Pismo. Magazyn Opinii. Maj 2025 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Magazyn Opinii. Maj 2025 ebook

Fundacja Pismo

0,0

89 osób interesuje się tą książką

Opis

W majowym „Piśmie” Małgorzata Żarów bierze pod lupę historię (nie)obecności kobiecego orgazmu w światowej nauce – sposoby, na jakie przez wieki ignorowano kobiecą seksualność, oraz przełomy, które pozwoliły tę ignorancję zwalczyć. Opowiadamy o samotności osób starszych (w cyklu Aleksandry Wareckiej), snujemy scenariusze końca kapitalizmu z ekonomistą Jasonem W. Moore’em (w rozmowie Katarzyny Kazimierowskiej), zaglądamy do Gruzji pod koniec prezydentury Salome Zurabiszwili (w tekście Stasi Budzisz) oraz ruszamy na karpacki szlak ze słowackim poetą i krajoznawcą Jánem Púčkiem (oczami Adama Robińskiego). Słowem – czynimy maj lepszym. Mamy nadzieję.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– felieton Magdaleny Bigaj o cyfrowym klasizmie, 

– apteczkę amerykańsko-irlandzkiej powieściopisarki Alice Winn, 

– opowiadanie autora powieści Robak Jakuba Wiśniewskiego,

– tekst o pisaniu z cyklu Rozmowy z K. Karoliny Lewestam. 

 

Spis treści. Pismo. Magazyn Opinii. 05/2025

Paweł Ponichtera – O-face [okładka]

Karolina Lewestam – Rozmowy z K. O pisaniu

Ivan Laučík – Przyjedźcie!

Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa

Jakub Wiśniewski – Jajo

Ivan Štrpka – Nikt. Ostatni autoportret

Małgorzata Żarów – O(jej)! Historia kobiecych orgazmów

Warecka Aleksandra – Teraz ja jedna została

Karol Szymkowiak – 0169-8629 5223-01750

Kazimierowska Katarzyna – Strategie Przetrwania. Nie ma powrotu do kapitalizmu. Rozmowa z Jasonem W. Moore’em

Peter Repka – XII/8

Stasia Budzisz – Prezydentka uśmiechniętej Gruzji

Marta Krzywicka i Piotr Schulz – Bez powrotu

Adam Robiński – Z Pismem u... Jána Púčeka, pisarza zza Tatr

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alice Winn?

Teresa Gierzyńska – Pieszczotki I z cyklu O niej

Alison Espach – Goście weselni [przeł. Katarzyna Makaruk]

Magdalena Bigaj – Listy z cyfrowego roju. O straszeniu dorosłych i cyfrowym klasizmie

Zuzanna Kowalczyk – À propos orgazmu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

O pi­sa­niu

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.,

(...) Zwy­kle ma­rze­nia do­dają czło­wie­kowi skrzy­deł. Po­ma­gają mu ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści, zła­pać świeżą per­spek­tywę i po­czuć na­dzieję na lep­sze ju­tro. Czuję, że moje ma­rze­nie, za­miast mnie pod­nieść, jesz­cze bar­dziej przy­szpi­liło mnie do ziemi, a na­wet prze­ra­ziło.

Nie czuję, że je­stem do­bra w wielu rze­czach, jed­nak przez lata mia­łam prze­czu­cie, że pi­sa­nie może być „tym czymś” dla mnie. Z tym, że gdy za każ­dym ra­zem przy­cho­dziło do fak­tycz­nego na­pi­sa­nia cze­goś, po­wsta­wała z tego je­dy­nie pu­sta kartka i go­dziny stresu. By­łam am­bit­nym dziec­kiem i je­stem jesz­cze am­bit­niej­szym do­ro­słym, jed­nak dą­że­nie do nie­do­okre­ślo­nego, lecz po­sta­wio­nego na zło­tym pie­de­stale w moim umy­śle IDE­AŁU zwią­za­nego bez­po­śred­nio z PI­SA­NIEM spra­wiło, że przez wiele lat zro­bi­łam... wiel­kie nic. A ra­czej nic, co sama bym uznała za godne mo­jego ma­rze­nia, by żyć z pi­sa­nia i osią­gnąć coś w tym kie­runku. (...)

Ostat­nio przy­bli­ży­łam się o mały krok do celu. Udało mi się przejść na ko­lejny etap re­kru­ta­cji na wy­ma­rzone stu­dia pi­sar­skie (...). Nie chcę jed­nak, by po raz ko­lejny mój stres i po­szu­ki­wa­nie per­fek­cji spra­wiły, że ko­lejny raz wyj­dzie wiel­kie nic, a ja po­zo­stanę w sta­tus quo, przy­gnie­ciona ko­lejną po­rażką. Jak od­pu­ścić po­czu­cie winy, za­cząć pi­sać i czuć się z tym do­brze?

W.

Droga W.!

Chcia­ła­bym, żeby ktoś mi kie­dyś wy­ja­śnił: Co ta­kiego jest w pi­sa­niu, że tak mę­czy lu­dzi? Nie py­tam w spo­sób pro­tek­cjo­nalny, z po­zy­cji ko­goś, kto nie ma pro­blemu z pi­sa­niem, kto uważa, że po pro­stu trzeba usiąść i pi­sać, nie, wręcz prze­ciw­nie – py­tam, bo sama chcia­ła­bym wresz­cie zro­zu­mieć swoje po­pa­prane przy­gody, któ­rych imię jest mi­lion. Chcę zro­zu­mieć tę dziew­czynę (mnie), która od dziecka chciała pi­sać, pi­sać, pi­sać, ale za­wsze trak­to­wała tę czyn­ność z tak bał­wo­chwal­czym sza­cun­kiem, że bała się wy­jąć z szu­flady za­pi­sy­wane cich­cem pliki kar­tek i ko­mu­kol­wiek po­ka­zać; która wie­rzyła, że wszystko, co robi, każda jej praca i za­ję­cie są tylko po­bocz­nym hobby, bo jej praw­dziwa toż­sa­mość speł­nić się może wy­łącz­nie w pi­sa­niu; która pi­sząc, jed­no­cze­śnie prze­ży­wała naj­lep­sze i naj­gor­sze chwile swo­jego ży­cia i snuła ma­rze­nia o pi­sar­skiej wiel­ko­ści na zmianę z kosz­ma­rami o Osta­tecz­nej De­ma­ska­cji, która na­stąpi przez ja­kiś nie­opatrz­nie po­ka­zany ko­muś tekst. Skąd to na­pię­cie, o co tu cho­dzi? Czemu taka masa sen­sow­nych i roz­gar­nię­tych osób żyje w prze­świad­cze­niu, że pi­sa­nie jest czyn­no­ścią ma­giczną, która je zbawi, a przy­naj­mniej usta­nowi? I czemu tak wiele osób to pi­sa­rze nie­pi­szący, któ­rzy chcą pi­sać, ale nie mogą, mu­szą, ale nie dają rady, pra­gną, ale się boją?

Prze­cież nie ma sto­la­rzy, któ­rzy bar­dzo chcą ro­bić w drew­nie, ale nie­stety się boją, że im nie wyj­dzie, w związku z tym trzy­mają piłę i to­karkę na dole tej słyn­nej szafy na akta, sto­ją­cej w nie­uży­wa­nym klo­ze­cie, na drzwiach któ­rego na­pis ostrzega: „Uwaga! Zły le­opard”. Nie ma też chi­rur­gów, któ­rzy nie do­stą­pili za­szczytu uczęsz­cza­nia na aka­de­mię me­dyczną ani roz­par­ce­lo­wy­wa­nia nie­bosz­czyka w pro­sek­to­rium i za­ra­biają na ży­cie jako wy­cho­wawcy w świe­tlicy, ale są cał­ko­wi­cie i nie­wzru­sze­nie prze­ko­nani, że gdyby tylko do­stali szansę, gdyby ktoś im dał skal­pel, to za­pa­no­wa­łaby har­mo­nia mię­dzy ich du­szą a świa­tem. Nie ma też przed­się­bior­ców, któ­rych po­wo­ła­niem jest wcie­la­nie w ży­cie ide­ałów przed­się­bior­czo­ści, ale ja­koś nie mogą się do tego ze­brać od wielu dłu­gich lat i za­miast tego pi­szą wier­sze ku chwale so­cja­li­zmu. Co wię­cej, na­wet wśród za­wo­dów ar­ty­stycz­nych pi­sa­rze są dość wy­jąt­kowi, bo prze­cież czy można czuć głę­boko w du­szy, że się jest ak­to­rem, ale od dziecka bać się wyjść na scenę, na­wet w celu wy­re­cy­to­wa­nia wier­sza o ka­czuszce? Można za sceną tę­sk­nić, wy­obra­żać so­bie, że się na niej wy­stę­puje; można snuć ma­rze­nia o by­ciu Ju­lią czy inną Ofe­lią, ale bez ja­kie­goś mo­di­cum ze­wnętrz­nej wa­li­da­cji czy cho­ciaż kilku nie­uda­nych prób nikt nie bę­dzie po mie­ście opo­wia­dał, że tak na­prawdę Je suis une ac­trice. Pi­sa­rzy zaś bez ksią­żek, a jesz­cze czę­ściej bez wy­da­nych ksią­żek, jest wśród nas bez liku, wiem, bo długo by­łam jed­nym z nich; by­łam pi­sarką i za­ra­zem oczy­wi­ście bi­czo­wa­łam się, że tak na­prawdę to nią nie je­stem, ale wciąż nią by­łam, bo chcia­łam być i nie by­łam, bo nie za­słu­gi­wa­łam na by­cie, kwa­dra­tura koła, to­talne po­pa­pra­nie.

Droga W., po­chle­bia mi, że pi­szesz do mnie z py­ta­niem „Jak od­pu­ścić po­czu­cie winy, za­cząć pi­sać i czuć się z tym do­brze”, ale nie­stety, jest to rów­nie cel­nie do­brany ad­res, jak wy­sy­ła­nie li­sty upra­gnio­nych pre­zen­tów świą­tecz­nych do ży­rafy Pie­truszki z war­szaw­skiego ZOO. Mu­szę Cię więc ode­słać, naj­le­piej do pi­sa­rzy, któ­rzy od dawna ro­zu­mieją, że pi­sa­nie to po pro­stu pi­sa­nie, ani wię­cej, ani mniej; że aby pi­sać, na­leży pi­sać, a jak pi­sa­nie wy­cho­dzi źle i brzydko, to trzeba pi­sać znowu i ćwi­czyć pi­sa­nie za po­mocą pi­sa­nia, a je­śli na­dal nie idzie, to pi­sać na­leży prze­stać i za­jąć się szew­stwem, ak­tor­stwem, sto­larką czy wy­cho­wy­wa­niem mło­dzieży. In­nymi słowy, od­sy­łam Cię do Ste­phena Kinga i naj­wspa­nial­szej książki in­struk­ta­żo­wej o pi­sa­niu, jaką ja­ki­kol­wiek pi­sarz na­pi­sał, a na­zywa się ona Jak pi­sać. Pa­mięt­nik rze­mieśl­nika. Po­le­cam Ci ją ser­decz­nie z sa­mego dna pie­kła, ja­kim jest koń­cze­nie książki.

(Czy to ma sens? Czy ja je­stem pi­sarką? Czy mogę nią być? W., po­móż, od­po­wiedz, na­tych­miast po­móż!).

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Przy­jedź­cie!

IVAN LAU­ČÍK

Z daw­nymi przy­ja­ciółmi od­wie­dzi­li­śmy las.

Spy­tali, kiedy się skoń­czy ta ni­g­dzie nie pro­wa­dząca droga. Ach, nie­ba­wem!

Ucie­szył ich pierw­szy słup elek­trycz­nej trak­cji. I wresz­cie as­falt! Ode­tchnęli.

Już trzeci rok za­mie­rzam do nich na­pi­sać: Lata bie­gną, śnieg świsz­czy, las mar­nieje w oczach. Już nie­ba­wem będą w nim lą­do­wać sa­mo­loty, przy­jedź­cie!

prze­ło­żył Ja­cek Bu­kow­ski

IVAN LAU­ČÍK (1944–2004), po­eta i pi­sarz sło­wacki, dzien­ni­karz i na­uczy­ciel. Ra­zem z Iva­nem Štrpką i Pe­te­rem Repką był człon­kiem grupy li­te­rac­kiej Osa­melí be­žci (Sa­motni Bie­ga­cze).

W KA­DRZE z cy­klu Jaka piękna ka­ta­strofa

Skrza­tusz, 9 wrze­śnia 2023 roku

zdję­cie i tekstAD­RIAN WY­KROTA

Je­zioro w Skrza­tu­szu nie­da­leko wiel­ko­pol­skiej Piły miało nie­gdyś pra­wie 7 hek­ta­rów po­wierzchni. W wy­niku zmian kli­ma­tycz­nych prze­ja­wia­ją­cych się mię­dzy in­nymi na­wie­dza­ją­cymi nasz kraj su­szami wy­schło dwu­krot­nie, w 2022 i 2023 roku. Za tym dru­gim ra­zem na do­bre..

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Jajo

tekstJA­KUB WI­ŚNIEW­SKIry­su­nekAR­TUR BLU­SIE­WICZ

Dzię­ku­jemy ci, oj­cze nasz, za święty winny szczep Da­wida. Słowa mi­jają ich jak strzały, dźwięki opły­wają strugą. Wy­soko nad na­masz­czo­nymi że­lem gło­wami chłop­ców che­ru­biny wiją gniazda pulch­nych ra­mion, au­re­ole za­ta­czają po­zła­cane kręgi za­klęć, li­powe rzeźby mil­czą z oł­ta­rzo­wych szczy­tów.

Dzię­ku­jemy ci, oj­cze nasz, za ży­cie i za wiarę. Or­ga­ni­sta jest po­tężny. Z po­bie­la­nego chóru spły­wają krew i chwała, głos i ła­ska, stu­dź­więk gniewu. Moc tru­chleje, kto żyw, śpiewa.

Dzię­ku­jemy ci, oj­cze nasz, za święte imię twoje. Czarne najki chłop­ców le­d­wie głasz­czą mar­mur. Trzech sie­dzi z le­wej, trzech z pra­wej, je­den w za­kry­stii. Nie­któ­rzy trzy­mają dło­nie po bo­żemu, skle­jone w cienki trój­kąt wy­ce­lo­wany w strop. Inni dra­pią się po rę­kach, kar­kach, gło­wach, zie­wają naj­wę­ziej, jak po­tra­fią. Ze dwóch śpiewa. W tym wy­pro­sto­wany Brat.

Pró­buje mał­po­wać or­ga­ni­stę, jego dzie­się­cio­palcy chwyt, dwu­nożny bas, jego wi­brato nie do wy­łą­cze­nia. Kiedy nie po­trafi po­wie­lić któ­re­goś z dźwię­ków, ze zło­ści tu­pie w my­ślach nogą.

Ko­niec pie­śni. Wszy­scy sia­dać.

Sta­rzec su­nie ku am­bo­nie. Niemo, bez­sze­lest­nie, cięż­kim pły­wem Buki. Su­tanna za­krywa monki nie­mal w ca­ło­ści i Bratu zdaje się, że męż­czy­zna le­wi­tuje nad po­sadzką. Przy­po­mina mu Dec­karda Ca­ina, do­brego mę­drca z Dia­blo 2. Wy­czuwa w nim wie­dzę o rze­czach nie­ludz­kich, złoża cie­płe i wil­gotne, co ćmią gdzieś w głę­bi­nach, na­pę­dza­jąc go pra­starą, upartą geo­ter­mią.

Nie znają go tu­taj, przy­je­chał z da­leka. Ma usta barwy kredy i oczy pu­stel­nika. Chude, pa­ty­cza­ko­wate palce. Za­ci­ska je na kartce po­ma­za­nej czer­nią zdań.

Do­ciera do am­bony. Zbliża twarz do mi­kro­fonu, bie­rze długi, roz­świsz­czany wdech. I za­czyna kasz­leć. Śmier­cio­znaj­mu­jąca flegma bro­czy zeń jak lawa. Gąbka mi­kro­fonu po­krywa się zie­le­nią. Na­gło­śnie­nie tępo wzmac­nia każdy dźwięk, we­wnątrz i na ze­wnątrz mu­rów: dwa tu­ziny mem­bran ude­rzają w wieś bu­rzo­wym zgrzy­tem, ochry­płą salwą syk­nięć i to­piel­czych wde­chów.

Brat wzdryga się i wbija wzrok w po­sadzkę. Moc­niej za­ci­ska zło­żone w trój­kąt dło­nie, krzy­żuje palce jak do walki kciu­ków.

Sta­rzec wy­nu­rza się zwy­cię­sko z ataku głę­bi­no­wego kaszlu, wraca do świata ży­wych. Spo­gląda na lu­dzi, po­tem w kartkę, po­tem znowu przed sie­bie, aż w końcu, jakby na siłę trzy­ma­jąc głowę pro­sto, od­zywa się do­no­śnym gło­sem:

– Miej­scami wi­dać było na­gie ko­ści.

Słowa spły­wają po wie­lo­ry­bich łu­kach naw. Na­wet naj­bar­dziej nie­do­bu­dzone głowy zwra­cają się ku am­bo­nie. Głos śli­zga się po skali bez­tro­sko i le­ni­wie, ru­chem sta­rego li­no­skoczka na po­że­gnal­nym gigu:

– Miej­scami wi­dać było na­gie ko­ści.

Tym ra­zem ostat­nie słowo zgrzyta jak nóż o por­ce­lanę. „K” strzela z bi­cza, „ś” mrozi uszy, „ci” skleja bę­benki to­pio­nym pla­sti­kiem.

– Czci­godny księże pro­bosz­czu, sza­nowny ka­te­cheto i wy, bra­cia i sio­stry. Wy­obraźmy to so­bie, wy­obraźmy to so­bie ja­sno i wy­raź­nie, tu i te­raz: od­ry­wali ha­czy­kami całe ka­wałki skóry i ciała, tak że miej­scami wi­dać było na­gie ko­ści!

Na „ko­ściach” sze­roko roz­wiera oczy. Pa­trzy nie tyle przed sie­bie, ile w każdą ławkę jed­no­cze­śnie, jak wie­lo­punk­towa gło­wica do­świe­tla­jąca scenę. Jak Sza­lo­no­oki Mo­ody, o któ­rym Brat prze­czyta do­piero za kilka lat, bo te­raz my­śli o Dia­blo 2: na­gie ko­ści przy­po­mi­nają mu wy­buch zwłok – pod­sta­wowy skill ne­kro­manty. Pięć­dzie­siąt pro­cent ob­ra­żeń od ognia, pięć­dzie­siąt fi­zycz­nych, razi ob­sza­rowo, do­stępny od le­welu szó­stego.

– ...miał na so­bie tylko krótki szka­plerz, okry­wa­jący skąpo piersi i plecy, oraz prze­pa­skę wo­koło lę­dźwi...

Wi­traże płoną tę­czą. Osiem okien, cztery blendy – po­le­wają lu­dzi świa­tłem i mro­kiem na za­kładkę, a Brat zli­cza ka­wałki szkła w każ­dej kwa­te­rze, pró­bu­jąc zna­leźć taką, w któ­rej bę­dzie ich naj­wię­cej.

– ...miej­scami skóra była zdarta i prze­świe­cało żywe, krwawe ciało...

Sta­lag­mit dłoni za­czyna z wolna top­nieć, palce Brata nie do­ty­kają już pod­bródka, a le­d­wie do­się­gają serca. Kiwa głową z boku na bok, dra­pie się za uchem. Od­ru­chowo spraw­dza skute że­lem włosy. My­śli o Basi z trze­ciej ławki, o lek­cjach per­ku­sji, wy­biera naj­lep­szy bu­ild ne­kro­manty.

– ...krew try­sła do­koła, obry­zgu­jąc ręce ka­tów. Ścię­gna dłoni po­zry­wały się, a trój­gra­nia­sty gwóźdź...

Do­piero wtedy Brat go zo­ba­czył. Wpraw­dzie wie­dział, że tam sie­dzi, w ta­kiej sa­mej komży, być może ciut żół­ciej­szej, może odro­binę bar­dziej zmię­tej, nie wie­dzieć czemu, skoro matka za­wsze prała i pra­so­wała ich komże ra­zem, ale do­tąd na­wet nie po­my­ślał, aby mu się przyj­rzeć – był prze­cież bra­tem, a cóż nud­niej­szego nad czło­wieka, któ­rego wi­du­jesz czę­ściej niż lu­stro – dla­tego te­raz, kiedy w końcu spoj­rzał w jego stronę, zmro­ziło go: Ikar pła­kał.

– ...ciało bie­lało co­raz bar­dziej, sta­jąc się po­dobne do mięsa...

Sztur­cha go łok­ciem. Moc­niej, do prze­sady. A Ikar nic. Pa­trzy i pła­cze. Łzy dwu­latka na trzy­na­sto­let­niej twa­rzy. Słona woda i nie­win­ność. On nie składa rąk, nie ru­sza ustami w rytm mo­dli­twy, pa­trzy tylko w księ­dza, chło­nie głos i pła­cze.

– ...kolce z roz­my­słem zwró­cone były pra­wie wszyst­kie do środka...

– Ej, co jes – sy­czy Brat, ko­piąc Ikara w łydkę, przy­dep­tu­jąc najka naj­kiem. Brak re­ak­cji: Ika­rowe oczy to­pią się jak dwie ku­leczki lodu. Denka oku­la­rów za­cho­dzą tłu­stą mgłą. Poci się.

– ...obie ręce, na­cią­gnięte tak strasz­nie, wy­szły ze sta­wów...

Kim jest te­raz Ikar? Umę­czo­nym cia­łem Je­zusa z Na­za­retu? Chu­dym ne­kro­mantą przy­wo­łu­ją­cym szkie­lety? Ro­ze­rwa­nym ścię­gnem czy trój­gra­nia­stym gwoź­dziem? Czy coś wpa­dło mu do oka, ja­kaś zbyt ja­skrawa, cie­niutka kre­ska świa­tła? Nie. Ikar się wy­kluwa. A żeby się wy­kluć, musi stłuc sko­rupkę. A kiedy już ją stłu­cze, nie po­składa jej z po­wro­tem. Nie ma po­wro­tów do cie­płej ciemni ją­dra. Nie ma za­ćmie­wa­nia raz do­zna­nych olśnień. Wy­cho­dząc po raz pierw­szy, wy­cho­dzi raz ostatni. Może bu­do­wać nowe jaja. Pleść więk­sze ko­kony, na więk­szych, wy­klu­tych sie­bie. Ale szybko się prze­kona, wła­ści­wie prze­czuwa to już te­raz, że to za­le­d­wie re­tro-imi­ta­cje, wieże Eif­fla w Ve­gas. Wie, że gdy już sze­roko roz­cią­gnie ko­ści, nie złoży ich z po­wro­tem do mo­krej groty jaja – złoży je już tylko raz, do głu­chej wnęki do­świe­tlo­nej wo­skiem.

– Wszy­scy się na cie­bie ga­pią – sy­czy Brat. Ale nie ma ra­cji: od mi­ni­stran­tów po kan­tora, od dwu­latka roz­par­tego na pierw­szym stop­niu pre­zbi­te­rium po czer­wo­no­włosą na­uczy­cielkę z ognio­trwałą trwałą, na­wet or­ga­ni­sta, co zza chmur chóru wi­dzi wszystko – nikt na nich nie pa­trzy.

Ikar, Ikar, skok nie­wiary. A ska­kać to nie jest wi­dzieć rze­czy w in­nym świe­tle. Ska­kać to za­czy­nać wi­dzieć rze­czy nowe, a prze­sta­wać wi­dzieć stare. To du­chowy udar. I za­wsze ska­czesz sam.

Zdaje mu się, że oni wie­dzą. Że zwie­trzyli go jak gżeg­żółkę. Prze­szedł na stronę nie­wier­nych. My­śli, że to dla­tego na niego nie pa­trzą: wy­ko­nują wy­rok za­po­mnie­nia.

– ...ciało na­cią­gnęło się tak strasz­li­wie, że sły­chać było chrzęst ko­ści w klatce pier­sio­wej; zda­wało się, że że­bra pę­kają i roz­su­wają się, tu­łów ob­wisł cały ku do­łowi...

Ta­kie wy­klu­wa­nie to ucieczka z raju. W ta­kim ob­ja­wie­niu nie ma żad­nej ulgi: za otwar­cie oczu, wyj­ście z ogrza­nego wiarą kina w ciemny chłód pu­styni za­pła­cić trzeba sobą, bez zni­żek, które choć po czę­ści zre­kom­pen­so­wa­łyby tam­ten po­rzą­dek i spo­kój, słod­ko­zlaną pięk­no­do­bro­prawdę, uwo­dzi­ciel­ski ty­kot świata ma­lo­wa­nego czy­jąś ręką. Nie, nie jemu ulga, jemu tylko noc. Pu­ste łóżko, spa­lona lampka. I da­leki, schry­pły śmiech wy­pa­czo­nych zna­czeń: „Prawda was wy­zwoli”.

– ...trzy­dzie­ści sześć ude­rzeń mło­tem, prze­ry­wa­nych słod­kim, czy­stym a do­no­śnym ję­kiem...

Pod Ika­ro­wym bu­tem błysz­czy coś bia­łego. Brat wy­tęża wzrok. Coś jakby ka­wał ko­ści. Ostry, po­ła­many, jak­byś odłu­pał frag­ment czaszki.

Wtedy Ikar wstał. Ławka wy­rżnęła o po­sadzkę. Brat chwy­cił jego rękę, sy­cząc ja­kieś ścią­ga­jące go na zie­mię słowa, a tam­ten ją wy­rwał zbyt gwał­tow­nym, nie­na­tu­ral­nym ge­stem, i był to pierw­szy mo­ment, od­kąd za­częła się re­ko­lek­cyjna na­uka, od­kąd Ikar za­czął pła­kać, pierw­szy mo­ment, kiedy Ikar w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­ka­zał, że Brata sły­szy, że jego ru­chy są roz­myślne i trzeźwe. Do­piero to prze­stra­szyło Brata na­prawdę. Nie po­do­ku­la­rowe łzy, nie spły­wa­jący już strużką z wło­sów pot, ale fakt, że Ikar robi to bez­czel­nie ce­lowo, być może na­wet z dumą, wła­śnie te­raz, kiedy cha­otycz­nym, ale bun­tow­ni­czo pew­nym kro­kiem wy­cho­dzi na sam śro­dek pre­zbi­te­rium, pro­sto mię­dzy szczel­nie opa­tu­lony bia­łym ob­ru­sem oł­tarz a roz­świe­tlone na srebrno-złoto ta­ber­na­ku­lum, i wcale, w ogóle, ab­so­lut­nie nie klęka, nie skła­nia głowy, nie że­gna się i nie do­tyka ko­la­nem ziemi, ale od­wraca się przo­dem do lu­dzi, a ty­łem do ho­stii, Świę­tego Pio­tra, pię­cio­me­tro­wego Boga i jego otwar­tego, krwa­wią­cego, ale nie­ru­cho­mego serca – wszystko po to, by po pro­stu tam stać.

– ...rany po­roz­cią­gały się, krew za­częła spły­wać ob­fi­ciej, ko­ści wy­wich­nięte ze sta­wów ude­rzały z chrzę­stem o sie­bie...

Ster­czy na środku i pa­trzy w tłum. Wy­obraża so­bie, że ka­mie­nują go jak Ja­kuba, brata Je­zusa, rzu­cają dzi­kim zwie­rzę­tom jak Igna­cego z An­tio­chii, roz­szar­pują go­łymi rę­koma jak Teo­fila Mę­czen­nika.

Lecz nie pada ża­den ka­mień. Nikt nie krzy­czy, nikt nie wy­zywa. Sta­rzec z mi­kro­fo­nem, obej­mu­jący am­bonę oboj­giem ra­mion jakby pró­bo­wał ją pod­nieść, na­wet go nie za­uwa­żył. Świa­tło na­dal spływa ka­lej­do­sko­pem wschod­nich okien.

Ikar lu­struje obo­jętne twa­rze. Jest dziew­czyna, którą ko­chał w pią­tej kla­sie, wieki temu, z oczami jak miód i roz­tań­czo­nymi wło­sami. Jest nie­śmier­telny sta­rzec, nie­odmien­nie w dru­giej ławce, z le­ni­nówką na opar­ciu i ró­żań­cem w ręku, głu­cho wszep­tu­jący wdo­wią roz­pacz w zie­mię. Jest chło­pak w kurtce adi­dasa, star­szy o dwa lata, z za­ci­śniętą pię­ścią i wzro­kiem go­to­wego do skoku psa. Jest są­siadka ko­ły­sząca nie­mow­lę­ciem w rytm nie­sły­szal­nej samby, a ono śpi i śpi, wy­glą­da­jąc prze­obra­że­nia, w ko­ko­nie z wełny, chust, ko­ro­nek. Jest biz­nes­men w kro­ko­dy­lim płasz­czu, co kur­suje spro­wa­dzo­nym ze Sta­nów ca­dil­la­kiem mię­dzy willą a za­kła­dem mię­snym. Są jego dzieci, ta­kie same jak on, tylko mniej­sze, jakby w za­kła­dzie ho­do­wał so­bo­wtóry. Jest sta­ruszka, co nie mówi, a do wszyst­kich się uśmie­cha, i nikt nie wie, ile ma lat i ile jesz­cze znie­sie. Jest pach­nący pro­chem pi­jak, na któ­rego mó­wią Dżony, bo wra­ca­jąc z pracy, po­ru­sza się jak kow­boj, cho­ciaż te­raz aku­rat nie ru­sza się w ogóle, bo przy­snął, oparty ple­cami o naj­ciem­niej­szą z ko­lumn chóru. Jest naj­wyż­szy fa­cet we wsi, a te­raz garbi się i pła­cze, tak na su­cho i bez łez. Jest pani ze sklepu, gdzie na ze­szyt można było ku­pić cie­płe lody i czipsy z po­ke­mo­nem, ale po­tem otwo­rzyli bie­drę. Jest są­siad, co po­zwa­lał im cho­dzić na grandę, prze­ga­nia­jąc do­piero, gdy któ­reś zbyt wy­soko wspięło się na cze­re­śnię. Jest ko­le­żanka z klasy, ta w zbyt sła­bych oku­la­rach, co ni­gdy się nie spóź­nia i do­staje za­wsze piątkę, a mówi, że na pewno pój­dzie na kraw­cową, bo to robi jej bab­cia, mama i dwie cio­cie. Jest Chro­bak, naj­bar­dziej ta­jem­ni­czy pi­jak we wsi, który za­wsze ma ze sobą ro­wer i za­wsze go pro­wa­dzi, jakby nikt mu ni­gdy nie po­wie­dział, że można na nim usiąść – wy­ra­sta spod ziemi w róż­nych ką­tach wsi, za­wsze w ru­chu, ni­gdy trzeźwy, prze­mie­rza wszyst­kie drogi, tę główną i te po­lne, pro­wa­dząc dwa kółka jak nie­przy­tom­nego ko­nia, i minę ma jak wieczny tu­łacz, a oczy jak ma­ru­der, lecz ni­gdy ni­komu nic nie zro­bił, i do ni­kogo się nie od­zywa, i nikt nie wie, gdzie on mieszka, gdzie pra­cuje i ja­kie imię mu nadała matka, więc mó­wią tylko Chro­bak, bo pcha swój los z po­korą chrząsz­cza z gno­ja­rzo­wa­tych. Jest dziew­czyna, którą ko­chał jesz­cze dwa mie­siące temu, star­sza o rok, więc nie­osią­galna jak wy­dajna fu­zja ter­mo­ją­drowa, blon­d­włosa i sze­roka w bio­drach i tam wy­żej, a jed­no­cze­śnie lekka, roz­ska­kana jak ko­cica, speł­nie­nie trzy­na­sto­let­nich ma­rzeń – te­raz ukrad­kiem sięga po te­le­fon, który zdra­dza ją zie­lo­nym mo­no­świa­tłem. Jest pa­lacz, co prze­sa­dził, więc wci­ska przy­cisk, żeby mó­wić, ma na szyi taką bombkę, która gło­śno char­czy – oj­ciec mówi, że prze­sa­dził, bo dwie paczki dzien­nie to za dużo, jedna star­czy, jedną można. Jest chło­pak, który śpie­wał, z am­bony no i z chóru, wszyst­kie psalmy, al­le­luja, a na­wet ewan­ge­lię w tę jedną nie­dzielę, w którą wszy­scy wiozą przez wieś dzie­się­cio­me­trowe palmy, a te­raz stoi tuż przy drzwiach, w naj­głęb­szym ką­cie chóru, bez komży, par­ty­tury, po­śród za­kał i pi­ja­ków, i naj­gor­szych zbi­rów z klasy. Jest były pił­karz, co grał w kla­sie A jesz­cze długo po skoń­cze­niu za­wo­dówki, tak długo, że już mu się nie za­zdro­ściło, a za­czy­nało go po­dzi­wiać, bo był na­wet w Te­le­wi­zji Kra­ków, ale po­tem wy­je­chał do Au­stra­lii, żeby wró­cić z żoną z Azji, a w końcu się z nią roz­wieść – wu­jek mó­wił, że nie po­lu­biła żurku. Jest cio­cia, co wcale nie jest cio­cią, która po­noć miała trzech mę­żów, ale pierw­szych dwóch nikt już nie pa­mięta, bo umarli na syfa – tak mó­wił To­mek, syn gra­ba­rza. Jest To­mek, syn gra­ba­rza, ale nie wy­gląda już jak To­mek, roz­tył się i roz­pił, za­pra­co­wali go w fa­bryce gumy w gmi­nie obok, lu­dzie zni­kają tam jak koty, może wy­jeż­dżają gdzieś na Za­chód, a może wła­śnie z nich ta guma. Jest świeżo upie­czony, prze­ra­żony sobą oj­ciec, nie skoń­czył jesz­cze szkoły i chyba coś po­szło nie tak, mó­wiła ta cio­cia, co wcale nie jest cio­cią, bo dziecko nie z tej wsi i za wiele go tu nie wi­dują – a może to tylko plotka, tak mó­wiła ta sta­ruszka, co nie mówi, ale ojca nikt nie za­pyta, bo jak to tak. Jest Ka­rol, kum­pel z klasy, który ni­gdy nie był mi­ni­stran­tem, ale ręce ma zło­żone na­wet na sie­dząco, sta­ran­niej niż Brat, a już na pewno niż Ikar. Jest brat Ka­rola, star­szy, ta­jem­ni­czy, już ma prawo jazdy i skądś wy­trza­snął golfa, Ka­rol o nim mó­wił, że za­cią­gnie się do woj­ska i w su­mie czemu nie, jak nie ma wojny, mówi tata. Jest brat brata Ka­rola, czyli brat Ka­rola, co był na kon­cer­cie Pak­to­fo­niki w Ka­to­wi­cach i po­noć do­stał au­to­grafy, a jak ktoś przy nim śpiewa Bo ja to ja, to po­pra­wia tekst, a po­tem mówi, że to naj­gor­szy ich ka­wa­łek, on zna lep­sze. Są tro­jaczki, cho­dzą jak pi­sklaki za mamą wy­cień­czoną do ostatka, bo tata skręca jachty za gra­nicą, choć te­raz stoi za­raz obok, ogo­lony, ucze­sany, pa­trzy pro­sto w re­ko­lek­cjo­ni­stę, żeby ema­no­wać sobą, zo­sta­wić jak naj­wię­cej, roz­cią­gnąć wiel­ko­postną obec­ność na ko­lejne trzy mie­siące. Jest dziew­czyna, któ­rej nie ko­chał dwa mie­siące temu ani w pią­tej kla­sie, dziew­czyna, którą ko­cha te­raz. Ale ona jego nie.

– ...przez roz­dartą skórę wy­zie­rają że­bra, a nad wy­sta­ją­cymi ko­śćmi mied­ni­co­wymi ciało wy­cią­gnięte tak, że cień­sze jest pra­wie od krzyża...

I nikt go nie oskarża. Nikt nie po­ka­zuje pal­cem. Pa­trzą w zie­mię, w oł­tarz, w niebo. Nikt nie chce pod­jąć się pro­cesu. Sam musi się osą­dzić, sam ska­zać, sam uka­rać.

A Brat jest prze­ra­żony. Wi­dzi Ikara na środku chóru ka­płań­skiego, mię­dzy oł­ta­rzem a oł­ta­rzem, przed i po so­bo­rze, od­wró­co­nego fron­tem do lu­dzi, a tył­kiem do Boga, i my­śli tylko jedno: „co za wstyd”.

Na prze­ciw­le­głym końcu pre­zbi­te­rium, w krwi­sto­czer­wo­nym fo­telu na środku se­di­lii, po­ru­sza się fio­le­towo-złota skała po­sy­pana srebr­nym pro­chem. Wy­ciąga rękę spod or­natu, spo­gląda na ze­ga­rek i mar­kot­nie kręci głową, a po­tem ma­cha dło­nią w kie­runku ska­mie­nia­łego ze wstydu Brata.

– Pssst – sy­czy pro­boszcz. – Pssst.

Brat nie­chęt­nie spo­gląda w jego stronę. Pro­boszcz dys­kret­nie wska­zuje ster­czą­cego na sa­mym środku Ikara i wy­miata go ge­stem.

Brat prze­łyka gwoź­dzie. Te­raz, gdy już spoj­rzał na pro­bosz­cza, po­ka­zał, że go wi­dzi, nie da rady się wy­wi­nąć: ogień ple­bań­skich oczu wpadł mu w du­szę i hula.

– ...drżał na ca­łym ciele, a ciało to na bo­kach po­wy­ry­wane było miej­scami aż do ko­ści...

Brat na­biera od­wagi w płuca. Komża mnie się w rę­ka­wach, nogi gną w ko­la­nach, ale wstaje, na­gle bar­dzo ciężki jak na swoje trzy­na­ście z ha­kiem lat, wstaje i idzie w kie­runku znie­ru­cho­mia­łego Ikara, za­wie­szo­nego jakby do­rwał go ko­smiczny lag i tylko Brat mógł go zre­se­to­wać, pod­cho­dzi do niego, z oczami wbi­tymi w zie­mię, sta­ra­jąc się za­po­mnieć o roz­par­tej na ław­kach, krze­słach, scho­dach pu­blicz­no­ści, wy­obra­ża­jąc so­bie, że lada chwila się zo­rien­tują, już za mo­ment za­uważą, że coś tu jest nie tak, że wy­pa­dli z co­rocz­nego ko­ło­wrotu wiel­ko­post­nych zda­rzeń, a wieczny po­wrót pa­syj­nych re­ko­lek­cji na chwilę się za­wie­sił, bo ktoś w szpry­chy le­ni­wie ob­ra­ca­ją­cego się li­tur­gicz­nego koła wło­żył gruby pręt buntu, a po­tem chwyta Ikara za rę­kaw komży i war­czy:

– Chodź. – Ale Ikar nie sły­szy, pa­trzy w przód z roz­ło­żo­nymi ra­mio­nami jak rzeźba Jó­zefa z bocz­nego oł­ta­rza, tylko młod­sza, niż­sza, cie­plej­sza i bez brody. – No chodźże, chodź! – Te­raz już cią­gnie go za rękę bez ogró­dek, bo chce to jak naj­szyb­ciej skoń­czyć, zejść z li­tur­gicz­nej li­nii ognia. – Chodźźź.

Po­tem, kiedy stali już na ze­wnątrz za­lani krwią od­cho­dzą­cego słońca, Brat otarł śmier­dzący, na­sto­letni pot z czoła, dłoni, pach i do­brze wie­dział, że już ni­gdy nie za­po­mni wzbie­ra­ją­cej fali ob­ra­ca­ją­cych się za nimi oczu, kiedy scho­dzili po schod­kach pre­zbi­te­rium, jed­nym, dru­gim, trze­cim, w kra­inę spra­gnio­nych ży­cia śmier­tel­ni­ków, żeby chył­kiem, jak naj­szyb­ciej uciec spoj­rze­niom obu­dzo­nych z ho­mi­lij­nego le­targu współ­pa­ra­fian, po dy­wa­nie, po mar­mu­rze, obok oł­ta­rza z wy­bla­kłym już Jó­ze­fem i pół­to­ra­me­tro­wym pas­cha­łem z praw­dzi­wego wo­sku, na­by­tym za osobną, spe­cjal­nie na ten cel zor­ga­ni­zo­waną składkę, aż wresz­cie po tej dro­dze wstydu, re­pu­ta­cyj­nej ścieżce zdro­wia do­szli do lśnią­cych, od­ma­lo­wa­nych przed mie­sią­cem drzwi i za­nu­rzyli się w cie­płej, pach­ną­cej pły­nem do płu­ka­nia i ka­dzi­dłem za­kry­stii, i Brat w końcu mógł wy­pu­ścić z sie­bie stru­mień po­wie­trza pa­lą­cego jego nie­zna­jące jesz­cze dymu płuca, oprzeć się o dę­bowy, po­cią­gnięty ole­jo­wo­skiem stół z ci­so­wianką, wi­nem Chri­stus Rex i prze­zro­czy­stą, le­d­wie na­po­czętą re­kla­mówką bia­łych ho­stii, po­cze­kać, aż prze­staną mu drżeć nogi, a do oczu ci­snąć się łzy wstydu, a po­tem od­wró­cić się do opar­tego o ścianę Ikara i po­wie­dzieć:

– Na pole. Wy­łaź. Już.

Byli sami, osło­nięci ka­mienną bryłą fary, która wcale nie była farą, ale tak mó­wiła na nią matka, a na bie­gnący wo­kół ko­ścioła chod­nik pa­dało ab­sur­dal­nie apo­ka­lip­tyczne świa­tło, śmieszne w prze­ry­so­wa­nej, kre­sków­ko­wej wręcz czer­wieni, jakby we­wnątrz Słońca ktoś prze­sa­dził albo po­sta­no­wił nadać ich roz­mo­wie ope­ro­my­dlany, tu­recko-we­ne­zu­el­ski fluid:

– Co ty ro­bisz, cho­pie? Co ty ro­bisz?

– o tso tb cho­dzi

– O co mi cho­dzi? O co mi cho­dzi? Będą o tym ga­dać przez naj­bliż­szy rok!

– tso ty mo­wisz nikt sb na­wet nie obej­rzal

– Nikt nie mu­siał! Przez mi­nutę sta­łeś na środku ko­ścioła, jak­byś za­raz miał się zrzy­gać!

– bo Brat ty tylko my­slisz o tym co lu­dzie po­wie­dza

– Co ty ga­dasz? Co ty ga­dasz? Sta­rzy mnie za­biją...

– ty my­slisz tylko cu­dze my­sli

– Zdej­mij oku­lary. Zdej­mij. Za­raz ci pier­dolnę.

– a moze ja chce my­slec wla­sne

– To jest to twoje olśnie­nie? Co ty w ogóle pier­do­lisz? To nie od two­ich, ale od cu­dzych my­śli za­leży, czy do­sta­niesz pracę czy wpier­dol. Od nich za­leży wszystko, od ko­ły­ski po grób. Na­wet to, czy ci go wy­ko­pią. Je­steś, bra­cie, cu­dzą my­ślą.

Oku­lary rzu­ciły się na chod­nik i wy­gięły jak ukrzy­żo­wany pa­ty­czak, jedno ze szkieł wy­sko­czyło z ramki i prze­mknęło ku za­ma­lo­wa­nej za­sy­pia­ją­cym słoń­cem tra­wie, a Ikar pa­trzył na to z miną po­bo­ro­wego pia­ni­sty, ale wi­dział je­dy­nie kształty, a roz­cię­tej wargi na­wet nie po­czuł, bo my­ślał tylko o jed­nym: o wę­gla­nie wap­nia, o pę­ka­ją­cym stro­pie i bez­pow­rot­nie utra­co­nym domu, sa­mot­nym wy­klu­wa­niu się z cie­płego wnę­trza jaja, o sko­rupce roz­bi­tej gdzieś pod no­gami jak szkło.

Brat roz­ciera dłoń i sy­czy, na­dęte brzu­chy chmur pę­kają od czer­wieni, a z tu­bo­wych gło­śni­ków, od­sta­ją­cych od ko­ściel­nych mu­rów jak czułki pier­wo­gon­ków, spły­wają roz­trzesz­czane słowa starca:

– ...aż Chry­stus je z nas spie­rze, aby­śmy nad śnieg wy­bie­leli. Amen.

Ikar szedł w nie­znane, z ko­la­nami zie­lo­nymi od trawy, ze szkłami zło­żo­nymi w dło­niach, jakby już ni­gdy nie miały mu się przy­dać, jakby do­brze wi­dział bez nich, albo już wcale nie po­trze­bo­wał wi­dzieć, tylko iść przed sie­bie, być może w kie­runku od­ma­lo­wa­nej nie­dawno bramy dzie­dzińca upstrzo­nego pod­pie­ra­ją­cymi mu­rek ludźmi, a Brat, pró­bu­jąc roz­pra­so­wać dłońmi wy­miętą znów komżę, wra­cał bie­giem do ko­ścioła, żeby zdą­żyć przed Mo­dli­twą wier­nych, i tylko na chwilę, na parę krót­kich se­kund, za­trzy­mał się na po­ro­śnię­tych trawą schod­kach za­kry­stii, żeby strze­pać z naj­ków białe łby sko­ru­pek.

Tekst za­wiera cy­taty z uwspół­cze­śnio­nej pod wzglę­dem ję­zy­ko­wym wer­sji Ży­wota i bo­le­snej męki Pana na­szego Je­zusa Chry­stusa i Naj­święt­szej Matki Jego Ma­ryi wraz z Ta­jem­ni­cami Sta­rego Przy­mie­rza. We­dług wi­dzeń świę­to­bli­wej Anny Ka­ta­rzyny Em­me­rich, z za­pi­sków Kle­mensa Bren­tano prze­ło­żo­nej na ję­zyk pol­ski przez ks. prof. dr. Woj­cie­cha Ga­lanta.

Frag­ment po­wsta­ją­cej po­wie­ści Pral­nia Chry­stusa Króla.

JA­KUB WI­ŚNIEW­SKI (ur. 1990), mu­zyk, tek­ściarz, pro­zaik. Wo­ka­li­sta, gi­ta­rzy­sta i au­tor pio­se­nek post­fol­ko­wego du­etu Kir­szen­baum. Pu­bli­ko­wał prozę i eseje m.in. w „Wi­zjach”, „Sto­ne­rze Pol­skim”, „Afron­cie”, „No­wej Or­gii My­śli”. Au­tor po­wie­ści: Myja (Biuro Li­te­rac­kie) oraz Ro­bak (Fil­try).

.

ŻARTY RY­SUN­KOWE

PO­EZJA

Nikt. Ostatni au­to­por­tret

IVAN ŠTRPKA

Li­piec upływa. To okrutne, ze wszech stron do­stępne zwier­cia­dło (w któ­rym się roz­po­zna­jemy, po­ru­szamy, kro­czymy, tkwimy, tlimy się) jest na­szym wła­snym świa­tem, gro­ma­dzą­cym na­sze na­gie uczynki, a nie na­sze ob­razy.

Po uszy w tym. Fala ogłu­sza. Błę­kit bez głębi. Słońce jest pul­su­jącą raną.

Ten żywy Nikt w zwier­cia­dle to ja.

prze­ło­żył Ja­cek Bu­kow­ski

IVAN ŠTRPKA (ur. 1944), je­den z naj­waż­niej­szych po­etów współ­cze­snej Sło­wa­cji. Wy­dał kil­ka­na­ście to­mów wier­szy, pi­sze też eseje, tłu­ma­czy. Wraz z Iva­nem Lau­číkiem i Pe­te­rem Repką był człon­kiem grupy li­te­rac­kiej Osa­melí be­žci (Sa­motni Bie­ga­cze).

STU­DIUM

O(jej)! Hi­sto­ria ko­bie­cych or­ga­zmów

tekstMAŁ­GO­RZATA ŻA­RÓWry­sunkiMARTA RÓŻA ŻAK

ŁECH­TACZKĘ OD­KRY­WANO wię­cej razy niż Ame­rykę. Zda­rzało jej się zni­kać z map, by­wała ko­lo­ni­zo­wana stra­chem, jaki wzbu­dza ko­bieca sek­su­al­ność wy­ła­mu­jąca się spod pa­triar­chal­nego na­kazu – ale w żad­nym mo­men­cie hi­sto­rii nie ist­niało jedno po­dej­ście do żeń­skiego układu roz­rod­czego i sek­su­al­nej przy­jem­no­ści ko­biet.

K