Pismo. Październik 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Październik 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,1

Opis

W tym miesiącu, miesiącu wyborczym, nie wchodzimy w trwającą kampanię, ale pochylamy się nad motywacjami wyborczymi jednej grupy wyborców, próbując je poznać. I sprawdzamy, czy podobne trendy są powodem dojścia do władzy we Włoszech Giorgii Meloni, ich nowej premierki. Poza tym w numerze sporo oddechu od polityki – jemy lody, bo to zdrowe, i przyglądamy się dzikości kotów.

W najnowszym numerze polecamy szczególnie:

  • Soczewkę Pisma autorstwa Mirosława Wlekłego ze zdjęciami Agaty Grzybowskiej – w tym materiale sprawdzamy, kogo uwiodła Konfederacja,
  • portret włoskiej premierki o populistycznych zapędach Giorgii Meloni pióra Fabio Turco,
  • esej Davida Merritta Johnsona o zaskakujących korzyściach z jedzenia lodów,
  • tekst Marcina Przymenckiego o pozostawionych samym sobie udomowionych zwierzętach. 

 

Pismo. Magazyn Opinii. 10/2023 

Karolina Lewestam – Podróż fiatem przez galaktykę – Rozmowy z K. 

Grzegorz Uzdański – Jak przewijać dziecko poza domem 

Natalia Kepesz – Niewybuch 

Zofia Sawicka – Powrotniki  

Maria Reimann – Nie bądź dzieckiem 

Mirosław Wlekły – Soczewka Pisma. Nareszcie wolni. Twarze Konfederacji 

Fabio Turco – Giorgia Meloni nigdy nie zmienia zdania 

Marcin Czerkasow – Wielki powrót Kodaka 

Tadeusz Michrowski – Bycie biednym w RPA jest bardzo drogie 

Maciej Jabłoński – Na targu Jagalchi 

David Merritt Johns – Najbardziej niedorzeczne odkrycie nauki o żywieniu 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Joanna Rajkowska. Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich 

Marcin Przymencki – Udomowieni dzicy znowu dzicy 

Katarzyna Belczyk – Perełka 

Małgorzata Rejmer – Zaburzenie 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Ryszard Koziołek? 

Zuzanna Kowalczyk – À propos aktywności politycznej 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (12 ocen)
4
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartynaRz

Dobrze spędzony czas

Najbardziej mnie zainteresował tekst nt. Meloni, polecam serdecznie!
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Po­dróż fia­tem przez ga­lak­tykę

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Je­stem mło­dym oj­cem. Może nie mło­dym, ale no­wym. (...) Na­sza ma­leńka dziew­czynka ma do­piero kilka mie­sięcy. Te­raz śpi, a ja pa­trzę na nią. (...) Jest piękna i dziwna jak stwo­rze­nie z in­nej ga­lak­tyki. I mu­szę przy­znać się, że są mo­menty, kiedy pra­wie ża­łuję, że zde­cy­do­wa­li­śmy się na nią, nie dla­tego, że dziecko wy­maga dużo pracy, nie dla­tego, że jej nie ko­cham. (...) Od kiedy się uro­dziła, bez prze­rwy się o nią boję, spraw­dzam, czy od­dy­cha, mar­twię się, że nie je, a na­wet bu­dzę się w środku nocy, wcale nie od pła­czu (bar­dzo do­brze śpi, od­pu­kać), ale ze stra­chu, czy żyje. Żona jest w tym wszyst­kim nor­mal­niej­sza, to ja się czuję, jakby ktoś mi ścią­gnął z głowy koc bez­pie­czeń­stwa i cały świat jest na­gle za­gro­że­niem, (...) boję się, że jej nie ochro­nię, że zro­bimy ja­kiś błąd, ona prze­cież jest taka ma­leńka i tak cał­ko­wi­cie bez­bronna. Nie mam po­ję­cia, jak so­bie ra­dzić z tak ogromną bez­rad­no­ścią. Na­prawdę nie mam po­ję­cia.

F. 

Drogi F.,

Moi ro­dzice mieli du­żego fiata. Fiat był brą­zowy; tylne sie­dze­nie też było brą­zowe, ze skó­ro­po­dob­nego ma­te­riału, który przy­kle­jał się do po­liczka, kiedy za­sy­pia­łam w mi­ga­ją­cym świe­tle la­tarni, wie­ziona z ja­kichś imie­nin za­koń­czo­nych zbyt późno.

– Czy ona śpi? – py­tała mama.

– Chyba śpi – od­po­wia­dał oj­ciec, a ja ich sły­sza­łam, ale i nie sły­sza­łam; bo prze­cież nie mu­sia­łam ich sły­szeć w moim ci­chym pół­śnie o stę­chłym za­pa­chu ku­rzu z małą szczyptą spa­lin.

Ni­gdy nie czu­łam się tak bez­piecz­nie jak wtedy; oczy­wi­ście po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa to nie jest emo­cja, to ża­den fak­tyczny byt; po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa jest tylko bra­kiem. Jest bra­kiem tych wier­cą­cych się my­śli, które bez­u­stan­nie wy­pusz­czają macki i son­dują ota­cza­jący nas ka­wa­łek świata w po­szu­ki­wa­niu nie­bez­pie­czeństw. Kiedy je­steś bez­pieczny, po pro­stu czu­jesz w so­bie ja­kieś inne rze­czy, na przy­kład to, jak sie­dze­nie przy­le­pia Ci się do po­liczka. Nie my­ślisz o tym, że koń­czy się ben­zyna, a oj­ciec źle skrę­cił; nie mar­twisz się, że nie masz za­pię­tych pa­sów, bo je­żeli nie za­pięli Ci ich ro­dzice, to wi­docz­nie tak miało być. Wiesz, że jest ciemno, ale nie wiesz, że zbyt ciemno, żeby oj­ciec ze swoim wzro­kiem w ogóle mógł pro­wa­dzić. Duży fiat jest kap­sułą od­porną na wy­skoki rze­czy­wi­sto­ści; duży fiat Cię ochroni, a Ty, żeby prze­trwać, nie mu­sisz ro­bić nic, tylko ufać, ufać, być.

A po­tem czło­wiek, tak jak te­raz Ty, sam pro­wa­dzi du­żego fiata. Duży fiat nie jest już du­żym fia­tem, ale na przy­kład to­yotą albo ca­łym go­spo­dar­stwem do­mo­wym z jego za­opa­trze­niem, opła­tami, kre­dy­tem na me­ble i nie­pod­la­nymi kwia­tami. Na tyl­nym sie­dze­niu leży inne dziecko, które tak bar­dzo nie jest nami, bo my sie­dzimy za kie­row­nicą. Znamy już wła­ści­wo­ści ka­ro­se­rii: otóż, oka­zuje się, że nie jest ona od­porna na zde­rze­nia ze świa­tem; wcale nie jest twarda jak prze­ciw­ato­mowy schron; może przez nią prze­nik­nąć pro­mie­nio­wa­nie ko­smiczne i zde­rzak cię­ża­rówki; tru­jące gazy, kwa­śne desz­cze, po­borcy po­dat­kowi, gnę­bi­ciele szkolni i śmier­telne wi­rusy. Z tyłu jest dziecko, mój Boże, czy ono śpi? Tak, śpi; śpij, ko­chane ma­leń­stwo, niech prawda o tej po­dróży (nie wiem, gdzie je­dziemy; nie wiem, czy nam się uda) cię nie obu­dzi. Niech ko­ły­szą cię fale świa­teł la­tarni; tata pew­nymi dłońmi trzyma kie­row­nicę.

Drogi F., wi­dok Two­jej ma­leń­kiej dziew­czynki, Two­jej ko­smitki z in­nej ga­lak­tyki bywa nie do znie­sie­nia, bo przy­po­mina Ci, że te­raz to już na­prawdę pro­wa­dzisz Ty. Co­kol­wiek by się nie stało – na drogę wy­sko­czy je­leń, na­padną was zło­czyńcy – je­steś Ty i tylko Ty mu­sisz sta­wić temu czoła. Kiedy ma się dziecko, do­ro­słość jest już nie­odwo­łalna, zo­sta­jesz mia­no­wany kie­rowcą i nikt nie wrę­cza Ci GPS-a. I jedno jest na to le­kar­stwo, gdy ręce Ci drżą, gdy zmie­niasz biegi: spoj­rzeć w sam śro­dek trwogi i zro­zu­mieć, że je­steś zu­peł­nie sam; nie tylko sam z kie­row­nicą (ją byś opa­no­wał bez pro­blemu), ale sam z ca­łym przy­pad­kiem świata.

– Po co pa­trzeć w trwogę? – za­py­tasz. – Czemu my­śleć o sa­mot­no­ści? – Bo kiedy spoj­rzysz w ciem­ność wy­star­cza­jąco hardo, może obu­dzić się w To­bie od­waga. Od­waga, ta stara cnota, dzięki któ­rej masz moc. Bo prze­cież dasz radę. Ochro­nisz swoją dziew­czynkę przed wszyst­kim, przed czym trzeba ją chro­nić. I dasz jej wol­ność tam, gdzie po­trzeba jej bę­dzie swo­body. Trzy­maj kie­row­nicę; niech ona śpi, a Ty pro­wadź – nic się nie sta­nie, nic się nie sta­nie, nic się nie sta­nie; je­ste­ście bez­pieczni, bo je­ste­ście z Tobą.

A je­śli... od­waga od­cho­dzi? Stań na mo­ment na po­bo­czu. W skrytce po stro­nie pa­sa­żera znaj­dziesz nu­mery po­mocy dro­go­wej. Mó­wi­łam: spójrz w sa­mot­ność; ale tak na­prawdę nie je­steś zu­peł­nie sam. Je­steś w dru­ży­nie; czuwa z Tobą Twoja żona.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Jak prze­wi­jać dziecko poza do­mem

GRZE­GORZ UZDAŃ­SKI

Je­śli je­ste­śmy z dziec­kiem poza do­mem naj­le­piej zna­leźć re­stau­ra­cję z prze­wi­ja­kiem (te­raz wiele re­stau­ra­cji ma już w to­a­le­tach cał­kiem po­rządne prze­wi­jaki) je­śli w po­bliżu nie ma re­stau­ra­cji ani sta­cji ben­zy­no­wej (tam także znaj­dziemy prze­wi­jak, choć czę­sto w gor­szym sta­nie) wtedy umiesz­czamy pod­kład na do­wol­nej rów­nej po­wierzchni (stół za­zwy­czaj jest naj­lep­szy ale ławka także się nada) je­śli nie ma sto­łów ła­wek ani w ogóle me­bli (cho­ciaż w le­sie są wiaty) prze­wi­jamy dziecko w wózku je­śli nie mamy wózka a w po­bliżu nie ma wiat umiesz­czamy pod­kład na ka­wałku rów­nego te­renu (naj­le­piej jesz­cze na kocu zło­żo­nym w pół) je­śli nie wiemy jak go zna­leźć bo jest noc i jest zimno i za­raz nas zła­pią was zła­pią na­tych­miast opuść­cie tę in­struk­cję prze­by­wa­cie w niej nie­zgod­nie z pra­wem wra­caj­cie do kol­cza­stej gra­nicy tej in­struk­cji do dziury którą we­szli­ście to in­struk­cja dla nas bia­łych ro­dzi­ców z na­szymi bia­łymi dziećmi tak bar­dzo je ko­chamy sama myśl że mo­głyby w le­sie prze­stra­szone nie ma­cie prawa być w tej in­struk­cji ma­cie na pewno ja­kieś wła­sne (na tych bia­ło­ru­skich stro­nach na swo­ich gru­pach w tych ję­zy­kach które nie są ję­zy­kami coś tam o Al­lahu pew­nie i ja­kieś wrza­ski) opuść­cie tę in­struk­cję

GRZE­GORZ UZDAŃ­SKI (ur. 1979), au­tor po­wie­ści: Wa­ka­cje (2016, no­mi­na­cja do Na­grody Con­rada), Za­raz bę­dzie po wszyst­kim (2019), Wy­piór (2021, no­mi­na­cja do Pasz­por­tów „Po­li­tyki”) i strony Nowe wier­sze sław­nych po­etów (wy­da­nej w for­mie książki w 2021). Wy­stę­puje w gru­pie Klan­cyk i Re­sor­cie Ko­me­dii.

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie.

W KA­DRZE

zdję­cieNA­TA­LIA KE­PESZ | Nie­wy­buch | 2020

Uczest­nik week­en­do­wego obozu mi­li­tar­nego dla dzieci i mło­dzieży w oko­li­cach Trój­mia­sta. Uczest­nicy mię­dzy szó­stym a osiem­na­stym ro­kiem ży­cia spo­ty­kali się co so­botę. Jedno z za­dań do­ty­czyło bu­dowy obozu, a dru­gie – obrony obozu przed ata­kiem. W ostat­nich la­tach tego typu za­ję­cia cie­szą się co­raz więk­szą po­pu­lar­no­ścią. Au­torka w swoim pro­jek­cie chciała zwró­cić uwagę, że po­mię­dzy uda­waną krwią, musz­trą i bez­wa­run­ko­wym uży­ciem broni ist­nieje jesz­cze inny aspekt po­dob­nych zgru­po­wań: kwe­stia emo­cjo­nal­nych skut­ków edu­ka­cji woj­sko­wej i na­pię­cia mię­dzy dzie­cię­cym po­szu­ki­wa­niem przy­gody a nor­ma­li­za­cją prze­mocy czy mi­li­ta­ry­za­cją ży­cia spo­łecz­nego.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

PROZA

Po­wrot­niki

tekstZO­FIA SA­WICKAry­su­nekKA­SIA KO­ZA­KIE­WICZ

Żyły były raz dwie dziew­czynki, dwie ko­le­żanki, Wiera i Ma­ria. Obie ja­sne, nie­bie­sko­okie, z wło­sami jak siano, my­sie fu­terko. Jedna cho­dziła do cer­kwi, druga do ko­ścioła, ni­komu to nie szko­dziło, ni­kogo nie dzi­wiło. Jedna była od­ważna, druga mniej, ale to w przy­jaźni nie wa­dzi. Ra­zem w polu ro­biły, boso tań­czyły w Ku­pa­linkę, do rana. Zimą ra­zem sie­działy na piecu, przy­tu­lone, opo­wia­dały so­bie straszne hi­sto­rie, o dia­ble Ho­ro­dlaku, o utop­cach stu­dzien­ni­kach i o po­wrot­ni­kach. Mo­ta­jąc lalki mo­tanki z gał­gan­ków, lalki wie­duczki z gryką w brzuszku, z wro­ty­czem we wło­sach. W lalce Wierki wstążka Ma­rii, w lalce Ma­rysi Wiery wstążka, jak włos, jak los. Sple­cione, za­mo­tane.

Póź­niej przy­szła wojna, a z nią obcy w le­sie. I to wszystko przez nich. Roz­plo­tło się, roz­mo­tało, prze­cięło. I już nie było jak daw­niej, wszystko się spa­liło ra­zem z tamtą cha­łupą, ży­cie i przy­jaźń.

ZA OKNEM SZA­RÓWKA, choć to już piąta. Wsta­wać trzeba. Ma­ria z tru­dem dźwiga się na łóżku, pod­piera łok­ciem. Wy­ciąga spod koł­dry nogę jedną, po­tem drugą, po­ma­ga­jąc so­bie rę­kami, bo nogi po nocy zdrę­twiałe, opuch­nięte fio­le­towo, aż błysz­czą. Wsuwa po­ko­śla­wione stopy w łap­cie. Ło­jezu, wzdy­cha so­bie, na­śla­du­jąc w tym matkę, ło­jezu.

Pod pod­łogą my­szy har­cują, dawno już przy­szły z pola, te­raz w drew­nie chro­bocą, my­dło przy kra­nie ogry­zły. Wszystko zje­dzą, ob­je­dzą do ko­ści, w końcu na­wet i belki, pod­wa­linę, dyktę ze ścian, aż samo próchno zo­sta­nie i złoży się cha­łupa jak do­mek z kart, roz­wieje na cztery wia­try, ra­zem z dy­mem z ko­mina. Trzeba bę­dzie z Kra­siu­kiem uga­dać się, żeby pod­wiózł do Mrówki, tam ku­pić tru­ci­zny, ró­żo­wej, pach­ną­cej. Roz­sy­pać po ką­tach. Żal my­szy, ale nie mysi to dom, tylko ludzki. I czło­wiek ma w nim pierw­szeń­stwo.

Piec jesz­cze cie­pły, przy­kro spod pie­rzyny wy­cho­dzić, z izby, z cha­łupy. Tyle do­brego, że krowa już w obo­rze, bo wy­jąt­kowo chłodny wrze­sień. Zwy­kle do zimy w polu stoją, na­wet nocą, ale od la­sów wilki idą, dla Kra­siuka już byka po­szar­pały. Na­wet mało co ru­szyły, ot tak, dla za­bawy, przez bok, po no­gach, le­d­wie gry­znęły. A po no­cach wyją. Pra­wie ludz­kim gło­sem, przej­mu­jąco, jakby ro­zum wła­sny miały, jakby ja­kąś hi­sto­rię chciały opo­wie­dzieć.

Łajza szczeka, bra­ciom od­po­wiada, choć na­wet nie chce mu się z budy wy­leźć, tak so­bie pół­py­skiem dziamga na le­żąco. Może przez sen? Może mu się śnią obcy na po­dwórku, skrzyp­nię­cie furtki, cień pod ścianą obórki. Może po psiemu krzy­czy, że przy­szli, z lasu wy­szli, szybko, szybko, wo­łaj­cie po pana szuc­mana!

Ci­cho, so­baczko, nie trzeba. Nikt nie wo­łał.

Ech, po­spać by jesz­cze, prze­spać mgli­sty świt, czas ranny, na wpół nocny. No, ale to naj­młod­sza do krów wstaje, za­wsze tak u nich było, więc na­ciąga Ma­ria ka­potę i ru­sza do chli­wów. Nad zie­mią biały opar, ni­sko, liże łydki. Wy­sre­brzyły się pa­sma trawy, trzesz­czą pod gu­mia­kami. Sko­bel od obory zimny, a pa­rzy w palce jakby go­rący. Skrzy­pią drzwi z ciem­nych zbu­twia­łych de­sek.

Kro­wina senna, py­skiem miele, przy­myka oczy mo­kre, wiel­kie. Try­ska do ku­bła go­rące mleko, z hu­kiem ude­rza o bla­chę, pa­ruje w po­wie­trzu. Ogrze­wa­jąc palce o wy­miona, my­śli Ma­ria, jak by to oborę urzą­dzić. Może krowę w kąt prze­sta­wić, ra­zem ze żło­bem, a tu, o, wsta­wić łóżko roz­kła­dane, po­lówkę z bre­zentu i alu­mi­nio­wych ru­rek – jest taka gdzieś na stryszku. Z dru­giej strony, le­piej, żeby krowa była bli­sko, za­wsze to zwie­rzę, duże, cie­płe, ogrzeje tro­chę. A prze­cież in­nego ogrze­wa­nia Ma­ria im w tej obo­rze nie sprawi, bo skąd. Prąd prze­dłu­ża­czem po­cią­gnąć? Nie ma tyle ka­bla, zresztą do­ty­kać prądu boi się. Kok­sow­nik po­sta­wić, piec jaki? Tego by tylko bra­ko­wało, żeby Sie­mo­niuki zza płotu dym zo­ba­czyli. Go­towi jesz­cze do­nieść. Więc z tym po­mału i ostroż­nie trzeba. Naj­pierw do­brze wszystko ob­my­ślić.

Jak już krowę opo­rzą­dzi, wraca Ma­ria z po­wro­tem do cha­łupy. Pod­pala pod garn­kiem, za­grzewa so­bie świe­żego mleka. Do tego skibkę chleba z ma­słem, od rana ape­tyt u niej mały. Gdy już poje, resztę mleka prze­lewa do bu­telki, resztę chleba za­wija w ście­reczkę i kła­dzie do ko­sza, obok ko­zika wzię­tego dla nie­po­znaki, że niby na grzyby. I jesz­cze ko­mórkę, na­ła­do­waną, na wszelki wy­pa­dek. A po­tem sło­niny kroi, hoj­nie. I zupy z wczo­raj daje do sło­ika, gę­stej, sy­tej. Kosz ciężki, ale prze­cież udźwi­gnie.

Udźwi­gniesz, mówi matka, po­ra­dzisz. Tylko szybko idź, nie oglą­daj się. Jak cię za­cze­pią, mów: niś fersz­te­jen i mów: pilce-pilce, i ko­szyk po­każ, tylko no­żyka wy­soko nie pod­noś, ostrym do ziemi trzy­maj. Mleko jest dla cie­bie i sało dla cie­bie, prze­cież oni świ­niny nie je­dzą. Tak Niem­cowi po­wiedz. Bo jak nasz szuc­man bę­dzie, to się nie ma co mar­twić. Są­siad w końcu. Uśmiech­niesz się dla niego, to cię pu­ści. Prze­cież on wie, co my za lu­dzie.

Jesz­cze tylko cha­łupę za­mknąć od ob­cych i zło­dziei. Nie ro­biła tego daw­niej, ale te­raz kto wie. Kto to wie, znów nocą obcy po wsi cho­dzą, z lasu wy­stają, cał­kiem inni i do lu­dzi nie­po­dobni.

TAK WIERKA MÓ­WIŁA, kiedy jesz­cze żyła: nocą trzy­maj się, Ma­ry­siu, domu, nosa nie wy­ściu­biaj, bo nocą po wsi po­wrot­niki łażą. Dwój­kami, trój­kami, ca­łymi gro­ma­dami. Twa­rze czarne, czarne ręce, długo w ziemi sie­działy, od tej ziemi po­czer­niały i na­mo­kły. Pod drzwiami szu­rają, w okien­nice, w szyby stu­kają. W rę­kach pa­tyki wy­stru­gane w pi­sto­lety, „Chleba daj­cie, mie­nie ukra­dzione od­daj­cie” – na­wo­łują, pa­ty­kami grożą. Więc le­piej dom na noc za­my­kać. Le­piej nie wi­dzieć, nie sły­szeć.

Stra­chliwa była ta Wierka.

Z KUR­NIKA, dawno prze­ro­bio­nego na skła­dzik, wy­ciąga Ma­ria ro­wer – po­gięty, skrzy­piący. Póki jesz­cze umie nogę za­drzeć nad ramą, póki w bio­drze nie strzyk­nie, nie pęk­nie jej tam coś jak sta­rej Kra­siu­ko­wej, póty so­bie po­jeź­dzi. Oj­cowy to ro­wer jesz­cze, ciężki, z sio­deł­kiem skó­rza­nym, wy­śli­zga­nym na błysk, dziś już ta­kich nie ro­bią.

Łajza cie­szy się na wy­prawę, pisz­czy, ujada. Ale Ma­ria go nie weź­mie, pa­szoł do budy, za­ga­nia, bo pies już stary, na le­wej ła­pie guz pa­przący, bielmo na oku, mógłby nie dać rady. Poza tym szcze­kliwy, nie trzeba jej tego.

Mo­cuje kosz na ba­gaż­niku i wy­pro­wa­dza ro­wer za furtkę, na drogę. Mgły kładą się ni­sko przy ziemi. Krzy­czą na nie­bie żu­ra­wie, ko­łują klu­czem za­gię­tym jak po­grze­bacz, na od­lot się zwo­łują, do Sy­rii, do Sy­jonu, do swo­jego domu.

Na­prze­ciwko za pło­tem kręci się Sie­mo­niuk Mi­ko­łaj, mały Kola zna­czy, niby za ja­kąś ro­botą, ale co by miał mieć do ro­boty taki stary dziad? Dzieci ob­ra­biają go­spo­darkę, a on cały dzień przy dro­dze wy­staje z łok­ciami opar­tymi o szta­chety albo ko­ści grzeje na ła­weczce przed do­mem. I tylko pa­trzy, kto przez wieś idzie czy je­dzie, skąd, któ­rędy i po co. A na nas po­dwój­nie, prze­strzega matka, za­wsze pra­wo­sławny na ka­to­lika koso pa­trzy. Niby są­sie­dzi, niby swoi, tu­tejsi, ale do czasu.

SIE­MO­NIUK PO­ZDRA­WIA Ma­rię uprzej­mym sło­wem, szura gu­mia­kiem, na­wet czapkę zdej­muje i w rę­kach mię­toli, taki ga­lant. Na ka­wa­le­rów uwa­żaj, mówi matka, krótko ich trzy­maj, niech im się nie wy­daje. Ale to prze­cież tylko mały Kola, jaki tam z niego ka­wa­ler? Szczyl i go­ło­du­piec. Zresztą wi­dać, że nie za­loty mu w gło­wie, za­fra­so­wany, po­ga­dać chce. Ku­ku­ry­dza na ki­szonkę go­towa do ko­sze­nia, na ziarno też za­raz. – Jak ja – pyta – ku­ku­ry­dzę zbiorę, prze­cież tam trupy leżą.

– Ja nic nie wiem – mówi Ma­ria na wszelki wy­pa­dek – ja po hryby.

– Wczo­raj, jak sy­nowa na grzyby po­je­chała, dwa razy spraw­dzali ją. Ba­gaż­nik dla niej otwie­rać ka­zali, czy lu­dzi nie wie­zie. A tam grzyby tylko.

– Tylko – zga­dza się Ma­ria, na do­wód po­ka­zuje ko­zik, tak jak matka uczyła, ostrym do ziemi. I za­raz na ro­wer się gra­moli, ude­rza no­gami w pe­dały, skrzyp, skrzyp, już jej Mi­ko­łaj nie do­goni.

Za­wsze mu tak z Wierką ucie­kały, bo kto by chciał cią­gać ze sobą ma­łego brata, co jesz­cze ko­szulę w zę­bach nosi, smarki ma po pas? Utra­pie­nie było z tego Koli. Ale i sprytny, trzeba przy­znać. Do Wierki cał­kiem nie­po­dobny, może to mu w ży­ciu po­mo­gło. Jak się to wszystko za­działo, w zbożu się scho­wał, trzy dni nie wy­cho­dził. I do­brze zro­bił.

TE­RAZ TRZEBA jej śpie­szyć się. Długi ka­wa­łek ma przed sobą, wcale nie tak bli­sko ze wsi do Pusz­czy. Naj­waż­niej­sze, żeby przed nocą zdą­żyć w tę i na­zad ob­ró­cić, przed zmro­kiem już być w cha­łu­pie, na­pa­lić w piecu, lampy po­za­świe­cać. Drzwi za­mknąć na sko­bel, koł­kiem po­de­przeć, za­nim wy­lezą ze swo­jej ciem­no­ści po­wrot­niki, za­nim się o nią upo­mną.

Wczo­raj znów tu byli. Chwilę sie­działa ci­cho, z uchem przy drew­nie, na­słu­chu­jąc, jak od ty­go­dnia, od­kąd pierw­szy raz znowu usły­szała na po­dwórku stu­kot ko­ste­czek. Ale w końcu ro­ze­źliła się. Czego tu oni?! Otwo­rzyła drzwi na oścież, wy­darła się w noc. – A wy tu czego, czego? Po co po wsi ła­zi­cie, po co się przy­po­mi­na­cie? A może ja nie chcę pa­mię­tać? Wra­caj­cie w las, siedź­cie w wa­szej zie­miance, siedź­cie ci­cho! Sama po was przyjdę.

NO TO TE­RAZ IDZIE. Je­dzie. Naj­pierw drogą wiej­ską, szu­trową, tro­chę zęby dzwo­nią na wy­bo­jach, w dziu­rach wy­jeż­dżo­nych cią­gni­kami. Droga bie­gnie wzdłuż Sie­mo­niu­ko­wej ziemi, wzdłuż po­go­rze­li­ska. Tak się jesz­cze cią­gle mówi, cho­ciaż ja­kie to tam po­go­rze­li­sko? Bu­czyna zdrowa, strze­li­sta, grzybna. Gdy mech i trawy roz­gar­nąć czub­kiem buta, le­piej się przy­pa­trzeć, no to tak, są fun­da­menty, za­rys cha­łupy, chlewa i sto­doły. Stara stud­nia, co sam Kola pil­nuje raz w czas nowe de­ski po­ło­żyć, żeby kto nie wpadł, nie umarł i nie zo­stał stu­dzien­ni­kiem stę­ka­ją­cym, nocą po wsi chlu­po­cą­cym. Ale poza tym tylko po­rost na ka­mie­niach, za­ro­śnięte wszystko, trawą ople­cione, za­mo­tane. Kto by pa­mię­tał, że się pa­liło? Tylko ci, co przy tym byli.

A prze­cież ni­kogo przy tym nie było.

A już na pewno nie mnie, my­śli Ma­ria, moc­niej ude­rza­jąc sto­pami w pe­dały, mnie nie. Ja nic nie wi­działa i nic nie sły­szała.

PO­TEM KA­WA­ŁEK biel­ską szosą, gładką, as­fal­towo sprę­ży­stą. Tro­chę na wi­doku, jak na wi­delcu, ale tak szyb­ciej, niż się przez chę­chy ja­kieś prze­dzie­rać, na ko­rze­niach te­le­pać, nie daj Bóg ka­mień pod koło wsko­czy, jak rym­snie do rowu, kto ją zbie­rał bę­dzie? I tak zresztą wie, gdzie stoją. Za­wsze w tym sa­mym miej­scu, za kępą, za za­krę­tem. Ła­two omi­nąć.

Kto by tam zresztą zwra­cał uwagę na chudą dziew­czynkę zgar­bioną nad kie­row­nicą jak sta­ru­szeczka? Ma­ria chi­cho­cze, oszuka po­gra­nicz­ni­ków, bę­dzie uda­wała sta­ruszkę. Do kie­row­nicy przy­gnie się, wolno bę­dzie pe­da­ło­wać, skrzypu-skrzyp. Zejść każą? To bę­dzie po­włó­czyć nogą, nogę za sobą wlec. Chi­cho­tać jak głu­pia, bez po­wodu. Po­my­ślą: wa­riatka może, nie ru­szą. Wa­riata za­wsze strach. Bar­dziej niż Ho­ro­dlaka.

Za­py­tają jed­nak? Też nic.

A gdzie to bab­cia wy­biera się? A po hryby, po hryby, pa­nie szuc­man. W ko­szyku ga­zeta, na ga­ze­cie ko­zik, ko­mó­reczka, pod ga­zetą ja­jeczka, zupa w sło­iku i sało. Dla mnie, a dla kogo? Tamte świ­niny nie je­dzą. Wolno mieć je­dze­nie dla sie­bie ze sobą. A ro­we­rem też prze­cież ni­kogo nie wie­zie, kogo by wieźć mo­gła, mysz może. Więc za­glą­daj­cie so­bie, w ra­mie, w dzwonku dzwo­nią­cym szu­kaj­cie i pod sio­deł­kiem. Wia­tru w polu, wolna wola.

Bę­dzie harda, jak matka.

Nic nie mamy do ukry­cia, mówi matka, bio­rąc się pod boki, za­glą­daj­cie, gdzie chce­cie, ni­kogo nie znaj­dzie­cie. W piw­nicy tylko kar­to­fle i bru­kiew. My tu ni­kogo nie trzy­mamy. Co in­nego są­siady na­sze, Sie­mo­niuki, może u nich sprawdź­cie.

Mama, co ty? Czego im ka­żesz do Sie­mo­niu­ków cho­dzić, prze­cież Wierka wy­stra­szy się, jak za­czną w drzwi wa­lić. Ona stra­chliwa.

JUŻ ZA­RAZ KĘPA, ta, za którą stoją. Ma­ria zwal­nia, wy­gląda za za­kręt. Oj, nie­do­brze. Jed­nak może le­piej nie po­ka­zy­wać się, z ro­weru zsiąść, już te­raz skrę­cić w boczną ście­żynkę i da­lej w hrab­niak, bo coś dużo ich tam. Przy szo­sie, na po­bo­czu dwa sa­mo­chody, je­den zie­lony, ozna­czony. Z dru­giego dwa chło­paki młode, zna­jome wy­sia­dają, tłu­ma­czą się.

– No jeź­dzimy, babki na­szej szu­kamy.

– Tak po la­sach?

– A kto ją wie, gdzie po­nie­sie ją? Ona po­my­lona. Już nam trzy razy z miesz­ka­nia w Haj­nówce ucie­kała. W au­to­bus wsia­dała i tyle ją wi­dzieli, je­chała do sta­rej cha­łupy no­co­wać. To­śmy jej w końcu na lato dali do wsi wró­cić, ona tu tro­chę nor­mal­niej­sza, wię­cej z ży­cia ro­zu­mie. Są­sie­dzi do­pil­nują. Tylko jeź­dzić do niej trzeba, za­kupy wo­zić, spraw­dzać.

– No i co, spraw­dzili? – pyta mun­du­rowy, też młody, prysz­czaty.

– No, niby tak, ale w cha­łu­pie jej nie ma. Tylko pies w bu­dzie przy­błęda i są­sia­dów krowa w obo­rze. Wy­do­jona w do­datku.

Tamci gło­wami to ki­wają, to kręcą, ale jed­nak każą otwie­rać. Mus to mus, sami ro­zu­mie­cie. Ale ba­gaż­nik pu­sty, zna­czy od lu­dzi, bo tak to są torby z kar­kówką, se­rem i jo­gur­tami.

– Mięso wie­przowe – mówi na wszelki wy­pa­dek ten młod­szy. – Su­rowe zresztą, sami wi­dzi­cie.

I już w po­rządku, już można za­my­kać. Jesz­cze tylko po­ucze­nie.

– Nie­do­brze, nie­do­brze, że wam bab­cia w las po­szła, nie wie­dzą, co tam za lu­dzie sie­dzą, cho­dzą? Same chło­paki młode, silne, a co oni mają w tych swo­ich ko­mór­kach, kom­pu­te­rach? Głów ob­ci­na­nia! Kóz ko­pu­lo­wa­nia! A ja­kie mają ma­czety, pi­sto­lety! Drony na ba­te­rie sło­neczne! Ter­mo­koce! Po­wer­banki! Całą in­fra­struk­turę. A ja­kie buty! Tylko Puma, Adi­das! Nie­bez­piecz­nie, oj, nie­bez­piecz­nie ko­bietę samą do lasu pusz­czać.

– My jej nie pusz­czali! Sama urwała się!

– A dasz ta­kiemu pa­lec, ka­wa­łek chleba, szklankę wody, to całą rękę weź­mie! Idź ze mną do urzędu, po­wie ci, daj prądu, daj in­ter­netu, daj azylu! I ani się obej­rzysz, zrobi ci pań­stwo is­lam­skie w du­żym po­koju. Byli kiedy w Szwe­cji? Nie? Ku­zyn są­siadki matki był i wi­dział.

Ma­ria kiwa głową, scho­wana za swoim krzacz­kiem, co prawda, to prawda. Zna ona tych ob­cych, tych noc­nych go­ści z pi­sto­le­tami z pa­tyka. Już ich wi­działa, od ty­go­dnia po wsi łażą, przez okna do cha­łupy za­glą­dają, ka­mycz­kami w szybę rzu­cają.

NAJ­CZĘ­ŚCIEJ się wi­dy­wało dwóch braci, na­zy­wali się Sym­cha i Chaim Klej­no­to­wie. Je­sie­nią czter­dzie­stego dru­giego prze­leźli w Sie­mia­ty­czach przez płot, la­sami, po­lami do­szli aż do wsi. Naj­pierw tylko we dwóch w hrab­niaku cho­wali się, ale po­tem paru swo­ich zna­leźli, jed­nego na wpół śle­pego starca, co szybko umarł, bo go je­dze­nie od chłopa w zęby kłuło, że nie­ko­szerne, i Cywę wdowę, cał­kiem po get­cie osza­lałą. Poza tym mieli tam jesz­cze chłop­czyka Abramka, który się urwał z Brań­ska, a jajka tak kradł, że się kura nie bu­dziła, ża­den pies na niego ni­gdy py­ska nie otwo­rzył, bo kie­sze­nie pełne miał ma­leń­kich ko­ste­czek, jak szedł, to stu­ko­tał, psy mil­kły na to stu­ko­ta­nie, kła­dły się chłopcu u stóp, a on się z nimi dzie­lił. Była jesz­cze dzie­wuszka mała, czar­no­oka, czarna jak dia­blątko – ro­dzice z wa­gonu wy­rzu­cili, Sym­cha zna­lazł, przy­gar­nął. No i tak so­bie gro­madką w ziemi sie­dzieli, na chłop­skiej ła­sce. Jak wię­cej zgłod­nieli, to na­brali od­wagi, prze­stali pro­sić, za­kra­dać się na­wet. Nocą za­częli się bra­cia Klej­no­to­wie z Abram­kiem do drzwi do­bi­jać, gro­zić drew­nia­nymi pi­sto­le­tami: daj­cie chleba, daj­cie kar­to­fla.

Trzeba było w końcu po szupo za­wo­łać, żeby ja­kiego nie­szczę­ścia z tego nie było.

KTO ZA­WO­ŁAŁ? Tego Ma­ria nie wie, nie pa­mięta. Stara jest, skąd ma pa­mię­tać wszystko? W każ­dym ra­zie od tego czasu już ich nie wi­dy­wała, do­piero ty­dzień temu zo­ba­czyła znowu, pod wie­czór, kiedy mgły pod­nio­sły się od ziemi, zwil­go­ciły wszystko, zmie­niły w sza­rość, nie­ja­sność. W pierw­szej chwili nie po­znała. Je­den z tyłu przy pło­cie, plama ci­szy. Drugi w kur­cie za wiel­kiej, w kap­tu­rze, czarne oczy w czar­nej twa­rzy.

– Sym­cha?

Nic jej nie po­wie­dział, ręce wy­cią­gnął jak po chleb, więc zlę­kła się, szybko do cha­łupy wró­ciła, drzwi za­warła, ple­cami pod­parła. Po­wrot­niki idą! Idą mścić się za krzywdy, ode­brać, co swoje! Po mnie idą! A ja taka do­bra dla nich by­łam, taka do­bra! Sło­niny im do lasu chcia­łam no­sić!

Rano za­wsty­dziła się wła­snego stra­chu. Z nich dwóch to Wierka bar­dziej bała się, nie? Tak się przy­naj­mniej Ma­rii zdaje, kiedy słońce świeci i nocni go­ście już nie tacy straszni. Może i grożą pa­ty­kami, ale to prze­cież tak tylko, co im prócz pa­ty­ków zo­stało? Wszystko prze­woź­nik za­brał albo zo­sta­wili za mu­rem. Dziura w ziemi wy­ko­pana, pod chle­wem, pod drze­wem, garść słomy na stry­chu, jak dzień lep­szy. A matka prze­cież za­wsze...

Matka jej wtedy dała w twarz, aż za­dzwo­niło. Czego chleb z domu wy­no­sisz? Za dużo mamy? Że Sie­mo­niu­ków Wiera łazi z ko­szem w las, nie na­sza to sprawa, ale ty w domu na du­pie siedź.

EEE, MA­RII MATKA by tak prze­cież nie zro­biła. Ma­rii matka jej nie bije, a na pewno nie mocno.

Matka mówi: weź chleba, mleka, lalkę mo­tankę ze szma­tek dla dziew­czy­neczki, żeby miała czym w ziemi ba­wić się. I ka­wał sło­niny. Ktoś tam ga­dał, że oni świ­niny nie zje­dzą, bzdura, głodny wszystko zje. Ma­ria wie, że to prawda, pa­mięta to uczu­cie, żo­łą­dek za­ci­śnięty w pięść, smak bru­kwi jak miodu.

Omija sto­jące na po­bo­czu sa­mo­chody, jesz­cze przed kępą zba­cza z szosy, wcho­dzi mię­dzy drzewa, w las. Nikt jej nie zła­pie, nie bę­dzie py­tał. Zna ścieżki, ni­sko przy mchu, brze­ziną, hrab­nia­kiem. Naj­pierw przez rów, ten ma­śla­kowy – tam ro­wer zo­stawi, scho­wany w kę­pie traw, przy­kryty ga­łę­ziami. Po­tem ka­wa­łek skra­jem pola, obok po­szar­pa­nej przez wilki sarny, która już cuch­nie tro­chę, już jej że­bra wy­szły na wierzch.

JA­KIMŚ CU­DEM zdo­łali uciec wtedy, po tam­tym pierw­szym do­no­sie. Gdzieś się prze­nie­śli, zna­czy oprócz wdowy, bo już nie chciała ucie­kać, z zie­mianki ją kol­bami wy­ko­pali, na miej­scu roz­strze­lali. Ale chło­paki z dziećmi ucho­wali się, to w kopcu kar­to­fli, to u ko­goś w chle­wie, w piw­nicy pod pod­łogą. Aż wresz­cie do­stali kąt w obo­rze, w dzień na stryszku, w sia­nie czy­stym i pach­ną­cym, w nocy mo­gli so­bie zejść na dół, przy kro­wie się za­grzać.

Do­brze to Ma­ria wy­my­śliła!

Szkoda, że się na ko­niec spa­liło.

A i tak by wcale do nich nie cho­dziła, nic by im nie no­siła i nie za­pra­szała do sie­bie, gdyby nie ta mała. Ma­ria za­wsze była do dzieci czuła, po gło­wach gła­skała, cu­kierki dla nich da­wała, jabłka. I na UNI­CEF pła­ciła, ku­po­wała brzyd­kie pocz­tówki z krzywą kulą ziem­ską na głodne Mu­rzy­niątka. Bo dzieci to dzieci. Ni­czemu nie­winne. Na­wet czarne, na­wet cy­gań­skie, ży­dow­skie.

A TĘ SARNĘ to nie wia­domo, kto za­strze­lił. Kłu­sow­niki może? Tu się czę­sto wi­duje sarny, pod la­sem na Sie­mo­niu­ko­wym polu. Dwój­kami, trój­kami. Raz po raz głowy uno­szą, strzygą uszami, czujne. I byle trzask ga­łęzi, byle wy­strzał, za­raz pierz­chają, wy­so­kimi su­sami po­nad ścier­ni­skiem, po­tem w wy­soką ku­ku­ry­dzę i da­lej w las, hyc, hyc, gład­kie, szyb­kie. Tylko pom­pony ogo­nów bielą się jesz­cze chwilę mię­dzy drze­wami, mię­dzy ga­łę­ziami.

Nie da­lej jak ty­dzień temu stała so­bie Ma­ria z wie­czora, pod słońce pa­trzyła za sar­nami i wtedy na­gle w ku­ku­ry­dzy po­ka­zała jej się dziew­czy­neczka. Nie w su­kience, w kom­bi­ne­zo­nie gru­bym, zie­lo­nym, ale ta sama. Ta co wtedy. Oczy czarne, włosy czarne, pręgi od łez wy­żło­bione w za­ku­rzo­nej twa­rzy. Skąd się tu wzięła ta mała? W biały dzień?

– Sio! – mach­nęła na nią Ma­ria. – Ucie­kaj, bo jesz­cze ktoś zo­ba­czy cię! Ktoś po­wie dla szuc­mana!

Ale Ży­dó­weczka nic, tylko pa­lec brudny w bu­zię wsa­dziła i tak stała, oczami sar­nimi na Ma­rię ga­piła się. Spo­mię­dzy ku­ku­ry­dzy.

WEŹ CHLEBA dla Ży­dó­weczki. La­leczkę za­mo­taj, wie­duczkę.

A po co? A bo jej się na­leży?

Matka opo­wia­dała, że jak Ru­skie przy­szli, Żydki pierw­sze z ra­do­ści tań­co­wały, chle­bem ich, solą wi­tały. W Cie­cha­nowcu bramę zro­bili, łuk try­um­falny, cały w kwia­tach! „Niech żyje rząd so­wiecki” – tak na­pi­sali! Nie­długo było tej ra­do­ści, no, ale co się na­cie­szyli, to ich. I jakby nie dość było wła­snych, jesz­cze się na­je­chało Żyd­ków z Ge­ne­ral­nej Gu­berni, bez gro­sza przy du­szy, bo prze­woź­nik oszu­kał, cały maj­dan za­brał, zo­sta­wił po dru­giej stro­nie rzeki. Bywa. Nie ich pierw­szych, nie ostat­nich. A i tak do­brze im tu było, zwłasz­cza tym nie­zbyt re­li­gij­nym. Taka od Ro­sen­bau­mów Hajka – po­szła za se­kre­ta­rza, po­je­chała na Wschód na wo­zie, jak pani, tylko za wo­zem stara Ro­sen­bau­mowa bie­gła, z ku­glem, z gę­sią żywą, po swo­jemu coś tam szwar­go­cąc, ręce za­ła­mu­jąc, że nie pod chupą, że jak zwie­rzęta. Im też w końcu Ru­ski do­piekł, sy­na­gogę na ma­ga­zyn prze­ra­biać ka­zał, a po­tem myk, myk, uciekł szybko, paru Żyd­ków ko­mu­ni­stów naj­za­cie­klej­szych też myk, za kra­sno­ar­miej­cami, reszta zo­stała. A po­tem drugi raz przy­szedł Nie­miec. I się skoń­czyło tań­co­wa­nie. Jesz­cze im w Sie­mia­ty­czach ka­zali wy­pra­wić po­grzeb po­mni­kowi Le­nina, co to śmie­chu było! Naj­pierw z za­wo­dze­niem, z pła­ka­niem, idzie Żyd­ków kon­dukt, każdy nie­sie ka­wa­łek, ka­mienną nogę, głowę, pół dupy. I chlup, chlup, Le­nina do rzeki, po ka­wałku. A po­tem już tylko tań­co­wać, się ra­do­wać, pod­ska­kują, śpie­wają swoje szejne hopke, hop­kele. No, ale to był ostatni taki wy­stęp w Bez­irk Bia­ly­stok. Po­tem ich za­częli spę­dzać. W Sie­mia­ty­czach, w Biel­sku, w Orli, w Pru­ża­nie. Mury po­bu­do­wali, płoty po­sta­wiali, od­dzie­lili.

Weź chleba dla Ży­dó­weczki, mówi matka, ale czy Ma­rii matka?

BĘ­DZIE PO­LANA. Tam się z nimi spo­ty­kają, tam im no­szą.

Pa­mię­taj sta­nąć po­środku, je­dze­nie przed sobą uło­żyć, chleb i jajka, i lalkę mo­tankę. Solą ob­sy­pać w krąg, żeby złe za­trzy­mać, żeby nie przy­szły się mścić obce du­chy, po­wrot­niki.

Mają za co.

LAS CO­RAZ GĘST­SZY. Ci­chy, wszystko po­mil­kło. Gdzieś w nie­bie zbie­rają się, czer­nieją chmury na prze­wle­kły deszcz. I czubki so­sen drżą, jakby nimi Ho­ro­dlak trząsł.

W tej ci­szy głosy roz­brzmie­wają jak wy­strzały. I to nie są głosy lu­dzi, co nie chcą być zna­le­zieni, ta­kie głosy Ma­ria zna, po­trafi od­róż­nić. Tam są słowa buń­czuczne, har­do­ści, sta­wia­nia się.

– Do­ku­men­tów nie po­ka­żemy. Naj­pierw sami się pa­no­wie wy­le­gi­ty­muj­cie.

Ma­ria ostroż­nie prze­dziera się przez gę­stwinę, pod­cho­dzi po ci­chutku, wy­gląda zza pnia. Dziew­czyny młode, lat naj­wy­żej trzy­dzie­ści, straż­ni­kom sta­wiają się. Na ple­cach ple­caki wiel­kie, wy­ła­do­wane. Jedna ma włosy ró­żowe, druga całe w su­płach nie­po­rząd­nych, jak koł­tun spe­cjal­nie ro­biony, po­ple­ciony jak u mo­tanki, już im cał­kiem w gło­wach po­przew­ra­cało się.

– Dziecko za płot prze­rzu­cisz? A spać w nocy mo­żesz?

W tra­wie leży Sym­cha Klej­not, mo­kry cały, trzę­sący. Świeżo z ziemi wy­ko­pany, ręce po­marsz­czone jak u utopca, stu­dzien­nika. I młod­szy niż Ma­ria pa­mięta, może mieć z pięt­na­ście, szes­na­ście, nie wię­cej.

– Ja­kie to dziecko! Męż­czy­zna do­ro­sły, nie­bez­pieczny. Pro­simy zdać urzą­dze­nia nadaw­czo-od­bior­cze i od­da­lić się. Za­kaz fo­to­gra­fo­wa­nia! I ka­me­ro­wa­nia!

Młode nie dają so­bie za­brać te­le­fo­nów, za ple­cami cho­wają, po kie­sze­niach. Tamci tro­chę po­głu­piali, nie wie­dzą – od­pu­ścić czy siłą za­bie­rać, może z pi­sto­le­tów ce­lo­wać, a może nie. Więc tylko z nogi na nogę prze­stę­pują, po ko­mi­niar­kach dra­pią się i ję­czą:

– Pro­simy opu­ścić te­ren za­drze­wiony. Pro­simy opu­ścić strefę opło­ce­nia!

Ale one nic so­bie z tego nie ro­bią, na ziemi koło Sym­chy sia­dają, drzew się trzy­mają. Spo­kojne, jakby się nic nie bały. Na po­li­cję chcą dzwo­nić, na po­go­to­wie.

Głu­pie wy, ci­cho siedź­cie! Jesz­cze wam dom spalą i oborę. Albo i w plecy strzelą. Z nimi trzeba przy­mil­nie, uśmie­chem, pod­stę­pem. A nie za­raz, że le­gi­ty­muj się. Trzeba skrom­nie, rączki w mał­drzyk, wzrok w zie­mię. Trzeba mó­wić: pa­nie szuc­ma­nie do­bry, ko­chany, ja po hryby, ja nic nie wiem, nic nie wi­dzia­łam. Oto ko­zik na do­wód. Ostrym do ziemi trzy­many.

A naj­le­piej to w ogóle nic nie mó­wić, ni­g­dzie nie cho­dzić. Omi­jać pola, lasy, doły.

Ale te nie. Nic prze­zor­no­ści nie mają. Te swoje:

– Nie wstyd wam? Matce w oczy mo­że­cie spoj­rzeć?

MATKA DO­ŻYŁA dzie­więć­dzie­siątki w do­brym zdro­wiu, złego dia­bli nie biorą. A po­tem dwa ty­go­dnie plac­kiem w po­ścieli le­żała, ło­jezu, ło­jezu, wo­łała, dniem i nocą. Py­tała Ma­ria, trzeba ci czego? Po­duszki po­pra­wiała, po­ściel zmie­niała i pie­lu­chy, żeby za­wsze czy­sto, schlud­nie. Ale matka jakby tej bieli po­ścieli nie wi­działa, matka w sze­roko roz­war­tych oczach miała pło­mień cha­łupy Sie­mo­niu­ków. Ło­jezu, ło­jezu, wo­łała, ni­kogo nie po­zna­wała. I tylko cza­sem ła­pała Ma­rię za bluzkę na piersi, bie­gnij, znajdź tę Ży­dó­weczkę, po­wiedz dla niej, niech ucie­kają w las, bo tam już po nich idą!

A Ma­ria za­wsze matki słu­chała.

TAMCI SOBĄ ZA­JĘCI, wcale jej nie wi­dzą, ale Sym­cha wi­dzi. Stoi ba­bina po­kraczna, po­gar­biona, w gu­mia­kach, chu­stce prze­krzy­wio­nej, z ko­szem na grzyby, zza drzewa wy­gląda, jak pół dupy zza krzaka. I no­ży­kiem w dół po­ka­zuje, jakby mu mó­wiła: „Wra­caj do ziemi, wra­caj, skąd przy­sze­dłeś”. Na chwilę spo­ty­kają się jego czarne oczy z jej nie­bie­skimi, wy­bla­kłymi. I on ją wi­dzi, ale jej nie wyda. Tylko oczami mówi: „Wi­dzę cię, po­móż. To ja, Sym­cha Klej­not, brat Cha­ima, nie pa­mię­tasz mnie?”.

Ja nic nie pa­mię­tam – my­śli-mówi Ma­ria – ja stara baba, pa­mięć u mnie zła, za­wodna. Mnie tam nie było, ja nic nie zro­biła. Ja po­my­lona i ty mnie my­lisz z kimś.

Sym­cha od­wraca wzrok, na­gle znów obo­jętny, leży, gdzie go po­ło­żono, szary, wy­mo­czony, jak odło­wiony ze studni stu­dzien­nik, ze złotą fo­lią pod brodą. No, tu już Ma­ria nic nie po­może. Za­raz go przez płot prze­rzucą, z ziemi pol­skiej wy­rzucą, nie bę­dzie czło­wieka, nie bę­dzie pro­blemu.

JAK NIE W LE­SIE, to bę­dzie Ży­dó­weczka da­lej na Sie­mo­niu­ko­wym polu, w ku­ku­ry­dzy. Po­śród tyk wy­so­kich, trzesz­czą­cych, sto­ją­cych jak żoł­nie­rze na war­cie w bez­wietrzny dzień. Tam już na pewno. Pra­wie wi­dzi Ma­ria zie­lony kom­bi­ne­zon, czar­nych wło­sów pa­lemkę po­nad ku­ku­ry­dzą. Po­ka­zuje się, to znów znika, su­sami nad kol­bami, jak ta sarna, nim ją wilki po­chwy­ciły.

Ciężko za nią na­dą­żyć. Ciężko iść przez pole, wę­dro­wać ku­ku­ry­dzą. Dru­giego końca nie wi­dać, tylko te tyki po ho­ry­zont, świa­tło ćmi się, przy­gasa. Ostre li­ście tną dło­nie. Stopy ko­śla­wią się, wy­gi­nają na bruz­dach, więc przy­siada Ma­ria w gli­nia­stej ziemi, zdej­muje gu­miaki, da­lej pój­dzie boso.

Za­raz za mie­dzą kolby ku­ku­ry­dzy z żół­tych prze­cho­dzą w ciem­no­fio­le­towe, od­miana Black Me­xi­can, Czarny Mek­sy­ka­niec, twa­rze z ziarna po­marsz­czone, włosy ma­towe, szare, odła­żące tro­chę, jak u tego trupka, któ­rego mi­nęła w ro­wie przy za­gaj­niku. To zna­czy sarny, pra­wie na pewno to była sarna, w jed­nym tylko bu­cie, w zie­lo­nym kom­bi­ne­zo­nie.

Zie­lone w dzień do­bre, nocą lep­sze czarne.

Są czarne, a szkoda, że nie są nie­bie­skie.

Nóg już Ma­ria za bar­dzo nie czuje, ale wi­dzi, że jedna pod­pu­chła cze­goś, więk­sza jest niż druga. Pot na ple­cach sty­gnie w lód. Ale prze­cież iść trzeba, matka ka­zała. Za­nieść chleba, sło­niny i może za­py­tać, czy nie chcą się w obo­rze schro­nić, za­miast w bło­cie w zie­miance. Ta mała, wdowa wa­riatka, ten stary, co jeść nic nie chce, tylko się kiwa i kiwa, mo­dli i mo­dli, święty czło­wiek. Niechby na­wet chło­paki, Sym­cha i Chaim Klej­noty, choć to ban­dyci i już z ru­ską par­ty­zantką uga­dują się. Wszystko przy­go­to­wane, krowa, łóżko roz­kła­dane.

KTOŚ TAM WE WSI po­wie­dział, że Sie­mo­niuki urzą­dzili im kąt w obo­rze, obok krowy, dla cie­pła.

Nie­prawda, za­ci­ska Ma­ria pię­ści, to nie oni, to my, to ja! Wszystko pa­mię­tam! Spe­cjal­nie po­my­śla­łam, jak krowę prze­sta­wić, żeby im miej­sca zro­bić, sama wszystko ob­my­śli­łam, sty­ro­pia­nem ocie­pli­łam, ma­te­rac stary przy­nio­słam, la­tarkę i de­skę do wsa­dze­nia w okienko, żeby nie było wi­dać świa­tła. Na­wet wia­derko z po­krywką uszy­ko­wa­łam, z Mrówki, nowo ku­pione. Sama! Ja! Wcale nie Wierka. Bo kto jest Wierka? Chłop­ska córka, chamka bia­ło­ru­ska. Co ona z ży­cia ro­zu­mie? Jak jej po­wie­dzą, tak zrobi, głowę pie­rzyną na­kryje i tak całą noc prze­sie­dzi. Nie to, co my, ja i ma­mu­sia moja! Nie to, co u nas. U nas tra­dy­cja, sza­bla po pra­dziadku, jesz­cze z po­wsta­nia! Try­lo­gii cały je­den tom!

To ja! To prze­cież u nas się pa­liło! Mnie w plecy strze­lili!

Bo je­śli nie, skąd krew?

Może od prze­ła­że­nia boso przez rów pe­łen po­tłu­czo­nych bu­te­lek, może to szkło we­szło w gołą piętę, w mięk­kie pod­bi­cie. Tego jej tylko bra­ko­wało! Ból roz­pełza się, rwie, prze­szka­dza iść. A jesz­cze i w ręce po­wbi­jało się. Ma­ria grze­bie się, skra­bie, na dło­niach, na ko­la­nach, ale nie bar­dzo jej idzie, nie bar­dzo jest się czego chwy­cić, po­de­przeć. O kosz? Ale gdzie ten kosz?

Nie szko­dzi. Da­lej pój­dzie na czte­rech ła­pach, jak sarna, choć wol­niej.

Krew zo­sta­wia ślad na ziemi. Za ta­kim śla­dem za­wsze coś może pójść, wilk, szuc­man, po­gra­nicz­nik.

Za­cho­dzi słońce nad Sie­mo­niu­ko­wym po­lem, chłód cią­gnie od ziemi, przez dło­nie, przez ko­lana. Prze­cież już tu by­łam, już tędy prze­cho­dzi­łam. Dla­czego świat za­kręca, każdy ty­dzień, każdy mie­siąc po­wta­rza się? Do­piero co masz lat dzie­więć, za­raz dzie­więć­dzie­siąt. Chwilę temu szła do Pusz­czy, Arab­ków na­kar­mić, ale przed Niem­cami scho­wać się mu­siała, z szosy skrę­ciła, drogi po­gu­biła i znów jest w la­sku pod Sie­mo­niu­ko­wym po­lem, słońce le­dwo wstało, a za­cho­dzi już. I za­raz wyjdą z lasu po­wrot­niki, za­raz ją we­zmą, ich prawo.

W ro­wie leży po­szar­pana sarna, zu­peł­nie do sarny nie­po­dobna. Dłu­gie czarne rzęsy kładą się cie­niem na sza­rych po­licz­kach. Ma­ria wzdy­cha, a po­tem, na ile da radę, przy­krywa dzie­cięce ciało ga­łę­ziami, starą re­kla­mówką. Prze­cież nie bę­dzie na mi­li­cję cho­dzić, nie jej to sprawa.

Nie na­sza to sprawa, mówi matka. Chyba że już za bar­dzo za­czną z lasu wy­ła­zić, wy­sta­wać, ha­ła­so­wać, za bar­dzo roz­bi­sur­ma­nią się, nocą po­dejdą pod dom. Wtedy trzeba my­śleć o so­bie. Żeby ja­kiego nie­szczę­ścia z tego nie było.

PIERW­SZE KRO­PLE desz­czu ude­rzają w zie­mię, sze­lesz­czą w ku­ku­ry­dzy jak obca mowa. Ciało drę­twieje z zimna, zmę­cze­nie cią­gnie Ma­rię co­raz ni­żej w dół. Pra­wie już kła­dzie się mię­dzy ło­dy­gami, ale żal jej Mi­ko­łaja. Bo zbie­rać chciał, a co, jak ją tu znaj­dzie umarłą, ra­zem z tymi in­nymi? Mało miał chłop złego w ży­ciu? Naj­pierw ten do­nos, cha­łupa spa­lona, ro­dzice ra­zem z nią, sio­strze, Wierce, w plecy strze­lili, jak bie­gła. Ży­dów po­wieźli na Bielsk, całą czwórkę. Nie do­wieźli, po dro­dze roz­strze­lali, pod Koj­łami. Na­wet tę ma­lutką. Kola się ucho­wał, bo po­biegł w zboże. Ja­koś go wieś prze­cho­wała, od­cho­wała, wró­cił na fun­da­menty, w końcu po­bu­do­wał się, a te­raz ma ku­ku­ry­dzy całe hek­tary i cią­gnik. Oby się udła­wił!

Ale ja­koś nie­ład­nie, nie­zręcz­nie dla są­siada przy­krość ro­bić. Trzeba wstać. Jak tu ze­mrze, to jesz­cze ją splą­czą, po­mylą, nie od­róż­nią. W Bo­ho­ni­kach po­cho­wają, głową w stronę Mekki. Nie daj Boże! Więc ręka i druga ręka, i ko­lano za ko­la­nem. Byle zdą­żyć przed nocą.

Jed­nak nie wstaje. Cho­ciaż jej się zdaje. Że idzie, że bie­gnie. Wy­so­kimi su­sami po­nad po­lem, jak sarna.

BIE­GNIJ, mówi matka, bie­gnij, bo na nas wszyst­kich nie­szczę­ście spro­wa­dzą. Bie­gnij i po­wiedz dla pana szuc­mana, że są Ży­dzi u Sie­mo­niu­ków.

CHŁÓD ZA­BIERA CZU­CIE, deszcz za­lewa oczy, ale dźwiga się Ma­ria na ko­lana, a po­tem wy­żej, bo jak umie­rać, to na sto­jąco. Ina­czej nie wy­pada. I staje, stoi, na wła­snych no­gach, po­śród ku­ku­ry­dzy, krew z desz­czem wsiąka w zie­mię.

– Je­ste­ście? – woła. – Sym­cha? Chaim? Abra­mek? Gdzie­ście się po­cho­wały? Wyjdź­cie do mnie, Sza­lo­ma­lej­kum, chleba wam przy­nio­słam na zgodę, soli, sło­niny. Nie bój­cie się, ni­komu nic nie po­wiem, nikt się ode mnie nie do­wie! Chodź­cie do mnie, po­wrot­niki. Już się was nie boję. Za­wsze stra­chliwa by­łam, więc mnie Wierka wami stra­szyła, że­bym z domu nie wy­cho­dziła, matce nie po­wie­działa, co się u Sie­mo­niu­ków wy­pra­wia.

A ja po­wie­dzia­łam.

Wierce w plecy strze­lili, dom pod­pa­lili. A ja w cha­łu­pie pod pie­rzyną sie­dzia­łam, cze­ka­łam, aż się uspo­koi, aż ucich­nie, aż się dym roz­wieje. Matka mi dała sło­niny, chleba na po­cie­chę, nic się nie martw, po­wie­działa, już po­szły so­bie po­wrot­niki, spo­kój, ci­sza we wsi. O so­bie my­śleć trzeba.

Ale ile można tak? Osiem­dzie­siąt lat.

Weź­cie mnie już, za­bierz­cie. Daj­cie za­miesz­kać ze sobą, w wa­szym dole, w wa­szej zie­miance. Wpuść­cie do sie­bie, do ziemi. Ja wa­sza, ja swoja.

Na do­wód po­ciąga Ma­ria za łań­cu­szek na szyi, raz i drugi, mocno. I w końcu ogniwko pusz­cza, wpada złoty krzy­żyk, pro­sty, nie­ła­many, mię­dzy grudy ziemi. Po­py­cha go jesz­cze nogą, idź w zie­mię, ostrym do ziemi idź.

Po­tem znów opada na ko­lana i co­raz wol­niej peł­znie wśród tyk, głę­biej, da­lej, w trzesz­czącą, pod­mar­z­niętą ku­ku­ry­dzę, tam, skąd sły­chać szepty po­wrot­ni­ków.

Przy od­twa­rza­niu re­aliów wo­jen­nych ko­rzy­sta­łam z tek­stu Bar­bary En­gel­king Po­wiat biel­ski z tomu Da­lej jest noc. Losy Ży­dów w wy­bra­nych po­wia­tach oku­po­wa­nej Pol­ski (War­szawa, 2018).

ZO­FIA SA­WICKA (ur. 1980), re­dak­torka, pu­bli­cystka, tłu­maczka. Ab­sol­wentka kul­tu­ro­znaw­stwa w In­sty­tu­cie Kul­tury Pol­skiej Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Pu­bli­ko­wała m.in. w „Po­li­tyce”, „Rzecz­po­spo­li­tej”, „Wy­so­kich Ob­ca­sach”, „Lam­pie” i „Dia­logu”.

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia,spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA

PROZA PO­ETYCKA

Nie bądź dziec­kiem

MA­RIA RE­IMANN

Bądź lwem, bądź ty­gry­sem, bądź sło­niem. Bądź wil­kiem, który nie gubi drogi, bądź wę­żem, który po­ru­sza się bez­sze­lest­nie wśród mchów, bądź sową, która nie boi się ciem­no­ści.

Nad­słu­chuj. To twoje ostrożne kroki, to twój od­dech. Ale czy obok nie od­dy­cha ktoś jesz­cze? Czy czy­jeś czujne stą­pa­nie nie ła­mie ga­łą­zek? To bi­cie two­jego serca, to pul­so­wa­nie w two­ich skro­niach. To wiatr mię­dzy ga­łę­ziami. To szept?

Czy ob­ser­wują cię drzewa? Czy ich ga­łę­zie mogą za­mie­nić się w dłu­gie, su­che ręce? Czy zła­pią cię za ubra­nie, czy pod­niosą do góry, czy usły­szysz wtedy straszny śmiech? Czy spod ziemi za­czną wy­peł­zać ko­rze­nie, jak macki, chwy­tać cię za nogi, a zie­mia bę­dzie ucie­kała spod two­ich stóp?

Nie bie­gnij, nie daj po­znać po so­bie, że już wiesz. Za­uwa­ży­łeś blask ich oczu w ciem­no­ściach, usły­sza­łeś pierw­sze po­ru­sze­nia drew­nia­nych sta­wów, wzbie­ra­jący w wy­pro­sto­wa­nych cia­łach od­dech. Dys­kret­nie przy­spie­szaj kroku, su­che ga­łę­zie, które nie­siesz, przy­ci­skaj mocno do sie­bie.

Za­nim zdążą się po­ru­szyć, za­nim wy­cią­gną długo uśpione ra­miona, za­nim za­czną pro­sto­wać zdrę­twiałe szpony, zo­ba­czysz księ­życ, a po­tem po­lanę, od­bi­ja­jące się na wo­dzie je­ziora świa­tło i czarne syl­wetki do­ro­słych.

Wcho­dzisz na po­lanę spo­koj­nie, bo je­steś lwem, je­steś ty­gry­sem, je­steś sło­niem, je­steś wil­kiem, sową i wę­żem. Za ple­cami sły­szysz jesz­cze ostat­nie wes­tchnie­nie.

MA­RIA RE­IMANN (1982–2023), an­tro­po­lożka, ba­daczka, tłu­maczka. Współ­za­ło­ży­cielka In­ter­dy­scy­pli­nar­nego Ze­społu Ba­dań nad Dzie­ciń­stwem w In­sty­tu­cie Et­no­lo­gii i An­tro­po­lo­gii Kul­tu­ro­wej UW. Au­torka książki Nie przy­wi­tam się z pań­stwem na ulicy. Szkic o do­świad­cze­niu nie­peł­no­spraw­no­ści. Jej ostatni – nie­ukoń­czony z po­wodu tra­gicz­nej śmierci – pro­jekt to Dzie­ciń­stwo po roz­wo­dzie. Opieka na­prze­mienna w per­spek­ty­wie an­tro­po­lo­gicz­nej.

SO­CZEWKA PI­SMA

Na­resz­cie wolni.Twa­rze Kon­fe­de­ra­cji

tekstMI­RO­SŁAW WLE­KŁYzdję­ciaAGATA GRZY­BOW­SKA

SZE­ŚCIORO BO­HA­TE­RÓW tego tek­stu za­gło­suje na Kon­fe­de­ra­cję. Spró­bo­wa­li­śmy zro­zu­mieć dla­czego.

Kon­wen­cja pro­gra­mowa Kon­fe­de­ra­cji Wol­ność i Nie­pod­le­głość

Kompleks SPA w cen­trum Rumi, mia­sta po­ło­żo­nego tuż pod Gdy­nią, re­kla­muje się jako je­den z naj­więk­szych ho­teli kon­fe­ren­cyj­nych w Pol­sce. Hol re­cep­cyjny ma wiel­kość bo­iska i nie­ła­two się tu od­na­leźć mimo wska­zu­ją­cych drogę ta­bli­czek. Gdy wresz­cie do­cie­ram do celu, pro­sto­kąt­nej sali z set­kami cia­sno usta­wio­nych, wy­ście­ła­nych bia­łym ma­te­ria­łem krze­seł, nie ma tam ni­kogo poza or­ga­ni­za­to­rami.

Dwu­dzie­stego pierw­szego stycz­nia 2023 roku je­stem na jed­nych z dwu­dzie­stu lo­kal­nych pra­wy­bo­rów w No­wej Na­dziei. To naj­sil­niej­sze, obok Ru­chu Na­ro­do­wego i Kon­fe­de­ra­cji Ko­rony Pol­skiej, ugru­po­wa­nie two­rzące Kon­fe­de­ra­cję Wol­ność i Nie­pod­le­głość, na­cjo­na­li­styczną, neo­li­be­ralną go­spo­dar­czo i kon­ser­wa­tywną świa­to­po­glą­dowo ko­ali­cję po­wstałą na prze­ło­mie lat 2018–2019.

Po go­dzi­nie salę wy­peł­nia tłum, ko­lejka do gło­so­wa­nia wije się w ho­te­lo­wym ko­ry­ta­rzu. Mło­dzi męż­czyźni, sta­ran­nie ogo­leni lub z mi­ster­nie pod­cię­tymi bro­dami, ubrani są w ele­ganc­kie gar­ni­tury. To­wa­rzy­szące im ko­biety – w wy­raź­nej mniej­szo­ści, sta­no­wią może jedną piątą uczest­ni­ków – mają na so­bie ob­ci­słe spodnie lub spód­niczki oraz nieco wy­zy­wa­jące bluzki z głę­bo­kimi de­kol­tami.

Je­stem świeżo po lek­tu­rze książki Obcy we wła­snym kraju. Gniew i żal ame­ry­kań­skiej pra­wicy ame­ry­kań­skiej so­cjo­lożki Ar­lie Rus­sel Hoch­schild (przeł. Hanna Pu­stuła-Le­wicka). Au­torka opi­suje pię­cio­let­nie kon­takty z miesz­kań­cami naj­bar­dziej pra­wi­co­wego stanu USA. Pró­bo­wała zro­zu­mieć, dla­czego tak wiele osób w Lu­izja­nie sprze­ci­wiało się po­mocy fe­de­ral­nej, choć ich re­gion był jej naj­więk­szym od­biorcą, dla­czego nie zno­sili eko­lo­gów, gdy ich oko­lice były tak ska­żone, i dla­czego gło­so­wali na re­pu­bli­ka­nów, choć ko­rzy­stali z opieki zdro­wot­nej w ra­mach Oba­ma­care.

Jako so­cjo­lożkę in­te­re­so­wały ją przede wszyst­kim emo­cje kry­jące się za po­glą­dami po­li­tycz­nymi. Ja nie mam na­rzę­dzi so­cjo­lo­gicz­nych, ale i mnie jako re­por­tera za­in­te­re­so­wało ta­kie po­dej­ście, a „głę­boka opo­wieść”, czyli me­ta­fo­ryczna re­pre­zen­ta­cja do­świad­czeń wy­bor­ców Kon­fe­de­ra­cji, wy­da­wała mi się in­try­gu­jąca. Po­sta­no­wi­łem wnik­nąć do ich dusz, przed czym prze­strze­gał mnie nie­je­den z mo­ich zna­jo­mych. Nie­któ­rzy ka­te­go­rycz­nie oświad­czyli, że ni­gdy by z ta­kimi ludźmi nie roz­ma­wiali, a przed­sta­wi­cielka sto­wa­rzy­sze­nia, które uwa­ża­łem za ostoję to­le­ran­cji, na­pi­sała, że nie uczest­ni­czy ono w spo­tka­niach ze „skrajną pra­wicą”, nie dys­ku­tuje z nią i w za­mian za­pro­po­no­wała za­po­zna­nie się z ra­por­tem peł­nym „przy­kła­dów nie­na­wist­nych wy­stą­pień przed­sta­wi­cieli Kon­fe­de­ra­cji”.

Ale im wię­cej sły­sza­łem ta­kich prze­stróg, tym bar­dziej mnie to fra­po­wało. I tym wię­cej ra­cji przy­zna­wa­łem sło­wom Hoch­schild: „po­la­ry­za­cja spo­łe­czeń­stwa i co­raz bar­dziej wi­doczny fakt, że się po pro­stu na­wza­jem nie znamy, spra­wiają, że zbyt czę­sto po­prze­sta­jemy na nie­chęci i po­gar­dzie”.

NA PRA­WY­BO­RACH W RUMI spo­ty­kam się ze Zbi­gnie­wem Za­lew­skim. To pierw­szy zwo­len­nik Kon­fe­de­ra­cji, któ­rego po­znaję. Od­kąd do niego za­dzwo­ni­łem, jesz­cze w 2022 roku, jest za­in­try­go­wany moją pro­po­zy­cją, prosi o chwilę do na­my­słu, chce na­ra­dzić się z matką i dziew­czyną, aż w końcu cie­ka­wość prze­waża nad oba­wami.

Ma trzy­dzie­ści dwa lata, nosi sta­ran­nie przy­ciętą bródkę i jest praw­ni­kiem, a jego skromna kan­ce­la­ria, urzą­dzona w piw­nicy bloku miesz­kal­nego w Rumi, mie­ści się na­prze­ciw dworca ko­le­jo­wego, więc w stycz­niowy dzień śnieg z desz­czem nie zdąży mnie prze­mo­czyć, gdy bie­gnę z po­ciągu na roz­mowę. Za­lew­ski wy­brał to miej­sce dla wy­gody klien­tów przy­jeż­dża­ją­cych ko­leją. Więk­szość z nich jest spoza Rumi.

Za­pra­sza mnie do środka, siada przy biurku, ale za­raz orien­tuje się, że nie je­stem prze­cież jego klien­tem, i do­siada się na­prze­ciwko mnie do stołu. Dy­stans ma­leje, pi­jemy mu­szy­niankę ze szkla­nych bu­te­lek.

– Nie­na­wi­dzę ko­mu­ni­stów – de­kla­ruje na po­czątku roz­mowy. Swoje po­glądy odzie­dzi­czył po ro­dzi­cach, pa­rze sto­ma­to­lo­gów, szcze­gól­nie po ojcu, zde­kla­ro­wa­nym an­ty­ko­mu­ni­ście. Kiedy Zby­szek miał czter­na­ście lat, ten pod­su­nął mu Ar­chi­pe­lag GU­Łag Alek­san­dra Soł­że­ni­cyna. – U nas w domu za­wsze pa­no­wała pra­wica, praw­dziwa pra­wica.

W pierw­szych de­mo­kra­tycz­nych wy­bo­rach pre­zy­denc­kich jego ro­dzice za­gło­so­wali na Le­cha Wa­łęsę, choć ce­nili też Ta­de­usza Ma­zo­wiec­kiego. Ale w 2005 roku, w myśl za­sady „im bar­dziej na prawo, tym le­piej”, od­dali głosy na Prawo i Spra­wie­dli­wość (PiS). Zby­szek miał wtedy pięt­na­ście lat i za­pa­mię­tał ak­cję „Za­bierz babci do­wód”. Ro­dzice nie byli eme­ry­tami, mieli wyż­sze wy­kształ­ce­nie i do­bry fach w rę­kach, nie­ła­two było ich ob­śmiać. W do­datku oj­ciec na ni­kogo się nie ob­ra­żał, a o po­li­tyce dys­ku­to­wał spo­koj­nie, uży­wa­jąc wy­wa­żo­nych ar­gu­men­tów.