Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
89 osób interesuje się tą książką
W majowym „Piśmie” Małgorzata Żarów bierze pod lupę historię (nie)obecności kobiecego orgazmu w światowej nauce – sposoby, na jakie przez wieki ignorowano kobiecą seksualność, oraz przełomy, które pozwoliły tę ignorancję zwalczyć. Opowiadamy o samotności osób starszych (w cyklu Aleksandry Wareckiej), snujemy scenariusze końca kapitalizmu z ekonomistą Jasonem W. Moore’em (w rozmowie Katarzyny Kazimierowskiej), zaglądamy do Gruzji pod koniec prezydentury Salome Zurabiszwili (w tekście Stasi Budzisz) oraz ruszamy na karpacki szlak ze słowackim poetą i krajoznawcą Jánem Púčkiem (oczami Adama Robińskiego). Słowem – czynimy maj lepszym. Mamy nadzieję.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– felieton Magdaleny Bigaj o cyfrowym klasizmie,
– apteczkę amerykańsko-irlandzkiej powieściopisarki Alice Winn,
– opowiadanie autora powieści Robak Jakuba Wiśniewskiego,
– tekst o pisaniu z cyklu Rozmowy z K. Karoliny Lewestam.
Spis treści. Pismo. Magazyn Opinii. 05/2025
Paweł Ponichtera – O-face [okładka]
Karolina Lewestam – Rozmowy z K. O pisaniu
Ivan Laučík – Przyjedźcie!
Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa
Jakub Wiśniewski – Jajo
Ivan Štrpka – Nikt. Ostatni autoportret
Małgorzata Żarów – O(jej)! Historia kobiecych orgazmów
Warecka Aleksandra – Teraz ja jedna została
Karol Szymkowiak – 0169-8629 5223-01750
Kazimierowska Katarzyna – Strategie Przetrwania. Nie ma powrotu do kapitalizmu. Rozmowa z Jasonem W. Moore’em
Peter Repka – XII/8
Stasia Budzisz – Prezydentka uśmiechniętej Gruzji
Marta Krzywicka i Piotr Schulz – Bez powrotu
Adam Robiński – Z Pismem u... Jána Púčeka, pisarza zza Tatr
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alice Winn?
Teresa Gierzyńska – Pieszczotki I z cyklu O niej
Alison Espach – Goście weselni [przeł. Katarzyna Makaruk]
Magdalena Bigaj – Listy z cyfrowego roju. O straszeniu dorosłych i cyfrowym klasizmie
Zuzanna Kowalczyk – À propos orgazmu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
O pisaniu
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.,
(...) Zwykle marzenia dodają człowiekowi skrzydeł. Pomagają mu oderwać się od rzeczywistości, złapać świeżą perspektywę i poczuć nadzieję na lepsze jutro. Czuję, że moje marzenie, zamiast mnie podnieść, jeszcze bardziej przyszpiliło mnie do ziemi, a nawet przeraziło.
Nie czuję, że jestem dobra w wielu rzeczach, jednak przez lata miałam przeczucie, że pisanie może być „tym czymś” dla mnie. Z tym, że gdy za każdym razem przychodziło do faktycznego napisania czegoś, powstawała z tego jedynie pusta kartka i godziny stresu. Byłam ambitnym dzieckiem i jestem jeszcze ambitniejszym dorosłym, jednak dążenie do niedookreślonego, lecz postawionego na złotym piedestale w moim umyśle IDEAŁU związanego bezpośrednio z PISANIEM sprawiło, że przez wiele lat zrobiłam... wielkie nic. A raczej nic, co sama bym uznała za godne mojego marzenia, by żyć z pisania i osiągnąć coś w tym kierunku. (...)
Ostatnio przybliżyłam się o mały krok do celu. Udało mi się przejść na kolejny etap rekrutacji na wymarzone studia pisarskie (...). Nie chcę jednak, by po raz kolejny mój stres i poszukiwanie perfekcji sprawiły, że kolejny raz wyjdzie wielkie nic, a ja pozostanę w status quo, przygnieciona kolejną porażką. Jak odpuścić poczucie winy, zacząć pisać i czuć się z tym dobrze?
W.
Droga W.!
Chciałabym, żeby ktoś mi kiedyś wyjaśnił: Co takiego jest w pisaniu, że tak męczy ludzi? Nie pytam w sposób protekcjonalny, z pozycji kogoś, kto nie ma problemu z pisaniem, kto uważa, że po prostu trzeba usiąść i pisać, nie, wręcz przeciwnie – pytam, bo sama chciałabym wreszcie zrozumieć swoje popaprane przygody, których imię jest milion. Chcę zrozumieć tę dziewczynę (mnie), która od dziecka chciała pisać, pisać, pisać, ale zawsze traktowała tę czynność z tak bałwochwalczym szacunkiem, że bała się wyjąć z szuflady zapisywane cichcem pliki kartek i komukolwiek pokazać; która wierzyła, że wszystko, co robi, każda jej praca i zajęcie są tylko pobocznym hobby, bo jej prawdziwa tożsamość spełnić się może wyłącznie w pisaniu; która pisząc, jednocześnie przeżywała najlepsze i najgorsze chwile swojego życia i snuła marzenia o pisarskiej wielkości na zmianę z koszmarami o Ostatecznej Demaskacji, która nastąpi przez jakiś nieopatrznie pokazany komuś tekst. Skąd to napięcie, o co tu chodzi? Czemu taka masa sensownych i rozgarniętych osób żyje w przeświadczeniu, że pisanie jest czynnością magiczną, która je zbawi, a przynajmniej ustanowi? I czemu tak wiele osób to pisarze niepiszący, którzy chcą pisać, ale nie mogą, muszą, ale nie dają rady, pragną, ale się boją?
Przecież nie ma stolarzy, którzy bardzo chcą robić w drewnie, ale niestety się boją, że im nie wyjdzie, w związku z tym trzymają piłę i tokarkę na dole tej słynnej szafy na akta, stojącej w nieużywanym klozecie, na drzwiach którego napis ostrzega: „Uwaga! Zły leopard”. Nie ma też chirurgów, którzy nie dostąpili zaszczytu uczęszczania na akademię medyczną ani rozparcelowywania nieboszczyka w prosektorium i zarabiają na życie jako wychowawcy w świetlicy, ale są całkowicie i niewzruszenie przekonani, że gdyby tylko dostali szansę, gdyby ktoś im dał skalpel, to zapanowałaby harmonia między ich duszą a światem. Nie ma też przedsiębiorców, których powołaniem jest wcielanie w życie ideałów przedsiębiorczości, ale jakoś nie mogą się do tego zebrać od wielu długich lat i zamiast tego piszą wiersze ku chwale socjalizmu. Co więcej, nawet wśród zawodów artystycznych pisarze są dość wyjątkowi, bo przecież czy można czuć głęboko w duszy, że się jest aktorem, ale od dziecka bać się wyjść na scenę, nawet w celu wyrecytowania wiersza o kaczuszce? Można za sceną tęsknić, wyobrażać sobie, że się na niej występuje; można snuć marzenia o byciu Julią czy inną Ofelią, ale bez jakiegoś modicum zewnętrznej walidacji czy chociaż kilku nieudanych prób nikt nie będzie po mieście opowiadał, że tak naprawdę Je suis une actrice. Pisarzy zaś bez książek, a jeszcze częściej bez wydanych książek, jest wśród nas bez liku, wiem, bo długo byłam jednym z nich; byłam pisarką i zarazem oczywiście biczowałam się, że tak naprawdę to nią nie jestem, ale wciąż nią byłam, bo chciałam być i nie byłam, bo nie zasługiwałam na bycie, kwadratura koła, totalne popapranie.
Droga W., pochlebia mi, że piszesz do mnie z pytaniem „Jak odpuścić poczucie winy, zacząć pisać i czuć się z tym dobrze”, ale niestety, jest to równie celnie dobrany adres, jak wysyłanie listy upragnionych prezentów świątecznych do żyrafy Pietruszki z warszawskiego ZOO. Muszę Cię więc odesłać, najlepiej do pisarzy, którzy od dawna rozumieją, że pisanie to po prostu pisanie, ani więcej, ani mniej; że aby pisać, należy pisać, a jak pisanie wychodzi źle i brzydko, to trzeba pisać znowu i ćwiczyć pisanie za pomocą pisania, a jeśli nadal nie idzie, to pisać należy przestać i zająć się szewstwem, aktorstwem, stolarką czy wychowywaniem młodzieży. Innymi słowy, odsyłam Cię do Stephena Kinga i najwspanialszej książki instruktażowej o pisaniu, jaką jakikolwiek pisarz napisał, a nazywa się ona Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika. Polecam Ci ją serdecznie z samego dna piekła, jakim jest kończenie książki.
(Czy to ma sens? Czy ja jestem pisarką? Czy mogę nią być? W., pomóż, odpowiedz, natychmiast pomóż!).
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
Przyjedźcie!
IVAN LAUČÍK
Z dawnymi przyjaciółmi odwiedziliśmy las.
Spytali, kiedy się skończy ta nigdzie nie prowadząca droga. Ach, niebawem!
Ucieszył ich pierwszy słup elektrycznej trakcji. I wreszcie asfalt! Odetchnęli.
Już trzeci rok zamierzam do nich napisać: Lata biegną, śnieg świszczy, las marnieje w oczach. Już niebawem będą w nim lądować samoloty, przyjedźcie!
przełożył Jacek Bukowski
IVAN LAUČÍK (1944–2004), poeta i pisarz słowacki, dziennikarz i nauczyciel. Razem z Ivanem Štrpką i Peterem Repką był członkiem grupy literackiej Osamelí bežci (Samotni Biegacze).
W KADRZE z cyklu Jaka piękna katastrofa
Skrzatusz, 9 września 2023 roku
zdjęcie i tekstADRIAN WYKROTA
Jezioro w Skrzatuszu niedaleko wielkopolskiej Piły miało niegdyś prawie 7 hektarów powierzchni. W wyniku zmian klimatycznych przejawiających się między innymi nawiedzającymi nasz kraj suszami wyschło dwukrotnie, w 2022 i 2023 roku. Za tym drugim razem na dobre..
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Jajo
tekstJAKUB WIŚNIEWSKIrysunekARTUR BLUSIEWICZ
Dziękujemy ci, ojcze nasz, za święty winny szczep Dawida. Słowa mijają ich jak strzały, dźwięki opływają strugą. Wysoko nad namaszczonymi żelem głowami chłopców cherubiny wiją gniazda pulchnych ramion, aureole zataczają pozłacane kręgi zaklęć, lipowe rzeźby milczą z ołtarzowych szczytów.
Dziękujemy ci, ojcze nasz, za życie i za wiarę. Organista jest potężny. Z pobielanego chóru spływają krew i chwała, głos i łaska, studźwięk gniewu. Moc truchleje, kto żyw, śpiewa.
Dziękujemy ci, ojcze nasz, za święte imię twoje. Czarne najki chłopców ledwie głaszczą marmur. Trzech siedzi z lewej, trzech z prawej, jeden w zakrystii. Niektórzy trzymają dłonie po bożemu, sklejone w cienki trójkąt wycelowany w strop. Inni drapią się po rękach, karkach, głowach, ziewają najwęziej, jak potrafią. Ze dwóch śpiewa. W tym wyprostowany Brat.
Próbuje małpować organistę, jego dziesięciopalcy chwyt, dwunożny bas, jego wibrato nie do wyłączenia. Kiedy nie potrafi powielić któregoś z dźwięków, ze złości tupie w myślach nogą.
Koniec pieśni. Wszyscy siadać.
Starzec sunie ku ambonie. Niemo, bezszelestnie, ciężkim pływem Buki. Sutanna zakrywa monki niemal w całości i Bratu zdaje się, że mężczyzna lewituje nad posadzką. Przypomina mu Deckarda Caina, dobrego mędrca z Diablo 2. Wyczuwa w nim wiedzę o rzeczach nieludzkich, złoża ciepłe i wilgotne, co ćmią gdzieś w głębinach, napędzając go prastarą, upartą geotermią.
Nie znają go tutaj, przyjechał z daleka. Ma usta barwy kredy i oczy pustelnika. Chude, patyczakowate palce. Zaciska je na kartce pomazanej czernią zdań.
Dociera do ambony. Zbliża twarz do mikrofonu, bierze długi, rozświszczany wdech. I zaczyna kaszleć. Śmiercioznajmująca flegma broczy zeń jak lawa. Gąbka mikrofonu pokrywa się zielenią. Nagłośnienie tępo wzmacnia każdy dźwięk, wewnątrz i na zewnątrz murów: dwa tuziny membran uderzają w wieś burzowym zgrzytem, ochrypłą salwą syknięć i topielczych wdechów.
Brat wzdryga się i wbija wzrok w posadzkę. Mocniej zaciska złożone w trójkąt dłonie, krzyżuje palce jak do walki kciuków.
Starzec wynurza się zwycięsko z ataku głębinowego kaszlu, wraca do świata żywych. Spogląda na ludzi, potem w kartkę, potem znowu przed siebie, aż w końcu, jakby na siłę trzymając głowę prosto, odzywa się donośnym głosem:
– Miejscami widać było nagie kości.
Słowa spływają po wielorybich łukach naw. Nawet najbardziej niedobudzone głowy zwracają się ku ambonie. Głos ślizga się po skali beztrosko i leniwie, ruchem starego linoskoczka na pożegnalnym gigu:
– Miejscami widać było nagie kości.
Tym razem ostatnie słowo zgrzyta jak nóż o porcelanę. „K” strzela z bicza, „ś” mrozi uszy, „ci” skleja bębenki topionym plastikiem.
– Czcigodny księże proboszczu, szanowny katecheto i wy, bracia i siostry. Wyobraźmy to sobie, wyobraźmy to sobie jasno i wyraźnie, tu i teraz: odrywali haczykami całe kawałki skóry i ciała, tak że miejscami widać było nagie kości!
Na „kościach” szeroko rozwiera oczy. Patrzy nie tyle przed siebie, ile w każdą ławkę jednocześnie, jak wielopunktowa głowica doświetlająca scenę. Jak Szalonooki Moody, o którym Brat przeczyta dopiero za kilka lat, bo teraz myśli o Diablo 2: nagie kości przypominają mu wybuch zwłok – podstawowy skill nekromanty. Pięćdziesiąt procent obrażeń od ognia, pięćdziesiąt fizycznych, razi obszarowo, dostępny od lewelu szóstego.
– ...miał na sobie tylko krótki szkaplerz, okrywający skąpo piersi i plecy, oraz przepaskę wokoło lędźwi...
Witraże płoną tęczą. Osiem okien, cztery blendy – polewają ludzi światłem i mrokiem na zakładkę, a Brat zlicza kawałki szkła w każdej kwaterze, próbując znaleźć taką, w której będzie ich najwięcej.
– ...miejscami skóra była zdarta i przeświecało żywe, krwawe ciało...
Stalagmit dłoni zaczyna z wolna topnieć, palce Brata nie dotykają już podbródka, a ledwie dosięgają serca. Kiwa głową z boku na bok, drapie się za uchem. Odruchowo sprawdza skute żelem włosy. Myśli o Basi z trzeciej ławki, o lekcjach perkusji, wybiera najlepszy build nekromanty.
– ...krew trysła dokoła, obryzgując ręce katów. Ścięgna dłoni pozrywały się, a trójgraniasty gwóźdź...
Dopiero wtedy Brat go zobaczył. Wprawdzie wiedział, że tam siedzi, w takiej samej komży, być może ciut żółciejszej, może odrobinę bardziej zmiętej, nie wiedzieć czemu, skoro matka zawsze prała i prasowała ich komże razem, ale dotąd nawet nie pomyślał, aby mu się przyjrzeć – był przecież bratem, a cóż nudniejszego nad człowieka, którego widujesz częściej niż lustro – dlatego teraz, kiedy w końcu spojrzał w jego stronę, zmroziło go: Ikar płakał.
– ...ciało bielało coraz bardziej, stając się podobne do mięsa...
Szturcha go łokciem. Mocniej, do przesady. A Ikar nic. Patrzy i płacze. Łzy dwulatka na trzynastoletniej twarzy. Słona woda i niewinność. On nie składa rąk, nie rusza ustami w rytm modlitwy, patrzy tylko w księdza, chłonie głos i płacze.
– ...kolce z rozmysłem zwrócone były prawie wszystkie do środka...
– Ej, co jes – syczy Brat, kopiąc Ikara w łydkę, przydeptując najka najkiem. Brak reakcji: Ikarowe oczy topią się jak dwie kuleczki lodu. Denka okularów zachodzą tłustą mgłą. Poci się.
– ...obie ręce, naciągnięte tak strasznie, wyszły ze stawów...
Kim jest teraz Ikar? Umęczonym ciałem Jezusa z Nazaretu? Chudym nekromantą przywołującym szkielety? Rozerwanym ścięgnem czy trójgraniastym gwoździem? Czy coś wpadło mu do oka, jakaś zbyt jaskrawa, cieniutka kreska światła? Nie. Ikar się wykluwa. A żeby się wykluć, musi stłuc skorupkę. A kiedy już ją stłucze, nie poskłada jej z powrotem. Nie ma powrotów do ciepłej ciemni jądra. Nie ma zaćmiewania raz doznanych olśnień. Wychodząc po raz pierwszy, wychodzi raz ostatni. Może budować nowe jaja. Pleść większe kokony, na większych, wyklutych siebie. Ale szybko się przekona, właściwie przeczuwa to już teraz, że to zaledwie retro-imitacje, wieże Eiffla w Vegas. Wie, że gdy już szeroko rozciągnie kości, nie złoży ich z powrotem do mokrej groty jaja – złoży je już tylko raz, do głuchej wnęki doświetlonej woskiem.
– Wszyscy się na ciebie gapią – syczy Brat. Ale nie ma racji: od ministrantów po kantora, od dwulatka rozpartego na pierwszym stopniu prezbiterium po czerwonowłosą nauczycielkę z ogniotrwałą trwałą, nawet organista, co zza chmur chóru widzi wszystko – nikt na nich nie patrzy.
Ikar, Ikar, skok niewiary. A skakać to nie jest widzieć rzeczy w innym świetle. Skakać to zaczynać widzieć rzeczy nowe, a przestawać widzieć stare. To duchowy udar. I zawsze skaczesz sam.
Zdaje mu się, że oni wiedzą. Że zwietrzyli go jak gżegżółkę. Przeszedł na stronę niewiernych. Myśli, że to dlatego na niego nie patrzą: wykonują wyrok zapomnienia.
– ...ciało naciągnęło się tak straszliwie, że słychać było chrzęst kości w klatce piersiowej; zdawało się, że żebra pękają i rozsuwają się, tułów obwisł cały ku dołowi...
Takie wykluwanie to ucieczka z raju. W takim objawieniu nie ma żadnej ulgi: za otwarcie oczu, wyjście z ogrzanego wiarą kina w ciemny chłód pustyni zapłacić trzeba sobą, bez zniżek, które choć po części zrekompensowałyby tamten porządek i spokój, słodkozlaną pięknodobroprawdę, uwodzicielski tykot świata malowanego czyjąś ręką. Nie, nie jemu ulga, jemu tylko noc. Puste łóżko, spalona lampka. I daleki, schrypły śmiech wypaczonych znaczeń: „Prawda was wyzwoli”.
– ...trzydzieści sześć uderzeń młotem, przerywanych słodkim, czystym a donośnym jękiem...
Pod Ikarowym butem błyszczy coś białego. Brat wytęża wzrok. Coś jakby kawał kości. Ostry, połamany, jakbyś odłupał fragment czaszki.
Wtedy Ikar wstał. Ławka wyrżnęła o posadzkę. Brat chwycił jego rękę, sycząc jakieś ściągające go na ziemię słowa, a tamten ją wyrwał zbyt gwałtownym, nienaturalnym gestem, i był to pierwszy moment, odkąd zaczęła się rekolekcyjna nauka, odkąd Ikar zaczął płakać, pierwszy moment, kiedy Ikar w jakikolwiek sposób pokazał, że Brata słyszy, że jego ruchy są rozmyślne i trzeźwe. Dopiero to przestraszyło Brata naprawdę. Nie podokularowe łzy, nie spływający już strużką z włosów pot, ale fakt, że Ikar robi to bezczelnie celowo, być może nawet z dumą, właśnie teraz, kiedy chaotycznym, ale buntowniczo pewnym krokiem wychodzi na sam środek prezbiterium, prosto między szczelnie opatulony białym obrusem ołtarz a rozświetlone na srebrno-złoto tabernakulum, i wcale, w ogóle, absolutnie nie klęka, nie skłania głowy, nie żegna się i nie dotyka kolanem ziemi, ale odwraca się przodem do ludzi, a tyłem do hostii, Świętego Piotra, pięciometrowego Boga i jego otwartego, krwawiącego, ale nieruchomego serca – wszystko po to, by po prostu tam stać.
– ...rany porozciągały się, krew zaczęła spływać obficiej, kości wywichnięte ze stawów uderzały z chrzęstem o siebie...
Sterczy na środku i patrzy w tłum. Wyobraża sobie, że kamienują go jak Jakuba, brata Jezusa, rzucają dzikim zwierzętom jak Ignacego z Antiochii, rozszarpują gołymi rękoma jak Teofila Męczennika.
Lecz nie pada żaden kamień. Nikt nie krzyczy, nikt nie wyzywa. Starzec z mikrofonem, obejmujący ambonę obojgiem ramion jakby próbował ją podnieść, nawet go nie zauważył. Światło nadal spływa kalejdoskopem wschodnich okien.
Ikar lustruje obojętne twarze. Jest dziewczyna, którą kochał w piątej klasie, wieki temu, z oczami jak miód i roztańczonymi włosami. Jest nieśmiertelny starzec, nieodmiennie w drugiej ławce, z leninówką na oparciu i różańcem w ręku, głucho wszeptujący wdowią rozpacz w ziemię. Jest chłopak w kurtce adidasa, starszy o dwa lata, z zaciśniętą pięścią i wzrokiem gotowego do skoku psa. Jest sąsiadka kołysząca niemowlęciem w rytm niesłyszalnej samby, a ono śpi i śpi, wyglądając przeobrażenia, w kokonie z wełny, chust, koronek. Jest biznesmen w krokodylim płaszczu, co kursuje sprowadzonym ze Stanów cadillakiem między willą a zakładem mięsnym. Są jego dzieci, takie same jak on, tylko mniejsze, jakby w zakładzie hodował sobowtóry. Jest staruszka, co nie mówi, a do wszystkich się uśmiecha, i nikt nie wie, ile ma lat i ile jeszcze zniesie. Jest pachnący prochem pijak, na którego mówią Dżony, bo wracając z pracy, porusza się jak kowboj, chociaż teraz akurat nie rusza się w ogóle, bo przysnął, oparty plecami o najciemniejszą z kolumn chóru. Jest najwyższy facet we wsi, a teraz garbi się i płacze, tak na sucho i bez łez. Jest pani ze sklepu, gdzie na zeszyt można było kupić ciepłe lody i czipsy z pokemonem, ale potem otworzyli biedrę. Jest sąsiad, co pozwalał im chodzić na grandę, przeganiając dopiero, gdy któreś zbyt wysoko wspięło się na czereśnię. Jest koleżanka z klasy, ta w zbyt słabych okularach, co nigdy się nie spóźnia i dostaje zawsze piątkę, a mówi, że na pewno pójdzie na krawcową, bo to robi jej babcia, mama i dwie ciocie. Jest Chrobak, najbardziej tajemniczy pijak we wsi, który zawsze ma ze sobą rower i zawsze go prowadzi, jakby nikt mu nigdy nie powiedział, że można na nim usiąść – wyrasta spod ziemi w różnych kątach wsi, zawsze w ruchu, nigdy trzeźwy, przemierza wszystkie drogi, tę główną i te polne, prowadząc dwa kółka jak nieprzytomnego konia, i minę ma jak wieczny tułacz, a oczy jak maruder, lecz nigdy nikomu nic nie zrobił, i do nikogo się nie odzywa, i nikt nie wie, gdzie on mieszka, gdzie pracuje i jakie imię mu nadała matka, więc mówią tylko Chrobak, bo pcha swój los z pokorą chrząszcza z gnojarzowatych. Jest dziewczyna, którą kochał jeszcze dwa miesiące temu, starsza o rok, więc nieosiągalna jak wydajna fuzja termojądrowa, blondwłosa i szeroka w biodrach i tam wyżej, a jednocześnie lekka, rozskakana jak kocica, spełnienie trzynastoletnich marzeń – teraz ukradkiem sięga po telefon, który zdradza ją zielonym monoświatłem. Jest palacz, co przesadził, więc wciska przycisk, żeby mówić, ma na szyi taką bombkę, która głośno charczy – ojciec mówi, że przesadził, bo dwie paczki dziennie to za dużo, jedna starczy, jedną można. Jest chłopak, który śpiewał, z ambony no i z chóru, wszystkie psalmy, alleluja, a nawet ewangelię w tę jedną niedzielę, w którą wszyscy wiozą przez wieś dziesięciometrowe palmy, a teraz stoi tuż przy drzwiach, w najgłębszym kącie chóru, bez komży, partytury, pośród zakał i pijaków, i najgorszych zbirów z klasy. Jest były piłkarz, co grał w klasie A jeszcze długo po skończeniu zawodówki, tak długo, że już mu się nie zazdrościło, a zaczynało go podziwiać, bo był nawet w Telewizji Kraków, ale potem wyjechał do Australii, żeby wrócić z żoną z Azji, a w końcu się z nią rozwieść – wujek mówił, że nie polubiła żurku. Jest ciocia, co wcale nie jest ciocią, która ponoć miała trzech mężów, ale pierwszych dwóch nikt już nie pamięta, bo umarli na syfa – tak mówił Tomek, syn grabarza. Jest Tomek, syn grabarza, ale nie wygląda już jak Tomek, roztył się i rozpił, zapracowali go w fabryce gumy w gminie obok, ludzie znikają tam jak koty, może wyjeżdżają gdzieś na Zachód, a może właśnie z nich ta guma. Jest świeżo upieczony, przerażony sobą ojciec, nie skończył jeszcze szkoły i chyba coś poszło nie tak, mówiła ta ciocia, co wcale nie jest ciocią, bo dziecko nie z tej wsi i za wiele go tu nie widują – a może to tylko plotka, tak mówiła ta staruszka, co nie mówi, ale ojca nikt nie zapyta, bo jak to tak. Jest Karol, kumpel z klasy, który nigdy nie był ministrantem, ale ręce ma złożone nawet na siedząco, staranniej niż Brat, a już na pewno niż Ikar. Jest brat Karola, starszy, tajemniczy, już ma prawo jazdy i skądś wytrzasnął golfa, Karol o nim mówił, że zaciągnie się do wojska i w sumie czemu nie, jak nie ma wojny, mówi tata. Jest brat brata Karola, czyli brat Karola, co był na koncercie Paktofoniki w Katowicach i ponoć dostał autografy, a jak ktoś przy nim śpiewa Bo ja to ja, to poprawia tekst, a potem mówi, że to najgorszy ich kawałek, on zna lepsze. Są trojaczki, chodzą jak pisklaki za mamą wycieńczoną do ostatka, bo tata skręca jachty za granicą, choć teraz stoi zaraz obok, ogolony, uczesany, patrzy prosto w rekolekcjonistę, żeby emanować sobą, zostawić jak najwięcej, rozciągnąć wielkopostną obecność na kolejne trzy miesiące. Jest dziewczyna, której nie kochał dwa miesiące temu ani w piątej klasie, dziewczyna, którą kocha teraz. Ale ona jego nie.
– ...przez rozdartą skórę wyzierają żebra, a nad wystającymi kośćmi miednicowymi ciało wyciągnięte tak, że cieńsze jest prawie od krzyża...
I nikt go nie oskarża. Nikt nie pokazuje palcem. Patrzą w ziemię, w ołtarz, w niebo. Nikt nie chce podjąć się procesu. Sam musi się osądzić, sam skazać, sam ukarać.
A Brat jest przerażony. Widzi Ikara na środku chóru kapłańskiego, między ołtarzem a ołtarzem, przed i po soborze, odwróconego frontem do ludzi, a tyłkiem do Boga, i myśli tylko jedno: „co za wstyd”.
Na przeciwległym końcu prezbiterium, w krwistoczerwonym fotelu na środku sedilii, porusza się fioletowo-złota skała posypana srebrnym prochem. Wyciąga rękę spod ornatu, spogląda na zegarek i markotnie kręci głową, a potem macha dłonią w kierunku skamieniałego ze wstydu Brata.
– Pssst – syczy proboszcz. – Pssst.
Brat niechętnie spogląda w jego stronę. Proboszcz dyskretnie wskazuje sterczącego na samym środku Ikara i wymiata go gestem.
Brat przełyka gwoździe. Teraz, gdy już spojrzał na proboszcza, pokazał, że go widzi, nie da rady się wywinąć: ogień plebańskich oczu wpadł mu w duszę i hula.
– ...drżał na całym ciele, a ciało to na bokach powyrywane było miejscami aż do kości...
Brat nabiera odwagi w płuca. Komża mnie się w rękawach, nogi gną w kolanach, ale wstaje, nagle bardzo ciężki jak na swoje trzynaście z hakiem lat, wstaje i idzie w kierunku znieruchomiałego Ikara, zawieszonego jakby dorwał go kosmiczny lag i tylko Brat mógł go zresetować, podchodzi do niego, z oczami wbitymi w ziemię, starając się zapomnieć o rozpartej na ławkach, krzesłach, schodach publiczności, wyobrażając sobie, że lada chwila się zorientują, już za moment zauważą, że coś tu jest nie tak, że wypadli z corocznego kołowrotu wielkopostnych zdarzeń, a wieczny powrót pasyjnych rekolekcji na chwilę się zawiesił, bo ktoś w szprychy leniwie obracającego się liturgicznego koła włożył gruby pręt buntu, a potem chwyta Ikara za rękaw komży i warczy:
– Chodź. – Ale Ikar nie słyszy, patrzy w przód z rozłożonymi ramionami jak rzeźba Józefa z bocznego ołtarza, tylko młodsza, niższa, cieplejsza i bez brody. – No chodźże, chodź! – Teraz już ciągnie go za rękę bez ogródek, bo chce to jak najszybciej skończyć, zejść z liturgicznej linii ognia. – Chodźźź.
Potem, kiedy stali już na zewnątrz zalani krwią odchodzącego słońca, Brat otarł śmierdzący, nastoletni pot z czoła, dłoni, pach i dobrze wiedział, że już nigdy nie zapomni wzbierającej fali obracających się za nimi oczu, kiedy schodzili po schodkach prezbiterium, jednym, drugim, trzecim, w krainę spragnionych życia śmiertelników, żeby chyłkiem, jak najszybciej uciec spojrzeniom obudzonych z homilijnego letargu współparafian, po dywanie, po marmurze, obok ołtarza z wyblakłym już Józefem i półtorametrowym paschałem z prawdziwego wosku, nabytym za osobną, specjalnie na ten cel zorganizowaną składkę, aż wreszcie po tej drodze wstydu, reputacyjnej ścieżce zdrowia doszli do lśniących, odmalowanych przed miesiącem drzwi i zanurzyli się w ciepłej, pachnącej płynem do płukania i kadzidłem zakrystii, i Brat w końcu mógł wypuścić z siebie strumień powietrza palącego jego nieznające jeszcze dymu płuca, oprzeć się o dębowy, pociągnięty olejowoskiem stół z cisowianką, winem Christus Rex i przezroczystą, ledwie napoczętą reklamówką białych hostii, poczekać, aż przestaną mu drżeć nogi, a do oczu cisnąć się łzy wstydu, a potem odwrócić się do opartego o ścianę Ikara i powiedzieć:
– Na pole. Wyłaź. Już.
Byli sami, osłonięci kamienną bryłą fary, która wcale nie była farą, ale tak mówiła na nią matka, a na biegnący wokół kościoła chodnik padało absurdalnie apokaliptyczne światło, śmieszne w przerysowanej, kreskówkowej wręcz czerwieni, jakby wewnątrz Słońca ktoś przesadził albo postanowił nadać ich rozmowie operomydlany, turecko-wenezuelski fluid:
– Co ty robisz, chopie? Co ty robisz?
– o tso tb chodzi
– O co mi chodzi? O co mi chodzi? Będą o tym gadać przez najbliższy rok!
– tso ty mowisz nikt sb nawet nie obejrzal
– Nikt nie musiał! Przez minutę stałeś na środku kościoła, jakbyś zaraz miał się zrzygać!
– bo Brat ty tylko myslisz o tym co ludzie powiedza
– Co ty gadasz? Co ty gadasz? Starzy mnie zabiją...
– ty myslisz tylko cudze mysli
– Zdejmij okulary. Zdejmij. Zaraz ci pierdolnę.
– a moze ja chce myslec wlasne
– To jest to twoje olśnienie? Co ty w ogóle pierdolisz? To nie od twoich, ale od cudzych myśli zależy, czy dostaniesz pracę czy wpierdol. Od nich zależy wszystko, od kołyski po grób. Nawet to, czy ci go wykopią. Jesteś, bracie, cudzą myślą.
Okulary rzuciły się na chodnik i wygięły jak ukrzyżowany patyczak, jedno ze szkieł wyskoczyło z ramki i przemknęło ku zamalowanej zasypiającym słońcem trawie, a Ikar patrzył na to z miną poborowego pianisty, ale widział jedynie kształty, a rozciętej wargi nawet nie poczuł, bo myślał tylko o jednym: o węglanie wapnia, o pękającym stropie i bezpowrotnie utraconym domu, samotnym wykluwaniu się z ciepłego wnętrza jaja, o skorupce rozbitej gdzieś pod nogami jak szkło.
Brat rozciera dłoń i syczy, nadęte brzuchy chmur pękają od czerwieni, a z tubowych głośników, odstających od kościelnych murów jak czułki pierwogonków, spływają roztrzeszczane słowa starca:
– ...aż Chrystus je z nas spierze, abyśmy nad śnieg wybieleli. Amen.
Ikar szedł w nieznane, z kolanami zielonymi od trawy, ze szkłami złożonymi w dłoniach, jakby już nigdy nie miały mu się przydać, jakby dobrze widział bez nich, albo już wcale nie potrzebował widzieć, tylko iść przed siebie, być może w kierunku odmalowanej niedawno bramy dziedzińca upstrzonego podpierającymi murek ludźmi, a Brat, próbując rozprasować dłońmi wymiętą znów komżę, wracał biegiem do kościoła, żeby zdążyć przed Modlitwą wiernych, i tylko na chwilę, na parę krótkich sekund, zatrzymał się na porośniętych trawą schodkach zakrystii, żeby strzepać z najków białe łby skorupek.
Tekst zawiera cytaty z uwspółcześnionej pod względem językowym wersji Żywota i bolesnej męki Pana naszego Jezusa Chrystusa i Najświętszej Matki Jego Maryi wraz z Tajemnicami Starego Przymierza. Według widzeń świętobliwej Anny Katarzyny Emmerich, z zapisków Klemensa Brentano przełożonej na język polski przez ks. prof. dr. Wojciecha Galanta.
Fragment powstającej powieści Pralnia Chrystusa Króla.
JAKUB WIŚNIEWSKI (ur. 1990), muzyk, tekściarz, prozaik. Wokalista, gitarzysta i autor piosenek postfolkowego duetu Kirszenbaum. Publikował prozę i eseje m.in. w „Wizjach”, „Stonerze Polskim”, „Afroncie”, „Nowej Orgii Myśli”. Autor powieści: Myja (Biuro Literackie) oraz Robak (Filtry).
ŻARTY RYSUNKOWE
POEZJA
Nikt. Ostatni autoportret
IVAN ŠTRPKA
Lipiec upływa. To okrutne, ze wszech stron dostępne zwierciadło (w którym się rozpoznajemy, poruszamy, kroczymy, tkwimy, tlimy się) jest naszym własnym światem, gromadzącym nasze nagie uczynki, a nie nasze obrazy.
Po uszy w tym. Fala ogłusza. Błękit bez głębi. Słońce jest pulsującą raną.
Ten żywy Nikt w zwierciadle to ja.
przełożył Jacek Bukowski
IVAN ŠTRPKA (ur. 1944), jeden z najważniejszych poetów współczesnej Słowacji. Wydał kilkanaście tomów wierszy, pisze też eseje, tłumaczy. Wraz z Ivanem Laučíkiem i Peterem Repką był członkiem grupy literackiej Osamelí bežci (Samotni Biegacze).
STUDIUM
O(jej)! Historia kobiecych orgazmów
tekstMAŁGORZATA ŻARÓWrysunkiMARTA RÓŻA ŻAK
ŁECHTACZKĘ ODKRYWANO więcej razy niż Amerykę. Zdarzało jej się znikać z map, bywała kolonizowana strachem, jaki wzbudza kobieca seksualność wyłamująca się spod patriarchalnego nakazu – ale w żadnym momencie historii nie istniało jedno podejście do żeńskiego układu rozrodczego i seksualnej przyjemności kobiet.
K