Pismo. Kwiecień 2024 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Kwiecień 2024 ebook

Fundacja Pismo

3,9

49 osób interesuje się tą książką

Opis

Lubimy podważać dogmaty. W kwietniu zajmujemy się jednym z nich: podatkami, które – obok śmierci – są jedynymi pewnikami. Ale czy rzeczywiście? Poza tym wybieramy się do Izraela, by przyjrzeć się podziałom w tamtejszym społeczeństwie, wzmocnionym jeszcze po wybuchu kolejnej odsłony izraelsko-palestyńskiego konfliktu. Pytamy również o doświadczenie bycia czarnoskórym w Polsce, a także zanurzamy się w świat legendarnych ilustracji Ryszarda Kai.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

  • esej Adrienne Rich o pierwszej intymnej relacji w naszym życiu,
  • historię osobistą Hanki Grupińskiej o może ostatnim spotkaniu z przyjaciółką,
  • fragment najnowszej powieści Łukasza Barysa i opowiadanie Wojciecha Bonowicza,
  • wiersze autorów i autorek nominowanych do Nagrody Europejskiego Poety Wolności.

Pismo. Magazyn Opinii. 04/2024

Karolina Lewestam – Sean Parker, tropiciel pęknięć kultury – Rozmowy z K.

Monika Herceg – Koty 

Amadeusz Świerk – Damian „Demon" – W Kadrze 

Wojciech Bonowicz – We dwoje 

Tomasz S. Markiewka – Cywilizacja po przecenie 

Beata Szady – Kaizm 

Arvis Viguls – Mózg 

Piotr Tracz – Julia
Karolina Przewrocka-Aderet – Innego kraju nie będzie 

Christian Kobluk – W poszukiwaniu czarnego Józia Kowalskiego 

Katarzyna Belczyk – Żarty rysunkowe

Piotr Szulc, Katarzyna Drewek-Wojtasik – Wilki, śpijcie dobrze (fragment) 

Adrienne Rich – Macierzyństwo i córkostwo 

David Brooks – Nowa sędziwość

Miriam Van Hee – […] 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Pratchaya Phinthong. (Hakuna matata), tak się składa, że jesteśmy ludźmi

Hanka Grupińska – Taedium przed pustą pamięcią 

Łukasz Barys – Małe pająki 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Bela Komoszyńska?

Zuzanna Kowalczyk – À propos podatków  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
3
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Sean Par­ker, tro­pi­ciel pęk­nięć kul­tury

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K. 

Mó­wią mi (lu­dzie, te­ra­peutka), że mogę jed­no­cze­śnie cie­szyć się, że je­stem sama, i ak­tyw­nie pró­bo­wać to zmie­nić. Albo że mogę (po­win­nam) być cał­ko­wi­cie za­do­wo­lona ze swo­jego ciała z nad­wagą i jed­no­cze­śnie chcieć schud­nąć. Mnie się wy­daje, że to nie­moż­liwe. Albo coś mi pa­suje i wtedy nie chcę tego zmie­niać, albo wła­śnie nie pa­suje i wtedy ro­bię z tym coś, na przy­kład czę­ściej wcho­dzę na Tin­dera (albo sta­ram się jeść mniej). Co my­ślisz?

Not-wan­nabe Sin­gielka

Dru­go­pla­nowa

Droga Sin­gielko!

Kto wi­dzi pęk­nię­cia w rze­czy­wi­sto­ści? Naj­le­piej umie to de­tek­tyw. Gdy­bym mo­gła na­pi­sać swo­jego wła­snego de­tek­tywa, to byłby on tro­chę jak Phi­lip Mar­lowe – też no­siłby pro­cho­wiec i po­tra­fiłby za pierw­szym ra­zem od­pa­lić pa­pie­rosa w stru­mie­niach desz­czu. Na­zy­wałby się... może Sean Par­ker; to brzmi dość sexy. Ale Mar­lowe prze­mie­rzał Los An­ge­les lat 30. w po­szu­ki­wa­niu rze­zi­miesz­ków, a Par­ker prze­mie­rza po­fał­do­wane pat­chworki na­szej kul­tury, szu­ka­jąc miejsc, w któ­rych na­sza opo­wieść o nas sa­mych – ko­lo­kwial­nie mó­wiąc – się nie skleja.

– Jak to: nie skleja? – za­py­tasz.

No wiesz, kul­tura się ni­gdy tak do końca nie skleja. Czy może ra­czej nie zszywa; bo czymże jest pcha­nie do przodu dys­kursu, je­śli nie do­szy­wa­niem doń ko­lej­nych ka­wał­ków norm i in­ter­pre­ta­cji świata, zszy­wa­niem prze­ko­nań, które się po­pruły? To, co mó­wimy, jak my­ślimy i jak pi­szemy, to po­zorny chaos, ale on za­wsze tę­skni i aspi­ruje do spój­no­ści. Chcemy prze­cież (my – spo­łe­czeń­stwo, my – bańka) my­śleć i mó­wić tak, żeby so­bie nie prze­czyć. A tym­cza­sem w na­szych opo­wie­ściach cią­gle coś się pruje; wciąż gdzieś czają się nie­po­ce­ro­wane dziury.

Jak je wy­tro­pić? Sean Par­ker wie naj­le­piej: trzeba spraw­dzić, gdzie żą­dają od nas rze­czy nie­moż­li­wych.

Oto pierw­szy frag­ment pat­chworku. Brzmi tak: „Sin­giel to bo­ha­ter na­szych cza­sów! Nie po­le­gaj na in­nych, ko­chaj sama sie­bie!”. Drugi frag­ment zaś opo­wiada: „Za­słu­gu­jesz na do­bry zwią­zek! Lu­dzie re­ali­zują się w re­la­cjach! Mi­łość na­dej­dzie i cię zbawi! ŚLUB!!!”. No ni­jak się jedno z dru­gim nie skleja, prawda? Sean Par­ker, stary wyga, za­uwa­żyłby to od razu. Ale Twoja te­ra­peutka i wszyst­kie inne prządki dys­kursu nie mogą się wy­rzec żad­nej z tych dwóch opo­wie­ści; obie mu­szą zo­stać za­cho­wane, obie są dla nich bar­dzo ważne. A je­dy­nym, co może ura­to­wać je obie na­raz, jest ekwi­li­bry­styka emo­cjo­nalna, któ­rej w związku z tym żąda się od Cie­bie, ode mnie i od in­nych. Mamy więc jed­no­cze­śnie chcieć być z kimś i nie chcieć. Sto pro­cent sa­tys­fak­cji z sin­giel­stwa po­łą­czone ze stu­pro­cen­tową chę­cią spa­ceru po ślub­nym ko­biercu.

Pro­ste? Ba, wię­cej: nie­moż­liwe. Ale przy­naj­mniej wy­obra­że­nie, że to jest moż­liwe, ja­koś ra­tuje obie ważne opo­wie­ści.

Jest wię­cej ta­kich dziur, któ­rych nie za­ła­tamy pro­stym ście­giem. Oto dwie opo­wie­ści o ciele; do obu je­ste­śmy przy­wią­zani. Pierw­sza: cia­ło­po­zy­tyw­ność! No fat sha­ming! Każde ciało jest piękne! Nie można ni­komu mó­wić, żeby schudł; to jest fat­fo­bia! Z dru­giej strony zaś: „Chudy to zdrowy! Ładne ubra­nia od Ba­len­ciagi! Sa­mo­kon­trola! Po­zwól in­nym pra­co­wać nad sobą! Po­ko­naj sie­bie i swoje ciało!”. I znów jedno do dru­giego ma się ni­jak, jedno dru­giemu prze­czy. I znów, żeby nie mu­sieć opo­wia­dać się tylko po jed­nej ze stron, trzeba wy­my­ślić psy­chiczny stan, w któ­rym ja­kimś cu­dem skleja się to wszystko, a mia­no­wi­cie ra­dy­kalną ak­cep­ta­cję sie­bie po­łą­czoną z ak­tywną po­trzebą zmiany sie­bie.

W mo­ich baj­kach Sean Par­ker pro­wa­dzi sta­rego ja­gu­ara po roz­le­głych po­lach kul­tu­ro­wego pat­chworku i po­trafi od­na­leźć inne ta­kie miej­sca, w któ­rych kul­tura każe nam czy­nić wy­gi­basy psy­chiczne w celu utrzy­ma­nia w ku­pie jej nie­kom­pa­ty­bil­nych czę­ści. Wi­dzi męż­czyzn, któ­rzy są za­ra­zem twar­dzi jak stal, bo są opoką, i su­per­w­raż­liwi, bo prze­cież płacz to glejt współ­cze­snej mę­sko­ści. Wi­dzi ko­biety, które są peł­no­eta­tową matką i ca­ło­do­bową sze­fową. Wi­dzi tych, któ­rym po­wie­dziano, że można za­ra­zem wie­rzyć w gra­nice i chcieć przy­jąć każ­dego uchodźcę; Sean Par­ker tym­cza­sem wie, że to ab­sur­dalne; że na­pię­cie mię­dzy gra­nicą a współ­czu­ciem jest naj­więk­szym, nie­roz­wią­zy­wal­nym pa­ra­dok­sem współ­cze­sno­ści. I wi­dzi Cie­bie, Sin­gielko, jak w pełni za­do­wo­lona ze swo­jej po­je­dyn­czo­ści ze wszyst­kich sił pró­bu­jesz zna­leźć so­bie part­nera.

Sean Par­ker nie zszywa ni­czego na siłę. On tylko pa­trzy na nas, roz­pię­tych w nie­moż­li­wych emo­cjach i za­da­niach. Od­pala pa­pie­rosa i ob­ser­wuje nas, po­błaż­li­wie, ale ze smut­kiem, bo nie może nam po­móc. Poor fuc­kers – mru­czy do sie­bie. – Poor lit­tle fuc­kers.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Koty

MO­NIKA HER­CEG

Za­ufa­nie zo­stało na­ru­szone, chłopcy kła­mią dziew­czyn­kom o swo­jej do­zgon­nej mi­ło­ści niech no tylko raz pod­niosą bluzkę i po­każą wy­peł­nie­nie ciała Po­wiedz im moje tkanki to giętka ośmior­nica, w pier­siach śpią mi dwu­pł­ciowe jeże Ko­lec, ko­lec, tak je­stem spe­cy­ficz­nie zde­fi­nio­wana Ko­bieta to wek­tor, nie­skoń­czo­ność prze­cho­dząca przez dwa punkty

Nikt nie mówi o kon­se­kwen­cjach otwar­cia płat­ków Nikt nie mówi o ko­bie­tach, które całą ciążę wy­mio­tują pla­ne­tami aż do wy­czer­pa­nia Nikt nie mówi o na­puch­nię­tych tkan­kach, któ­rych nie można spe­ne­tro­wać

Kiedy wy­no­sili ciało są­siadki, wi­dzia­ły­śmy: z mar­twej skóry ucie­kły pach­nące ko­mórki, stado mę­skich do­ty­ków opu­ściło wiot­kie uda, na­gła pustka jak me­ta­lowy brzuch po­ciągu Echo ude­rza nam w twa­rze, gdy śpie­wamy o pierw­szym roz­kwi­cie Tego dnia słońce tłu­kło jakby pla­no­wało spło­nąć Wkro­czy­łam bez­tro­sko z po­grzebu w dziew­czyń­stwo czy­ta­jąc prze­pisy su­ro­wych go­spo­dyń do­mo­wych

Ję­zy­kiem mi­go­wym ko­biet tuż przed koń­cem ter­minu waż­no­ści dają mi znać z bez­piecz­nej od­le­gło­ści: Siedź ci­cho i nie pod­chodź, na po­dwó­rzu cza­tują za­zdro­sne koty

Z ję­zyka chor­wac­kiego prze­ło­żyła Alek­san­dra Woj­ta­szek

MO­NIKA HER­CEG (ur. 1990), chor­wacka po­etka, sce­na­rzystka, dra­ma­turżka, re­dak­torka i ak­ty­wistka. Jest naj­czę­ściej na­gra­dzaną po­etką mło­dego po­ko­le­nia w Chor­wa­cji. Pra­cuje jako re­dak­torka w jed­nym z naj­więk­szych chor­wac­kich wy­daw­nictw Frak­tura, na­leży do re­dak­cji cza­so­pi­sma „Po­ezija”. Jest czę­ścią plat­formy Ver­so­po­lis, a jej wier­sze zo­stały prze­ło­żone na pięt­na­ście ję­zy­ków. Jako dziecko mu­siała z po­wodu wojny opu­ścić swój dom ro­dzinny; obec­nie an­ga­żuje się w dzia­ła­nia na rzecz uchodź­ców.

Part­ne­rem po­ezji w „Pi­śmie” jest IKM, or­ga­ni­za­tor Fe­sti­walu Eu­ro­pej­ski Po­eta Wol­no­ści, który od­bę­dzie się 17–20 kwiet­nia 2024 w Gdań­sku

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Da­mian „De­mon”

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Da­mian Paw­łow­ski (41 lat) wy­cho­wał się we Wro­cła­wiu. Jego oj­ciec, am­bitny ofi­cer, chciał, by sy­no­wie wy­brali ka­rierę woj­skową i po­szli w jego ślady. Da­mian pierw­szy raz spró­bo­wał he­ro­iny po za­koń­cze­niu służby woj­sko­wej – po­czę­sto­wał go brat, już wtedy uza­leż­niony i wy­rzu­cony z ar­mii. Kilka da­wek nar­ko­tyku póź­niej Da­mian wpadł w na­łóg. Jak mówi, to był mo­ment, kiedy prze­stał kon­tro­lo­wać swoje ży­cie. By zdo­by­wać pie­nią­dze na nar­ko­tyki, za­czął kraść. Po ko­lej­nych roz­bo­jach tra­fiał za kratki, wy­cho­dził i po­wta­rzał sche­mat. W za­mknię­ciu spę­dził szes­na­ście lat. Dziś jest sam: oj­ciec zmarł, matka wy­pro­wa­dziła się z kraju i za­ło­żyła nową ro­dzinę, od­ci­na­jąc się od sy­nów; z bra­tem nie ma sta­łego kon­taktu.

Od pię­ciu lat jest w pro­gra­mie me­ta­do­no­wym – to pro­gram te­ra­pii dla osób uza­leż­nio­nych, w któ­rym za­stęp­czo po­daje się im me­ta­don, opio­idowy lek prze­ciw­bó­lowy ni­we­lu­jący uczu­cie głodu nar­ko­ty­ko­wego. Da­mian chciałby wyjść na pro­stą, ma­rzy o nor­mal­nym ży­ciu, ro­dzi­nie. Otwar­cie mówi, że spró­bo­wa­nie he­ro­iny było błę­dem. W te­ra­pii uza­leż­nień jest to pierw­szy krok do zmiany.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

We dwoje

tekstWOJ­CIECH BO­NO­WICZilu­stra­cja PIOTR DEPTA-KLEŚTA

Ciotka przy­go­to­wała dla mnie po­kój na gó­rze. Tyle razy by­łem w tym domu, ale na gó­rze jesz­cze nie spa­łem. Był tam na­kryty prze­ście­ra­dłem ma­te­rac, a na nim po­duszka i koc zło­żony w ide­alną kostkę. Ktoś nie­dawno po­ma­lo­wał ściany. Prze­ście­ra­dło było na­cią­gnięte tak mocno, że kiedy się na nim po­ło­ży­łem, z po­czątku ba­łem się po­ru­szyć, a na­wet od­dy­chać. Uło­ży­łem stopy na kocu i mimo że było mi zimno, za­sną­łem. Kiedy się obu­dzi­łem, wciąż le­ża­łem wy­pro­sto­wany, a ręce mia­łem zło­żone na pier­siach ni­czym umarły.

Umy­łem się i ogo­li­łem w ma­lut­kiej ła­zience. Naj­wię­cej czasu za­jęło mi spłu­ka­nie umy­walki, bo zgo­lony za­rost przy­cze­piał się do szorst­kiej po­wierzchni. Ła­zienka była wy­ło­żona bo­aze­rią, nad umy­walką za­miast lu­stra wi­siał tan­detny ob­ra­zek, a lu­stro było gru­bymi śru­bami przy­twier­dzone do drzwi. Kiedy usia­dłem na ki­blu, mu­sia­łem pa­trzeć na sie­bie, a ko­lana mia­łem pra­wie pod brodą. Sitko w prysz­nicu było po­psute i woda lała się po ścia­nach. Po­ście­ra­łem wszystko pa­pie­rem, uchy­li­łem okno i zsze­dłem na dół.

Ciotka wstała, ale nie krzą­tała się po kuchni; sie­działa w sa­lo­nie i oglą­dała te­le­wi­zję.

– Zrób so­bie ja­jecz­nicę – po­wie­działa. W lo­dówce było dużo ja­jek, ale też ka­wa­łek chu­dej kieł­basy, żółty i biały ser oraz kilka sło­ików z dże­mami. Roz­to­pi­łem na pa­telni ma­sło i za­czą­łem roz­glą­dać się za solą. W końcu zna­la­złem ją obok po­jem­nika na dłu­go­pisy i ołówki. Żółtka były po­ma­rań­czowe, wi­docz­nie ktoś za­opa­try­wał ciotkę w jajka od kur z wła­snego go­spo­dar­stwa. Kiedy za­sta­na­wia­łem się, czy przy­siąść się do niej z ja­jecz­nicą, za­wo­łała: – Zrób mi kawę, do­brze? Nie będę te­raz nic ja­dła.

Okno w kuchni za­sta­wione było książ­kami i ga­ze­tami, i chyba ni­gdy nie­otwie­rane. Miało u góry mały luf­cik, który wy­star­czał, by prze­wie­trzyć nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie. Ja­dłem na sto­jąco, oparty o stół; ból krę­go­słupa, który nie mi­jał od kilku dni, nieco zła­god­niał. Kiedy kawa się za­pa­rzyła, roz­la­łem ją do fi­li­ża­nek i za­nio­słem ciotce jedną wraz ze spodecz­kiem i cu­kier­nicą. – Cóż za ce­re­mo­nie – uśmiech­nęła się. Wsy­pała so­bie dwie ły­żeczki cu­kru i mie­szała, pa­trząc w ekran, a ja przy­glą­da­łem się jej dło­niom, które wy­da­wały się nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kie w sto­sunku do reszty ciała. Mój oj­ciec też miał ta­kie.

– Na­je­dzony? – Tak, dzię­kuję – od­po­wie­dzia­łem. – Wzią­łem pięć ja­jek. – No, pięć ja­jek to już coś, może nie zgłod­nie­jesz do po­łu­dnia. – Pa­trzy­łem na te dło­nie, które wy­ra­stały ze szczu­płych przed­ra­mion i uno­siły fi­li­żankę ku drob­nym, wą­skim ustom. Twarz ciotki przy­po­mi­nała mi ma­seczkę, była mała, owalna i blada. Lekko za­czer­wie­nione oczy zdą­żyła ob­wieść rano czarną kredką, a brą­zowe plamy na pra­wym po­liczku przy­kryła pu­drem. Była po­dobna do mo­jego ojca, lecz nie miała w so­bie jego za­cię­to­ści. Na­wet usta wy­glą­dały u niej ina­czej – ką­ciki były lekko unie­sione, jakby ni­gdy nie prze­sta­wała się uśmie­chać.

Pro­gram, który oglą­dała, skoń­czył się i po­ja­wiły się re­klamy, a ja cią­gle sta­łem i pa­trzy­łem. – Cóż ty mi się tak przy­glą­dasz? – Wzru­szy­łem ra­mio­nami, bo nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć; nie cho­dziło o ojca, moje my­śli krą­żyły wo­kół cze­goś bar­dziej ogól­nego. My­śla­łem o po­do­bień­stwie, które oka­zuje się nie­po­do­bień­stwem. Ojcu wy­ba­czy­łem, bo nie żył już do­sta­tecz­nie długo. Od pew­nego czasu cho­dzi­łem na­wet na jego grób, sprzą­ta­łem, wy­mie­nia­łem wkłady w zni­czach, a nie­kiedy od­ma­wia­łem mo­dli­twę. Oj­ciec chciał, żeby na­pi­sać mu na gro­bie: ka­wa­ler or­deru ta­kiego a ta­kiego, ale nie po­słu­cha­łem. Wy­kuto tylko imię, na­zwi­sko i daty. – Do­brze zro­bi­łeś – kiw­nęła głową ciotka, kiedy jej o tym po­wie­dzia­łem. – Mój brat ni­gdy nie wie­dział, co jest sto­sowne, a co nie.

– Na pewno nic nie bę­dziesz ja­dła? – Dzię­kuję – po­krę­ciła de­li­kat­nie głową – Nie je­stem głodna. Zro­bi­łeś do­brą kawę, to pew­nie z tej paczki, którą przy­wio­złeś. Nie stój tak, usiądź, po­ga­damy.

Usia­dłem, ale za­raz wsta­łem, żeby spraw­dzić, czy na pewno po­ga­si­łem w kuchni pal­niki. Resztę kawy z ka­wiarki wla­łem do swo­jej fi­li­żanki i wró­ci­łem do po­koju. Za­ją­łem to samo miej­sce co po­przed­nio, bo­kiem do te­le­wi­zora. Fo­tel był wy­godny, a po­duszka pod­pie­rała mi plecy. Przy­szła mi ochota, żeby po­wie­dzieć ciotce o krę­go­słu­pie, ale szybko ode­gna­łem tę myśl. Za dwa, trzy ty­go­dnie wszystko bę­dzie ja­sne. Wtedy po­wiem albo nie.

– Dużo te­raz jeź­dzisz? – Dużo. Gdyby nie prze­pisy, mógł­bym wła­ści­wie nie wy­sia­dać z wozu, tyle jest ro­boty. – I lu­bisz to? – Lu­bię. Bar­dzo. Sy­piam krótko, więc na­wet dłu­gie nocne jazdy mnie nie mę­czą. – Cie­szę się, kiedy cza­sem za­dzwo­nisz z trasy. – Nie je­stem do­bry w dzwo­nie­niu. – Masz wtedy inny głos, zmie­niony, jakby ktoś trzeci przy­słu­chi­wał się na­szej roz­mo­wie. – Zwy­kle jeż­dżę sam. – Wiem. Ja też nie je­stem do­bra w dzwo­nie­niu. Chcia­ła­bym cię nie­raz usły­szeć, ale ni­gdy nie wiem, co po­wie­dzieć. Dzwo­nię, bo co? – Wy­piła ostatni łyk i od­sta­wiła fi­li­żankę na spode­czek. – Te­le­fon już mi się nie ko­ja­rzy z nor­malną roz­mową. Chcia­ła­bym, żeby wy­na­le­ziono coś jesz­cze, coś in­nego – uśmiech­nęła się. – Ja­kiś spo­sób po­ro­zu­mie­wa­nia się, do któ­rego nikt poza nami nie miałby do­stępu.

Kawa, którą zro­bi­łem, wcale nie była do­bra. Zresztą do ja­jecz­nicy nie po­wi­nie­nem był ro­bić so­bie kawy, tylko her­batę. Ciotka jed­nak wy­da­wała się za­do­wo­lona. Te­raz to ona za­częła mi się przy­glą­dać. Przy­po­mnia­łem so­bie, jak kie­dyś, po nie­do­brym śnia­da­niu w ho­telu, mu­sia­łem zje­chać ti­rem na po­bo­cze. Wy­mio­to­wa­łem w pięk­nym, czy­stym le­sie i czu­łem się okrop­nie, jak­bym roz­lał coś na sta­ran­nie na­kry­tym stole. Wy­rzu­ci­łem mię­dzy mchy całą za­war­tość po­draż­nio­nego żo­łądka. Kilka me­trów da­lej po­ło­ży­łem się pod drze­wem i le­ża­łem, cze­ka­jąc, aż we­wnątrz wszystko się uspo­koi. Sły­sza­łem stu­ka­nie dzię­cioła i inne dźwięki, któ­rych nie po­tra­fi­łem roz­po­znać. Gdzieś z głębi lasu do­la­ty­wał szum ma­szyny lub może sil­nego wia­tru; nie­wy­klu­czone zresztą, że to mnie sa­memu szu­miało wtedy w gło­wie. Wszystko przez złą kawę, którą po­pi­łem jesz­cze gor­szą ja­jecz­nicę.

– W ogóle nie je­steś po­dobny do ojca – po­wie­działa mi po­przed­niego wie­czoru ciotka. Mó­wiła to już wcze­śniej kil­ka­krot­nie, ale tym ra­zem do­dała: – My­ślę, że nie mógł znieść tego, jak bar­dzo przy­po­mi­nasz matkę. Do­brze zro­biła, że od niego ode­szła, ale szkoda, że zo­sta­wiła cie­bie. W ten spo­sób mu­siał na­dal z nią miesz­kać. – Ta wie­czorna roz­mowa była nie­de­li­katna i szczera. Mu­sia­łem po niej wyjść na ze­wnątrz i za­pa­lić dwa pa­pie­rosy, je­den po dru­gim. Po­tem się prze­sze­dłem, za­pa­li­łem trze­ciego i wró­ci­łem. Ciotka cze­kała na mnie. To wtedy po­wie­działa mi, że­bym po­szedł do po­koju na gó­rze, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie no­co­wa­łem.

Cza­sami my­ślę, że je­stem rów­nie głupi jak on. I że je­dyne, co mo­głem zro­bić, to po­sta­rać się ni­kogo wię­cej nie skrzyw­dzić. Ciotka chyba też tak uwa­żała. Ni­gdy nie na­ci­skała ani nie py­tała o moje plany. Mó­wiła, że w ży­ciu można obejść się bez wielu rze­czy. Miesz­kała sama w nie­prak­tycz­nie urzą­dzo­nym domu, dni spę­dzała przed te­le­wi­zo­rem lub w ogro­dzie, nie­kiedy wy­cho­dziła po za­kupy, na spa­cer albo do ka­wiarni. Nie zna­łem jej przy­ja­ció­łek, nie od­pro­wa­dza­łem jej do ko­ścioła, nie wie­dzia­łem, na co się le­czy. Pa­trzy­łem te­raz na jej dło­nie i my­śla­łem, jak nie­wiele o niej wiem. I tak samo ona o mnie.

Umy­łem fi­li­żanki i pa­tel­nię, prze­tar­łem blat wo­kół pal­ni­ków, opróż­ni­łem i wy­płu­ka­łem ka­wiarkę. Przyj­rza­łem się książ­kom na oknie. Kilka było opra­wio­nych w fo­lię i miało na grzbie­tach na­klejki z sym­bo­lami. Ciotka cho­dziła więc także do bi­blio­teki. Nie zna­łem żad­nego z na­zwisk, które wid­niały na okład­kach. Po ga­zety też mu­siała cho­dzić re­gu­lar­nie, bo na­główki in­for­mo­wały o tym, co działo się ty­dzień i dwa ty­go­dnie temu. Do okładki jed­nego z ty­go­dni­ków przy­kle­jona była mar­twa mu­cha.

Po­my­śla­łem, że w tym domu wspo­mina się tylko to, co nie­zbędne. Ciotka tak po­ukła­dała rze­czy, żeby zo­sta­wić jak naj­wię­cej miej­sca dla te­raź­niej­szego ży­cia. Nie żyła chwilą obecną łap­czy­wie, ale wo­lała to od wspo­mnień. Miała w so­bie spo­kój i coś jesz­cze, co można by chyba na­zwać po­godą du­cha, ale do niej to okre­śle­nie mi nie pa­so­wało. Nie była po­godna, ra­czej ostrożna. Ostroż­nie uśmiech­nięta, ostroż­nie smutna, oszczędna w ru­chach i sło­wach. Tak, pra­wie nic o niej nie wie­dzia­łem, ale mia­łem na jej te­mat teo­rię.

Wy­sze­dłem za­pa­lić. Od strony ogrodu nad­cią­gała ciemna chmura. Wy­dmu­chi­wa­łem dym w jej stronę, jak­bym chciał ją po­wstrzy­mać albo zmu­sić do zmiany kie­runku. Kiedy le­ża­łem pod drze­wem z opróż­nio­nym żo­łąd­kiem i su­chymi war­gami, nie­spo­dzie­wa­nie z góry spa­dło na mnie kilka kro­pel. Te­raz wpa­try­wa­łem się w chmurę, która za­mie­rzała na­kryć wszystko gę­stym, gwał­tow­nym desz­czem.

Przy­szło mi na myśl, że po­wi­nie­nem pójść na górę i po­za­my­kać okna. Ciotka sie­działa w sa­lo­nie i oglą­dała ka­nał z in­for­ma­cjami. Po­ka­zy­wano po­wódź w ja­kimś azja­tyc­kim kraju, a po­tem małe zwie­rzątko z du­żymi nie­bie­skimi oczami, które wła­śnie uro­dziło się w sto­łecz­nym zoo. My­szo­je­leń. Ciotka spoj­rzała na mnie py­ta­jąco. – Idzie bu­rza? – Idzie. – I bar­dzo do­brze, na­resz­cie bę­dzie tro­chę wody. – Małe zwie­rzątko rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nało mysz, ale miało ko­pytka. Pa­trzyło w obiek­tyw apa­ratu prze­stra­szone tym, co się wo­kół niego działo.

Po­ło­ży­łem się na ma­te­racu i pa­trzy­łem w su­fit, na­słu­chu­jąc po­mru­ków. Nic jed­nak nie było sły­chać. W po­koju zro­biło się duszno. Się­gną­łem do torby i z bocz­nej kie­szeni wy­cią­gną­łem po­gnie­cioną krówkę. Za­czą­łem ze­skro­by­wać z niej pa­pie­rek, ale udało mi się to zro­bić tylko czę­ściowo. Wło­ży­łem ją do ust taką, jaka była, słodką i nie­do­sko­nałą. Po­trze­bo­wa­łem sło­dy­czy i na­dziei, że ko­lejny dzień bę­dzie taki sam jak po­przed­nie. Nie chcia­łem żad­nych zmian.

Ciotka tylko raz po­ka­zała mi list od matki, która szu­kała ze mną kon­taktu. Było to wiele lat temu, a list zo­stał wy­słany z Au­stra­lii. – Tu jest ad­res, mo­żesz go so­bie od­pi­sać – po­wie­działa, ale nie zro­bi­łem tego. Prawdę mó­wiąc, na­wet nie prze­czy­ta­łem tego li­stu, prze­bie­głem tylko oczami po­szcze­gólne li­nijki. Matka miała równe, wy­raźne pi­smo. Opo­wia­dała mię­dzy in­nymi o swo­jej no­wej ro­dzi­nie, ale to mnie nie ob­cho­dziło. Na pewno dwa albo trzy razy po­ja­wiało się słowo „prze­pra­szam”. Ono rów­nież nie zro­biło na mnie wra­że­nia. Nie chcia­łem py­tać ciotki, czy taka obo­jęt­ność to coś nor­mal­nego. Czy to grzech, czy może tylko fe­ler? Od­da­łem jej list, jak­bym od­da­wał urzę­dowe pi­smo, z któ­rego nic nie zro­zu­mia­łem.

Po po­łu­dniu wresz­cie przy­szła bu­rza. Ciotka po­pro­siła, że­bym otwo­rzył drzwi wej­ściowe, bo chciała po­słu­chać desz­czu. Od­grza­łem obiad, a po­tem zro­bi­łem nam jesz­cze jedną kawę, tym ra­zem rze­czy­wi­ście do­sy­pu­jąc tro­chę z paczki, którą przy­wio­złem ze sobą. Ulicą pły­nął praw­dziwy po­tok. Kie­dyś sta­łem w ta­kim desz­czu pod klatką i cze­ka­łem, aż oj­ciec mi otwo­rzy. Nie­wielki da­szek nad głową zu­peł­nie mnie nie chro­nił, deszcz za­ci­nał z boku, a do­mo­fon nie od­po­wia­dał. Przy­ci­ska­jąc torbę z ze­szy­tami i książ­kami, cze­ka­łem, aż oj­ciec dźwi­gnie się z ka­napy. Sy­piał nie­wiele, ale kiedy za­snął, trudno go było do­bu­dzić, na­wet w cza­sie bu­rzy. Miało to tę do­brą stronę, że gdy wie­czo­rami ktoś do mnie przy­cho­dził, mo­gli­śmy pusz­czać mu­zykę gło­śno, a on i tak spał.

Z róż sto­ją­cych na te­le­wi­zo­rze spa­dło kilka płat­ków. Ży­cze­nia, które zło­ży­łem ciotce, były krót­kie, a po­tem trzy razy po­ca­ło­wa­li­śmy się w po­liczki. Wy­da­wało mi się, że ro­bię to bez czu­ło­ści, więc po wszyst­kim ob­ją­łem ją moc­niej niż zwy­kle. Po­tem była go­rąca ko­la­cja, a po niej ta roz­mowa. Za­głę­bi­li­śmy się w prze­szłość bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, a póź­niej ra­zem z niej wy­szli­śmy, żeby już wię­cej tam nie wra­cać. Ciotka opo­wie­działa mi o ma­łym chłopcu, który był moim oj­cem. Mó­wi­li­śmy o bi­ciu, cze­ka­niu i wa­ka­cjach, które spę­dza­łem u dziad­ków. Ni­czego nie uogól­niała ani nie ko­men­to­wała, mó­wiła, było tak i tak, zro­bił to czy tamto. Nie uży­wała okre­śleń w ro­dzaju „los” czy „cha­rak­ter”. Wspo­mi­nała kon­kretne wy­da­rze­nia, jakby po­ka­zy­wała zdję­cia w al­bu­mie. Po­tem prze­wra­cała stronę i prze­cho­dziła do no­wych zdjęć. Zresztą mó­wi­li­śmy nie­wiele, roz­mowa była długa, ale głów­nie z po­wodu mil­czą­cych przerw. Na zdję­ciach były wy­da­rze­nia, o któ­rych nie chciało się pa­mię­tać. Przej­rze­li­śmy al­bum do końca, a po­tem wy­sze­dłem na dwór.

Po­po­łu­dniowa kawa miała lep­szy, in­ten­syw­niej­szy smak. Prze­nie­śli­śmy się do przed­po­koju. Ciotka usia­dła na scho­dach i wpa­try­wała się w po­tok pły­nący ulicą, trzy­ma­jąc w du­żych dło­niach mo­jego ojca kru­chą fi­li­żankę. – Po­wi­nie­nem czę­ściej przy­jeż­dżać – po­wie­dzia­łem. – Po­win­nam czę­ściej cię za­pra­szać. – Po­sta­ram się, żeby prze­rwy nie były tak dłu­gie. – Mo­żesz przy­jeż­dżać, kiedy tylko ze­chcesz. – W paź­dzier­niku we­zmę urlop i zo­stanę na ty­dzień. – Praw­do­po­dob­nie skła­da­łem już w prze­szło­ści po­dobne obiet­nice, ale ni­gdy żad­nej nie do­trzy­ma­łem. Zja­wia­łem się za­zwy­czaj na dwa, trzy dni, prze­waż­nie w week­endy, spa­łem wtedy w sa­lo­nie, my­łem się w ła­zience na dole. Wie­dzia­łem, że na gó­rze jest po­kój, który ktoś kie­dyś zaj­mo­wał, ale spa­łem po­słusz­nie na par­te­rze i o nic nie py­ta­łem. Oglą­da­li­śmy do późna te­le­wi­zję, po­tem wy­cho­dzi­łem za­pa­lić, a kiedy wra­ca­łem, na ka­na­pie le­żała po­ściel i koce. Je­żeli w po­koju na gó­rze ktoś kie­dyś spał, jego obec­ność dawno stam­tąd wy­wie­trzała.

– Zo­sta­li­śmy tylko my dwoje – ode­zwała się ciotka. Dziwne uczu­cie, to mo­gła być prze­cież cał­kiem liczna ro­dzina. – Odło­żyła fi­li­żankę i po­pa­trzyła mi w oczy. – Obie­caj, że bę­dziesz na sie­bie uwa­żać, je­steś mi po­trzebny. – Po­wie­trze mię­dzy nami było chłodne i wil­gotne, pach­niało ni­czym po­ru­szona zie­mia. Jej spoj­rze­nie było po­ważne, ostroż­ność nie po­zwa­lała jej na wię­cej, ale zro­zu­mia­łem, że na­prawdę chce, że­bym wra­cał. Duże dło­nie mo­jego ojca spo­czy­wały na jej drob­nych ko­la­nach, zmę­czone i bez­bronne. Po­tem jedna z nich pod­nio­sła się i po­gła­skała mnie de­li­kat­nie w tym sa­mym miej­scu, z któ­rego wczo­raj starła szminkę.

WOJ­CIECH BO­NO­WICZ (ur. 1967), po­eta, pu­bli­cy­sta, au­tor licz­nych to­mi­ków po­ezji, roz­mów i ksią­żek bio­gra­ficz­nych, m.in. Ti­sch­ner. Bio­gra­fia (2020). W 2018 roku zo­stał no­mi­no­wany do Na­grody Li­te­rac­kiej Nike za tom Druga ręka. W 2023 roku jego tom Wiel­kie rze­czy otrzy­mał no­mi­na­cję do Na­grody Po­etyc­kiej im. Kon­stan­tego Il­de­fonsa Gał­czyń­skiego.

Proza w „Pi­śmie” po­wstaje dzięki wspar­ciu Fun­da­cji Mi­chal­skiego.

Wię­cej opo­wia­dań prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/iproza

ESEJ EKO­NO­MIA

Cy­wi­li­za­cja po prze­ce­nie

tekstTO­MASZ S. MAR­KIEWKAry­su­nekMA­CIEJ ŁA­ZOW­SKI

ZWO­LEN­NI­KÓW POD­WY­ŻEK i ob­ni­żek po­dat­ków łą­czy jedno: prze­ko­na­nie, że to bę­dzie game chan­ger. Pol­ska go­spo­darka bę­dzie zdrow­sza, a na dro­dze roz­woju cze­kają nas same suk­cesy. Czy na pewno?

Dopro­wa­dzi­li­śmy do hi­sto­rycz­nej ob­niżki po­datku PIT z 18 na 12 pro­cent. Pod­nie­śli­śmy kwotę wolną od po­datku do 30 ty­sięcy zło­tych” – chwa­liło się Prawo i Spra­wie­dli­wość (PiS) w swoim pro­gra­mie przed ostat­nimi wy­bo­rami par­la­men­tar­nymi.

Z pro­gra­mów in­nych par­tii wy­nika jed­nak, że zo­stało jesz­cze wiele do zro­bie­nia. „Ob­ni­żymy po­datki. Osoby za­ra­bia­jące do 6 ty­sięcy zło­tych brutto (także na dzia­łal­no­ści go­spo­dar­czej) i po­bie­ra­jące eme­ry­turę do 5 ty­sięcy zło­tych brutto nie będą pła­ciły po­datku do­cho­do­wego”– to je­den ze stu kon­kre­tów przed­wy­bor­czych Ko­ali­cji Oby­wa­tel­skiej (KO). Do tego do­cho­dzi obiet­nica pod­nie­sie­nia kwoty wol­nej od po­datku z 30 do 60 ty­sięcy zło­tych.

„«Ro­dzinny PIT» – im więk­sza ro­dzina, tym mniej­sze po­datki” – pro­po­no­wała z ko­lei Trze­cia Droga. I do­dała do­bro­wolny ZUS dla mi­kro­przed­się­biorstw w ta­ra­pa­tach fi­nan­so­wych.

Wszyst­kich prze­biła jed­nak Kon­fe­de­ra­cja, de­kla­ru­jąc „li­kwi­da­cję dru­giego progu po­dat­ko­wego” i wpro­wa­dze­nie li­nio­wego PIT-u 12 pro­cent, do­rzu­ca­jąc do tego znie­sie­nie pięt­na­stu po­dat­ków, w tym opłaty emi­syj­nej i po­datku od spad­ków.

Nie­wiele jest te­ma­tów po­li­tycz­nych, które wzbu­dzają ta­kie emo­cje jak po­datki. To mię­dzy in­nymi dla­tego są jed­nym z naj­waż­niej­szych punk­tów pro­gra­mów i obiet­nic wy­bor­czych. Po­dat­kami ła­two prze­ko­ny­wać. W pol­skich re­aliach naj­czę­ściej są to obiet­nice ob­ni­żek, ulg lub pod­wyż­sze­nia kwoty wol­nej od po­datku. Za­wsze z tym sa­mym uza­sad­nie­niem: „uwol­nimy przed­się­bior­czość”, „za­chę­cimy do in­we­sty­cji i kon­sump­cji”, „na­pę­dzimy go­spo­darkę”. Od czasu do czasu, za­zwy­czaj ze strony le­wicy, ja­cyś po­li­tycy wspo­mną o pod­wyżce po­dat­ków dla naj­le­piej za­ra­bia­ją­cych bądź dla naj­więk­szych kor­po­ra­cji. „Opo­dat­ku­jemy wiel­kie kor­po­ra­cje cy­frowe i wpro­wa­dzimy sku­teczne dzia­ła­nia na rzecz prze­ciw­dzia­ła­nia uni­ka­niu opo­dat­ko­wa­nia. Opo­dat­ku­jemy nad­mia­rowe zy­ski spółek ener­ge­tycz­nych i pa­li­wo­wych” – obie­cy­wała Le­wica w ostat­nim pro­gra­mie wy­bor­czym. Choć na­wet ona do­da­wała od razu: „Ob­ni­żymy stawkę po­datku VAT”.

Zwo­len­ni­ków pod­wy­żek i ob­ni­żek po­dat­ków łą­czy jedno: prze­ko­na­nie, że to bę­dzie game chan­ger. Pol­ska go­spo­darka bę­dzie zdrow­sza, a na dro­dze roz­woju cze­kają nas same suk­cesy. Czy to uza­sad­niony po­gląd? Czy po­datki rze­czy­wi­ście są tak waż­nym ele­men­tem go­spo­darki? I jak to wła­ści­wie jest: mamy je w Pol­sce za duże, za małe, w sam raz?

Od­po­wie­dzi na te py­ta­nia są dużo bar­dziej zło­żone, niż wy­ni­ka­łoby to z ha­seł po­li­tycz­nych. Przede wszyst­kim nie spo­sób zro­zu­mieć sy­tu­acji po­dat­ko­wej Pol­ski bez zro­zu­mie­nia, jaką rolę od­gry­wały po­datki kie­dyś, a jaką od­gry­wają dzi­siaj – i to nie tylko w Pol­sce, ale w ogóle w no­wo­cze­snych, roz­wi­nię­tych pań­stwach ka­pi­ta­li­stycz­nych. Bo czy roz­mową o po­dat­kach za­ła­twimy wszyst­kie eko­no­miczne dy­le­maty współ­cze­sno­ści? Sprawdźmy.

FRAN­CJA, LATA 20. XX wieku. Blok Na­ro­dowy pod­nosi naj­wyż­szą stawkę po­datku do­cho­do­wego do 60 pro­cent. To dużo z dzi­siej­szej per­spek­tywy. Dla po­rów­na­nia naj­wyż­sza stawka po­datku do­cho­do­wego w Pol­sce wy­nosi obec­nie 32 pro­cent dla za­rob­ków po­wy­żej 120 ty­sięcy zło­tych rocz­nie. W żad­nym współ­cze­snym pań­stwie eu­ro­pej­skim nie sięga 60 pro­cent, choć w nie­któ­rych zbliża się do tej gra­nicy, choćby w Szwe­cji. Jak to się stało, że sto lat temu fran­cu­skie wła­dze zde­cy­do­wały się na tak wy­soką stawkę w cza­sach, gdy ich kraj był mniej za­możny niż dziś?

Im bar­dziej wej­dziemy w szcze­góły tej hi­sto­rii, tym cie­kaw­sza się robi.

In­tu­icyj­nie wy­daje się, że usta­na­wia­jąc tak wy­soki po­da­tek, Blok Na­ro­dowy mu­siał być ja­kimś so­ju­szem par­tii so­cja­li­stycz­nych i mark­si­stow­skich. Wręcz prze­ciw­nie. Jak pi­sze eko­no­mi­sta Tho­mas Pi­ketty w Krót­kiej hi­sto­rii rów­no­ści, był to „je­den z naj­bar­dziej pra­wi­co­wych” rzą­dów „w ca­łej hi­sto­rii Re­pu­bliki Fran­cu­skiej” (przeł. Jo­anna Stryj­czyk). Co wię­cej – za­uważa Pi­ketty – par­tie, które two­rzyły ten blok jesz­cze de­kadę wcze­śniej, blo­ko­wały wpro­wa­dze­nie o wiele skrom­niej­szej, pię­cio­pro­cen­to­wej stawki po­datku do­cho­do­wego.

Jak to więc moż­liwe, że po­li­tycy fran­cu­skiego Bloku Na­ro­do­wego tak szybko i dia­me­tral­nie zmie­nili po­glądy na po­datki dla naj­bo­gat­szych? Czy ma to coś wspól­nego z re­wo­lu­cyj­nym fran­cu­skim du­chem? Nie bar­dzo – to, co wy­da­rzyło się we Fran­cji, było ra­czej tren­dem na po­czątku XX wieku (przy­naj­mniej wśród bo­ga­tych kra­jów), ale nie wy­jąt­kiem.

Na przy­kład za oce­anem, w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, do­szło do po­dob­nej re­wo­lu­cji. Jesz­cze w 1913 roku naj­wyż­sza stawka opo­dat­ko­wa­nia do­cho­dów wy­no­siła tam le­d­wie 7 pro­cent. Pięć lat póź­niej było to już 77 pro­cent!

Eko­no­mi­ści Em­ma­nuel Saez i Ga­briel Zuc­man zwra­cają uwagę w książce The Triumph of In­ju­stice (Triumf nie­spra­wie­dli­wo­ści) na to, jak od­mien­nie wy­glą­dała ame­ry­kań­ska de­bata o opo­dat­ko­wa­niu naj­wyż­szych do­cho­dów w trak­cie dwóch kon­flik­tów: wojny se­ce­syj­nej i dru­giej wojny świa­to­wej. Pod­czas tej pierw­szej naj­bar­dziej śmiali ame­ry­kań­scy po­li­tycy mó­wili o stawce 10 pro­cent. Osiem­dzie­siąt lat póź­niej roz­mowa wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej. Pre­zy­dent Fran­klin De­lano Ro­ose­velt za­pro­po­no­wał w 1942 roku, że każdy do­chód prze­kra­cza­jący 25 ty­sięcy do­la­rów rocz­nie (dziś by­łoby to pół mi­liona do­la­rów) po­wi­nien być opo­dat­ko­wany stawką... 100 pro­cent! „Kon­gres uznał, że 100 pro­cent to lekka prze­sada, więc zde­cy­do­wał, że naj­wyż­szy próg wy­nie­sie 94 pro­cent” (przeł. T.M.) – pod­su­mo­wują Saez i Zuc­man. Ta stawka obo­wią­zy­wała od 1944 roku dla do­cho­dów po­wy­żej 200 ty­sięcy do­la­rów rocz­nie.

Na­wet na tych dwóch przy­kła­dach, Fran­cji i USA, można do­strzec pe­wien po­wta­rza­jący się wzór. De­bata o pod­wyż­sze­niu po­dat­ków dla naj­bo­gat­szych wy­daje się roz­grze­wać pod­czas kon­flik­tów: wojna se­ce­syjna, pierw­sza wojna świa­towa, druga wojna świa­towa. Czy to tłu­ma­czy, skąd na­gle wzięły się tak duże stawki po­dat­kowe? Cho­dziło o zdo­by­cie środ­ków na zbro­je­nia i utrzy­ma­nie ar­mii?

Wojny sta­no­wią tylko część od­po­wie­dzi, bo rze­czy­wi­ście po­chła­niały wiele środ­ków, ale same z sie­bie nie tłu­ma­czą tak gwał­tow­nych zmian po­dat­ko­wych. Tak na­prawdę zmiany po­dat­kowe były kon­se­kwen­cją wpro­wa­dze­nia jed­nej z naj­więk­szych in­no­wa­cji po­li­tycz­nych w dzie­jach ludz­ko­ści.

Aby zro­zu­mieć, na czym po­le­gała, mu­simy od­być ko­lejną wy­cieczkę hi­sto­ryczną. Tym ra­zem do XIX-wiecz­nych Prus.

RAZ JESZ­CZE na­tra­fiamy na po­li­tyka, który ra­czej nie ko­ja­rzy się z le­wicą: Ot­tona von Bi­smarcka, pre­miera Prus i kanc­le­rza Rze­szy Nie­miec­kiej. Pod ko­niec XIX wieku Bi­smarck prze­pro­wa­dził se­rię re­form, które miały wspo­móc do­bro­byt klas niż­szych.

W 1871 roku ogło­sił pro­gram ubez­pie­czeń od wy­pad­ków dla ro­bot­ni­ków. Do­ty­czył on tylko czę­ści tej grupy spo­łecz­nej, ale – jak pi­sze ko­re­ań­ski eko­no­mi­sta Ha-Joon Chang w książce Eko­no­mia na ta­le­rzu. Głodny eko­no­mi­sta ob­ja­śnia świat – był to pierw­szy ele­ment pań­stwa do­bro­bytu w hi­sto­rii. Kil­ka­na­ście lat póź­niej, w 1883 roku, rząd Bi­smarcka wpro­wa­dził pu­bliczne ubez­pie­cze­nie zdro­wotne. W 1889 roku po­szedł jesz­cze da­lej – ogło­sił pań­stwowy sys­tem eme­ry­talny.

„Bi­smarck za­po­cząt­ko­wał te pro­gramy opie­kuń­cze, dziś przez wielu uwa­żane za so­cja­li­styczne, by za­pa­no­wać nad so­cja­li­zmem” (przeł. Alek­san­dra Pasz­kow­ska) – pi­sze Chang. I jest w tym wiele prawdy. Rze­czy­wi­ście ów­cze­śni po­li­tycy co­raz bar­dziej oba­wiali się roz­woju ru­chu ro­bot­ni­czego i par­tii so­cja­li­stycz­nych. Bi­smarck po­sta­no­wił zro­bić krok wy­prze­dza­jący: po co wam so­cja­lizm, skoro da­jemy po­prawę wa­run­ków w ra­mach ka­pi­ta­li­zmu? – zda­wał się py­tać klasę ro­bot­ni­czą.

Ten spo­sób my­śle­nia szybko pod­jęły inne kraje, głów­nie eu­ro­pej­skie, jak Fran­cja, Wielka Bry­ta­nia czy Szwe­cja, obie­cu­jąc – i czę­sto re­ali­zu­jąc te obiet­nice – co­raz to nowe ele­menty pań­stwa do­bro­bytu. „Obiet­nice te były szcze­gól­nie mocne w cza­sie wo­jen świa­to­wych i po nich: w za­mian za nie­zli­czone ofiary oby­wa­teli dla na­rodu pań­stwo miało za­pew­nić de­fi­ni­tywną po­prawę losu spo­łe­czeń­stwa” (przeł. T.M.) – za­uważa Jan Lu­cas­sen w Hi­sto­rii pracy. No­wych dzie­jach ludz­ko­ści. Swoje zro­biła też – do­daje – po­stę­pu­jąca de­mo­kra­ty­za­cja spo­łe­czeństw. Im wię­cej lu­dzi z klasy ro­bot­ni­czej miało prawo głosu, tym bar­dziej po­li­tycy mu­sieli się li­czyć z ich zda­niem i po­trze­bami.

Hi­sto­rycy Na­omi Ore­skes i Erik M. Con­way po­dają w swo­jej książce The Big Myth: How Ame­ri­can Bu­si­ness Tau­ght Us to Lo­athe Go­vern­ment and Love the Free Mar­ket (Wielki mit. Jak ame­ry­kań­ski biz­nes na­uczył nas brzy­dzić się pań­stwem i ko­chać wolny ry­nek) jesz­cze je­den po­wód tych zmian, bar­dzo prag­ma­tyczny: przed­się­biorcy zro­zu­mieli, że zdrowi i za­do­wo­leni pra­cow­nicy ro­bią wię­cej niż cho­rzy i sfru­stro­wani. Z pew­no­ścią zaś żywi są bar­dziej przy­datni niż mar­twi.

„Wraz z roz­wo­jem za­wodu in­ży­nie­rii prze­my­sło­wej po­ja­wił się po­gląd, że wy­padki są «nie­eko­no­miczne» i «nie­efek­tywne», a na­ukowe po­dej­ście do za­rzą­dza­nia prze­my­słem po­winno dą­żyć do ogra­ni­cze­nia ich wy­stę­po­wa­nia. Zgod­nie z tym to­kiem my­śle­nia nie cho­dziło o to, kto jest wi­nien wy­pad­ków; więk­sza wy­daj­ność by­łaby po pro­stu lep­sza dla wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych. In­ży­nie­ro­wie i me­ne­dże­ro­wie prze­my­słowi za­częli wzy­wać do sto­so­wa­nia lep­szych prak­tyk po­pra­wia­ją­cych bez­pie­czeń­stwo w miej­scu pracy i zwięk­sza­ją­cych lo­jal­ność pra­cow­ni­ków w imię pro­duk­tyw­no­ści” (przeł. T.M.) – pi­szą Ore­skes i Con­way.

To wszystko mu­siało do­pro­wa­dzić do gwał­tow­nego wzro­stu wy­dat­ków pań­stwa na pu­bliczny sys­tem ochrony zdro­wia, edu­ka­cję i eme­ry­tury. Ten trend był szcze­gól­nie silny w la­tach po­wo­jen­nych. W ciągu po­nad dwu­dzie­stu lat po dru­giej woj­nie świa­to­wej wy­datki pań­stwowe w kra­jach ta­kich jak Niemcy Za­chod­nie, Wielka Bry­ta­nia, Fran­cja czy Ho­lan­dia wzro­sły z oko­lic 30 pro­cent pro­duktu kra­jo­wego brutto (PKB) do 40 lub – w przy­padku Ho­lan­dii – na­wet 45 pro­cent.

Być może ogrom tej zmiany, która do­ko­nała się w ciągu za­le­d­wie kilku de­kad, naj­le­piej ob­ra­zuje jesz­cze jedna sta­ty­styka. Przed pierw­szą wojną świa­tową pań­stwa eu­ro­pej­skie prze­zna­czały na kwe­stie so­cjalne i edu­ka­cję śred­nio 1 pro­cent swo­ich cał­ko­wi­tych do­cho­dów. W la­tach 50. XX wieku da­wały już na te cele 30 pro­cent!

To jest ci­cha re­wo­lu­cja, o któ­rej za­zwy­czaj wspo­mina się tylko zdaw­kowo na lek­cjach hi­sto­rii, a która stoi u pod­wa­lin każ­dego no­wo­cze­snego pań­stwa.

W CELU SFI­NAN­SO­WA­NIA tych wy­dat­ków pań­stwa mu­siały zwięk­szyć swoje wpływy fi­nan­sowe. Po­datki, obok choćby zwięk­sza­nia długu pań­stwa, były jed­nym ze spo­so­bów, aby to zro­bić. Jak po­daje Pi­ketty, jesz­cze na prze­ło­mie XIX i XX wieku róż­nego ro­dzaju obo­wiąz­kowe opłaty (po­datki, cła, składki) wy­no­siły za­le­d­wie 10 pro­cent do­chodu na­ro­do­wego państw eu­ro­pej­skich. Do lat 80. XX wieku było tu już około 40 pro­cent. Po­dobny trend za­ob­ser­wo­wano w USA.

Pań­stwa wpro­wa­dzały po­datki pro­gre­sywne, głów­nie od do­chodu. Pro­gre­sja po­dat­kowa ozna­cza, że bo­gatsi płacą pro­cen­towo wyż­sze po­datki niż bied­niejsi. O ile wyż­sze, za­leży to już od kon­kret­nych pro­gów. Jak wspo­mnia­łem, w USA naj­wyż­szy próg wy­no­sił w pew­nym mo­men­cie na­wet 94 pro­cent. Nie ozna­cza to, że osoby wpa­da­jące w ten próg mu­siały od­da­wać 94 pro­cent ca­łych swo­ich do­cho­dów. Tyle pła­cono od każ­dego do­lara po­wy­żej 200 ty­sięcy rocz­nie, od do­cho­dów po­ni­żej tej kwoty od­pro­wa­dzano niż­sze stawki – na przy­kład 25 pro­cent do progu 2 ty­sięcy rocz­nie, 29 pro­cent dla do­cho­dów od 2 do 4 ty­sięcy rocz­nie, 32 pro­cent dla do­cho­dów od 4 do 6 ty­sięcy i tak da­lej, aż do wspo­mnia­nej stawki 94 pro­cent za każ­dego do­lara po­wy­żej 200 ty­sięcy.

Dla­czego zde­cy­do­wano się na pro­gre­sję, a nie po­datki li­niowe, gdzie wszyst­kich obo­wią­zuje taka sama stawka pro­cen­towa, nie­za­leż­nie od wy­so­ko­ści za­rob­ków?

Po­li­tycy tam­tych cza­sów sta­nęli przed pro­stym dy­le­ma­tem: jak skło­nić osoby o ni­skich i śred­nich za­rob­kach, żeby do­rzu­cały się do wspól­nej sprawy – edu­ka­cji, opieki zdro­wot­nej czy eme­ry­tur? Po­ka­zu­jąc, że za­moż­niej­sze osoby od­dają jesz­cze więk­szą część swo­ich do­cho­dów.

Wielu eko­no­mi­stów idzie po­dob­nym tro­pem i ar­gu­men­tuje, że na­leży brać pod uwagę do­le­gli­wość po­dat­ków. „Ro­dzina o wy­so­kich do­cho­dach, która od­daje 35 pro­cent swo­jego do­chodu w po­staci po­dat­ków, na­dal ma do dys­po­zy­cji znacz­nie więk­szy do­chód niż ro­dzina o ni­skich do­cho­dach, która płaci po­datki w wy­so­ko­ści 15 pro­cent” (przeł. Ga­briela Grot­kow­ska) – tłu­ma­czą eko­no­mi­ści Paul Krug­man i Ro­bin Wells w swoim pod­ręcz­niku.

Kli­mat tej epoki do­brze pod­su­mo­wuje list pre­zy­denta Ro­ose­velta do po­li­ty­ków za­sia­da­ją­cych w Kon­gre­sie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. List do­ty­czył bo­ga­czy, któ­rzy pró­bo­wali uni­kać po­dat­ków. Ro­ose­velt przy­wo­łał w nim słowa praw­nika Oli­vera Wen­della Hol­mesa Ju­niora: „Po­datki to opłata za cy­wi­li­za­cję”, po czym do­dał już od sie­bie: „Zbyt wielu lu­dzi chce cy­wi­li­za­cji po prze­ce­nie”.

PO­TEM PRZY­SZŁO nowe. Pań­stwa do­bro­bytu, jak na­zy­wano go­spo­darki ka­pi­ta­li­styczne in­we­stu­jące w usługi pu­bliczne i po­moc so­cjalną, roz­wi­jały się mniej wię­cej do lat 80. XX wieku. Po­tem w kra­jach za­chod­nich za­czął do­mi­no­wać inny mo­del, na­zy­wany czę­sto w uprosz­cze­niu „neo­li­be­ra­li­zmem”.

Po­wo­jenna go­spo­darka do­stała za­dyszki. Jedną z przy­czyn był kry­zys naf­towy z 1973 roku – pod­wyżka cen ropy po wy­bu­chu wojny izra­el­sko-arab­skiej. Po­li­tycy byli więc otwarci na nowe mo­dele. A tak się skła­dało, że w eko­no­mii roz­wi­nął się nowy, wpły­wowy nurt, któ­rego głów­nym re­pre­zen­tan­tem była szkoła z Chi­cago, z lau­re­atem Na­grody Banku Szwe­cji im. Al­freda No­bla (na­zy­wa­nej po­tocz­nie No­blem z eko­no­mii) Mil­to­nem Fried­ma­nem na czele. Przed­sta­wi­ciele tego nurtu za­chwa­lali po­li­tykę ni­skich po­dat­ków, pry­wa­ty­za­cji i ma­łego udziału pań­stwa w go­spo­darce. „Przede wszyst­kim więk­szość obec­nych pro­gra­mów opieki spo­łecz­nej nie po­winna była być ni­gdy usta­no­wiona. Gdyby ich nie było, wielu lu­dzi uza­leż­nio­nych te­raz od nich po­le­ga­łoby na sa­mych so­bie, za­miast tkwić pod pań­stwową ku­ra­telą” (przeł. Ja­cek Kwa­śniew­ski, Ire­ne­usz Ja­kub­czak) – pi­sali Mil­ton i Rose Fried­ma­no­wie w książce Wolny wy­bór. To do­brze pod­su­mo­wuje sto­su­nek szkoły chi­ca­gow­skiej do kon­cep­cji pań­stwa do­bro­bytu. Po­datki co­raz rza­dziej utoż­sa­miano z opłatą za cy­wi­li­za­cję, a co­raz czę­ściej z ob­cią­że­niem tłu­mią­cym przed­się­bior­czość. Pań­stwo ko­ja­rzono nie tyle z gwa­ran­tem pod­sta­wo­wych dóbr i usług, ile z za­wa­li­drogą na dro­dze po­stępu. Chciano ra­czej ogra­ni­czać jego udział w go­spo­darce, niż zwięk­szać. Du­cha no­wej epoki naj­le­piej od­da­wały słowa Ro­nalda Re­agana „Naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące słowa w ję­zyku an­giel­skim to: «Je­stem z rządu i je­stem tu, żeby ci po­móc»” oraz Mar­ga­ret That­cher „Rząd nie ma swo­ich pie­nię­dzy, to wszystko są twoje pie­nią­dze”.

To wła­śnie Re­agana i That­cher uznaje się za pa­tro­nów neo­li­be­ra­li­zmu. Oboje stali na czele ugru­po­wań pra­wi­co­wych – Re­agan był li­de­rem Par­tii Re­pu­bli­kań­skiej w USA, That­cher – Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Nie­mniej jed­nak tak jak błę­dem by­łoby utoż­sa­mia­nie zmian z po­czątku XX wieku tylko z ugru­po­wa­niami le­wi­co­wymi, tak samo mylne by­łoby wią­za­nie neo­li­be­ra­li­zmu tylko z par­tiami pra­wi­co­wymi czy kon­ser­wa­tyw­nymi. Choć to Re­agan zgło­sił i prze­pro­wa­dził re­formę dra­stycz­nej ob­niżki po­dat­ków dla naj­bo­gat­szych, to po­mo­gły mu w tym głosy kon­gres­me­nów z le­wi­cowo-li­be­ral­nej Par­tii De­mo­kra­tycz­nej. Raz jesz­cze mie­li­śmy do czy­nie­nia z głęb­szym tren­dem, tym ra­zem na­sta­wio­nym na ulgi po­dat­kowe dla bo­ga­tych. Jedne kraje pod­da­wały mu się bar­dziej (USA, Wielka Bry­ta­nia), inne mniej (Fran­cja, pań­stwa skan­dy­naw­skie), ale kie­ru­nek był po­dobny.

Wie­rzono w to, że ob­ni­że­nie po­dat­ków naj­bo­gat­szym bę­dzie na dłuż­szą metę ko­rzystne dla wszyst­kich. Wię­cej pie­nię­dzy w ich kie­sze­niach bę­dzie ozna­czało wię­cej pie­nię­dzy na in­we­sty­cje. A wię­cej in­we­sty­cji to wię­cej no­wych firm, miejsc pracy i ogól­nie wzro­stu go­spo­dar­czego. Każdy zy­skuje. Dziś na­zywa się ta­kie po­dej­ście – nie bez pew­nej zło­śli­wo­ści – „teo­rią ska­py­wa­nia”, po­nie­waż za­kłada ska­py­wa­nie bo­gac­twa od naj­za­moż­niej­szych do klasy śred­niej i niż­szej.

Jed­nak neo­li­be­ra­lizm wcale nie ozna­czał cał­ko­wi­tego po­że­gna­nia się ze zdo­by­czami pań­stwa do­bro­bytu. Re­to­ryka „złego pań­stwa” to jedno, prak­tyka to dru­gie. Nie spo­sób było zli­kwi­do­wać fi­nan­so­wa­nia eme­ry­tur czy ochrony zdro­wia z bu­dżetu pań­stwa, bo do­pro­wa­dzi­łoby to do ka­ta­strofy spo­łecz­nej. Gdzie się jed­nak dało, pro­po­no­wano mniej­sze po­datki (naj­wyż­sza stawka po­datku do­cho­do­wego w USA za Re­agana spa­dła naj­pierw do 50, a po­tem do 28 pro­cent), ogra­ni­cze­nie pro­gra­mów so­cjal­nych i out­so­ur­cing usług pu­blicz­nych do sek­tora pry­wat­nego. Przy­kła­dowo Re­agan ob­ciął wy­datki na po­moc so­cjalną o 22 mi­liardy do­la­rów, co Ame­ry­ka­nie od­czuli tym bo­le­śniej, że na po­czątku jego ka­den­cji go­spo­darka wpa­dła w re­ce­sję, a liczba bied­nych wzro­sła o 6 mi­lio­nów w ciągu trzech lat. Mimo tych cięć wzrósł też dług USA – z po­wodu ob­ni­żek po­dat­ków dla naj­bo­gat­szych.

PAŃ­STWA ROZ­WI­NIĘTE są spad­ko­bier­cami obu tych re­wo­lu­cji: państw do­bro­bytu i epoki neo­li­be­ra­li­zmu. Tym sa­mym są misz­ma­szem róż­nych roz­wią­zań. Mają roz­bu­do­wany sys­tem po­dat­kowy, bo trzeba ja­koś utrzy­mać pod­stawy państw do­bro­bytu, ale jed­no­cze­śnie te sys­temy są pełne wy­jąt­ków i ulg, aby za­chę­cać do „przed­się­bior­czo­ści”.

Pol­ska nie­wiele się różni pod tym wzglę­dem od państw za­chod­nich – u nas też da się zna­leźć za­równo ele­menty pań­stwa do­bro­bytu, jak i neo­li­be­ral­nego po­dej­ścia do go­spo­darki. Oprócz jed­nej kwe­stii – pa­mięci hi­sto­rycz­nej. Nie­do­ce­nia­nym fak­tem jest to, w ja­kim mo­men­cie Pol­ska do­łą­czyła do świata ka­pi­ta­li­stycz­nego. Nie stało się to tuż po 1945 roku, gdy nie­mal cała Eu­ropa Za­chod­nia bu­do­wała pań­stwa do­bro­bytu, nie stało się to w la­tach 60. i 70., gdy te pań­stwa osią­gnęły apo­geum roz­woju. Dla Pol­ski re­wo­lu­cja za­częła się do­piero na prze­ło­mie lat 80. i 90., czyli w epoce, któ­rej sym­bo­lami są Re­agan i That­cher.

To bar­dzo mocno wpły­nęło na po­strze­ga­nie w Pol­sce go­spo­darki. Wielu po­li­ty­ków, ko­men­ta­to­rów czy zwy­kłych oby­wa­teli uznało bo­wiem neo­li­be­ralną wer­sję ka­pi­ta­li­zmu za ka­pi­ta­lizm jako taki. Dla­tego wy­so­kie po­datki pro­gre­sywne ko­ja­rzą im się nie z USA za cza­sów Ro­ose­velta czy ze współ­cze­sną Da­nią, ale z PRL-em czy na­wet ze Związ­kiem Ra­dziec­kim. Po­dob­nie mają się sprawy z wy­so­kimi na­kła­dami pań­stwa na po­moc so­cjalną czy usługi pu­bliczne. Tłu­ma­czy­łoby to, dla­czego Po­lacy tak czę­sto od­no­szą wra­że­nie, że na­sze pań­stwo za­biera nam w po­dat­kach za dużo pie­nię­dzy i że mo­głoby być znacz­nie „tań­sze”, a ko­lejne par­tie obie­cują obu­dze­nie „ka­pi­ta­li­stycz­nego du­cha” dzięki ob­niż­kom lub ulgom po­dat­ko­wym, ewen­tu­al­nie pry­wa­ty­za­cji. W ba­da­niu Pol­skiego In­sty­tutu Eko­no­micz­nego (PIE) 45 pro­cent an­kie­to­wa­nych od­po­wie­działo, że „pań­stwo robi za dużo – fi­nan­suje zbyt wiele usług i świad­czeń oraz po­biera zbyt wy­so­kie po­datki”, a tylko 23 pro­cent, że „pań­stwo robi za mało – po­winno w więk­szym stop­niu an­ga­żo­wać środki w roz­wią­zy­wa­nie pro­ble­mów kraju i oby­wa­teli, na­wet je­śli mia­łoby się to wią­zać z pod­nie­sie­niem po­dat­ków”. Co cie­kawe, wy­niki te były jed­nak nie­mal od­wrotne, gdy PIE za­dał to samo py­ta­nie, ale bez wzmianki o po­dat­kach. Na­gle 43 pro­cent Po­la­ków uznało, że pań­stwo robi za mało.

W rze­czy­wi­sto­ści Pol­ska lo­kuje się ra­czej w eu­ro­pej­skiej śred­niej, a na­wet po­ni­żej, je­śli cho­dzi o by­cie dro­gim pań­stwem. Weźmy skalę ogól­nych wy­dat­ków kraju li­czoną jako pro­cent PKB. Z da­nych Mię­dzy­na­ro­do­wego Fun­du­szu Wa­lu­to­wego wy­nika, że wy­datki pol­skiego pań­stwa wy­no­szą obec­nie 42 pro­cent PKB. Czy to nie za duży udział pań­stwa w go­spo­darce? Cóż, mniej­szy niż śred­nia w Unii Eu­ro­pej­skiej, która wy­nosi 45 pro­cent PKB. W Fin­lan­dii, Bel­gii i Da­nii wy­datki pań­stwa to po­nad 50 pro­cent PKB.

Je­śli spoj­rzymy na nie­które z tych wy­dat­ków, na przy­kład na sys­tem ochrony zdro­wia, to Pol­ska wy­pada jesz­cze go­rzej. We­dle da­nych Banku Świa­to­wego prze­zna­czamy na opiekę zdro­wotną 6,6 pro­cent PKB – to znacz­nie mniej niż kraje ta­kie jak Niemcy (12,8), Fran­cja (12,2), Por­tu­ga­lia (11,2) czy na­wet Cze­chy (9,2).

42 pro­cent PKB

• wy­no­szą wy­datki pań­stwa pol­skiego. Dla po­rów­na­nia – wy­datki Fin­lan­dii, Bel­gii czy Da­nii to po­nad 50 pro­cent PKB.

CO Z TEGO WY­NIKA dla ko­goś, kto za­sta­na­wia się nad po­dat­kami w Pol­sce? Czy to zna­czy, że są one za ni­skie, za wy­so­kie, w sam raz? Za­nim od­po­wiem na to py­ta­nie, mu­simy jesz­cze bar­dziej za­gma­twać sprawę.

Pi­sa­łem wcze­śniej, że głów­nym uza­sad­nie­niem dla pro­gre­sji po­dat­ko­wej była chęć prze­ko­na­nia klasy niż­szej i śred­niej do pła­ce­nia po­dat­ków. Sporo eko­no­mi­stów do­daje jesz­cze je­den po­wód, szcze­gól­nie po kry­zy­sie fi­nan­so­wym z lat 2007–2008: po­datki po­ma­gają ni­we­lo­wać nie­rów­no­ści spo­łeczne. Wśród nich lau­re­aci Na­grody Banku Szwe­cji imie­nia Al­freda No­bla, mię­dzy in­nymi Jo­seph Sti­glitz czy Paul Krug­man.

Z per­spek­tywy neo­li­be­ral­nej nie­rów­no­ści nie były spe­cjal­nie istot­nym te­ma­tem. Co z tego, że jedni mają znacz­nie wię­cej niż dru­dzy, skoro osta­tecz­nie wszyst­kim jest co­raz le­piej? Wielu współ­cze­snych eko­no­mi­stów ma jed­nak wąt­pli­wo­ści co do tego po­dej­ścia. Sti­glitz i Krug­man uwa­żają, że nie ma żad­nych em­pi­rycz­nych do­wo­dów na to, że teo­ria ska­py­wa­nia działa. W bo­ga­tych kra­jach roz­wi­nię­tych (naj­lep­szym przy­kła­dem są USA i Wielka Bry­ta­nia) bo­gaci rze­czy­wi­ście stali się jesz­cze bo­gatsi w wy­niku ob­ni­żek po­dat­ków, ale reszta nie wy­daje się na tym ko­rzy­stać.

Ist­nieje rów­nież ogól­niej­sza obawa – że zbyt duże nie­rów­no­ści za­bu­rzają in­we­sty­cje w do­bra wspólne i po­czu­cie so­li­dar­no­ści mię­dzy oby­wa­te­lami. Jak uj­muje to Sti­glitz w tek­ście dla „Va­nity Fair” za­ty­tu­ło­wa­nym Of the 1%, by the 1%, for the 1% (1 pro­cent, przez 1 pro­cent, dla 1 pro­centa): „Im bar­dziej spo­łe­czeń­stwo jest po­dzie­lone pod wzglę­dem bo­gac­twa, tym bar­dziej za­możni są nie­chętni do wy­da­wa­nia pie­nię­dzy na wspólne po­trzeby. Lu­dzie ma­jętni nie mu­szą po­le­gać na pań­stwie, je­śli cho­dzi o parki, edu­ka­cję, opiekę me­dyczną czy bez­pie­czeń­stwo oso­bi­ste – mogą to wszystko dla sie­bie ku­pić. Tym sa­mym od­da­lają się od zwy­kłych lu­dzi i tracą wszelką em­pa­tię, jaką kie­dyś mieli” (przeł. T.M.).

Pa­ra­fra­zu­jąc przy­wo­łane przez Ro­ose­velta słowa Hol­mesa: zda­niem ta­kich osób jak Sti­glitz po­datki pro­gre­sywne to nie tylko opłata za cy­wi­li­za­cję, ale także za li­be­ralną de­mo­kra­cję. Zbyt duże nie­rów­no­ści grożą bo­wiem roz­pa­dem więzi spo­łecz­nych nie­zbęd­nych do dzia­ła­nia de­mo­kra­cji. To coś wię­cej niż tylko hi­po­teza.

Kilka lat temu Eve­lyne Hüb­scher, Tho­mas Sat­tler i Mar­kus Wa­gner (wę­gier­sko-szwaj­car­ski ze­spół ba­daw­czy), ana­li­zo­wali, jaki wpływ na sy­tu­ację po­li­tyczną ma oszczę­dza­nie na usłu­gach pu­blicz­nych i po­mocy spo­łecz­nej. Pod lupę wzięli 166 wy­bo­rów, które od­były się w szes­na­stu kra­jach roz­wi­nię­tych w la­tach 1980–2016. W czte­rech z tych kra­jów – Niem­czech, Por­tu­ga­lii, Hisz­pa­nii i Wiel­kiej Bry­ta­nii – prze­pro­wa­dzili do­dat­kowo ba­da­nia an­kie­towe. Czego się do­wie­dzieli? Po pierw­sze, że ob­ci­na­nie wy­dat­ków pań­stwo­wych pro­wa­dzi do wzro­stu po­pu­lar­no­ści par­tii skraj­nych, czę­sto okre­śla­nych mia­nem po­pu­li­stycz­nych. Po dru­gie, znie­chęca część wy­bor­ców do po­li­tyki jako ta­kiej i skut­kuje ich re­zy­gna­cją z gło­so­wa­nia w wy­bo­rach.

W 2022 roku po­dobne ba­da­nia prze­pro­wa­dziło troje eko­no­mi­stów – Ri­cardo Du­que Ga­briel, Ma­thias Klein i Ana So­fia Pes­soa – na da­nych do­ty­czą­cych dwu­stu wy­bo­rów z kilku eu­ro­pej­skich państw. Do­szli do po­dob­nych wnio­sków: „kon­so­li­da­cja fi­skalna skut­kuje znacz­nym wzro­stem gło­sów dla skraj­nych par­tii, frag­men­ta­ry­za­cją i ob­ni­że­niem fre­kwen­cji wy­bor­czej” (przeł. T.M.).

Tylko czy jest to te­mat, który w ogóle do­ty­czy Pol­ski? Jako przy­kłady kra­jów, które mają pro­blemy z nie­rów­no­ściami, wy­mie­nia się za­zwy­czaj USA czy Wielką Bry­ta­nię. Jesz­cze do nie­dawna uwa­żano, że nie­rów­no­ści w Pol­sce są na umiar­ko­wa­nym po­zio­mie, tak wy­ni­kało choćby z da­nych an­kie­to­wych Głów­nego Urzędu Sta­ty­stycz­nego (GUS). Są to jed­nak dane na tyle pro­ble­ma­tyczne, że próbka an­kie­towa jest do­bie­rana lo­sowo, więc naj­bo­gat­sze go­spo­dar­stwa do­mowe, któ­rych jest nie­wiele, mogą nie być uwzględ­niane. Po­nadto mają moż­li­wość za­ni­ża­nia swo­ich do­cho­dów w an­kie­tach. Dla­tego pol­scy eko­no­mi­ści za­częli łą­czyć te wy­niki z da­nymi po­dat­ko­wymi. I otrzy­mali zu­peł­nie inny ob­raz.

We­dług wy­li­czeń Pawła Bu­kow­skiego i Fi­lipa No­vok­meta opu­bli­ko­wa­nych w 2017 roku nie­rów­no­ści do­cho­dowe w III RP zbli­żały się do naj­wyż­szych w Eu­ro­pie. Do po­dob­nych wnio­sków do­szli dwa lata póź­niej Mi­chał Brze­ziń­ski, Mi­chał Myck i Ma­te­usz Naj­sztub, któ­rzy ba­dali nie­rów­no­ści do­cho­dów roz­po­rzą­dzal­nych w la­tach 1994–2015.

Skalę nie­rów­no­ści wy­raża się zwy­kle za po­mocą współ­czyn­nika Gi­niego – im mniej­szy wskaź­nik dla da­nego kraju, tym mniej­sze nie­rów­no­ści w nim pa­nują. Gdyby w ja­kimś kraju była cał­ko­wita rów­ność, wskaź­nik wy­no­siłby 0. W rze­czy­wi­sto­ści wy­niki więk­szo­ści państw roz­wi­nię­tych wa­hają się mię­dzy 0,25 a 0,40. Przy­kła­dowo w USA, które uważa się za kraj z du­żymi nie­rów­no­ściami do­cho­dów, współ­czyn­nik Gi­niego wy­nosi 0,39, a Fin­lan­dia ucho­dząca za kraj o względ­nie ni­skiej nie­rów­no­ści do­cho­dów ma wy­nik 0,27 (dane za lata 2020–2021). Je­śli weź­miemy nie­sko­ry­go­wane dane GUS-u, to wy­nik Pol­ski wy­gląda nie­źle: 0,30 w 2019 roku. Ale kiedy Brze­ziń­ski, Myck i Naj­sztub sko­ry­go­wali te dane, uzy­skali dużo wyż­szy wy­nik: 0,38.

„Z na­szych sza­cun­ków wy­nika, że choć Pol­ska już na po­czątku lat 90. była sto­sun­kowo nie­rów­nym kra­jem, to stała się jed­nym z naj­bar­dziej nie­rów­nych kra­jów eu­ro­pej­skich (poza Ro­sją) spo­śród tych, dla któ­rych ist­nieją po­rów­ny­walne sza­cunki” – pod­su­mo­wy­wali swoje ba­da­nia.

ZA­TEM PY­TA­NIE