Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
62 osoby interesują się tą książką
W lipcowym wydaniu „Pisma” bierzemy pod lupę nowy wymiar władzy big techów w światowej polityce. Pytamy o znikający z plaż piasek. Rozmawiamy o podwalinach seksizmu. Ruszamy tropem europejskich żubrów i norweskich mew. Analizujemy problem niesłusznych skazań sądowych. I jak zawsze umilamy lato.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– opowiadanie Marii Halber pt. Kieł,
– fotoreportaż Ilony Wiśniewskiej – Azyl,
– apteczkę performerki i wokalistki Alaski Thunderfuck,
– felieton Magdaleny Bigaj o wspólnej wiosce i groźbie szkolnej toalety.
Spis treści | Pismo. Magazyn Opinii | Lipiec 2025
Bartosz Glaza – Ave, Big Tech [okładka]
Karolina Lewestam – Rozmowy z K. Populistyczna aranżacja księgozbioru
Stanisław Kalina Jaglarz – [...]
Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa
Maria Halber – Kieł
Sylwia Czubkowska – Parapaństwa z krzemu i danych
Tadeusz Michrowski – Dzikość pod nadzorem
Katarzyna Grabowska – [...]
Ilona Wiśniewska – Azyl
Maria Hawranek – Skazani za błędy na górze
Z Cat Bohannon rozmawia Katarzyna Kazimierowska – Wszyscy jesteśmy seksistami
Judyta Sosna – Cicha bohaterka
Anna Maria Filimowska – Ziarenko piasku na wagę złota
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alaska Thunderfuck?
Anna Ehrenstein – Zen dla hoejabi
Raluca Nagy – Teo od 16 do 18 [przeł. Olga Bartosiewicz-Nikolaev]
Linda Vilhjálmsdóttir – [...]
Magdalena Bigaj – O wspólnej wiosce i groźbie szkolnej toalety
Zuzanna Kowalczyk – À propos big techu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.,
zanim napiszę do Ciebie z większym problemem, chciałbym przetestować ten serwis. (...) Jak najlepiej układać książki na półkach?
Nie-Jan
Drogi Nie-Janie!
Otóż jest na to jedna tylko odpowiedź: kolorami. Czarne i brązowe z lewej, potem czerwone, dalej pomarańczowe, żółte, zielone, niebieskie i na końcu fioletowe. Kolory tęczy podnoszą na duchu, strukturyzują środowisko wizualne i optymalizują nawyki porządkowe.
„Jak to?! – (prawdopodobnie) zakrzykniesz. – Kolorami? Czyś ty upadła na głowę? Kim ty w ogóle jesteś i czy naprawdę czytasz?”. No cóż, może po prostu nie sądziłam, że Ty jesteś jednym z nich! Oni to oczywiście zażarci przeciwnicy porządków chromatycznych i proponenci bezlitosnego półkizmu, czyli cancellowania osób czytelniczych ze względu na ich sposoby aranżowania półek z książkami. Teraz czem prędzej barykaduję swoje drzwi, bo oj, jest Was dużo, macie kapitał (kulturowy) i wszędzie wciskacie swoje półkistowskie macki; kto wie, czy nie czeka mnie doxxing [nieautoryzowane udostępnienie prywatnych informacji w interencie – przyp. red.], a potem wyślecie mi do domu kogoś przebranego za niewinnego akwizytora z zadaniem przearanżowania mojego księgozbioru, kiedy udam się do toalety.
Pamiętam, gdy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z waszego elitarystycznego sarkazmu antypigmentowego – był to post na Reddicie, w podklubiku „r/bookshelf”, gdzie użytkownik Booklorn napisał: „Pozwoliłem przyjacielowi poukładać moje książki kolorami – teraz siedzę zdenerwowany, bo wiem, że nic nie jest ułożone alfabetycznie” i dołączył zdjęcie uroczo tęczowej półki. „Exprzyjacielowi” – odpowiedział jakiś rozmówca, drugi dodał, że on by tego nie zrobił najgorszemu wrogowi, a kolejni zaczęli zdawać relację z reakcji fizjologicznych, jakie wywoływało w nich owo zdjęcie (ściśnięte żołądki, odruchy wymiotne, nagła potrzeba odwiedzenia WC). „Nie mogłabym znieść książki historycznej stojącej obok fantasy” – zwierzała się jedna dyskutantka, na co ktoś inny dorzucał: „Najbardziej drażniące jest to, że Harry Potter stoi na różnych półkach, w zależności od koloru grzbietu”. Półkiści oskarżają chromatyków o traktowanie literatury jako ozdoby, co nie przystoi intelektualistom; biadolą nad rozdzielaniem książkowych rodzin i zawstydzają, na przykład przywołując wielkich pisarzy, którzy nie dbali o kolory – Susan Sontag układała książki tematycznie, a w ramach literatury pięknej trzymała się języka, z którego dzieło pochodziło, albo chronologii; Hernán Díaz próbuje opanować chaos alfabetycznie, ale nie trzyma się tej zasady z żelaznym zacietrzewieniem; wielu z nich wzdycha i opisuje radykalny zamęt, który panuje w ich zbiorach.
Koloryści wielokrotnie próbowali odzyskać miano normalnych Homo legens. Program o porządkowaniu na Netflixie, Zrób porządek z The Home Edit, bezwstydnie przepuszczał półki przez pryzmat kolorystycznej organizacji; magazyn Slate zamieścił artykuł pod tytułem Arranging Your Books by Color Is Not a Moral Failure (Układanie książek kolorami nie jest upadkiem moralnym), ale to tylko piania pokonanych, pozbawione kolorytu lamenty niższej klasy czytelniczej. Bo kto się może obronić przed klasową wyższością płynącą z takich ośrodków jak czasopismo „The New Yorker”, w którym satyryczny tekst suflował powody wskazujące, że warto mieć książki poustawiane kolorami, na przykład: „Jak już uzyskasz ładny tęczowy zestaw, następne książki będziesz kupować tylko na Kindlu. To może nie jest dobre dla wydawców, ale za to świetne dla Amazona. Słyszałeś, że Jeff Bezos pojechał na Księżyc? Ale super!”.
Czy już widzisz, czym jest tęczowa półka? Tęczowa półka jest buntem. Jest estetyczną szpilą wbijaną elitom, jest demokratyzacją księgozbioru. Tęczową półką nie tylko zapewniasz sobie lajki na Instagramie i ułatwiasz sprzątanie, ale też pokazujesz środkowy palec snobom i bufonom, bążurom i innym łże-ekspertom, którzy z nonszalancką dumą pokazują swój chromatyczny burdel, znak przynależności do żoliborsko-saskokępskich klas rządzących. Niech powstaną masy czytelnicze, niech nadejdzie im era koloru – era, w której Kant spotyka się z Muminkami, a Machiavelli jest zmuszony do stania obok Iris Murdoch! I to jest, Drogi Nie-Janie, prawdziwy i sensowny populizm – a nie głosowanie na różne wersje Trumpów.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do [email protected]
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
STANISŁAW KALINA JAGLARZ
do wszystkich słów które rzucałem na marne do łąk płonących do kucających w nich zwierząt do płuc zachłyśniętych dymem do rąk drżących do was wołam dziś rzeźne dusze pęczniejące w cieple
do kapłanów błagających niewidzialne do szałwii do walk w osmolonych kaskach do rumianych policzków do was ośmiorniczki łowne kręcące koziołki na dnach w których duszą się najsilniejsi
do was śpiewam wyjdźcie dzisiaj pokażcie się wystraszcie mnie na śmierć zanim odnajdę z nią zgodę poruszeniom nocnym oddaje moje ciało gwiazdom rozdętym ciemni z której nikt mnie nie wywoła
STANISŁAW KALINA JAGLARZ (ur. 1992), poeta, tłumacz, autor tomu gościć sójki (Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej 2022), za który był nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (za debiut), oraz tomiku zajęczy żar (Wydawnictwo Warstwy 2024) nominowanego do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej.
zdjęcie i tekstADRIAN WYKROTA
We wrześniu 2024 roku na Wiśle utrzymywał się rekordowo niski stan wody. Zdjęcie zostało wykonane w pobliżu stacji pomiarowej Warszawa–Nadwilanówka przy stanie 56 centymetrów (poprzedni rekord z 2022 roku wynosił 68 centymetrów). Rekord niskiego stanu wody padł także na stacji Warszawa–Bulwary – to 20 centymetrów (poprzedni z 2015 roku wynosił 26 centymetrów).
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
tekstMARIA HALBERrysunekJADWIGA LEMAŃSKA
Pierwszy raz w tym sezonie tak przemarzła. Do kości.
Z wtorku robiła się sobota, z kwietnia – początek października. Walentynki zlały się ze Świętem Zmarłych i nawet jej to jakoś pasowało. To niby ociężałe ślimaczenie się, ale jednak: bez tchu, dzień za dniem. Czasem wystarczy chwila nieuwagi, żeby ocknąć się pięć lat później, trochę bardziej przykurzoną, odrobinę bardziej umęczoną, pogniecioną, szczodrze przyprószoną przemijającym czasem. Ale jednak nic – myślała – nic a nic jej to nie robiło. Życie było wciąż takie samo. Niestrudzenie puste.
Takie przynajmniej było dla niej. Wszystko, co znała z dawno temu czytanych książek, z filmów, w końcu z tego „kiedy to zleciało” – rzucanego przy różnych rodzinnych okazjach – stało się także jej udziałem. Prawie. Może wyglądała jeszcze nieomal tak samo, nieomal dobrze się miała, nic jej nie dolegało, wszystko było jak trzeba. Prawie. Bo jednak w końcu przestała postrzegać czas jako niewyczerpany ocean, zaczęła widzieć w nim raczej pomniejsze jeziorko, niezbyt głęboką kałużę, którą zdmuchnie pierwszy lepszy podmuch wiatru i co z tego zostanie, nic, puste miejsce. Powietrze.
Prawie wszystko. Prawie, bo jednak krąg znajomych konsekwentnie się kurczył, ludzie zwerbowani gdzieś po drodze odpływali do swoich spraw: do narzeczonych, żon i mężów, do tych przesłodkich niemowlaków, których nie można było zostawić ani na chwilę i z których zaraz robiły się jakieś spotworniałe podlotki. I znów: nie mogę, bo wywiadówka, bo komunia, szkolna dyskoteka, bo karnawał, post i ostatnie namaszczenie. I tak w koło Macieju. I jeszcze te pytania, rzecz jasna, spływające ze wszystkich stron – o kawalera, bo jakżeby inaczej, wypatrywania i oczekiwania – jak zegar tykający nad uchem. Ani się obejrzysz, a będzie na wszystko za późno. Nie ma na co czekać!
A ona nie czekała. Bo życie miała cały czas takie samo: mieszkanie, w którym żyła od lat i od lat rozmyślała o remoncie, praca, co do której się ciągle zarzekała, że poniżej jej ambicji, że się zaweźmie, znajdzie lepszą i rzuci. Nie lubiła tego myśleć na głos, tym głosem w swojej głowie wprost tego nazywać, ale tak: było jej wygodnie. Nie przeszkadzało jej, że jutro raczej nie będzie znacznie różniło się od przedwczoraj, że miesiące mogą opływać ją bezbarwnym strumieniem. I że można na nic nie czekać właśnie, można po prostu czuć się bezpiecznie. Nuda i spokój, to miała ochotę wpisać w rubrykę „zainteresowania”, gdy ściągnęła aplikację. Co było, obok adopcji kota z fundacji kilka lat temu, niewątpliwie najbardziej ekstrawagancką decyzją, jaką dotychczas podjęła.
DO SPRAWY podeszła poważnie: swajpowała w tramwaju, swajpowała leżąc w wannie, rankami i wieczorami. Do sprawy podeszła zupełnie na chłodno, metodycznie. Trzymała telefon w prawej dłoni, na lewej liczyła: kciuk dziesięć, palec wskazujący kolejne dziesięć i tak dalej, na małym palcu dwie dziesiątki i z powrotem do kciuka. Sto na jeden przebieg, raczej nie więcej. Raczej dawała tylko na nie i nie, maczy przy jednym przebiegu miała co najwyżej kilka. Nigdy nie pisała pierwsza.
I było dokładnie tak, jak się spodziewała, jak powtarzały znajome, jak nieznajome pisały w internecie. Rozmowy urwane na „co tam?”, średnio wyszukane propozycje, średnio zawoalowane zamiary. Jeśli wyjąć czar z rozczarowania, to co zostaje? Po jej stronie czysta karta i czyste intencje. Na nic nie liczyła, a i tak czuła się oszukana. Było jak było. Swajpowała dalej.
Aż wreszcie pojawił się on. I po prostu napisał: „Jak ci mija dzień?”. Nie czekając na odpowiedź, dodał zaraz: „Czy wtorek może by ci pasował, jakoś pod wieczór?”. I że w miejscu takim a takim, że on tam był raz czy dwa może, że jest zupełnie znośnie. Przytulnie. „Czy taka rzecz by ci odpowiadała?”
MIASTO Z DNIA na dzień robiło się coraz bardziej matowe, bezbarwne, jakby powoli patroszone z tych wszystkich ludzi i ich samochodów. Tylko tramwaje i autobusy wciąż jeżdżące w tę i we w tę. Brzydkie i smutne.
A ona? Ostatni raz tyle wysiłku w swój wizerunek włożyła chyba z okazji studniówki. Serio. Po prostu chciała wypaść dobrze, może nawet nie tyle ze względu na niego, co na siebie i na oczekiwania, które rozbudziła w niej ta nieoczekiwana zmiana nurtu. No kto by się tego spodziewał, że ona będzie się wybierać na randkę. I to z aplikacji!
Już kilka dni wcześniej obmyślała, co na siebie założy, jak się uczesze, o czym opowie w przypadku niezręcznej ciszy. Należy wypaść możliwie naturalnie i autentycznie, nie należy za to odkrywać od razu wszystkich kart, jak doradziła jej przyjaciółka, weteranka niejednej aplikacji, w trakcie rozwodu i z uwieszonym na szyi pięciolatkiem, który odchorowywał piąte przeziębienie w tym sezonie. Jak będzie dziwnie, to co? Często tak jest i się od tego nie umiera, co nie? Przynajmniej może będziesz nam miała wreszcie coś ciekawego do opowiedzenia. Po prostu postaraj się być miła i radosna. Ale też bez przesady.
Wydawało się, że wszystko ma dopięte na ostatni guzik, że plan ma dopracowany w najdrobniejszych detalach. W tym planie jednak umknęła jej prognoza pogody: wiatr i zacinający deszcz, co ją zaskoczył na odcinku między przystankiem tramwajowym a kawiarnią, w której mieli się spotkać punkt dziewiąta. Przyspieszyła kroku, ale i tak nie oszczędziły jej warunki atmosferyczne i niekorzystny biomet, czuła, jak po policzkach zaczyna spływać podkład, jak pasma włosów przyklejają się do czoła.
Miała kilka minut zapasu. Myślała, że może go ubiegnie i zdąży szybko poprawić w łazience te włosy rozwiane, przemoczone, ten spływający makijaż. Ale to on ją ubiegł. Z jakichś przyczyn musiał przyjść dobrych kilka chwil wcześniej. Weszła i zanim zdążyła się rozejrzeć, zaraz zaparowały jej okulary. Poczuła, jak ktoś chwyta ją pod ramię.
– Monika? Robert jestem, miło cię poznać na żywo – powiedział z dziwnie oschłą manierą. Trochę jej się skleiło to powitanie z jego oszczędnym pisaniem na aplikacji, niby generycznym, ale w tej generyczności w jakiś sposób charakterystycznym, niepodobnym do niczego, co znała.
Jak się miało zaraz okazać, na żywo cały taki był. W twarzy szczególnie miał coś takiego, że wystarczyło zapatrzeć się w inne miejsce, zawiesić za długo na jakiejś myśli, a ta jego twarz zaraz się wyślizgiwała z objęć wyobraźni. Znowu trzeba było mu się przyjrzeć, podjąć kolejną daremną próbę uchwycenia tego, jak wyglądał. Ubrany był schludnie, niby elegancko, ale jednak zwyczajnie. Uprzejmy i stonowany – pomyślała – inteligentny. Tak go opisze przyjaciółce.
Gdy poszedł do łazienki, szybko przejrzała się w telefonie. Było lepiej, niż myślała, ale nadal nie za dobrze: czarne plamki tuszu odciśnięte pod oczami, zmierzwiona grzywka, ślad po kilku kroplach deszczu, które utorowały sobie okrężną drogę z jej czoła ku linii żuchwy. Nieco ją zdziwiło, że tego nie skomentował, być może nie zwrócił uwagi. Ale chyba to właśnie dowodziło dobrego wychowania, prawda? Szybko złapała serwetkę i poprawiła makijaż, włosy przeczesała palcami.
Rozmowa była bezpieczna, idealnie zakotwiczona w tu i teraz. Rozmawiali o menu, o tym, co zjedzą, ale nie tak, żeby wpleść w tę sytuację korzenie swojego gustu czy przyzwyczajeń, żeby z tego wysnuć jakąś historię, pomniejszą anegdotę i przebić się przez powierzchnię rozmowy. Tylko o pogodzie coś, o tym, że chyba sroga zima idzie. Dłużyła jej się ta kolacja, ale też nie czuła się nią przytłoczona. Było w tym coś kojącego, niby radio grające w tle – nic, co by ją szczególnie angażowało, ale też nic męczącego, natrętnego. Niech sobie leci.
Robert zapłacił rachunek i podziękował lapidarnie za wieczór, który, owszem, można by zakwalifikować jako całkiem udany, ale też trwający istotnie krócej niż się spodziewała. Ale może to i dobrze?
Uciekł jej ostatni tramwaj i żeby dotrzeć na dalszy przystanek, musiała jeszcze dłuższy kawałek iść w tym deszczu. Po drodze myślała, że są do siebie w jakiś sposób podobni. Że on też ma w sobie taką przezroczystość, rodzaj wycofania. Że może nawet zupełnie nieźle by do siebie pasowali. I że pewnie dlatego nie spotkają się już nigdy więcej.
PO KILKU DNIACH napisał z pytaniem, kiedy miałaby ochotę się zobaczyć.
Pisał potem jeszcze wiele razy, proponował i zapraszał. I fajnie, niby wszystko fajnie, tylko że każde kolejne spotkanie okazywało się być jak to pierwsze. Nie było między nią a Robertem szczególnej chemii, nie było motylków w brzuchu, rozedrgania ani gorączkowego czekania na rozwój wydarzeń. Ale w jakiś sposób czuła się przy nim zadbana. Jakby ktoś prowadził – umiejętnie, nienachalnie – pozwalając jej jednocześnie iść własnym tempem. Tempem, które może nie imponowało, ale było jej własne.
Raczej było jej z nim dobrze, tak myślała. Właściwie miała się z nim podobnie jak i bez niego – wygodnie. Może brakowało iskry, jakiejś ekscytacji, ale co z tego. Nareszcie spełniała oczekiwania. Rodziny, przyjaciółek, znajomych z pracy. No, może poza tym, że nie dostarczał jej żadnych ciekawych historii do opowiadania – te, które miała, były jak on sam: bez dramatów i nagłych zwrotów akcji, bez wyraźniejszego kształtu.
Nie zabierał jej zbyt wiele energii, ale też zbyt wiele nie dawał. Czasem odnosiła wrażenie, że nie do końca go rozumie, że w jego słowach jest coś wymykającego się jej sposobowi myślenia – ale zrzucała to na karb jego introwertycznej natury, tak to sobie w głowie nazwała. Takie rzeczy wymagają czasu.
Choć z drugiej strony czas przecież mijał, a ona na każde kolejne spotkanie szła jak na pierwsze, niejako pogodzona z tym, że być może wcale się ono nie wydarzy albo będzie ostatnim. Nie umiała się do Roberta zbliżyć: wciąż był dla niej kimś obcym. Ale co to w zasadzie oznaczało? Może zawsze jesteśmy sobie w jakiś sposób obcy, może ta obcość jest właśnie posmakiem nieuniknionej samotności. Być może nigdy nie da się przed drugim człowiekiem zaistnieć tak jak przed samą sobą, dystans wpleciony jest w ludzkie doświadczenie. I nie ma na to żadnej rady.
Trochę ją to uwierało, ten chłód i dystans, trochę doskwierała jej raz po raz zapadająca między nimi cisza. Czas szybko wrócił na zwykłe tory i zaczął płynąć właściwym sobie tempem, a rzeczy, które niby tego czasu potrzebowały, jakoś wciąż nie zaczynały się wydarzać. Nie wiadomo kiedy przyszły święta. A wraz z nimi nadciągał Nowy Rok, jak groźba, wszystkie niedotrzymane postanowienia, dane sobie słowa – rzucone na wiatr. Niespełnione obietnice. Czas mijał i nie należało sobie po nim zbyt wiele obiecywać.
WEZBRANYM nurtem spływała rzeka, wzdłuż której przechodzili raz po raz, w drodze do niej czy do niego. Koniec grudnia przyniósł niespodziewaną odwilż i na tafli wody unosiły się odłamki lodu jak potłuczone szkło, resztki czegoś, co przed chwilą było całością, nagle pozbawione funkcji i sensu. Coś przechodziło w inny stan skupienia, coś się przemieniało, jak zwykle – poza nią. Nie łudziła się, że jakaś zmiana może jej dotyczyć.
A zmiany trochę by się chciało, bo w gruncie rzeczy miała dość, no, odrobinę. Choć starała się sobie wmawiać, że jednak nie. Te rozmowy jak fasada dla milczenia, jak wspólne udawanie. Wątki, co wciąż grzęzły w jałowych puentach, jego nieuczestniczenie i brak pytań. O tym myślała więcej, niżby się mogła po sobie spodziewać. I tak, czuła się odpowiedzialna, nieraz naprędce wymyślając jakieś wątki, niezobowiązujące tematy, którymi by można rozkręcić dynamikę między nimi.
– Wiesz, że w poprzednim roku tutaj, w tej właśnie rzece, utonął mężczyzna w średnim wieku? – Spacerowali właśnie wzdłuż bulwaru. – W telewizji o niczym innym nie mówili, to w wakacje było, martwy sezon, wszystkie gazety się o tym rozpisywały. Rzucił się jakiemuś pijanemu turyście na ratunek i obaj poszli na dno. Osierocił trójkę dzieci.
Robert wzruszył ramionami, jakby w ogóle nie chciał rozwijać tematu. Pod nosem rzucił tylko coś w stylu, że ludzka głupota nie zna granic. – No nie zna – przytaknęła mu.
– Widzisz, jak tu wszystko jest zbudowane, barierki i tak dalej, to naprawdę trzeba się postarać, żeby wpaść do tej rzeki.
– Ach. O tym to w ogóle szkoda gadać. Selekcja naturalna, tak to się chyba nazywa. Ale ten, co z siebie chciał bohatera robić, nie lepszy.
Zadziwiło ją to. Ludzki odruch, chyba większość by tak zrobiła.
– Odruch? Odruch zidiocenia chyba, ludziom naprawdę brak jest jakiegoś instynktu samozachowawczego. Impuls, głupota po prostu, głupota w najczystszej postaci, brak myślenia perspektywicznego.
Przystanęła na chwilę.
– Ty byś tak nie zrobił?
Chwycił ją mocno za nadgarstek. Pociągnął, powiedział: koniec. Poczuła, jak gorąco dłoni zaczyna pulsować na jej skórze. Jak palce zaciskają się wokół kości. Przez sekundę myślała, że jej się to wszystko wydaje, że się przesłyszała. Ale nie.
– Koniec, powiedziałem.
I w tym końcu była jakaś przesada. Stanowczość przeszywająca do cna. Słowo-rozkaz, słowo-ściana, żadnych drzwi, okien, prześwitów. Nie do przebycia. Od razu umilkła, czuła wstyd kłębiący się pod powierzchnią, gdzieś głęboko. Wstyd – czy to za sam pomysł zrobienia z niefortunnej sprawy tematu do rozmowy, za swoje w tej sprawie stanowisko, czy może za jego nieznoszącą sprzeciwu reakcję i to w kwestii, w której zajęcie konkretnej postawy moralnej wydawało się jej oczywistością.
Resztę drogi spędzili w milczeniu. I tylko czuła tę obręcz zaciskającą się na nadgarstku, ten wstyd. Głupio wyszło.
WYSZŁO GŁUPIO i nie mogła tego z siebie strząsnąć, w kółko odtwarzała w głowie tę rozmowę, aż myśli, jedna goniąca drugą, zaczęły jej się zaciskać wokół mózgu jak jego palce na jej nadgarstku. To była ich pierwsza sprzeczka, choć czy można rzeczywiście nazwać to sprzeczką? Pierwsza sytuacja, w której jak w soczewce skupiła się jakaś prawda o Robercie. I wcale jej się ta prawda nie podobała. Wcześniej wciąż wyślizgiwał się z ram, w które próbowała go wpasować, nie był podobny do nikogo, kogo znała wcześniej, odklejał się od każdego archetypu, nie umiała go sobie opowiedzieć. Ale teraz coś wiedziała, miała jakiś konkret.
I ten konkret położył się cieniem na całym Robercie.
Gdy w rozmowach z bliskimi pojawiał się jego wątek, niezmiennie przedstawiała sytuację w samych superlatywach. Czuła, że takie jest oczekiwanie – że jej wieczne singielstwo to opowieść smutna, ale z happy endem, że w końcu i dla niej odwróciła się ta niefortunna dotychczas karta i nareszcie wszystko będzie tak, jak być powinno.
A tamto? Wyszło głupio i co z tego, życie toczy się dalej. Jeśli nadarzy się pretekst, to wróci do tematu – postanowiła – podejmie być może daremną próbę rozgonienia tych ciemnych chmur, które w jej odczuciu nad nimi zawisły. Dlatego, gdy kilka dni później zapytał, czy ma ochotę zjeść z nim obiad, bez wahania i być może nieco zbyt szybko odpisała, że jasne.
NIE ZNALAZŁA w sobie odwagi, żeby odnieść się do tamtej rozmowy. Jakby wcale się nie wydarzyła. Większość obiadu spędzili jak zwykle – w ciszy. Siedzieli w tej samej restauracji co zawsze, przy tym co zawsze stoliku, przy oknie wychodzącym na plac, i ani żywej duszy na nim. Siąpiący od rana deszcz naraz przeszedł w grad, nieskończoną ilość maleńkich kuleczek lodu, które uderzały w okna z niewyczerpanym uporem.
Osłodzić sobie tę szarugę deserem; jak zwykle nie potrafiła sobie odmówić sernika.
– Chcesz kawałek? – zapytała z grzeczności, chociaż przecież wiedziała, że odmówi, odmawiał zawsze, jakby to było jakąś ujmą, tknąć coś z jej talerza. Dłubała widelcem w tym serniku niby od niechcenia, czując na sobie jego coraz cięższe spojrzenie. I już szykowała się na kolejną iterację konfliktu z bulwaru, już sobie w głowie składała odpowiedź. Już prawie była gotowa.
– Za tydzień wylatuję do Nowej Zelandii – rzucił nagle, zupełnie beznamiętnie, tonem nieadekwatnym do tego spojrzenia sprzed chwili, co też jakoś zaraz uleciało.
– Gdzie?
– Do Nowej Zelandii – powtórzył. – Mówiłem ci o tym już kilka razy.
Nic takiego sobie nie mogła przypomnieć.
– Nie mówiłeś mi.
– Mówiłem – powiedział spokojnie.
Próbowała na szybko odtworzyć w głowie jakieś ich rozmowy. Czy to możliwe, żeby umknęło jej tak duże ogłoszenie? Robert często zmieniał wątki, mówił beznamiętnie, jakby od niechcenia, te rozmowy nie były ekscytujące, to prawda. Ale coś takiego przeoczyć? Niemożliwe.
– Kiedy mi o tym mówiłeś?
– Jakiś czas temu.
Podniosła do ust filiżankę, przechyliła. Pusta. Ostatnia kropla spadła jej na brodę i zaraz skapnęła na bluzkę. Zawstydziła się.
– To wyjazd służbowy?
– Nie, prywatny. Od dawna planowałem. Nie pamiętasz?
– A na jak długo?
– Trzy miesiące.
To było dłużej, niż się znali. Może długo, może niedługo. Nie wiedziała, jak zareagować.
– A czy mógłbym zostawić u ciebie kilka rzeczy? Wiesz, ja wynajmuję to mieszkanie, właściciel zaczął coś przebąkiwać, żeby komuś podnająć, jak mnie nie będzie, jakoś tak sugerować narzucająco. Ja mu na to, że przecież to nie problem, będę płacić, może stać puste. A on dalej swoje. Niby w końcu się dogadaliśmy, ale nie ufam mu. No, tak na wszelki wypadek. Jeśli to nie problem dla ciebie.
Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, odruchowo kiwnęła głową.
Przez dłuższą chwilę milczeli. Patrzyła to na niego, to na jego długie palce bębniące w blat niby w rytm nawałnicy za oknem, na niezmącony chłodny spokój, jakby to wszystko było zwykłą formalnością.
– Naprawdę chciałabym pamiętać, że mi o tym mówiłeś.
Wzruszył ramionami.
– Mówiłem – odparł bez cienia irytacji.
I BYŁO DOKŁADNIE TAK, jak zapowiedział, wszystko wydarzyło się zgodnie z planem: zostawił u niej kilka ubrań, stosik książek, małą walizkę. Tyle. Trochę dziwnie się z tym czuła, ale koniec końców wzięła to za dobrą monetę. Ostatecznie zawsze to jakaś forma deklaracji, obietnica, że wróci, nawet jeśli nie do niej, to chociaż po te rzeczy.
Nie była do niego przywiązana – tak myślała. Zniknął równie nagle, jak się pojawił, a przecież i tym pojawieniem się nieszczególnie zakłócił nurt jej życia.
Minęło kilka dni, nie dzwonił, nie pisał, ale ostatecznie zastrzegł przed wylotem, że może się tak zdarzyć. Czuła, że znów coś jej umknęło, jakieś dziwne następstwa kilku przesiadek, potencjalne opóźnienia, uwarunkowane nimi problemy z zasięgiem. Sama nie podróżowała prawie wcale, więc gdy raz czy drugi tłumaczył pokrętnie, że może nie być z nim kontaktu, założyła po prostu, że i tak nie zrozumie.
Deszcz ze śniegiem nie ustawał od kilku dni, w oknach drżały szyby. Strach wychodzić na zewnątrz, serio.
Mijały kolejne doby, nie dawał znaku życia.
I rosło w niej to pęknięcie, próbowała prześledzić jego kierunek, zrozumieć przestrzeń, w której przebiega. Nigdy nie miała dobrego rozeznania w swoim świecie wewnętrznym, nie chciała tam zaglądać, bo i po co. Różne uczucia do niej przychodziły – jak fale, niektóre łagodniej, inne bardziej intensywnie. Ale miała na to metodę, wystarczyło po prostu przeczekać, wysiedzieć, w końcu przecież przychodzi odpływ, a z nim spokój i ulga.
Czuła, że tym razem tak gładko nie pójdzie. To pęknięcie miało w sobie jakiś nierozpoznany rodzaj smutku, coś z niespełnionej obietnicy, złamanego słowa. Ale czy ktoś coś komuś deklarował? Wydarzało się dokładnie to, co miało się wydarzyć.
JULEK WSKOCZYŁ jej na kolana. Oparł łapki o ramiona Moniki i prosto przed jej nosem przeciągle ziewnął. Odrzucił ją ten zapach rybi, zgniły. Paskudny. Zawsze ją zastanawiało, jak to możliwe, że zapach kociej sierści jest tak przyjemny, zwierzęcy, ale w tej zwierzęcości puchaty, otulający. A z pyszczka odór nie do zniesienia
Nagle wzdrygnęła się, poczuła, że coś jest nie na swoim miejscu. Czy raczej, że czegoś na tym miejscu nie ma. Minęło kilka sekund, zanim uświadomiła sobie czego.
Julek chyba nie miał lewego kła.
Jak to możliwe?
Spróbowała złapać go za głowę, kot zasyczał, zeskoczył z jej kolan i wpełzł pod łóżko. Wczołgała się za nim, wyciągnęła, dokonała szybkich oględzin pod lampką nocną.
Bez żadnych wątpliwości nie miał lewego kła.
Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć?
JULEK WYGLĄDAŁ badawczo zza drzwiczek transportera, który trzymała na kolanach, siedząc w kucki pod ścianą. Jedyne dwa krzesła w poczekalni zajęli wysoki, otyły mężczyzna i jego podobnie imponujących rozmiarów bulterier. Widziała to już nieraz: zwierzęta wręcz komiksowo podobne do właścicieli, zlane z nimi w przedziwne hybrydy. Człowiek i jego zwierzęca reprezentacja połączeni tajemnym paktem. Wzniosłe, magiczne wyobrażenie: dama z gronostajem, Święty Hieronim i lew. Nieraz jednak tym punktem wspólnym była jakaś pokraczność, ślamazarność, brak obycia, jak ten facet rozsadzony na dwóch krzesłach i ten niby-groźny pies, lękliwie przewieszony przez ramię, co kwilił i kwilił wniebogłosy. Poczuła się niezręcznie, gdy spojrzenia jej i właściciela przecięły się na moment.
– To suka jest – rzucił mężczyzna. – Ona ciągle jakaś postresowana, znerwicowana, wszystkiego się boi. No, ręce opadają. My tylko po tabletki przyszliśmy, to raz dwa będzie teraz. A kotkowi co dolega?
Julek nie był przedłużeniem Moniki, to nie ulegało wątpliwości. Już raczej jej zaprzeczeniem, doskonale uwypuklającym braki. Ciekawski i zuchwały, odważny do przesady, ciągle padał ofiarą własnego nadmiaru energii, niestrudzenie wprowadzał ożywczy chaos do jej spokojnego życia.
– My na kontrolę – odparła.
I zaraz otworzyły się drzwi, facet ze znerwicowaną suką zniknął w nich, żeby rzeczywiście po kilku minutach wyjść. Kiwnął jej na pożegnanie.
Weterynarka umiejętnie chwyciła kota, rozwarła mu szczęki, poświeciła w pyszczek małą latarką.
– Dziwne. Dziąsła są w naprawdę dobrym stanie. Kotek nie ma stanu zapalnego, a to już w zasadzie niespotykane, raczej tym domowym kotom zawsze coś w tej kwestii dolega. Ale tutaj to się nie ma do czego przyczepić. W dodatku kły to są zęby o długich korzeniach, mocno osadzone w szczęce, ostatnie do wypadania. Może uszkodzenie mechaniczne, ale ja tu nie widzę pozostałości zęba. Może głębsze ukruszenie. To by było trzeba jeszcze raz się umówić, ale to już na prześwietlenie i ewentualne oczyszczenie kanału. Tak, tak, pod narkozą, trochę zachodu z tym będzie. I jeszcze badania krwi mu zrobić. Kotek musi być na czczo. Ale dobrze się miewa, zauważyła pani jakąś zmianę w zachowaniu? Nie? No to nie ma pośpiechu. Niech pani przyjdzie w dogodnym terminie.
JULEK TAK rozgościł się w transporterze, że musiała wyciągać go siłą. Syknął na nią kilka razy kontrolnie, obnażając wyrwę po kle. Mogła go zostawić i odczekać, przecież by wyszedł, ale nie lubiła, kiedy coś stało za długo nie na swoim miejscu. Chciała odłożyć transporter do szafy, zamknąć drzwi, utrzymać niezachwiany pozór porządku.
Wieczorem jeszcze przez chwilę rozmyślała o tych nielicznych interakcjach Roberta z Julkiem. Nic szczególnego, nic, co zwróciłoby uwagę: może nie był wielkim miłośnikiem zwierząt, ale przecież czasem go pogłaskał, rzucił mu piłeczkę. Julek też chyba całkiem Roberta lubił, nie jakoś przesadnie, ale nie bał się go przecież, to na pewno. Wszystko było zwyczajnie, normalnie – myślała.
Puste miejsce nie dawało jej spokoju.
Przez kręgosłup przebiegł jej dreszcz, niby impuls prądu. Poczuła, jak kolejne partie ciała pokrywają się gęsią skórką. Bez przesady – powiedziała sama do siebie i zaraz strzepnęła z siebie to uczucie, myśl rozpuściła w wieczornym zmęczeniu jak trzy kostki cukru, które zawzięcie mieszała w kubku z herbatą, dzwoniąc o ścianki. To niemożliwe przecież, to by nie miało żadnego sensu. Kieł mu wybił? Wyrwał? Jak? Kiedy?
I niby czemu?
Trochę jeszcze się siłowała z tym niepokojem, odpierała kolejne jego fale, ich brudną, brudną wodę.
W końcu zasnęła.
MIJAŁ TRZECI tydzień od wylotu. Robert milczał, więc ona też milczała. Kilka razy miała już telefon w ręce, już wybierała jego imię z listy kontaktów, już w okienku czatu zaczynała pisać kolejną przydługą wiadomość. Żadnej nie wysłała. Aż pewnej soboty wstała i stwierdziła, że dość tego.
Czuła się jak intruz, niezbyt wprawny przestępca na moment przed przyłapaniem na gorącym uczynku, gdy tak chodziła w kółko po mieszkaniu, nosząc się z zamiarem otworzenia walizki. Przeczytała w internecie jakieś instrukcje, obejrzała parę filmików o tym, jak odblokować zamek w walizce, kiedy się nie zna kodu. To nie było trudne, jak się okazało, wystarczy kilka prób i powinno puścić.
Przeniosła walizkę do kuchni, tam, gdzie światło górnej lampy było najostrzejsze, postawiła na podłodze. Wzięła kilka głębszych oddechów. Szyfr ustawiony był na jakieś przypadkowe cyfry. Musnęła chłodną powierzchnię metalu, jakby mogła przez skórę prześledzić ruchy palca, który pewnie w pośpiechu pocierał te pokrętła, szybko i niedbale.
Puściło.
Robert zostawił jej odblokowaną walizkę. Dlaczego?
Walizka okazała się prawie pusta. W środku było kilka notesów, większość trochę pognieciona, jakby wożona z miejsce na miejsce, ale nigdy nie użyta. Dwa w linię, jeden gładki. Wertowała kolejne kartki, aż w końcu trafiła na jakieś chaotyczne zapiski: lista zakupów, termin wizyty u lekarza. Nic znaczącego. I dalej, eleganckie skórzane buty, wypastowane na glanc. Widać, że noszone nie raz, ale jakby nigdy na zewnątrz. Przejechała opuszkami palców po gładkich podeszwach. Żadnych skaz, żadnych wybrzuszeń. Głębiej jakieś papierki, wyblakłe paragony, nieotworzony list z jakiegoś banku czy agencji ubezpieczeniowej. Pojedynczy klucz, pogniecione zdjęcie z polaroida, jakiś widoczek, nadmorski pejzażyk. Luzem wrzucone monety, razem może kilka złotych, drobnica.
I bawełniany worek, miękki, jakby z małą poduszką w środku.
Otworzyła. W środku pluszowy kotek, jeszcze z metką, zupełnie nowy. To miało być dla niej?
Taki obrazek: ich znajomość jako mętna woda, szara maź o lepkiej konsystencji i naraz nie wiadomo skąd na jej powierzchni zaczynają pojawiać się te wszystkie przedmioty. Na tafli kołyszą się papierki i monety, sznurowadła eleganckich butów, gdzieś z nich zaraz wypływa zaginiony ząb Julka, obok niego unosi się przemoczony ogon tego kota pluszowego. Proszę bardzo, oto są dowody, oto są poszlaki, oto wszystko masz podane jak na tacy. Nic z tego nie rozumiała.
Po kilku godzinach złapała telefon i napisała: „Chyba nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Przykro mi”.
Zaraz wyskoczył komunikat na ekranie: „Wyświetlono”.
I po chwili wiadomość zwrotna, że okej, rozumie. I że to jej wybór.
Więc to tyle?
WYOBRAŻAŁA SOBIE dym i płomienie. Że weźmie i spali te rzeczy, że odprawi nad nimi jakiś rytuał, wygoni tę obecność i nieobecność ze swojego życia. A ich szczątki z okazji pierwszego dnia wiosny utopi w rzece jak marzannę, szmacianą kukłę, i niech mają za swoje, niech mają za to, że o niczym jej nie powiedziały. Niech pójdą na dno. Albo w ostateczności spłyną z tymi krami do morza i w jeszcze większych głębinach przepadną na wieczne zapomnienie.
Miała całe mnóstwo pomysłów, tylko odwagi nie miała. Wepchnęła do walizki te kilka książek Roberta, poupychała ubrania, docisnęła kolanem. Stwierdziła, że po prostu zawiezie to do niego, w końcu zostawił jej klucz.