Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
63 osoby interesują się tą książką
W tym miesiącu zaglądamy w miejsca, którymi lubią straszyć nas politycy, nazywając je strefami „no-go”. Jak naprawdę się tam żyje, sprawdzała Anna Mikulska w kolejnej przekrojowej Soczewce Pisma. To nie jedyny obalany przez nas w czerwcowym numerze mit – rozprawiamy się też z przekonaniem, że powodzie to problem pojawiający się raz na sto lat, bakterie są naszymi wrogami, a David Hockney jest malarzem, który nie opowiada już swoimi obrazami nowych historii.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– opowiadanie Joanny Rudniańskiej – Śmierć pławikonika,
– reportaż Rafała Grzenia i Macieja Moskwy o Syrii po ucieczce al-Asada,
– apteczkę islandzkiego kompozytora Ólafura Arnaldsa,
– felieton Magdaleny Bigaj o prawie naleśnika i kontakcie z naturą.
Spis treści. Pismo. Magazyn Opinii. 06/2025
Karolina Lewestam. Rozmowy z K. Miłość i obowiązek
Aglaja Janczak – Spokój
Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa
Joanna Rudniańska – Śmierć pławikonika
Anna Mikulska – Skąd naprawdę jesteś?
Ewa Dunal, Marcelina Burzec – Nie ma już powodzi tysiąclecia
Cezary Hurysz – jedna wiosna druga wiosna dziesiąta wiosna
Niccolò Rastrelli – Nie wyglądają jak ja [fotoreportaż]
Katarzyna Kazimierowska – Wyleczą nas wirusy
Rafał Grzenia, Maciej Moskwa – Trzej spotkani Syryjczycy
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Ólafur Arnalds?
Zosia Dzierzawska – Rozproszenie [komiks]
Zofia Płoska-Czartoryska – Czerwiec z cyklu Przeczarowując świat
Sylwia Zientek – Lekcja Hockneya
Magdalena Bigaj – O prawie naleśnika i kontakcie z naturą
Zuzanna Kowalczyk – À propos multikulturalizmu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Miłość i obowiązek
tekstKAROLINA LEWESTAM
Mądra K.!
Wszędzie tłumaczą, jak opiekować się seniorami, jak ich nie urazić, jak zachęcać do jedzenia, ćwiczyć umysł. A moja seniorka (mama) jest złośliwa, apodyktyczna, roszczeniowa, (...) ignorująca jakiekolwiek sugestie dotyczące higieny, wymagająca stałej obecności drugiej osoby (i ma to być któraś z jej dwóch córek, ewentualnie nieżyjący mąż).
Cierpliwości i siły wystarcza mi na podstawowe usługi: wydać lekarstwa, załatwić jedzenie, ogarnąć łazienkę (po każdej wizycie), włączyć telewizor, w międzyczasie odpowiedzieć na 170 powtarzających się pytań. Jedynie poczucie humoru trzyma nas na powierzchni, chociaż często nie wystarcza i wpadamy obie w błoto – ona we wściekłość i obrazę z powodu tego, że nie rozumie, zapomina, zostaje sama na godzinę. (...) Siostra jest z mamą bardzo związana i to ona emocjonalnie nie jest w stanie powierzyć opieki nad mamą jakiejkolwiek innej osobie czy instytucji, mieszka z nią i podpiera się nosem. (...) Jestem dopuszczona do dyżurowania ze ściśle określonymi wytycznymi i monitoringiem z kamerką włącznie. (...) Po dwóch dniach dyżuru mam ochotę mamę udusić, a przez kolejne kilka dni jestem zdołowana, wypruta z energii i jakiejkolwiek radości życia. Czy mam prawo się tak czuć – zwłaszcza że przecież nie troszczę się, nie wykazuję współodczuwania, nie przychylam jej nieba – i to często z rozmysłem. Co robić?
Zgryziona, cyniczna, do bólu racjonalna B.
Droga B.!
Są dwa duże powody, dla których oferujemy innym swoją troskę. Pierwszy z nich to miłość, drugi – obowiązek. Miłość nie pyta: „Czy muszę?”, a obowiązek nie pyta: „Czy chcę?”.
Droga B., na pewno istnieje wiele sensów, w jakich kochasz swoją matkę; jestem o tym przekonana – ale na pewno nie czujesz, że miłość wystarcza. Potrzebny jest jeszcze obowiązek – i to jest o wiele trudniejsze. Miłość jest jak paliwo, obowiązek jak ołów w butach; Twoje buty są ciężkie i każdy krok trochę boli. Nie jestem z tych, którzy szybko rozgrzeszają i łatwo mówią rzeczy w rodzaju: „Dbaj przede wszystkim o siebie” albo „Stawiaj jasne granice i to cię zbawi”; przeciwnie – pozwalam sobie odnosić wrażenie, że życie ludzkie składa się w pokaźnej mierze z trudnych obowiązków, że wiele jest w nim rzeczy koniecznych, acz nieprzyjemnych i naiwnością byłoby oczekiwanie, że da się je przeżyć bez wysiłku. Jeśli chciałabyś usłyszeć, że powinnaś po prostu przestać opiekować się matką, to ja nie będę osobą, która Ci to powie. Będę się raczej zastanawiać, czy gorsza od odpowiadania na 170 pytań i czyszczenia łazienki nie będzie świadomość, że nie zrobiłaś czegoś, co robić należało.
Wybacz, jeśli się mylę, w końcu o Twoim życiu czytałam tylko w jednym liście, ale Twoja matka nie wydaje się z gruntu podła, po prostu nieprzyjemna i apodyktyczna. Duża część Twojego dyskomfortu może płynąć z faktu, że gdzieś w głębi siebie tęsknisz do matki, jakiej nie było Ci dane mieć, matki czułej, kochającej, całującej Twoje czoło na dobranoc i mocno trzymającej Cię za rękę w chwilach próby. Niekiedy marzymy, że starość rodziców będzie czasem rekompensaty i wypłaty zaległych życiowych rat; że ci agresywni, kiedy przyjdzie do nich perspektywa śmierci lub choroba, staną się łagodniejsi; że ci, którzy walczyli z nami o władzę i sprawczość, zaczną nas po prostu kochać, a ci, którzy nie stanęli za nami, gdy było trzeba, bo byli zbyt słabi lub zbyt oportunistyczni, nagle okażą siłę charakteru. Tymczasem rodzice mają gdzieś narracyjne potrzeby naszych intymnych historii i najczęściej stają się trochę bardziej tacy, jacy wcześniej już byli – i z tego powodu na stare rany, które już prawie się zasklepiły, bezlitośnie sypią nam jeszcze sól zawiedzionych nadziei. Ale wciąż – oprócz sytuacji skrajnych, prawdziwego zła, nieuleczalnego narcyzmu i innych nadużyć – to tylko dyskomfort, któremu można by pewnie nieco ulżyć, wyzbywając się tych nadziei i traktując rodziców mniej jak matki i ojców, a trochę bardziej jak dzieci.
Tak więc: masz prawo chcieć mamę udusić, oczywiście, że masz. Każdy da Ci to prawo – nawet jeśli Instagram i „Viva” są pełne rad, jak mieć cudowną relację z seniorką czy seniorem. Czy masz prawo nigdy już jej nie pomóc – to kwestia zupełnie inna. Ale widzisz, B., Ty to wszystko wiesz – przecież to widać, przecież rozumiesz, dlaczego się tak czujesz; ba, wiesz, co sprawiło, że twoja matka jest tym, kim jest. Jestem pewna, że sobie poradzisz, że dasz z siebie tyle, ile powinnaś, jednocześnie rozumiejąc, że nie możesz dać więcej. Coś innego mnie zastanawia w tej całej sytuacji – Twoja siostra.
Matka, która jest roszczeniowa, złośliwa i czasem wciąga Cię w błoto, droga B., to w zasadzie dość normalne. Siostra, która nagrywa na kamerze własną siostrę, kiedy ta się opiekuje ich matką? O rany! Kochana B., czasem największe problemy kryją się za tymi zwyczajnymi, a Twoim dużym problemem jest – tak mi się wydaje – relacja z siostrą.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
SPOKÓJ!
AGLAJA JANCZAK
znaleźliśmy długi szkielet fascynujący kształt jeszcze można rozpoznać po pyszczku że to wydra choć muchy niestrudzenie próbują rozdzielać nasze euforyczne rozpoznanie od niedopowiedzenia wcierają istnienie odnóżami w niebyt jakby czyściły podeszwy
baudeleire’owski rozkład poczynia sobie grzbiety owadów błyszczą w słońcu jak klejnociki i jeszcze przez chwilę wodzą ludzkie oko na pokuszenie
zęby bobrów na osikach szczerzą się w licznie zostawionych uśmiechach niczym zadowolona publika która wie, że wydra znalazła już pod wodą swój błękit
AGLAJA JANCZAK (ur. 1977), poetka, księgarka, autorka tomu poetyckiego Cechy wspólne wydanego przez Fundację Duży Format (1. Nagroda w 11. Konkursie Poetyckim Fundacji Duży Format). Publikowała m.in. w „Przekroju”, „Piśmie” i „Wysokich Obcasach”. Laureatka kilkudziesięciu ogólnopolskich konkursów poetyckich – m.in. 55. Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jana Śpiewaka i Anny Kamieńskiej (2024). Jest autorką tekstów piosenek do spektakli teatralnych dla dzieci. Tom poetycki Rzeka i inne ciała właśnie ukazał się w wydawnictwie Fundacji Duży Format.
W KADRZE z cyklu Jaka piękna katastrofa
Lewin Brzeski, 20 września 2024 roku
zdjęcie i tekstADRIAN WYKROTA
We wrześniu 2024 roku dorzecze Odry nawiedziła powódź spowodowana niżem genueńskim, który przyniósł intensywne opady deszczu znad północnej części Włoch. Okrzyknięta kolejną powodzią tysiąclecia w ciągu ostatnich paru dekad, zabrała dobytek tysięcy ludzi i 26 ofiar śmiertelnych, w tym dziewięć w Polsce. Znajdujący się w województwie opolskim Lewin Brzeski w 90 procentach znalazł się pod wodą.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Śmierć pławikonika
tekstJOANNA RUDNIAŃSKArysunekBARBARA MICHNIO
– Zostaliśmy wessani przez przyszłość –powtórzył Tim. – Nocą. Podczas snu.
Philip K. Dick, Śniadanie o zmierzchu
Ten dzień miał być najgorętszym dniem wiosny. Mimo że jeszcze nie skończył się maj, zapowiadano ponad 47 stopni Celsjusza.
Jakub Derner, siedmiolatek o drobnej, bladej buzi i czarnych, prostych włosach do ramion, ubrany w niebieską piżamę, patrzył przez szybę na konika morskiego, który dziwnymi podskokami poruszał się po akwarium. Kolorowe wodorosty kołysały się jak las podczas wietrznej pogody. Konik był prześliczny, biało-różowy w drobne, czarne kropeczki. Miał na imię Miranda.
Jakub usłyszał na schodach lekkie kroki Deszcz, swojej wietnamskiej niani, i przypomniał sobie, że miał się ubrać.
– Muszę iść do szkoły. Inne szkoły nie mają lekcji, bo jest za gorąco, ale nasza ma certyfikat klimatyczny i musimy się uczyć. Ale trudno. Nie martw się, Miranda. Zobaczymy się po lekcjach – powiedział.
Deszcz wpadła do pokoju jak burza.
– Za dziesięć minut wychodzicie. Co ty robiłeś? – spytała gniewnie.
– Bawiłem się z Mirandą. Wiesz, że ona płynie tam, gdzie jej powiem? Jak powiem „do góry”, to płynie do góry, a jak „do dołu”, to płynie do dołu. Naprawdę, Deszcz.
– Szkoda, że ty nie jesteś taki mądry. Powiedziałam ci przecież, żebyś się ubrał, a ty wciąż jesteś w piżamie.
Jeszcze rok temu wszyscy mówili do Deszcz „nianiu”. Ale któregoś dnia starsza siostra Jakuba, Eda, powiedziała, że już nie będzie tak do niej mówić. Wtedy mama zawołała Deszcz i spytała:
– Jak masz na imię, nianiu?
– Varsha – powiedziała Deszcz.
– Dziwne imię.
– Varsha znaczy deszcz. Możecie mówić do mnie Deszcz – powiedziała Deszcz i tak zostało. Od tamtej pory wszyscy mówili do niej Deszcz.
Jakub ubrał się i zszedł do kuchni. Eda stała przy blacie i, przeglądając się w stalowym tosterze, malowała sobie rzęsy. Była wysoką, pucułowatą blondynką z włosami do pasa.
– Gdzie mama? – spytał Jakub.
– Jeszcze śpi – powiedziała Deszcz.
– A tata?
– Już wyszedł.
– Dlaczego codziennie pytasz o to samo? – wtrąciła Eda. – Myślisz, że odpowiedź któregoś dnia będzie inna? Że tata będzie spał? Albo mama wyjdzie wcześnie do pracy?
– Myślę, co myślę – odrzekł Jakub.
– Dwie grzanki i kakao. Zaraz będzie taksówka. Pospieszcie się – ponaglała ich Deszcz.
– Wolę, jak ty nas odwozisz. No, odwieź, co ci szkodzi – prosił Jakub.
– Ja nie wolę – zaznaczyła Eda.
– Muszę pisać – powiedziała Deszcz. – Za dwa miesiące mam obronę.
– Wiem. Musisz skończyć studia, żeby nie kazali ci wracać. A nie możesz wrócić do swojego domu, bo twój dom jest na dnie morza. Szkoda, chciałbym zobaczyć twój dom.
– Wychodzimy, żółtku. Nie mogę się spóźnić – syknęła Eda.
Deszcz podeszła do okna. Nie słyszała, co mówi Eda. Albo udawała.
– Jest już taksówka – powiedziała.
Tym razem przyjechała po nich pomarańczowa dwuosobowa toyota automat. Czekała tuż za bramką. Jakub suwał palcem po ekranie, chcąc wybrać kierowcę, z którym będzie mógł porozmawiać, ale żadne ze zdjęć mu nie odpowiadało. Zostawił więc wybór stochastyczny. Nie wiedział, co znaczy stochastyczny, ale wiedział, na czym to polegało. Za każdym razem odzywał się ktoś inny.
Na moście Poniatowskiego Eda kazała taksówce zatrzymać się za przystankiem autobusowym.
– Jak doniesiesz, że nie pojechałam do szkoły, to zobaczysz. I masz nie płakać, bo taksówka zaalarmuje Deszcz. Ty też masz nie skarżyć. To było do ciebie, taxi – Eda mówiła szybko i głośno.
– Nie rozumiem polecenia – powiedziała taksówka wysokim, dziecięcym głosikiem.
– Gdzie idziesz? – zapytał Jakub.
– Nie twoja sprawa, żółtku.
– Proszę nie używać sformułowań rasistowskich. To już drugi raz w tym tygodniu. Następnym razem skreślimy panią z listy klientów – zagroziła taksówka stanowczym męskim głosem.
– Zapomniałam. Przepraszam. To moja sprawa, gdzie idę, braciszku.
– Nie możesz chodzić po ulicy. Ma być 47 stopni. Zostań, nie idź – prosił Jakub.
– Nic mi nie będzie. Mam parasol. Widzimy się po szkole, braciszku – rzuciła Eda, otwierając drzwi. Do taksówki wdarł się gorący powiew.
„Braciszku”? Już wolał, jak mówiła do niego „żółtku”.
JAKUB ZOSTAŁ SAM. Taksówka sunęła powoli, przeciskając się pomiędzy samochodami, czasem wjeżdżała na chodnik i wtedy jechała jeszcze wolniej, ale przynajmniej mogła ominąć korek. Pieszych wymiotło, jakby miasto opanowała epidemia. W głębi jednej z uliczek Jakub zauważył sylwetkę człowieka okutanego od stóp do głów w szaty koloru piasku. Kilka małych drzewek w donicach stojących na chodniku było zupełnie suchych. Za to palma na rondzie de Gaulle’a miała dużo więcej liści niż jesienią, ale one były z plastiku.
Wjechali na rondo Praw Kobiet. Na olbrzymim świetlnym billboardzie migotały cyfry.
– Dwa, siedem, sześć, cztery, sześć, osiem, jeden, cztery, osiem, cztery – przeczytał powoli Jakub.
– Zostało dwa miliardy siedemset sześćdziesiąt cztery miliony sześćset osiemdziesiąt jeden tysięcy czterysta osiemdziesiąt cztery – powiedział. – Wczoraj było dwa miliardy siedemset sześćdziesiąt cztery miliony sześćset osiemdziesiąt dziewięć tysięcy siedemset pięćdziesiąt dwa. Dzisiaj znowu jest mniej. Ale to i tak dużo ludzi. Jak myślisz, to dużo czy mało?
– Nie umiem tego ocenić – powiedziała taksówka męskim głosem.
Na następnym billboardzie Jakub zobaczył charakterystyczną sylwetkę konika morskiego. I napis HIPPOCAMPUS.
– Konik morski! – krzyknął i rozpłakał się. – Myślisz, że wszystkie koniki umarły? – spytał przez łzy.
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego płaczesz? Czy coś się stało? Czy mam wysłać wiadomość do twojego domu? – pytał męski głos, który mógłby należeć do wysokiego, dobrze zbudowanego bruneta z wąsami.
– Nic się nie stało. Niech pan się odczepi i nic nie wysyła. Już nie będę płakał. Wolałem jeździć prawdziwą taksówką. Z kierowcą fajniej się rozmawia.
– Ja też z tobą rozmawiam – powiedziała taksówka, zmieniając głos na kobiecy, miękki i uwodzicielski.
– Ale nie tak jak prawdziwy kierowca. I nie widzę twoich oczu w lusterku.
– Zgłoszę tę uwagę. Dziękuję za pomysł, który może poprawić jakość usługi. I nie martw się. Na pewno są jeszcze jakieś koniki morskie w zoo – głos mówił cicho, prawie szeptem. Był bardzo miły.
Jakub myślał o Mirandzie. A gdyby ona też umarła, razem ze wszystkimi pławikonikami na świecie? Wiedział, że to tak nie działa, nie jest tak, że wszystkie stworzenia tego samego gatunku umierają tego samego dnia i już następnego ogłasza się, że ten gatunek wymarł. To dużo bardziej skomplikowane, wiedział o tym. Ale jakaś część jego serca umierała ze strachu: „A jeśli Miranda też umarła? Jeśli wróci do domu, a ona będzie unosiła się na powierzchni wody, do góry swoim ślicznym, kropkowanym brzuszkiem?”. Zatęsknił nagle do Edy. Szkoda, że wysiadła.
TAKSÓWKA PODJECHAŁA do bramy z tabliczką „Ekologiczna Szkoła Prywatna imienia Grety Thunberg”. Szlaban podniósł się i pojazd wjechał na dziedziniec osłonięty zielonym, żywym dachem z pnących roślin, pod którym unosiła się chłodna mgiełka. Jakub wysiadł. Wchodząc do szkoły, powiedział „Cześć, Greta!” kamiennej dziewczynce, która stała na środku okrągłego klombu pełnego łąkowych kwiatków i trzymała w dłoniach kamiennego ptaszka.
Na pierwszej lekcji miał być polski, ale w drzwiach pojawił się dyrektor i powiedział, że nauczycielka nie przyszła. Przespacerował się po klasie i zatrzymał przy stoliku Jakuba.
– Co z twoją siostrą, Derner?
– Jest chora. Ma gorączkę – powiedział Jakub.
– Ile ma stopni? – spytał dyrektor.
– Pięćdziesiąt dwa.
Dyrektor roześmiał się.
– Kłamiesz, Derner. Jeśli twoja siostra nie będzie miała usprawiedliwienia, zostanie zawieszona. Nie będziemy tolerować udziału w nielegalnych strajkach.
– Jakich strajkach? – zapytał Jakub.
Dyrektor poczerwieniał. Stanął pod tablicą. Klasa zamarła.
– Chcę wam powiedzieć, że dzisiejszy strajk klimatyczny jest nielegalny. Część uczniów ze starszych klas nie przyszła dziś do szkoły. Jeśli okaże się, że byli na strajku, zostaną wobec nich wyciągnięte poważne konsekwencje. A nauczyciele, którzy wzięli udział w strajku, zostaną zwolnieni w trybie natychmiastowym. Będziemy wiedzieli o ich udziale, nawet jeżeli zasłonią twarze. Rozumiecie to, prawda?
Jakub pojął, że może już nigdy nie zobaczyć pani Julii, która uczyła polskiego, i zmartwił się. Była jego wychowawczynią i najfajniejszą nauczycielką w szkole.
– Nasza szkoła zawsze bierze udział w Zimowych Strajkach Klimatycznych organizowanych przez Ministerstwo Edukacji na Stadionie Narodowym. Na początku tego roku byliśmy tam razem, pamiętacie? – Dyrektor powiódł wzrokiem po buziach wpatrzonych w niego siedmiolatków. – Pamiętam, że tańczyliście taniec planktonu do muzyki Jany Winderen. To były prawdziwe odgłosy pękających lodowców, a wy byliście planktonem pod tymi lodowcami. Pani Julia dostała nagrodę za choreografię, ale to wy tańczyliście i byłem z was dumny. A teraz chciałbym powiedziać wam coś ważnego. My, nasza szkoła i wasi rodzice, którzy starają się, abyście żyli w ekologicznym i bezpiecznym środowisku, jesteśmy załogą nowej arki Noego, która płynie w przyszłość. Większość ludzi tam nie dotrze, zaleje ich potop, ale my, wybrani, ocalimy Ziemię i zasiedlimy ją na nowo...
Dyrektor popatrzył na twarze dzieci. Zapadł się w sobie, jakby uszło z niego powietrze.
– Nie wiecie, co to arka Noego – powiedział i umilkł. Po chwili jednak znowu podjął swój wywód: – Wyobraźcie sobie, że Ziemia nie nadaje się już do niczego i wsiadamy na statek kosmiczny, aby polecieć na nową Ziemię. Wiadomo, że nie wszyscy zmieszczą się na statku, wiecie o tym, byliście na filmie Dinozaury odlatują. Ale wy, uczniowie naszej szkoły, macie szczęście i lecicie tym statkiem. Ta szkoła, wasze domy, wasze osiedla to statek, którym lecicie w bezpieczną przyszłość, rozumiecie?
Dyrektor przerwał, rozejrzał się dokoła i zamrugał powiekami, jakby właśnie się obudził.
– To ten upał, to ten diabelski upał – mruknął i wyszedł z klasy, zostawiwszy otwarte drzwi. Dzieci siedziały jak zaczarowane, dopiero po dłuższej chwili zaczęły rozmawiać, biegać, szaleć.
Jakub stanął przy oknie i patrzył z góry na kamienną Gretę. Miała dwa ciasno splecione warkocze i przedziałek pośrodku głowy. Myślał o Edzie i o pani Julii. Zastanawiał się, gdzie teraz są. Chciałby być z nimi. Przypomniał sobie zalany morską wodą dom Deszcz. Czy zalał go potop, o którym mówił dyrektor?
TAKSÓWKA po ciebie przyjechała, Derner. Spakuj się – powiedział nauczyciel na zajęciach z anime, na które Jakub chodził po lekcjach.
– Muszę skończyć – zaprotestował Jakub.
To był film o Mirandzie. Jakub rysował, a Totoro, program filmowy, animował. Jakub wymyślił scenariusz wtedy, gdy Eda powiedziała mu, jak przyszedł na świat. W tamtej chwili była na niego zła, bo zużył jej szminkę. Malował plakat, a szminka miała świetny kolor.
– Mnie urodziła mama. A ciebie urodziła Deszcz – powiedziała Eda.
– Nieprawda. Skąd wiesz? – spytał.
– Pamiętam. Miałam siedem lat. To ona miała brzuch, a nie mama. Mówili o niej surogatka. Dopiero potem zaczęli nazywać ją nianią.
– To nieprawda! To mama mnie urodziła! – krzyknął Jakub.
– Wyszedłeś przez cipkę Deszcz, żółtku – powiedziała Eda, a Jakub pobiegł z płaczem do mamy.
Mama zaprzeczyła. Zsunęła trochę spodnie, żeby zobaczył jej umięśniony brzuszek, który często wystawał spod krótkich bluzek. Powiedziała, że pan doktor rozciął go, żeby wyjąć Jakuba, a potem zszył przecięcie i została blizna. Jakub wiedział, jak wyglądają blizny, bo w halloween naklejał je sobie na twarz i szyję. Brzuszek mamy był gładki i lśniący, nie było na nim żadnej blizny. Mama wzięła rękę Jakuba i pogłaskała się wnętrzem jego dłoni. Wyczuł leciutkie zgrubienie, dziesięciocentymetrowy wałeczek tuż nad włosami, które rosły na samym dole.
Rzecz jasna uwierzył. Ale potem chciał sprawdzić. Może z powodu gry o detektywach, ulubionej gry Maurycego, jego najlepszego kumpla. To nie było trudne. Wystarczyło wejść na Insta taty i cofać się, cofać, cofać...
Zanim urodziła się Eda, mama miała przeogromny brzuch. Na jednym zdjęciu była tylko w czarnych majtkach, a brzuch wyglądał okropnie – okrągły, brzydki balon przyczepiony z przodu do mamy. Na następnym zdjęciu mama już wyglądała normalnie i trzymała dzidziusia. Tym dzidziusiem była Eda, tak było napisane pod spodem. A potem już nigdy mama nie miała takiego wielkiego brzucha. Nigdy. Nawet miesiąc przed urodzeniem Jakuba. Więc jak to było? Może nie chciała, żeby tata pokazywał jej brzuch na Insta. A może brzuch z Jakubem nosiła Deszcz.
Kiedyś Deszcz była mała i miała rodziców. Czy rodzice Deszcz byli dziadkami Jakuba? Jakub miał już dziadków, ale widywał ich rzadko. Nie lubił ich. Może rodziców Deszcz polubiłby bardziej. Pomyślał, że mogliby być podobni do małżeństwa z azjatyckiej restauracji, dokąd zabierała go Deszcz. Zawsze żartowali i pamiętali, co Jakub lubi najbardziej. Spytał Deszcz, czy ma zdjęcie swoich rodziców. Nie miała. Na pewno jakieś zostało w domu, który zatonął w morzu. Więc w swoim anime wysłał po nie Mirandę.
Miranda płynęła i płynęła, aż przypłynęła do zatopionego miasta. Tam odnalazła dom Deszcz i wpłynęła do środka. Miała znaleźć zdjęcie. I znalazła je, stało wciąż na półce, obok wazonika z kwiatkami. Jakub właśnie je rysował. Zaczął od ozdobnej pozłacanej ramki.
– Derner, mówiłem do ciebie. Pakuj się – ponaglił go nauczyciel.
– Tylko skończę – powtórzył Jakub.
Nauczyciel pochylił się nad komputerem i włączył animację.
– To miał być film o twojej rodzinie, a nie bajka o koniku morskim. Całkiem ładne, ale nie na temat. Za tydzień zaczniesz od nowa – powiedział i skasował plik. – Od dziś nie ma już koników morskich, Derner. Mówili w radiu – dodał, podchodząc do następnego ucznia.
– Więcej tu nie przyjdę – powiedział Jakub. – Będę chodził na taniec.
W TAKSÓWCE siedziała już Eda. Miała czerwoną twarz i spuchnięte powieki.
– Eda! – zawołał Jakub. – Już jesteś!
– Uważaj. Nie dotykaj mnie. Chyba złamali mi rękę – powiedziała cicho.
– Kto ci złamał rękę?
– Cicho bądź. Nikt. Nie wiem. Przewróciłam się. Strasznie gorąco – westchnęła i zamknęła oczy.
– Mam obniżyć temperaturę? – spytała taksówka szeleszczącym głosem starszej pani.
– Co się pytasz? Obniż – powiedziała Eda.
– Byłaś na nielegalnym strajku? Byli dla ciebie niemili? Widziałaś tam panią Julię? – dopytywał Jakub.
– Może byłam. No i co z tego? Daj mi spokój.
Musieli wysiąść wcześniej, bo ulicę Styki zagradzała wielka ciężarówka. Parkowała przed posesją, która zmieniła się w plac budowy. Jakub przypomniał sobie dom, który tu stał jeszcze w zeszłym miesiącu. Był bardzo zniszczony, a na ogrodzonym siatką podwórku, na suchej ziemi, rosło tylko jedno drzewo – wielki, rozłożysty dąb. Znajdowała się pod nim zielona ławka. Siadywał na niej bardzo stary mężczyzna w czapce z daszkiem. Jakub zawsze mówił mu dzień dobry, a mężczyzna unosił na chwilę czapkę i kiwał głową.
Teraz nie było już tego domu i nie było dębu, a po placu zastawionym materiałami budowlanymi uwijały się roboty.
– Ciekawe, gdzie jest ten pan w czapce. Był strasznie stary. Nie wiesz, Eda, co się z nim stało? – spytał Jakub.
– Jak to co. Umarł. I już zrobią, co będą chcieli. Może nawet zamontują uliczną klimę – powiedziała Eda. Rozpięła nad nimi parasol termiczny i powiał chłodny wietrzyk.
– Szkoda, że umarł. Nie znałem nikogo tak starego. Lubiłem go.
– Byłeś chyba jedyny. Wszyscy go nienawidzili. Tylko czekali, aż umrze, bo na nic się nie zgadzał. I jeszcze jego walący się dom. Nie pasował tu. Nawet dębu, który stał na jego podwórku, nienawidzili, mówili, że stanowi zagrożenie. Ale tamten dom zaprojektował ktoś bardzo znany, jakiś Maksymilian Goldberg, dlatego nie mogli go ruszyć. Ale jak stary umarł, jakoś to załatwili.
– A ty go lubiłaś? – spytał Jakub.
– Miał rację – odpowiedziała krótko Eda. – Oni chcą ogrodzić wszystko, całą Saską Kępę. Będzie jak w galerii, jak w Złotych Tarasach, zobaczysz. Ale to i tak na nic.
W DOMU czekała na nich Deszcz. Rodziców nie było.
Deszcz popatrzyła z niepokojem na Edę.
– Co ci jest, Eda? Jak się czujesz? – spytała.
– Świetnie. Idę do siebie – warknęła Eda i poszła na górę.
– Ja też idę do siebie – powiedział Jakub. Deszcz spojrzała zdziwiona. – Muszę przywitać się z Mirandą.
– A ze mną się nie przywitasz?
Jakub przytulił się do Deszcz i pozwolił się pocałować.
– Upiekę wam jabłka na podwieczorek – powiedziała Deszcz.
Wchodził powoli po schodach. Bał się, że Miranda umarła i że zaraz zobaczy ją pływającą brzuszkiem do góry. I tak było. Umarła i pływała brzuszkiem do góry. Tylko jej przezroczyste płetwy poruszały się jak małe wachlarzyki. Wyjął Mirandę z akwarium i usiadł na łóżku. Leżała na jego dłoni, maleńka i śliczna. Pomyślał, że powinien urządzić jej pogrzeb. Nigdy nie był na pogrzebie, ale wiedział, jak to się odbywa. Może ją zakopać. Albo spalić, a potem rozsypać popiół. Albo nie. Wrzuci Mirandę do Wisły, a ona popłynie do morza.
Ktoś usiadł obok niego. Eda.
– Co tak siedzisz nad tą zdechłą rybą? Nie pierwszy raz umarła. Ale zawsze Deszcz znajdowała ją najpierw i zamawiała nową. Przysyłali ją kurierem w pół godziny. Wiesz, ile kosztuje taka ryba? Mnóstwo kasy. Ale i tak kupią ci nową. Nie martw się, żółtku.
– Nie chcę nowej Mirandy – powiedział Jakub.
Eda delikatnie położyła swoją rękę na ręce Jakuba, ukrywając Mirandę pomiędzy ich dłońmi, jak w gniazdku.
– My też umrzemy – powiedziała. – Nie będziemy starzy jak tamten dziadek, co siedział pod dębem. Ten świat umiera, wiem o tym, żółtku. Wszyscy wiedzą. Tylko udają, że nie wiedzą.
– Chcę, żeby Miranda popłynęła do morza. Wrzucimy ją do Wisły, dobrze?
– Pewnie. Rzucimy ją z mostu. Jutro, jak będziemy jechali do szkoły. Nie dopłynie do morza, bo Wisła już nie wpada do morza. To bajoro, a nie rzeka. Ale Miranda jest taka maleńka. Dla niej to będzie morze – powiedziała Eda i rozpłakała się.
Objęli się i płakali, siostra i brat, brat i siostra, a biało-różowy konik morski leżał nieruchomo we wnętrzu chłopięcej dłoni, jak w kołysce, jak w koszyczku.
Fragment pochodzi ze zbioru opowiadań, który ukaże się pod koniec roku nakładem wydawnictwa Nisza.
JOANNA RUDNIAŃSKA (ur. 1948), pisarka. Laureatka Warszawskiej Nagrody Literackiej oraz licznych nagród za książki dla dzieci. Najbardziej znana z nich to Kotka Brygidy, w 2007 roku uhonorowana głównym wyróżnieniem literackim w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. W 2019 roku powieść Sny o Hiroszimie wydało W.A.B., a zbiór opowiadań RuRu ukazał się w wydawnictwie Nisza.
Więcej opowiadań przeczytasz lub wysłuchasz na magazynpismo.pl/proza
ŻARTY RYSUNKOWE
SOCZEWKA PISMA
Skąd naprawdę jesteś?
tekstANNA MIKULSKA
POWIĄZANIE TERRORYZMU z islamem i migracjami na dobre zagościło w społecznej wyobraźni, karierę zrobiło też określenie no-go zones. Postanowiłam sprawdzić, ile w tym wszystkim prawdy, i pojechałam tam, gdzie – rzekomo – czekać na mnie miały same niebezpieczeństwa.
Bruksela, luty 2025 roku. Widok na północne osiedla w dzielnicy MolenbeekzdjęcieANNA MIKULSKA
Jest 5 lutego 2025 roku, godzina 6:15. Jeszcze ciemno. Obaj mają pewnie po kilkanaście lat, jeden jest w czarnej, drugi w białej bluzie. Na nagraniu krążącym w internecie nie widać, czy ich skóra jest ciemna, czy jasna. Szybko wychodzą ze stacji metra Clémenceau w Brukseli. Kałasznikowy w ich rękach wyglądają jak trzymane nieporadnie plastikowe zabawki. Padają strzały, ale nikt nie zostaje ranny. Nastolatkowie szybko wracają na stację, nagranie się kończy. Moja pierwsza myśl: „Terroryści?”.
Szybko okazuje się, że były to porachunki między lokalnymi gangami narkotykowymi. Miniwojna potrwa jeszcze kilka dni, rezultat: jedna ofiara śmiertelna, kilkoro rannych. Ostatnia strzelanina w stolicy zdarzyła się kilka miesięcy temu. Port w Antwerpii, godzinę drogi samochodem od Brukseli, jest głównym punktem przerzutowym kokainy z Ameryki Łacińskiej do Europy – belgijskie służby celne skonfiskowały 44 tony tego narkotyku w 2024 roku, podczas gdy rok wcześniej przechwycono rekordowe 116 ton.
Stacja Clémenceau znajduje się w pobliżu dworca kolejowego Bruksela-Południe, na styku gmin (fr. communes, co można porównać do polskich dzielnic, ale z większą autonomią) Saint-Gilles i robotniczej Anderlecht. Wysiadam tam z pociągu kilka godzin po strzelaninie. Okoliczne mury pokrywają graffiti, wyłapuję hasło „Free Gaza”, mijam grupę osób w kryzysie bezdomności, mówią po polsku. Metro jest nieczynne do czasu wyjaśnienia zdarzeń.
– Ta okolica jest bardzo nieciekawa, uważaj, jak będziesz tamtędy przejeżdżać – słyszę od znajomej Polki, która w Belgii mieszka od trzech lat.
Łatka „nieciekawej” przylgnęła również do sąsiadującej z Anderlechtem gminy Molenbeek-Saint-Jean – potocznie to po prostu Molenbeek. W mediach nazywana była też „wylęgarnią terrorystów” – po zamachach w 2015 roku w Paryżu i rok później w Brukseli na lotnisku Zaventem i stacji metra Maelbeek, znajdującej się tuż obok Parlamentu Europejskiego. Dwudziesto-, trzydziestoletni terroryści z Państwa Islamskiego, którzy zorganizowali i przeprowadzili te zamachy, byli powiązani właśnie z brukselskim Molenbeekiem.
Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej w 2016 roku obecny prezydent USA Donald Trump nazwał Brukselę hellhole (piekłem). „Chcą prawa szariatu, nie asymilują się” – straszył muzułmanami w wywiadzie dla telewizji Fox News.
Te same argumenty wykorzystywane są przez europejskich polityków w Belgii, we Francji, w Niemczech czy Polsce sprzeciwiających się imigracji z państw afrykańskich i Bliskiego Wschodu. Powiązanie terroryzmu z islamem i migracjami na dobre zagościło w społecznej wyobraźni. Karierę zrobiło też określenie no-go zones, wypromowane przez Donalda Trumpa i media, które ma oznaczać dzielnice imigranckie w Europie Zachodniej, gdzie panują bezprawie i radykalizm. Gdy szukam informacji na temat niesławnej gminy, w Google wyskakują tytuły polskich artykułów: Molenbeek, przystań dżihadystów w sercu Europy; Molenbeek: spokojna dzielnica, w której toczy się podziemne życie terroru i dżihadu; Molenbeek – „gniazdo dżihadystów” w Brukseli przyciąga turystów.
Ile w tym wszystkim prawdy?