Pismo. Grudzień 2022 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Grudzień 2022 ebook

Fundacja Pismo

3,8

Opis

„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Porusza istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Ukazuje się równocześnie w trzech formatach: papierowym, cyfrowym i audio.

 

W grudniu zapuszczamy się w wieloświaty. Sprawdzamy, czym jest nowa wersja internetu znana jako metawersum i jak się dziś rozwija. Szukamy jej form, również w sztuce, zadając sobie pytanie: czy tak będzie wyglądała przyszłość?

 

Polecamy szczególnie teksty, w których:

– Zuzanna Kowalczyk rozmawia z Aną Brzezińską, ekspertką od sztuki tworzonej w VR,

– Piotr Fortuna analizuje blaski i cienie metawersum,
– Katarzyna Udrycka pisze o firmach, które udają, że są ekologiczne
– Aleksandra Warecka odwiedza zbieraczy historii przez małe „h”.

 

Pismo. Magazyn Opinii 12/2022

Karolina Lewestam – Zakazany papieros, poruszone zdjęcie – Rozmowy z K.

Redakcja – Rzecz gustu. Redakcja „Pisma” poleca w grudniu

RAV.A Stories – Maska jest jak zbroja

Wojciech Chmielarz – Wigilia 

Krzysztof Kamil Baczyński – Wigilia 

Dorota Brauntsch – Szew

Ivan Davydenko – Siedzimy w liryce współczesnej od lat

Zuzanna Kowalczyk – Z Pismem u Any Brzezińskiej, kuratorki sztuki immersyjnej 

Sara Szamot – Wulkany

Stefan Okołowicz  – Pod kątem 72 stopni 

Piotr Fortuna – Nowy internet, nowe rozdanie?

Artur Blusiewicz– miniatury 

Katarzyna Udrycka – Zielone pranie mózgu

Jan Mazur – Meta-m

Aleksandra Warecka – Z archiwum S

Weronika Murek – Wyspa w południe

C.U.K.T. – W Ramach Pisma: Kampania prezydencka Wiktorii Cukt

Angela Carter – Pamiątka z Japonii 

Mateusz Roesler – Tomasz Wasilewski: Na krańcu świata – Apteczka 

Zuzanna Kowalczyk – A propos światów równoległych 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (19 ocen)
4
9
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jamaica88

Całkiem niezła

Najgorszy tegoroczny numer
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Za­ka­zany pa­pie­ros, po­ru­szone zdję­cie

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

No więc droga K.,

cza­sem lu­bię zro­bić coś złego. Nie „złego” w sen­sie stricte. Nie chcę ko­pać pie­sków ani psuć lu­dziom hu­mo­rów. 

Pra­gnę tego, co nie­do­zwo­lone, nie­zdrowe, nie­mą­dre. Sło­dy­cze, używki, przy­kle­je­nie gumy pod sie­dze­niem w tram­waju. Ła­ma­nie za­sad, które zresztą naj­czę­ściej na­rzu­cam so­bie sam. Po­tem ni­komu o tym nie mó­wię, jest tylko moje.

Czyn musi być gdzieś po­środku – nie dość po­ważny, by drę­czyło mnie su­mie­nie, a przy­naj­mniej nie dłu­żej niż kilka dni, ale jed­nak na tyle za­ka­zany, żeby po­czuć dreszcz emo­cji i uśmiech­nąć się trium­fal­nie, kiedy za­sada jest ła­mana. 

Wła­ści­wie to po­czu­cie winy cza­sem bywa... in­te­re­su­jące. Czy to jesz­cze zdrowe, w nor­mie, ak­cep­to­walne? Po­wi­nie­nem się za­nie­po­koić?

Ka­mil

No więc drogi Ka­milu,

pi­szesz: „[To] jest tylko moje”.

Pa­lisz? Ja palę. To zna­czy, nie palę już bar­dzo długo, ale men­tal­nie wciąż palę – i ja­kiś czas pa­li­łam w se­kre­cie. Mia­łam krem do rąk i tego typu rze­czy.

Stąd wiem, że ge­ne­ral­nie ist­nieją dwa za­ka­zane (czyny) pa­pie­rosy. Je­den jest za szkołą, ze zna­jo­mymi. On cię gdzieś wpusz­cza. Je­steś na ze­wnątrz cze­goś, ale tam jest być może fajna grupa lu­dzi, może ja­kaś wspólna sprawa typu ob­ra­bia­nie tyłka Ba­śce, może do­ro­słość, a może na­wet i kółko che­miczne, któ­rego człon­ko­wie mają po­trzebę wznie­sie­nia się na inny po­ziom wza­jem­nego spo­łecz­nego za­pę­tle­nia, więc idą za śmiet­nik i nie­pew­nie od­pa­lają fajka. Bie­rzesz go (pa­pie­rosa) – i je­steś w, je­steś in. By­łeś poza, już nie je­steś poza, cho­ciaż oczy­wi­ście ko­nieczna jest tu pewna poza (to wła­śnie na­zy­wamy „szczę­śli­wym wy­pad­kiem fo­ne­tycz­nym”).

Drugi za­ka­zany pa­pie­ros to taki, który cię wy­pusz­cza. Może je­steś oj­cem ro­dziny. Z trójką dzieci. Niech bę­dzie: na­sto­lat­ków. Żona u sio­stry; wróci za dwa dni. „Dla­czego nie ku­pi­łeś mi bi­letu mie­sięcz­nego?” – mówi jedno dziecko. „Dla­czego za­wsze na obiad ko­tlet?” – mówi dru­gie. „Czemu twoje ży­cie jest pa­smem bo­le­snych chwil, tu­ne­lem, z któ­rego nie ma wyj­ścia, czemu je­steś zmę­czony, cią­gle zmę­czony, tak zmę­czony, że od­biera mi to wszelką na­dzieję na przy­szłość i w związku z tym wi­nię cię za swoją de­pre­sję?” – mówi trze­cie, ewi­dent­nie na­stro­jone dziś ja­koś bar­dziej eg­zy­sten­cjal­nie. Wtedy bie­rzesz po ci­chu pa­pie­rosa i bie­gniesz za dom, w zimę, za śmiet­nik, za wy­ły­siały bez, gdzie przy­ku­casz i od­pa­lasz; je­steś kimś in­nym, je­steś wresz­cie out. Je­steś poza, tak bar­dzo poza, że nie­po­trzebna (przez chwilę) jest ci żadna poza.

Tak samo, na dwa spo­soby, działa plu­cie do kawy klienta i wszel­kie inne drobne trans­gre­sje. Wpusz­czają cię (jesz pączki z ciotką, chi­cho­cze­cie). Wy­pusz­czają (jesz pączki w pralni, mlasz­cząc w ryt­mie wi­rówki, żeby cię nie od­kryli; je­steś bo­wiem na die­cie keto). In (drobna, lecz we­soła kra­dzież w skle­pie z grupą en­tu­zja­stów nie­wiel­kiego ry­zyka). Out (ni­czym Wi­nona Ry­der pod­wę­dzasz oku­lary na sta­cji ben­zy­no­wej. Po co? Dla chwi­lo­wej sa­tys­fak­cji wyj­rze­nia poza miesz­czań­ską mo­ral­ność, dla mo­mentu nie­ist­nie­nia). Na­zwijmy te wszyst­kie trans­gre­sje pa­pie­ro­sem. Pa­pie­ros to za­wsze odźwierny; po­zwala ci wejść do ja­kie­goś świata i wyjść z ja­kie­goś świata.

Twój za­ka­zany pa­pie­ros, Ka­milu, po­zor­nie nie ła­pie się na tę dy­cho­to­mię. Ale może jed­nak o nią za­ha­cza – bo wi­dzisz, my­ślę so­bie, że może je­steś jak kot. Kot za­sad­ni­czo za­wsze tro­chę chce wyjść (albo wejść). Ale otwórz mu tylko drzwi, a wyda się, że wyjść tak do końca nie chce. Nie wy­chy­nie za próg ko­to­ca­ło­ścią. Wy­stawi za próg tylko skra­wek kota, żeby so­bie chwilę tak po­trwać w prze­ciągu. Po­dej­rze­wam, że daje to kotu po­czu­cie wszę­do­by­cia i ko­ci­po­ten­cji. Udo­wad­nia so­bie kot w ten spo­sób, że nie jest na stałe przy­na­leżny do tego po­koju, tego miesz­ka­nia, tego ży­cia. Że ist­nieją pod­szewki rze­czy­wi­sto­ści pod­wa­ża­jące jego za­staną rze­czy­wi­stość. I kiedy kot so­bie to już udo­wodni, może wró­cić do środka i da­lej trwać grzecz­nie na swo­jej po­duszce, jak po­rządny do­mowy kot. Bo te­raz już wie, że to, co go tu trzyma, to nie bat czy sła­bość, nie igno­ran­cja, ale jego oso­bi­sta ko­to­de­cy­zja.

Może po pro­stu Ka­mil, jak kot, musi czuć, że jest w świe­cie re­guł, ale na swo­ich wa­run­kach. Może musi mieć pe­le­rynę nie­widkę, która wy­krawa mu wśród ludz­kich oczu skra­wek ło­trzy­kow­skiej wol­no­ści. Pali – bo jest wolny jak ptak. Ale nie za­ciąga się do końca, bo w grun­cie rze­czy te wszyst­kie re­guły mu nie prze­szka­dzają; nikt nic lep­szego nie wy­my­ślił i jest tu w su­mie dość miło.

Czy po­wi­nie­neś się nie­po­koić? E tam. Dziś je­steś ar­che­olo­giem mo­ral­no­ści z ma­lutką mio­tełką, szu­ka­ją­cym gra­nic, swo­ich gra­nic; ju­tro zaś, jak bóg czy Bóg da, bę­dziesz już tylko ko­tem do­mo­wym i przy­kład­nym miesz­cza­ni­nem. Chwi­lowo to coś jest tylko twoje. Twoje i tego nie­szczę­śnika, który po raz ko­lejny przy­klei się do gumy w tram­waju. Ten to nas kie­dyś wszyst­kich za­tłu­cze i każdy sąd go unie­winni, a będę nim, do cięż­kiej cho­lery, ja.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

Rzecz gu­stu,

CZYLI RE­DAK­CJA „PI­SMA”po­leca w grud­niu

Wy­stawa Prze­si­le­nie. Ma­lar­stwo Pół­nocy 1880–1910 w Mu­zeum Na­ro­do­wym w War­sza­wie

Dzięki współ­pracy z Mu­zeum Sztuki w Göte­borgu Mu­zeum Na­ro­dowe w War­sza­wie za­pra­sza na wy­stawę za­ty­tu­ło­waną Prze­si­le­nie. Ma­lar­stwo Pół­nocy 1880–1910. Jest to pierw­sza w tej czę­ści Eu­ropy tak prze­kro­jowa wy­stawa sztuki nor­dyc­kiej prze­łomu XIX i XX wieku, pre­zen­tu­jąca dzieła naj­istot­niej­szych twór­ców ze Szwe­cji, Da­nii, Nor­we­gii, Fin­lan­dii i Is­lan­dii.

WIĘ­CEJ:mnw.art.pl

Wy­stawa Erny Ro­sen­stein i Au­breya Wil­liamsa Zie­mia otwo­rzy usta w Mu­zeum Sztuki w Ło­dzi

Do 12 lu­tego w Mu­zeum Sztuki w Ło­dzi można obej­rzeć wy­stawę Zie­mia otwo­rzy usta. Eks­po­zy­cja prac pol­skiej ar­tystki o ży­dow­skich ko­rze­niach Erny Ro­sen­stein i po­cho­dzą­cego z Gu­jany Bry­tyj­skiej (choć mocno zwią­za­nego z Lon­dy­nem) Au­breya Wil­liamsa spro­wa­dza się do ma­lar­skiego dia­logu wo­kół te­matu prze­mocy w la­tach 50. i 60., czyli w cza­sie de­ko­lo­ni­za­cji i wy­ła­nia­ją­cej się pu­blicz­nej pa­mięci o Za­gła­dzie.

WIĘ­CEJ:msl.org.pl

Fe­sti­wal Fil­mowy Watch Docs

2 grud­nia

Dwu­dzie­sta druga edy­cja Mię­dzy­na­ro­do­wego Fe­sti­walu Fil­mo­wego Watch Docs od­bę­dzie się w for­mule hy­bry­do­wej – w war­szaw­skich ki­nach oraz on­line. W pro­gra­mie zna­la­zło się po­nad pięć­dzie­siąt fil­mów do­ku­men­tal­nych po­dej­mu­ją­cych te­mat praw czło­wieka – od za­gro­żeń zwią­za­nych z pro­pa­gandą i ogra­ni­cza­niem wol­no­ści słowa, po te zwią­zane z kry­zy­sem kli­ma­tycz­nym czy prze­ja­wami dys­kry­mi­na­cji mniej­szo­ści.

WIĘ­CEJ:watch­docs.pl

Mię­dzy­na­ro­dowy Fe­sti­wal Fil­mów Krót­ko­me­tra­żo­wych ŻU­BROF­FKA

7-11 grud­nia

Mię­dzy 7 a 11 grud­nia w Bia­łym­stoku od­bę­dzie się Mię­dzy­na­ro­dowy Fe­sti­wal Fil­mów Krót­ko­me­tra­żo­wych ŻU­BROF­FKA. W pro­gra­mie szes­na­stej edy­cji fe­sti­walu cze­kają na uczest­ni­ków naj­cie­kaw­sze filmy krót­ko­me­tra­żowe pol­skich i za­gra­nicz­nych twór­ców oraz to­wa­rzy­szące se­an­som wy­stawy, warsz­taty i pa­nele dys­ku­syjne.

WIĘ­CEJ:zu­brof­fka.pl

Duża wojna.Por­trety uchodź­czyń

14 grud­nia

Do 14 grud­nia w war­szaw­skim Fak­tycz­nym Domu Kul­tury oglą­dać można wy­stawę zdjęć, któ­rej ku­ra­torką jest Magda Wdo­wicz-Wierz­bow­ska Duża wojna. To por­trety uchodź­czyń, które w wy­niku ro­syj­skiej in­wa­zji miesz­kają w Pol­sce. Po­wstały w ra­mach pol­sko-ukra­iń­skiego pro­jektu Mo­menty, re­ali­zo­wa­nego przez Fun­da­cję In­sty­tut Re­por­tażu.

WIĘ­CEJ:pro­jekt-mo­menty.pl

Od no­wego roku na­sze po­le­ce­nia kul­tu­ralne znaj­dzie­cie w wer­sji roz­sze­rzo­nej i ak­tu­ali­zo­wane co ty­dzień na stro­nie ma­ga­zyn­pi­smo.pl/kul­tura/rzecz-gu­stu/

RE­ME­DIUM

Ma­ska jest jak zbroja

tekst i zdję­cieKA­RO­LINA WY­BRA­NIEC

RAV•ASTO­RIES

Ma­ska jest jak zbroja. Choć jej brak boli, to z nią z ko­lei jest ciężko, nie­wy­god­nie. Trzyma nas w twar­dych ra­mach, od­ci­na­jąc swo­bodę. Może przy­bie­rać różne formy: ta­kie, by pa­so­wała na nas jak ulał.

No­sząc ją, świa­do­mie lub nie, cho­wamy się przed świa­tem i tłu­mimy pod nią to, czego ona nie prze­pu­ści da­lej. To, co po­trze­bo­wało wy­brzmieć, nie wy­brzmiewa. Od­bi­ja­jąc się od zbroi, wraca do nas jak bu­me­rang, kru­sząc nas na ka­wałki – choć na ze­wnątrz po­zo­sta­jemy nie­złomni.

Zbroja stwa­rza je­dy­nie po­zory spo­koju i rów­no­wagi. Chroni nas przed zra­nie­niem, a ścią­gnię­cie jej ozna­cza ob­na­że­nie się. Nie­sie ono ze sobą ry­zyko, że wcho­dząc w pełni w in­te­rak­cję ze świa­tem ze­wnętrz­nym, zo­sta­niemy zra­nieni.

Ale do­piero wtedy, kiedy za­ak­cep­tu­jemy i w pełni otwo­rzymy się na in­nych, na świat, mo­żemy w końcu po­czuć całe słodko-gorz­kie spek­trum tego, co do­okoła i w nas.

A im dłu­żej w cie­niu zbroi, tym cię­żej har­to­wać du­cha i uzbroić swoją wraż­li­wość, która, że­by­śmy mo­gli żyć peł­nią, musi uj­rzeć świa­tło dzienne – na­wet gdyby miało nas ono naj­pierw spa­rzyć.

PROZA

Wi­gi­lia

tekstWOJ­CIECH CHMIE­LARZry­su­nekBAR­TEK GLAZA

Mam na­dzieję, że na­prawdę umiera.

– Mi­ko­łaj! – Janka ude­rzyła go wierz­chem w dłoni w ra­mię, a po­tem zna­cząco spoj­rzała za sie­bie. Tam, na tyl­nym sie­dze­niu, nu­dzili się An­tek z Ka­mi­lem. Obaj mieli słu­chawki na uszach i wpa­try­wali się w ekrany ta­ble­tów. Star­szy, Ka­mil, po­ru­szał głową w rytm mu­zyki. An­tek z ko­lei słu­chał ja­kie­goś au­dio­bo­oka i prze­su­wał pal­cem po ekra­nie, gra­jąc w jedną z pro­stych zręcz­no­ścio­wych gier dla naj­młod­szych.

– I tak mnie prze­cież nie sły­szą – mruk­nął Mi­ko­łaj.

– Kto umiera? – za­py­tał An­tek.

– Wu­jek Kac­per – od­po­wie­dział męż­czy­zna, za­nim zdą­żył ugryźć się w ję­zyk.

Janka znów ude­rzyła męża w ra­mię. Od­wró­ciła się do syna. Uśmiech­nęła się cie­pło.

– Nikt nie umiera, ko­cha­nie – po­wie­działa ła­god­nie.

Wy­cią­gnęła się, co nie było ła­twe, bo pas wbi­jał się jej w pierś, i po­gła­skała Antka po ręce.

– Ktoś umiera? – rzu­cił za­sko­czony Ka­mil, ścią­ga­jąc z uszu słu­chawki. Janka zdała so­bie sprawę, że mu­siała tra­fić aku­rat na prze­rwę mię­dzy pio­sen­kami. Za­klęła w du­chu – znowu?

– Nikt nie umiera – po­wtó­rzyła, opie­ra­jąc się z po­wro­tem na sie­dze­niu.

– Wu­jek Kac­per – wy­ja­śnił An­tek.

– Wu­jek Kac­per umiera? – zdzi­wił się Ka­mil, a po­tem po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. – To ma sens. To dla­tego do niego je­dziemy?

– Nie! Je­dziemy do wujka, bo nas za­pro­sił – pró­bo­wała tłu­ma­czyć Janka.

– Na Wi­gi­lię – wtrą­cił Mi­ko­łaj.

– Prze­cież Wi­gi­lia jest w zi­mie, a nie la­tem – po­wie­dział An­tek.

– Czyli wuj­kowi się na mózg rzu­ciło? Jak babci? – do­py­ty­wał Ka­mil.

– Ni­komu się nic na mózg nie rzu­ciło! – pró­bo­wała ich prze­krzy­czeć Janka, ale w pew­nej chwili po pro­stu mach­nęła ręką i spoj­rzała z urazą na męża. – Ty to za­czą­łeś, ty się tym martw i ty im te­raz wszystko wy­tłu­macz.

Mi­ko­łaj prych­nął i wy­giął ką­ciki ust w lek­kim, lek­ce­wa­żą­cym uśmie­chu. Który jed­nak znik­nął mu z twa­rzy, kiedy się zo­rien­to­wał, że w sa­mo­cho­dzie za­pa­dła ci­sza, a sie­dzący z tyłu sy­no­wie na­prawdę ocze­kują od niego wy­ja­śnień.

– Mama ma ra­cję – po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem. – Nic złego się nie dzieje. Nikt nie umiera.

– To czemu je­dziemy na Wi­gi­lię w czerwcu? – za­py­tał An­tek.

– Bo wu­jek Kac­per jest lekko... – Za­ma­chał pal­cem przy swo­jej skroni i za­gwiz­dał krótko.

– Co to zna­czy?

– To zna­czy, że wu­jek Kac­per jest świr­nięty – wy­ja­śnił bratu Ka­mil.

– Wu­jek Kac­per nie jest świr­nięty! – krzyk­nęła Janka. – Zresztą jak wy się wy­ra­ża­cie?!

– No, nor­mal­nie! Nie po­wie­dzia­łem prze­cież, że jest pier­dol­nięty.

– Ka­mil!

– Daj chło­pa­kowi spo­kój – rzu­cił ner­wowo Mi­ko­łaj. – Prze­cież ma ra­cję. I w tym, że nie użył tego słowa, i w tym, że Kac­per jest świr­nięty. Jakby nie był, to by nie miesz­kał na tym wy­piz­do­wie.

– Mi­ko­łaj!

– W tej dzi­czy! Chcia­łem po­wie­dzieć: dzi­czy! – po­pra­wił się go­rącz­kowo, ale rów­no­cze­śnie od­wró­cił się do sie­dzą­cych z tyłu chłop­ców i pu­ścił im oczko. An­tek za­chi­cho­tał. Ka­mil po­ki­wał głową z apro­batą.

– Patrz na drogę – Janka zwró­ciła mę­żowi uwagę. – Za­raz bę­dziemy skrę­cać.

Mi­ko­łaj wró­cił do pro­wa­dze­nia po­jazdu. Chłopcy z po­wro­tem za­ło­żyli słu­chawki na uszy. Sa­mo­chód su­nął wą­ską, as­fal­tową drogą, która z dwóch stron była ogra­ni­czona wście­kle zie­lo­nymi ga­łę­ziami bu­ków i dę­bów. Mi­ko­łaj na­ci­snął ha­mu­lec. Auto zwal­niało po­woli, aż wresz­cie zu­peł­nie się za­trzy­mało.

– To tu­taj? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem męż­czy­zna.

– Mapa mówi, że tu­taj – po­twier­dziła Janka.

Przez chwilę oboje wpa­try­wali się w nie­równą le­śną drogę, któ­rej ko­le­iny po nie­daw­nych desz­czach wy­peł­nione były bru­natną wodą.

– Jak ze­rwiemy za­wie­sze­nie, to przy­się­gam, Kac­per bę­dzie za to pła­cić – po­wie­dział Mi­ko­łaj.

– Aha... cie­kawe z czego? – rzu­ciła zmę­czo­nym gło­sem Janka.

– Z dupy.

– Tata po­wie­dział „dupa”! – krzyk­nął z tyłu An­tek.

Mi­ko­łaj zer­k­nął z ukosa na żonę. Ta tylko mach­nęła ręką.

– Po pro­stu jedźmy – po­pro­siła.

PO­TEM TUR­LALI SIĘ wą­ską drogą pro­wa­dzącą przez las, pod­ska­ku­jąc nie­ustan­nie na wy­bo­jach, kiedy ga­łę­zie drzew chło­stały boki ich sa­mo­chodu. Za każ­dym ra­zem Mi­ko­łaj krzy­wił się, wy­obra­ża­jąc so­bie rysy na la­kie­rze. Do tego je­chali pod słońce i na­wet oku­lary prze­ciw­sło­neczne nie­wiele po­ma­gały.

– Nie­do­brze mi – jęk­nął z tyłu An­tek.

– Za­raz bę­dziemy – od­po­wie­dział mu oj­ciec.

– Oby... – mruk­nęła Janka.

Ale fak­tycz­nie, po kilku mi­nu­tach, kiedy skrę­cili w ko­lejną dróżkę, jesz­cze węż­szą i jesz­cze bar­dziej nie­równą, do­strze­gli po­mię­dzy drze­wami sza­rość je­ziora, a po chwili wzdłuż drogi wy­ro­sła sta­lowa siatka. Stara, po­wy­gi­nana na wszyst­kie strony, jakby ktoś wie­lo­krot­nie wbił się w nią sa­mo­cho­dem. Wresz­cie po­ja­wiły się nie­dawno zbu­do­wane domki z bali. Drewno było jesz­cze tak ja­sne, że aż biło po oczach.

Mi­ko­łaj wje­chał na po­se­sję przez po­rdze­wiałą, trzy­ma­jącą się na słowo ho­noru bramę i za­par­ko­wał tuż obok kil­ku­let­niego sza­rego vo­lvo.

– Ro­dzice już są – po­wie­dział i wska­zał na idącą w ich stronę parę.

– Dziad­ko­wie! – krzyk­nął An­tek.

Chło­piec jako pierw­szy roz­piął pasy i wy­sko­czył z sa­mo­chodu. Pę­dził jak sza­lony, naj­wy­raź­niej za­po­mi­na­jąc, że jesz­cze przed chwilą było mu nie­do­brze. Naj­pierw do­padł do dziadka. Ten – po­mimo wieku cią­gle mu­sku­larny, wy­pro­sto­wany i zdrowo opa­lony, jakby ca­łymi dniami pły­wał ża­glówką lub pra­co­wał na roli – chwy­cił wnuka pod ra­miona, po­de­rwał go do góry, za­krę­cił w po­wie­trzu i po­sta­wił na ziemi. Wtedy An­tek przy­tu­lił się do babci. Ko­bieta była drobna. Swoją chu­dość ukry­wała pod luź­nym sza­rym swe­trem, który no­siła na­wet w tak cie­płe dni jak ten.

– Cześć, tato, cześć, mamo – po­wie­dział Mi­ko­łaj, idąc w ich kie­runku.

– Cześć, synu – rzu­cił oj­ciec, po­da­jąc mu rękę.

Jó­zef miał mocny uścisk. Za­wsze ści­skał dłoń tak, jakby chciał ją zmiaż­dżyć. Mi­ko­łaj cza­sami się za­sta­na­wiał, czy oj­ciec chce so­bie lub jemu coś w ten spo­sób udo­wod­nić. Te­raz oj­ciec do­dat­kowo przy­cią­gnął go do sie­bie i po­kle­pał po ple­cach. W tym ge­ście nie było jed­nak ani grama ser­decz­no­ści.

W tym cza­sie Janka przy­wi­tała się z te­ściową – Martą. Po­ca­ło­wały po­wie­trze obok swo­ich po­licz­ków, sta­ran­nie uwa­ża­jąc, żeby się nie do­tknąć. Jakby się bały, że mogą so­bie na­wza­jem zro­bić krzywdę.

– Co to w ogóle za miej­sce? Wie­cie coś? – za­py­tał Mi­ko­łaj, roz­glą­da­jąc się do­okoła.

Jed­no­pię­trowe drew­niane domki let­ni­skowe zo­stały nie­dawno po­sta­wione, ale prace były da­le­kie od ukoń­cze­nia. Wo­kół pa­no­wał ty­powy dla bu­dowy ba­ła­gan. Wszę­dzie le­żały de­ski, na­rzę­dzia, ma­te­riały bu­dow­lane i mnó­stwo kar­to­nów. Był też jesz­cze je­den bu­dy­nek, więk­szy i star­szy od po­zo­sta­łych. Po­łą­czony z pa­wi­lo­nem, który praw­do­po­dob­nie miał w przy­szło­ści peł­nić funk­cję baru lub ja­dalni.

– Tyle co i ty – od­po­wie­dział Jó­zef. – Zresztą sami przed chwilą przy­je­cha­li­śmy. Zdą­ży­li­śmy się przejść nad je­zioro. Ładne na­wet. Woda czy­sta.

– A gdzie Kac­per?

Za­nim oj­ciec zdą­żył od­po­wie­dzieć Mi­ko­ła­jowi, roz­le­gło się gło­śne szcze­ka­nie i na te­ren ośrodka wpadł wielki, ku­dłaty pies. Pę­dził w ich stronę. Marta za­pisz­czała gło­śno. Zro­biła ruch, jakby chciała ucie­kać, ale wtedy Jó­zef chwy­cił ją pod ra­mię, więc po pro­stu scho­wała się za ple­cami męża. Za psem wy­biegł z lasu męż­czy­zna. Czu­pryna brą­zo­wych, po­skrę­ca­nych wło­sów pod­ska­ki­wała mu przy każ­dym kroku. On sam z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę w wiel­kich gu­mo­wych ka­lo­szach.

– Klara! – krzy­czał – Klara!

Suka go jed­nak nie słu­chała. Za­trzy­mała się kilka kro­ków przed nowo przy­by­łymi i szcze­kała, mer­da­jąc przy tym we­soło ogo­nem.

– Kac­per! – wrza­snęła hi­ste­rycz­nie Marta. – Weź ją stąd! No weź!!!

– Już, już!

Kac­per chwy­cił sukę za ob­rożę. Za­piął jej smycz i po­cią­gnął do tyłu. Klara tro­chę się opie­rała.

– Spo­koj­nie, dziew­czynko, spo­koj­nie – po­wie­dział, kle­piąc ją po bo­kach.

– Jak mo­głeś, Kac­per! – wy­buch­nęła Marta. – Jak mo­głeś ją tak pu­ścić! Prze­cież wiesz, że się boję psów!

– Wiem! Dla­tego chcia­łem ją wy­bie­gać przed wa­szym przy­jaz­dem. Poza tym ona ni­komu nic nie zrobi...

– Nie­ważne, czy zrobi, czy nie! – wszedł mu ostro w słowo Jó­zef. – Jak­by­śmy wie­dzieli, że bę­dziesz nas tu szczuł psami, to by­śmy nie przy­jeż­dżali!

– Chciała się przy­wi­tać!

– Po pro­stu ją stąd za­bierz! – krzyk­nął Jó­zef.

Jego syn po­bladł i przez kilka se­kund stał jak spa­ra­li­żo­wany, za­ci­ska­jąc dło­nie na gru­bej, czar­nej smy­czy. Klara prze­stała szcze­kać. Wo­dziła wzro­kiem od jed­nej twa­rzy do dru­giej i cią­gle ma­chała ogo­nem. Wresz­cie Kac­per kiw­nął głową. Cmok­nął na psa, po­cią­gnął za smycz i ra­zem po­szli w stronę naj­więk­szego z bu­dyn­ków.

NA PAR­TE­RZE znaj­do­wały się sa­ni­ta­riaty. Kac­per wspiął się wraz z psem po ze­wnętrz­nych scho­dach na pierw­sze pię­tro, gdzie było miesz­ka­nie, które zaj­mo­wał. Na­ci­snął klamkę i otwo­rzył drzwi. Ni­gdy nie za­my­kał ich na klucz. Tu­taj, w środku lasu, nie było ta­kiej po­trzeby. Wpu­ścił Klarę do środka. Suka przez chwilę ra­do­śnie krę­ciła się po po­koju, a po­tem wsko­czyła na ka­napę i umo­ściła się na gru­bym weł­nia­nym kocu. Stam­tąd uważ­nie śle­dziła ru­chy swo­jego pana, kiedy otwie­rał ku­chenną szafkę i wyj­mo­wał ze środka puszkę. Było jesz­cze za wcze­śnie na po­si­łek dla psa, ale Kac­per pla­no­wał zo­sta­wić Klarę samą na kilka go­dzin. Miał na­dzieję, że po dłu­gim spa­ce­rze po pro­stu po­łoży się spać.

Suka, sły­sząc cha­rak­te­ry­styczny dźwięk otwie­ra­nej puszki, ze­sko­czyła z ka­napy i po­drep­tała do Kac­pra. Nie spusz­czała z niego oka, kiedy wi­del­cem wy­skro­by­wał z puszki resztki po­kry­tego brą­zo­wawą ga­la­retą mięsa. Wresz­cie po­sta­wił mi­skę na pod­ło­dze. Suka do­pa­dła do niej i za­częła jeść łap­czy­wie, jakby nie miała nic w py­sku od kilku dni. Co oczy­wi­ście nie było prawdą, bo nie tylko do­stała so­lidne śnia­da­nie, ale też zja­dła sporo sma­ko­ły­ków na spa­ce­rze.

Kac­per upew­nił się, że Klara ma wodę w mi­sce. Po­dra­pał ją de­li­kat­nie po grzbie­cie, czego za­afe­ro­wana suka chyba na­wet nie za­uwa­żyła. Włą­czył jesz­cze ra­dio, żeby coś jej grało, kiedy go nie bę­dzie, i opu­ścił miesz­ka­nie.

Zszedł po scho­dach na dół. Były bar­dzo strome, mu­siał uwa­żać przy każ­dym kroku, żeby się nie po­śli­zgnąć i nie spaść. Zdzi­wił się, kiedy na dole spo­tkał cze­ka­ją­cego tam na niego Mi­ko­łaja.

– Do­cze­ka­łeś się, co? – rzu­cił męż­czy­zna.

– Nie ro­zu­miem. – Kac­per zmarsz­czył brwi.

– Psa się do­cze­ka­łeś.

Kac­per za­śmiał się krótko i po­ki­wał głową.

– Wzią­łem ją ze schro­ni­ska kilka mie­sięcy temu.

– Pa­mię­tam, jak pro­si­łeś ro­dzi­ców, że­by­śmy ku­pili ja­kie­goś czy ad­op­to­wali. Wła­ści­wie dla cie­bie, bo ja to w su­mie mia­łem gdzieś. Mie­sią­cami nas tak mę­czy­łeś. Gdyby to ode mnie za­le­żało, to bym ci dzie­sięć ku­pił, że­byś się już tylko za­mknął.

– Ale mama się nie zgo­dziła. Na­wet na ta­kiego ma­łego.

– No... – Mi­ko­łaj prze­cią­gnął się, a po­tem wska­zał dło­nią na drew­niane domki. – Co to w ogóle za miej­sce? – za­py­tał.

– Ośro­dek wcza­sowy. Jesz­cze rok temu było tu po pro­stu pole na­mio­towe, ale wła­ści­ciel po­sta­no­wił wy­ło­żyć tro­chę pie­nię­dzy i je roz­bu­do­wać.

– Chyba tak so­bie wy­szło – za­uwa­żył Mi­ko­łaj. – Już czer­wiec, za chwilę wa­ka­cje, a tu­taj... praca wre, co nie?

– Ja­kiś pro­blem z kasą. Wiesz, jak wszystko po­szło te­raz w górę. Ale w przy­szłym ty­go­dniu ekipa ma wró­cić i do­koń­czyć.

– A ty? Co tu­taj ro­bisz?

– Pil­nuję.

– Czyli ro­bisz za cie­cia? – upew­nił się Mi­ko­łaj.

– Tak.

– Oj­ciec nie bę­dzie za­do­wo­lony, jak się do­wie.

– A on był kie­dy­kol­wiek z cze­goś za­do­wo­lony?

– Chyba nie – przy­znał Mi­ko­łaj po chwili za­sta­no­wie­nia.

– No wła­śnie.

– Matka też się bar­dzo de­ner­wo­wała, kiedy wy­je­cha­łeś z War­szawy. – Mi­ko­łaj chrząk­nął, jakby coś mu utknęło w gar­dle. – Wiesz, ze względu na tamto.

Kac­per drgnął, jakby wła­śnie uchy­lał się przed wy­ima­gi­no­wa­nym cio­sem.

– To nie z mo­jego po­wodu po­winna się mar­twić, pa­mię­tasz? – mruk­nął, a po­tem zmu­sił się do uśmie­chu. – Do­brze was wi­dzieć! Chodźmy.

Po­pro­wa­dził Mi­ko­łaja do pa­wi­lonu. Tam cze­kała już na nich reszta ro­dziny. Wszy­scy z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wali się w wielki, przy­stro­jony śnież­no­bia­łym ob­ru­sem stół, na któ­rym znaj­do­wały się wy­ło­żone na pół­mi­ski świą­teczne po­trawy. Waza z zupą grzy­bową, śle­dzie, karp, pie­rogi z grzy­bami i na słodko, a po­środku tego wszyst­kiego skromny ta­lerz ude­ko­ro­wany świer­kową ga­łązką, a na nim opłatki. Z boku, pod ścianą, stało świeżo ścięte drzewko, przy­stro­jone bomb­kami i łań­cu­chami. Wo­kół tych ozdób la­tał za­gu­biony żółty mo­tyl, który naj­wy­raź­niej po­my­lił je z kwia­tami. Pod cho­inką le­żały za­pa­ko­wane w lśniący pa­pier pre­zenty, na które te­raz zer­kali An­tek z Ka­mi­lem. Mi­ko­łaj, wi­dząc ich miny, aż uśmiech­nął się pod no­sem. Ka­mil może i był już na­sto­lat­kiem, może bu­do­wał wo­kół sie­bie świat, do któ­rego nie do­pusz­czał ro­dzi­ców, ale w ta­kich chwi­lach za­wsze wy­cho­dziło z niego małe dziecko. Ale, przy­wo­łał się do po­rządku, co to była za chwila? Za­rzą­dzona przez Kac­pra Wi­gi­lia na po­czątku czerwca, na którą przy­je­chali tylko dla­tego, że bali się, że coś mu się stało. Albo że zu­peł­nie mu już od­biło po tym, jak rzu­cił do­brze płatną pracę w za­gra­nicz­nej kor­po­ra­cji i za­szył się gdzieś w głu­szy, po­środku Pusz­czy Au­gu­stow­skiej. Po­mię­dzy la­sem, je­zio­rem a ba­gnami.

Kac­per tym­cza­sem wy­glą­dał na szcze­rze za­kło­po­ta­nego.

– To już chyba wszystko zimne – po­wie­dział, wo­dząc wzro­kiem od jed­nej po­trawy do dru­giej. – Może ja to szybko za­niosę do kuchni, pod­grzeję w mi­kro­fali...

– Ni­g­dzie nie idź – po­wie­działa sta­now­czo matka.

– Ale zimne bę­dziemy jeść? – zdzi­wił się męż­czy­zna.

– Ni­czego nie bę­dziemy jeść. Nie bę­dziemy się ba­wić w to twoje wa­riac­two. My tu z oj­cem przy­je­cha­li­śmy po­roz­ma­wiać o miesz­ka­niu.

JANKA PO­MY­ŚLAŁA, że prę­dzej czy póź­niej mu­siał wy­pły­nąć ten te­mat. Miesz­ka­nie. Trzy po­koje w ka­mie­nicy na Po­wi­ślu, po­nad osiem­dzie­siąt me­trów. Jesz­cze nie­dawno miesz­kała tam bab­cia Mi­ko­łaja i Kac­pra, matka Jó­zefa. Od lat nie­wiele tam ro­biła, więc za­wa­lone było sta­rymi, brzyd­kimi, ma­syw­nymi me­blami, w któ­rych cho­wała wszystko, co się da, na wy­pa­dek gdyby miało się kie­dyś przy­dać. Miała tam wo­rek z raj­sto­pami, z któ­rych po­łowa była po­darta, wo­rek z po­żół­kłą ze sta­ro­ści (przy­naj­mniej taką Janka miała na­dzieję) bie­li­zną, wo­rek z le­kami, któ­rych data waż­no­ści mi­nęła lata temu. Miała na­wet wo­rek z wor­kami. I oczy­wi­ście do tego wszę­dzie, w każ­dym po­koju, śmier­działo. Do­bra, może z tym okre­śle­niem Janka prze­sa­dziła. Ale ta woń sta­ro­ści, mi­nio­nego czasu, mie­sza­nina ku­rzu, za­pa­chu cho­rego ciała i zmę­cze­nia, spra­wiała, że łza­wiły jej oczy. Mimo że spę­dzała tam mnó­stwo czasu – zde­cy­do­wa­nie za dużo, gdyby ktoś ją za­py­tał – nie po­tra­fiła się przy­zwy­czaić do tej woni. Po po­wro­cie do domu za­wsze na dłu­żej zni­kała w ła­zience, szo­ru­jąc swoje ciało, żeby tylko się jej po­zbyć.

Nie­mniej to było po­nad osiem­dzie­siąt me­trów w ka­mie­nicy na Po­wi­ślu. Z su­fi­tami tak wy­soko, że spo­koj­nie można było zro­bić w miesz­ka­niu ściankę wspi­nacz­kową. Już te­raz warte było pew­nie z pół­tora mi­liona zło­tych, a gdyby tro­chę nad nim po­pra­co­wać, to da­łoby się tę cenę pod­wyż­szyć do dwóch mi­lio­nów. Astro­no­miczna kwota za tro­chę więk­sze M3, ale Janka była pewna, że zna­la­złby się ktoś, kto by wy­ło­żył ta­kie pie­nią­dze.

Po­nad osiem­dzie­siąt me­trów w ka­mie­nicy na Po­wi­ślu – i z ja­kie­goś nie­zro­zu­mia­łego dla wszyst­kich po­wodu bab­cia za­pi­sała je Kac­prowi.

– Idź­cie roz­pa­ko­wać pre­zenty – po­wie­działa Janka do chłop­ców.

– Ale czy już mo­żemy? – za­py­tał nie­pew­nie An­tek.

– Mo­że­cie. I tak te­raz nikt nie bę­dzie zwra­cał na was uwagi.

De­li­kat­nie po­pchnęła ich w stronę cho­inki. Rów­no­cze­śnie nie spusz­czała wzroku z te­ścio­wej. Ni­gdy jej ta­kiej nie wi­działa. Ta kru­cha, de­li­katna ko­bieta za­wsze spra­wiała wra­że­nie lekko prze­ra­żo­nej. Zwłasz­cza przy po­staw­nym, pew­nym sie­bie mężu. Ale te­raz była wście­kła. Jej blade po­liczki lśniły czer­wie­nią, a ręce drżały, jakby z tru­dem się po­wstrzy­my­wała, żeby nie za­cząć roz­bi­jać usta­wio­nych na stole ta­le­rzy.

– O miesz­ka­niu... – po­wtó­rzył Kac­per. Wy­glą­dał na au­ten­tycz­nie za­sko­czo­nego, że ten te­mat w ogóle się po­ja­wił.

– Nie za­słu­gu­jesz na nie! – krzyk­nęła Marta do syna. – Nic przy babce nie ro­bi­łeś. W ni­czym nie po­ma­ga­łeś. Spóź­ni­łeś się na­wet na po­grzeb! Nie po­wi­nie­neś do­stać miesz­ka­nia, bo ono na­leży do ojca!

Kac­per był wstrzą­śnięty. I sa­mym ata­kiem, i jego gwał­tow­no­ścią. Zer­k­nął na Jankę, jakby szu­kał u niej po­mocy, ale ona od­wró­ciła wzrok. Lu­biła swo­jego szwa­gra. Na pewno bar­dziej niż te­ściową. Ale w tym aku­rat te­ściowa miała ra­cję. Kac­per nie za­słu­gi­wał na to miesz­ka­nie. Zresztą nie tylko on.

– Je­śli już so­bie roz­ma­wiamy, co kto zro­bił – Janka ze zdzi­wie­niem usły­szała swój wła­sny głos – to do was też to miesz­ka­nie nie po­winno tra­fić. Bo rzadko was w nim wi­dzia­łam.

Matkę Mi­ko­łaja aż za­tkało.

– No, ty się chyba, Janka, za­po­mi­nasz – wy­rzu­ciła z sie­bie wresz­cie.

– Nie się za­po­mi­nam, ale przy­po­mi­nam i wam, i so­bie, że czę­ściej my­łam tę ko­bietę niż wy dwoje ra­zem wzięci. A ona na­wet nie była moją ro­dziną!

– Była bab­cią two­jego męża!

– Jance cho­dziło o to, że nie były spo­krew­nione – włą­czył się Mi­ko­łaj. – Zresztą sama do­brze wiesz, o co jej cho­dziło. I Janka ma ra­cję. To ona i ja zaj­mo­wa­li­śmy się babką. My­li­śmy ją, prze­bie­ra­li­śmy, go­to­wa­li­śmy dla niej i ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak de­men­cja od­biera jej ro­zum do tego stop­nia, że mylą się jej naj­bliż­sze osoby... Że też ten no­ta­riusz przy­jął ją, kiedy była w ta­kim sta­nie... – Mi­ko­łaj po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. Te­sta­ment zo­sta­wiony przez babkę był dla wszyst­kich za­sko­cze­niem. Spo­rzą­dziła go już w sta­nie za­awan­so­wa­nej cho­roby. Nikt nie wie­dział na­wet, kiedy i w jaki spo­sób skon­tak­to­wała się z no­ta­riu­szem. Czy po­szła do niego do biura, czy on przy­szedł do domu? I jak jej się udało zro­bić na nim tak do­bre wra­że­nie? Bo utrzy­my­wał, że była w pełni władz umy­sło­wych. Gdyby be­ne­fi­cjen­tem te­sta­mentu był ktoś inny niż Kac­per, po­dej­rze­wa­liby oszu­stwo. Ale ja­koś nikt nie wie­rzył, że młod­szy syn Jó­zefa i Marty byłby do cze­goś ta­kiego zdolny.

Mi­ko­łaj wes­tchnął ciężko i zer­k­nął na brata.

– Przy­naj­mniej wszy­scy się zga­dzamy, że po­wi­nie­neś zrzec się spadku.

Kac­per lekko się za­czer­wie­nił i chrząk­nął za­kło­po­tany.

– My­śla­łem tro­chę o tym... – po­wie­dział i za­milkł, kiedy po­czuł na so­bie ich obu­rzone spoj­rze­nia. Chwilę mu za­jęło, za­nim znowu zdo­łał wy­do­być z sie­bie głos. – Skoro bab­cia uwa­żała, że to ja po­wi­nie­nem do­stać to miesz­ka­nie, to wy­daje mi się, że na­leży usza­no­wać jej wolę.

– Chyba so­bie, kurwa, żar­tu­jesz... – stęk­nął Mi­ko­łaj.

– Nie żar­tuję! Ja wiem, że to dziwne, i mnie sa­memu się nie po­doba...

– To zre­zy­gnuj z tego miesz­ka­nia!

– Ale ona była do­ro­słą ko­bietą, która pod­jęła pewne de­cy­zje. I kim my je­ste­śmy, żeby te de­cy­zje te­raz, po jej śmierci, pod­wa­żać?

– Ona była jeb­nięta, Kac­per! – wrza­snął Mi­ko­łaj. – Prze­pra­szam, tato. Nie było cię przy niej. Nie wi­dzia­łeś jej. Nie roz­ma­wia­łeś z nią. Ona miała watę za­miast mó­zgu!

– Być może! Ale w ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści spo­rzą­dziła ten te­sta­ment. I te­raz cho­dzi o to, że­by­śmy usza­no­wali ostat­nią wolę ko­goś, kogo ko­cha­li­śmy i kogo już nie ma wśród nas.

– Jak­byś ją ko­chał, to­byś przy­naj­mniej raz do niej przy­je­chał, żeby jej dupę po­de­trzeć – wark­nęła Janka.

Kac­per za­chwiał się, jakby go ktoś ude­rzył w brzuch.

– A wła­ści­wie po co ci to miesz­ka­nie? – za­py­tał Mi­ko­łaj tro­chę spo­koj­niej­szym gło­sem. – Sie­dzisz tu­taj, w tej dziu­rze. Wpier­da­lasz kon­serwę tu­ry­styczną. Masz psa. Po co ci to?

– A to­bie? A wam?

– Bo mamy dzieci – od­po­wie­działa Janka i wska­zała na sie­dzą­cych pod cho­inką Antka i Ka­mila. Do­piero te­raz zo­rien­to­wała się, że ża­den z nich nie otwo­rzył pre­zentu. Ża­den na­wet nie wziął paczki do rąk. Przy­słu­chi­wali się zdez­o­rien­to­wani i prze­stra­szeni dys­ku­sji do­ro­słych. Jance zro­biło się wstyd, że są tego świad­kami, ale po­my­ślała, że mleko już się wy­lało i ja­koś im to wszystko wy­ja­śni póź­niej. Znowu zwró­ciła się do szwa­gra:

– Ty wiesz, ja­kie są te­raz ceny w War­sza­wie? Ty wiesz, co to miesz­ka­nie może zna­czyć dla ich przy­szło­ści?

– I dla­tego przy­jeż­dża­li­ście do babki? – ode­zwała się lo­do­wato Marta. – Dla­tego, jak to uję­łaś, ko­chana – i w tym jed­nym sło­wie „ko­chana” było tyle jadu, że Jance aż skrę­ciło żo­łą­dek – „pod­cie­ra­łaś jej dupę”? Żeby do­stać to miesz­ka­nie? Przy­znaj przy­naj­mniej, miej tyle uczci­wo­ści, żeby mi te­raz po­wie­dzieć pro­sto w oczy, że ro­bi­li­ście wszystko, żeby po­ło­żyć na nim łapę!

– Ro­bi­li­śmy to, co ro­bi­li­śmy, bo ktoś to mu­siał ro­bić! Bo opie­kunka przy­cho­dziła do niej na le­d­wie kilka go­dzin, a jej wła­sny syn i sy­nowa pra­wie jej nie od­wie­dzali!

– Janka... – Mi­ko­łaj zbli­żył się do żony. Pró­bo­wał ją uspo­koić. Ale od­trą­ciła go gwał­tow­nym ru­chem.

– Prze­cież tak wła­śnie było! – krzyk­nęła. – Ile my o tym roz­ma­wia­li­śmy, Mi­ko­łaj?! Ile razy babka my­liła cię z sy­nem, bo nie mie­ściło jej się w gło­wie, że w ta­kiej chwili po­rzu­ciło ją wła­sne dziecko?!

– Uwa­żaj na słowa! – ostrze­gła ją Marta.

– Bo co?!

– Bo to miesz­ka­nie praw­nie na­leży do Jó­zefa! On był jej je­dy­nym sy­nem, on je po­wi­nien do­stać i on je do­sta­nie!

Janka ro­ze­śmiała się gło­śno.

– Za­po­mi­nasz, ma­mu­siu, o te­sta­men­cie. Zresztą wie­cie co? Weź so­bie to miesz­ka­nie, Kac­per. Weź je. Nie bę­dziemy ci sta­wać na dro­dze. Le­piej, że­byś ty je do­stał niż twoi chciwi ro­dzice!

– Nie je­ste­śmy chciwi! – za­pro­te­sto­wała Marta.

– Nie je­ste­ście!? A po co wam ono?! Prze­cież się tam nie prze­pro­wa­dzi­cie, ma­cie dom w Pia­secz­nie! Chce­cie je sprze­dać! Na sta­rość wam się kasy za­chciało! Wa­ka­cji pod pal­mami!

– Na sta­rość się nam za­chciało le­cze­nia!

Wszy­scy za­mil­kli, jakby na­gle ktoś im ści­snął gar­dła ima­dłem. Sły­szeli tylko szum po­ru­sza­nych wia­trem drzew i szcze­ka­nie za­mknię­tej w miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze Klary.

– Oj­ciec jest chory... – wy­szep­tała Marta.

A PÓŹ­NIEJ TYLKO pa­trzyli, jak Jó­zef, który do tej pory nie ode­zwał się ani sło­wem, pod­cho­dzi do stołu. Bie­rze ta­lerz i na­kłada so­bie na niego śle­dzia, dwie kromki chleba, kilka pie­ro­gów, a po­tem wy­cho­dzi i nie śpie­sząc się ani nie oglą­da­jąc się za sie­bie, idzie nad je­zioro.

Pierw­szy ru­szył za oj­cem Kac­per. Mi­ko­łaj po­ca­ło­wał Jankę w czoło i po­szedł za bra­tem. Do­szli nad je­zioro, gdzie tuż nad sa­mym brze­giem usta­wiono drew­nianą ławę. Jó­zef sie­dział na niej, z ta­le­rzem na ko­la­nach, i prze­żu­wał po­woli śle­dzia. Kiedy za­uwa­żył sy­nów, wska­zał rybę wi­del­cem.

– Do­bre – po­wie­dział. – Sam ro­bi­łeś?

– Ku­pi­łem – od­parł Kac­per.

– Bę­dziesz mu­siał nam przed wy­jaz­dem po­wie­dzieć gdzie.

Mi­ko­łaj sta­nął przed oj­cem. Kac­per tro­chę z boku. Przez mi­nutę, może dłu­żej, wpa­try­wali się w mil­cze­niu w po­marsz­czoną po­wierzch­nię je­ziora i parę ła­bę­dzi, która le­ni­wie pły­nęła przez jego śro­dek.

– Co ci jest? – za­py­tał wresz­cie Mi­ko­łaj.

– A co ma być? – od­po­wie­dział oj­ciec. – To, co za­wsze, to, co wszy­scy. Rak. Je­den z tych pa­skud­nych.

– A le­cze­nie? Ope­ra­cja? Che­mia? Ra­dio­te­ra­pia?

– Ach! – stęk­nął Jó­zef, uśmie­cha­jąc się lekko. – Bę­dzie, bę­dzie. Ale nie wia­domo po co. To dla­tego ma­mie tak za­leży na tym miesz­ka­niu. Zna­la­zła so­bie... mnie... ja­kąś kli­nikę w Sta­nach. Ko­re­spon­duje z nimi. Dają jej na­dzieję, że ope­ra­cja, że te­ra­pia eks­pe­ry­men­talna. Ale oczy­wi­ście chcą pie­nię­dzy.

– W ta­kim ra­zie... – za­czął Kac­per, ale Jó­zef prze­rwał mu mach­nię­ciem ręki.

– I tak tam nie po­jadę – po­wie­dział. – Roz­ma­wia­łem ze swoim le­ka­rzem. To ja­cyś szar­la­tani są. Ale matka ma za­ję­cie. A tego te­raz po­trze­buje. Żeby nie my­śleć o tym, że zo­sta­nie sama.

– Na­wet je­śli le­cze­nie nie po­może... – za­czął Mi­ko­łaj i ucichł spio­ru­no­wany spoj­rze­niem ojca. – Cho­dzi mi o to, że nie zo­sta­nie sama. Ma nas.

Jó­zef odło­żył ta­lerz. Wy­cią­gnął z kie­szeni chu­s­teczkę i otarł tłu­ste od oleju usta.

– Wie­cie, dla­czego mama boi się psów? – za­py­tał.

– Pa­mię­tam coś, że je­den ją po­gryzł, kiedy była dziec­kiem, i...

Oj­ciec po­krę­cił głową.

– Ża­den jej nie po­gryzł – po­wie­dział. – Zresztą na­wet je­śli... Kac­pra po­gry­zły dzie­siątki razy, bo le­ciał do każ­dego kun­dla, któ­rego zo­ba­czył na ulicy. Że ty wście­kli­zny nie do­sta­łeś – zwró­cił się do młod­szego z braci – to prze­cież cud jest.

Kac­per za­śmiał się krótko i mi­mo­wol­nie zer­k­nął na swoje prawe przed­ra­mię. Gdzie, je­śli się do­brze przy­pa­trzyć, wciąż można było do­strzec blade pa­miątki po spo­tka­niu z pew­nym owczar­kiem.

– Dążę do tego, że... lu­dzie się boją, bo się boją. Bez po­wodu. A może cza­sem mają po­wód, bo fak­tycz­nie, Janka ma ra­cję, mało mnie było u babki, kiedy umie­rała. I pew­nie mama so­bie my­śli, że je­śli ona zo­sta­nie sama... kto ją bę­dzie od­wie­dzał? An­tek z Ka­mi­lem?

– Dla­czego nie jeź­dzi­łeś do babci? – od­wa­żył się za­py­tać Mi­ko­łaj.

Oj­ciec odło­żył trzy­many na ko­la­nach ta­le­rzyk na ławkę.

– Nie o wszyst­kim mu­si­cie wie­dzieć. Także ze względu na pa­mięć babci. Ro­dzice po­peł­niają prze­cież błędy. Tak jak my po­peł­ni­li­śmy z tobą. – Wska­zał na Kac­pra.

– Bo rzu­ci­łem wszystko i się tu­taj prze­nio­słem?

– Je­steś już do­ro­sły. Jak ci to służy, to co mi do tego – po­wie­dział oj­ciec i wzru­szył ra­mio­nami. – My­śla­łem ra­czej o tym, jak pla­no­wa­łeś się za­bić. Zresztą dla­tego mama się boi tego two­jego wy­jazdu. Że tu­taj, w tej głu­szy, znowu coś głu­piego ci wpad­nie do głowy.

– Nie pla­no­wa­łem się za­bić.

– Tak, tak... Wiem, to było wo­ła­nie o po­moc, chęć zwró­ce­nia na sie­bie uwagi i...

– Te ta­bletki na­le­żały do Mi­ko­łaja – po­wie­dział Kac­per.

Oj­ciec za­marł na kil­ka­na­ście se­kund. Na­wet nie mru­gał. Tylko jego klatka pier­siowa uno­siła się ryt­micz­nie w górę i w dół.

– Mi­ko­łaj? – za­py­tał ci­cho.

Star­szy z braci po­dra­pał się po tyle głowy i skrzy­wił, zi­ry­to­wany i za­wsty­dzony rów­no­cze­śnie.

– Za­wa­li­łem wtedy klasę ma­tu­ralną – po­wie­dział, z tru­dem wy­ci­ska­jąc z sie­bie każde słowo. – Nie było szans, że­bym się do­stał na wy­ma­rzone przez was prawo. Wie­dzia­łem, jak za­re­agu­je­cie. Za­czą­łem zbie­rać te ta­bletki i na­wet nie wiem, czy chcia­łem je za­żyć, ale... kurwa... na pewno parę razy w gło­wie po­ja­wiła mi się myśl, że tak by­łoby ła­twiej.

– A jak je zna­leź­li­ście, od razu za­ło­ży­li­ście, że to moje – ode­zwał się Kac­per.

– A ty nie za­prze­czy­łeś.

– Uwie­rzy­li­by­ście mi?

Oj­ciec nie od­po­wie­dział. Nie mu­siał.

– Na­prawdę wtedy tak się przej­mo­wa­łeś? Prze­cież w na­stęp­nym roku po­pra­wi­łeś oceny i się do­sta­łeś na to prawo. Nikt ci złego słowa nie po­wie­dział.

– Bo za bar­dzo przej­mo­wa­li­ście się Kac­prem. Jeź­dzi­li­ście z nim od jed­nego psy­cho­loga do dru­giego. Przez cały ko­lejny rok było tylko chu­cha­nie i dmu­cha­nie na Kac­perka.

– I na do­bre ci to wy­szło – przy­po­mniał mu brat.

– To prawda – przy­znał Mi­ko­łaj.

Jó­zef na­chy­lił się w stronę je­ziora, jakby chciał się le­piej przyj­rzeć od­pły­wa­ją­cym wła­śnie ła­bę­dziom.

– Nie mów­cie matce – po­pro­sił chra­pli­wym gło­sem. I obaj bra­cia zdali so­bie sprawę, że le­dwo nad nim pa­nuje. – To by jej zła­mało serce.

Po­słusz­nie kiw­nęli gło­wami. Zro­zu­mieli, o co cho­dzi ta­cie. I jak jego sa­mego mu­siało za­bo­leć to, jak strasz­nie się po­my­lił przed laty. Jak bar­dzo nie do­strze­gał dra­matu, który roz­gry­wał się tuż pod jego no­sem, i jak sam się do niego przy­czy­nił. I jak nie­wiele bra­ko­wało, żeby skoń­czyło się to tra­ge­dią.

Mi­ko­łaj usiadł po pra­wej stro­nie ojca. Kac­per za­jął miej­sce po le­wej. Trwali tak, wy­sta­wia­jąc twa­rze do czerw­co­wego słońca.

– Skąd wie­dzia­łeś, Kac­per? – za­py­tał na­gle oj­ciec.

– O czym?

– Że je­stem chory. Le­ka­rze mó­wią, że może... – wziął głę­boki od­dech, kiedy jego sy­no­wie wstrzy­mali swoje – ...jesz­cze przed koń­cem roku bę­dzie po wszyst­kim. My­śla­łem, że to dla­tego. Ta Wi­gi­lia. Bo nie wia­domo, czy będę na ko­lej­nej.

– Nic nie wie­dzia­łem – wy­znał Kac­per. – Po pro­stu po­kłó­ci­li­śmy się przez to miesz­ka­nie. A ja na­wet nie wiem, dla­czego je do­sta­łem. Na­prawdę nie ro­zu­miem.

Oj­ciec wes­tchnął ciężko.

– Jak to po­wie­dzia­łeś, Mi­ko­łaj, że babka miała co?

– Zde­ner­wo­wa­łem się... Nie chcia­łem.

– Ale co po­wie­dzia­łeś?

Mi­ko­łaj przy­gryzł wargę.

– Że miała watę za­miast mó­zgu.

– Wła­śnie. I tak było, Kac­per. Miała watę za­miast mó­zgu. Pew­nie fak­tycz­nie miała ja­kiś prze­błysk świa­do­mo­ści, chciała zro­bić coś do­brego, ale je­śli chce­cie znać moje zda­nie, to – spoj­rzał naj­pierw na jed­nego syna, a po­tem na dru­giego – po­my­liła was. Chciała za­pi­sać miesz­ka­nie Mi­ko­ła­jowi, a za­pi­sała to­bie.

– Aha – po­wie­dzieli bra­cia nie­mal rów­no­cze­śnie.

– Ale co z tym czerw­co­wym Bo­żym Na­ro­dze­niem, Kac­per?

– No bo po­my­śla­łem, że te­raz je­ste­śmy skłó­ceni, ale pew­nie na Wi­gi­lię i tak się po­go­dzimy. Tylko po co cze­kać do grud­nia?

Oj­ciec po­ki­wał głową i po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Czyli taki mały świą­teczny cud, co?

– Chyba.

– To chodź­cie, chło­paki. Czas już wra­cać.

Wstał, opie­ra­jąc się na nich dwóch, jakby na­gle za­bra­kło mu siły. To był mo­ment. Se­kunda, góra dwie, kiedy i Mi­ko­łaj, i Kac­per do­strze­gli prze­błysk tego, co czeka tego czło­wieka za kilka mie­sięcy. Po­tem już sta­nął na wła­snych no­gach. Pewny sie­bie i silny jak za­wsze. Jak wtedy, kiedy po­tra­fił ich obu no­sić na rę­kach i pod­ska­ki­wać przy tym, jakby nie kosz­to­wało go to żad­nego wy­siłku.

Wspól­nie wró­cili do ja­dalni. I kiedy tylko prze­kro­czyli próg, zo­rien­to­wali się, że wszystko się zmie­niło. An­tek ba­wił się kloc­kami lego, które zna­lazł pod cho­inką. Ka­mil ob­ra­cał w dło­niach pu­dełko z grą na PS5. Janka sie­działa obok te­ścio­wej, po­pi­jała kom­pot i z uśmie­chem pa­trzyła na sy­nów. A Marta gła­skała de­li­kat­nie Klarę, która po­ło­żyła jej pysk na ko­la­nach. Pod­nio­sła głowę, kiedy usły­szała wcho­dzą­cych męża i sy­nów.

– Sama do mnie przy­szła – wy­ja­śniła.

– Nie za­mkną­łem drzwi na klucz. Mu­siała so­bie otwo­rzyć – wy­ja­śnił Kac­per. – Prze­pra­szam. Już ją za­bie­ram.

– Nie – za­pro­te­sto­wała ci­cho jego mama. – Nie trzeba. Miła jest.

Mi­ko­łaj sta­nął za bra­tem i na­chy­lił się nad nim.

– No, no... Po­cze­kajmy do pół­nocy, to może za­cznie mó­wić ludz­kim gło­sem – wy­szep­tał.

– Klara czy mama? – od­po­wie­dział rów­nie ci­cho Kac­per.

Mi­ko­łaj udał, że się za­sta­na­wia. Tym­cza­sem oj­ciec ob­szedł stół. Wziął nóż i ude­rzył nim kilka razy w por­ce­la­nowy ta­lerz. Po­cze­kał, aż wszy­scy na niego spoj­rzą.

– Czas się po­dzie­lić opłat­kiem, ko­chani – po­wie­dział.

– Czyli nie cze­kamy do pierw­szej gwiazdki? – rzu­cił żar­to­bli­wie Mi­ko­łaj.

– W czerwcu? Wo­lał­bym nie.

– A dla­czego? – za­py­tał dziadka An­tek.

Jó­zef uśmiech­nął się do wnuka i po­tar­mo­sił go po czu­pry­nie.

– Bo po pro­stu cza­sami na do­bre rze­czy nie warto cze­kać .

WOJ­CIECH CHMIE­LARZ (ur. 1984), au­tor se­rii kry­mi­na­łów o ko­mi­sa­rzu Mortce oraz po­wie­ści kry­mi­nal­nych Wam­pir i Zom­bie (tzw. cykl gli­wicki). Dzie­się­cio­krot­nie no­mi­no­wany do Na­grody Wiel­kiego Ka­li­bru, zdo­był ją w 2015 roku za po­wieść Prze­ję­cie. W 2022 roku otrzy­mał Grand Prix Fe­sti­walu Kry­mi­nalna War­szawa za po­wieść Dług ho­no­rowy.

Part­ne­rem Prozy w „Pi­śmie” jest Wro­cław Mia­sto Li­te­ra­tury UNE­SCO i Wro­cław­ski Dom Li­te­ra­tury.

PO­EZJA

Wi­gi­lia

KRZYSZ­TOF KA­MIL BA­CZYŃ­SKI

Matce

I zbu­dzili go na­gle. Był to głos z da­leka.

Umar­łego lat tyle któż to zbu­dził z Boga

jak ze snu, by jak kro­pla cią­żył znów ku ziemi

i cier­pie­niem, co my­ślą ży­wego czło­wieka,

jak cia­łem okrył i spro­wa­dził w dół?

Już opa­dał. Mgła ni­sko. Ob­łok śniegu w dole.

Od świa­tła ode­rwany, w czar­no­księ­skim kole,

w kole głosu wi­ro­wał, aż usły­szał z bli­ska,

jak go na­zwała po imie­niu. Śli­ska

ulica w śniegu ni­kła. Gra­jek zgi­nał piłę

i cienki głos prze­szy­wał i od­da­lał czas –

jak w tam­ten wie­czór śmierci. Już był u tych okien.

Stół biały, wi­gi­lijny, po­sy­pany mro­kiem

i ona tam sa­motna. Pło­mień śniegu gasł

od chłodu, który przy­niósł, i po­wiew wes­tchnie­nia

za­trze­po­tał, i sta­nął znów u jej ra­mie­nia

jak w tam­ten wie­czór śmierci. «Mój miły – mó­wiła –

oto sa­mot­ność moja, łzy i tych łez siła,

co cię do mnie pro­wa­dzi». Py­tał ciężko: «Co,

co mi każe po­wra­cać w oło­wiane dno,

na samo dno mil­cze­nia, na zie­mię, w po­pioły?»

«O miły, uko­chany – mó­wiła; wspo­mniała: –

Ty duch, ty nie pa­mię­tasz o cier­pie­niu ciała.

Już nie ma na­szych sy­nów. Krew ich wsiąka w śnieg.

Mo­żeś wi­dział ty serca ich na ulic bruku,

mo­żeś wi­dział scho­dzą­cych na umarły brzeg,

a może roz­trza­skaną matki siwą głowę?

Dzi­siaj przy­szła go­dzina, za­bierz serce moje,

obroń mnie, od do­tknię­cia ich ja­keś mnie bro­nił».

Po­kój speł­niał się świ­tem. Na ulicy dzwo­nił

dzwo­nek u ma­łych sa­nek. Ciemni, trzej, schy­leni,

długo szu­kali w sza­fie. Je­den zło­żył dłoń

na jej ra­mie­niu sztyw­nym. Wtedy się uko­sem

ob­su­nęła po­woli; brzask jej zwil­żył włosy

i stru­myk chłod­nej ci­szy po­pły­nął przez skroń. 

Za­mil­kli. Ona była z nim, da­leko, chyba

da­lej niż każda mi­łość. Ostry szron na szy­bach

skrzył się. Ru­szyli z wolna, lęk ich biały zmro­ził

i czarny krzyż ze ściany jak mil­cze­nie – gro­ził.

Było wy­soko, ci­cho jak w ko­ściele.

9 VIII 1942 r.

Wiersz po­cho­dzi z do­meny pu­blicz­nej. Wię­cej na stro­nie Wol­ne­lek­tury.pl

KRZYSZ­TOF KA­MIL BA­CZYŃ­SKI ps. Jan Bu­gaj, Krzyś (1921–1944), po­eta wojny, pod­cho­rąży Ar­mii Kra­jo­wej, pod­harc­mistrz Sza­rych Sze­re­gów, je­den z przed­sta­wi­cieli po­ko­le­nia Ko­lum­bów. Zgi­nął w cza­sie po­wsta­nia war­szaw­skiego jako żoł­nierz ba­ta­lionu „Pa­ra­sol” Ar­mii Kra­jo­wej.

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie

RE­POR­TAŻ

Szew

tekstDO­ROTA BRAUNTSCHzdję­cia z dronaAN­DRZEJ PAW­ŁO­WICZ

TY­CHY DO­CZE­KAŁY SIĘ wielu okre­śleń: „mia­sto sa­te­lita”, „mia­sto sy­pial­nia”, „mia­sto ho­tel”, „mia­sto so­cja­li­styczne” – każ­dego się wsty­dziły. Dziś mają szansę stać się mia­stem zie­lo­nym, co od po­czątku pró­bo­wali zre­ali­zo­wać ich twórcy.

Paź­dzier­nik 2021 roku. Tniemy wzgó­rze na prze­łaj, przez wy­soką trawę. Kie­ru­jemy się na po­łu­dnie, do­kład­nie wzdłuż zie­lo­nej osi. Po obu stro­nach bie­gną ścieżki. Ta z le­wej jest naj­szer­sza, w nie­któ­rych miej­scach ma na­wet pięć me­trów. W ciągu kilku de­kad ty­sza­nie wy­dep­tali tu­taj po­kaźną aleję, która nie­mal ide­al­nie po­krywa się z pla­no­waną nie­gdyś osią. Łą­czy osie­dle O z przej­ściem pod­ziem­nym i da­lej z kładką nad wy­ko­pem ko­le­jo­wym. Spina pół­noc z po­łu­dniem mia­sta. To kró­lowa tu­tej­szych przedep­tów.

Do­okoła ze­schnięta trawa, kępki krza­ków, to tu, to tam ro­śnie po kilka sa­mo­sie­jek. Na po­łu­dniu syl­weta ko­ścioła. Za na­szymi ple­cami głę­boki wy­kop, w któ­rym bie­gną szyny. To tu­taj prze­ci­nają się osie – zie­lona i ko­le­jowa. Dwa krę­go­słupy jed­nego or­ga­ni­zmu. Na ich styku miało po­wstać cen­trum Ty­chów.

Scho­dzimy skarpą po­ro­śniętą wy­soką trawą i tra­fiamy na ko­lumnę mło­dych drzew, na które bar­dzo de­ner­wuje się mój prze­wod­nik – ty­ski ar­chi­tekt Ro­bert Ski­tek.

– Są źle za­sa­dzone. Po­winny two­rzyć szpa­ler wzdłuż osi i od­wzo­ro­wy­wać w tu­tej­szej prze­strzeni za­ło­że­nia kom­po­zy­cyjne ge­ne­ral­nego planu mia­sta. Tym­cza­sem za­rządcy osie­dla wsa­dzili klony w po­przek bul­waru – tłu­ma­czy.

Kładka nad wy­ko­pem ko­le­jo­wym łą­cząca pół­nocną i po­łu­dniową część mia­sta

Wbrew pla­nowi jest też par­king, a wła­ści­wie kle­pi­sko, które roz­po­ściera się na po­łu­dnie przed nami i zaj­muje te­ren prze­wi­dziany pod oś. Da­lej, mię­dzy blo­kami, cią­gnie się alejka długa na dwie­ście me­trów (nie­wielki od­ci­nek zre­ali­zo­wa­nego bul­waru) i znowu prze­szkoda – czte­ro­pa­smowa ulica Pił­sud­skiego. Po dru­giej stro­nie jezdni ko­lejny par­king i wra­camy na oś. Przed nami za­ło­żony w 2012 roku park, za nim wi­dok na dzwon­nicę ko­ścielną. Bu­dy­nek pa­ra­fii Bło­go­sła­wio­nej Ka­ro­liny, wznie­siony w la­tach 90. ubie­głego wieku, sta­nął do­kład­nie na prze­biegu osi. Da­lej, za pło­tem, bo­isko na­le­żące do pa­ra­fii, a za nim ru­chliwa ulica Si­kor­skiego. Na po­łu­dnie za jezd­nią zie­lona oś gubi się mię­dzy blo­kami, tra­fia na ogro­dzony plac za­baw, by w końcu wą­skim przedep­tem do­trzeć pod las.

ROK 1959.