­sy­tet.

Było jesz­cze ja­sno, kiedy prze­kro­czyli sze­roką drogę i zo­ba­czyli ta­blicę. Na­zwę zmie­niono tak nie­dawno, że po le­wej da­lej wi­siał ten prze­klęty stary szyld z na­pi­sem „Flo­rydzki Przy­tu­łek dla Dzieci Epi­lep­tycz­nych i Ogra­ni­czo­nych Umy­słowo”, a po pra­wej po­wie­szono świeżo ma­lo­wany na­pis „Sun­land”.

Sun­land, po­wie­działa Jo­anie, zga­dza się, tak go te­raz na­zy­wają. Ładna na­zwa, Buddy. Sun­land, kra­ina słońca.

To tam jest mama, Jo­anie? za­py­tał Buddy, a sio­stra spoj­rzała na niego i za­częła drżeć na ca­łym ciele. Nie, skar­bie, od­parła. Mamy tam nie ma.

Po­tem szybko i ci­cho po­wie­działa do sie­bie: Mój Boże, co ja wy­ra­biam? Co ja wy­ra­biam? Mama za­wsze po­wta­rzała, że ma mnie po to, bym się tobą za­opie­ko­wała, je­śli coś jej się sta­nie, i spójrz, co wy­ra­biam.

Ale Buddy skrę­cił zde­cy­do­wa­nie w stronę ośrodka i szedł te­raz szybko pod górę w stronę bramy, przy któ­rej w budce, przy włą­czo­nym ma­łym tran­zy­sto­ro­wym ra­diu, przy­sy­piał straż­nik. Buddy, po­cze­kaj, za­wo­łała za nim Jo­anie.

Ty pew­nie je­steś Ro­bert, chłop­cze, zga­dza się? za­py­tał straż­nik. Już za­czy­na­łem się o cie­bie mar­twić. Mó­wili, że dziś przy­je­dziesz, ale za­raz mu­szę za­my­kać bramę. No i pro­szę, je­steś.

Je­stem, po­wie­dział Buddy. Je­stem Buddy.

Jesz­cze pięt­na­ście mi­nut i mu­sie­li­by­ście szu­kać na dzi­siaj noc­legu i wró­cić rano, zwró­cił się straż­nik do Jo­anie.

Prze­pra­szam, pro­szę pana, od­parła. Była cała blada, włącz­nie z si­nymi ustami.

Męż­czy­zna po­wie­dział coś do krót­ko­fa­lówki, z któ­rej po­wró­cił skrze­czący dźwięk.

Przez bramę wi­dzieli pro­ste li­nie sa­gow­ców i ole­an­drów oraz świa­tła w oknach ogrom­nych, pro­stych, bia­łych drew­nia­nych bu­dyn­ków sto­ją­cych wśród prze­rze­dzo­nej trawy. Buddy zła­pał się bramy i aż do bólu przy­ci­snął twarz do me­ta­lo­wych prę­tów, by le­piej wi­dzieć. Drzwi w jed­nym z naj­bliż­szych bu­dyn­ków otwo­rzyły się, wy­szły z nich trzy po­sta­cie w bieli i za­częły scho­dzić po scho­dach, oświe­tlone od tyłu cie­płym świa­tłem pa­da­ją­cym ze środka, które ma­lo­wało na złoto trawę i ota­cza­jące bu­dy­nek drzewa.

Och, sap­nął Buddy, bo ten wi­dok wy­dał mu się piękny.

Bud, po­słu­chaj, po­wie­działa szybko sto­jąca tuż obok Jo­anie. Wrócę po cie­bie. Zdo­będę wy­kształ­ce­nie, po­tem znajdę pracę, i gdy tylko będę miała dość pie­nię­dzy, by utrzy­mać nas oboje, wrócę po cie­bie. Wy­bacz mi, Boże.

Ale Buddy nie słu­chał. Ob­ser­wo­wał trzy przy­sa­dzi­ste ko­biety w bieli nad­cho­dzące ścieżką. Z tej od­le­gło­ści nie wi­dział ich twa­rzy. Każda mo­gła być jego mamą. Wcze­sny księ­życ wi­siał w błę­ki­cie koń­czą­cego się dnia, w od­dali ja­kiś kot zgrab­nie prze­biegł przez traw­nik, a Jo­anie, pach­nąca po­tem, ce­bulą i sobą, sta­nęła na pal­cach i po­ca­ło­wała brata w po­li­czek. Wie­czorna bryza unio­sła się znad pól, nio­sąc cie­pły za­pach krów oraz ziemi, i do­tknęła twa­rzy Buddy’ego, jego rąk i karku, i w tym za­pa­chu było też coś dzi­kiego, coś z mo­krej, tęt­nią­cej ży­ciem, od­da­lo­nej o kilka mil pre­rii, z jej mrocz­nych, okrop­nych po­two­rów ży­ją­cych pod wodą, de­li­kat­nych, aniel­skich pta­ków na dłu­gich, chu­dych no­gach na po­wierzchni. W tym mo­men­cie coś, co nie­usta­jąco gdzieś w nim śpie­wało, a czego nikt inny nie sły­szał, za­śpie­wało gło­śniej, śpie­wało, do­póki ko­biety nie zbli­żyły się tak bar­dzo, że zo­ba­czył ich twa­rze. A po­tem Jo­anie, na którą po­pa­trzył, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, od­wró­ciła od niego twarz i za­częła od­cho­dzić, szybko, nie spo­glą­da­jąc za sie­bie.

Opo­wia­da­nie Sun­land uka­zało się pier­wot­nie w ma­ga­zy­nie „The New Yor­ker”. To Sun­land © 2022 by Lau­ren Groff.

LAU­REN GROFF (ur. 1978), pi­sarka, w 2017 roku zna­la­zła się na li­ście naj­lep­szych ame­ry­kań­skich pi­sa­rzy mło­dego po­ko­le­nia ma­ga­zynu li­te­rac­kiego „Granta”. Dwu­krot­nie no­mi­no­wana do pre­sti­żo­wej Na­tio­nal Book Award. Au­torka m.in. świa­to­wego be­st­sel­lera Fa­tum i Fu­ria, Wy­spy ko­biet i zbioru opo­wia­dań Flo­ryda.

Part­ne­rem Prozy w „Pi­śmie” jest Wro­cław Mia­sto Li­te­ra­tury UNE­SCO i Wro­cław­ski Dom Li­te­ra­tury.

RE­POR­TAŻ

Wy­schnięty jak Chile

tekstAR­TUR DO­MO­SŁAW­SKIry­sunkiBAR­TEK GLAZA

JEDNO DRZEWO AWO­KADO zu­żywa dzien­nie wię­cej wody niż Chi­lij­czyk ży­jący w re­gio­nie do­tknię­tym su­szą. Zmiany kli­ma­tyczne wraz z neo­li­be­ral­nym mo­de­lem roz­woju go­spo­dar­czego stop­niowo wy­kań­czają kraj, który za cza­sów dyk­ta­tury Pi­no­cheta spry­wa­ty­zo­wał do­słow­nie wszystko. Także wodę.

Wkwiet­niu ze­szłego roku w cen­trum San­tiago de Chile by­łem świad­kiem de­mon­stra­cji przed daw­nym bu­dyn­kiem se­natu, w któ­rym ob­ra­do­wało Zgro­ma­dze­nie Kon­sty­tu­cyjne. Pro­te­stu­ją­cym cho­dziło o wodę. Przed pro­wi­zo­ryczną sceną usta­wiono trans­pa­renty: „Bez wody nie ma żyw­no­ści”, „Woda jest na­szym po­kar­mem” i „Brońmy wody w na­szych wsiach”.

Ze sceny wo­dzi­rej w bia­łej ko­szuli i tra­dy­cyj­nym sło­mia­nym som­brero pro­wa­dzi wiec. Przed sceną kil­ka­set osób, część z nich w ka­pe­lu­szach jak on – od razu ja­sne, że to przy­jezdni z re­gio­nów wiej­skich. Wo­dzi­rej rzuca ha­sła, ze­brani je pod­chwy­tują. Ha­sła su­ge­rują, że de­mon­stranci bro­nią swo­jego pod­sta­wo­wego prawa – do­stępu do wody – które ktoś chciałby im ode­brać. Po dłuż­szej chwili coś za­czyna mi zgrzy­tać. Mię­dzy ha­słami o pra­wie do wody pa­dają inne, które brzmią w tych oko­licz­no­ściach oso­bli­wie: „Pań­stwo chce nam ode­brać prawo do wody! Nie po­zwólmy na to!” albo „Nie chcemy ko­mu­ni­zmu jak na Ku­bie!”.