Pismo. Czerwiec 2025 - Fundacja Pismo - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Pismo. Czerwiec 2025 ebook i audiobook

Fundacja Pismo

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

63 osoby interesują się tą książką

Opis

 W tym miesiącu zaglądamy w miejsca, którymi lubią straszyć nas politycy, nazywając je strefami „no-go”. Jak naprawdę się tam żyje, sprawdzała Anna Mikulska w kolejnej przekrojowej Soczewce Pisma. To nie jedyny obalany przez nas w czerwcowym numerze mit – rozprawiamy się też z przekonaniem, że powodzie to problem pojawiający się raz na sto lat, bakterie są naszymi wrogami, a David Hockney jest malarzem, który nie opowiada już swoimi obrazami nowych historii.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– opowiadanie Joanny Rudniańskiej – Śmierć pławikonika, 

– reportaż Rafała Grzenia i Macieja Moskwy o Syrii po ucieczce al-Asada, 

– apteczkę islandzkiego kompozytora Ólafura Arnaldsa,

– felieton Magdaleny Bigaj o prawie naleśnika i kontakcie z naturą.

 

Spis treści. Pismo. Magazyn Opinii. 06/2025

Karolina Lewestam. Rozmowy z K. Miłość i obowiązek 

Aglaja Janczak – Spokój 

Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa

Joanna Rudniańska – Śmierć pławikonika

Anna Mikulska – Skąd naprawdę jesteś? 

Ewa Dunal, Marcelina Burzec – Nie ma już powodzi tysiąclecia

Cezary Hurysz – jedna wiosna druga wiosna dziesiąta wiosna 

Niccolò Rastrelli – Nie wyglądają jak ja [fotoreportaż]

Katarzyna  Kazimierowska – Wyleczą nas wirusy

Rafał Grzenia, Maciej Moskwa – Trzej spotkani Syryjczycy

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Ólafur Arnalds?

Zosia Dzierzawska – Rozproszenie [komiks]

Zofia Płoska-Czartoryska – Czerwiec z cyklu Przeczarowując świat 

Sylwia Zientek – Lekcja Hockneya

Magdalena Bigaj – O prawie naleśnika i kontakcie z naturą

Zuzanna Kowalczyk – À propos multikulturalizmu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 48 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wiktor Brzozowski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Mi­łość i obo­wią­zek

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Mą­dra K.!

Wszę­dzie tłu­ma­czą, jak opie­ko­wać się se­nio­rami, jak ich nie ura­zić, jak za­chę­cać do je­dze­nia, ćwi­czyć umysł. A moja se­niorka (mama) jest zło­śliwa, apo­dyk­tyczna, rosz­cze­niowa, (...) igno­ru­jąca ja­kie­kol­wiek su­ge­stie do­ty­czące hi­gieny, wy­ma­ga­jąca sta­łej obec­no­ści dru­giej osoby (i ma to być któ­raś z jej dwóch có­rek, ewen­tu­al­nie nie­ży­jący mąż).

Cier­pli­wo­ści i siły wy­star­cza mi na pod­sta­wowe usługi: wy­dać le­kar­stwa, za­ła­twić je­dze­nie, ogar­nąć ła­zienkę (po każ­dej wi­zy­cie), włą­czyć te­le­wi­zor, w mię­dzy­cza­sie od­po­wie­dzieć na 170 po­wta­rza­ją­cych się py­tań. Je­dy­nie po­czu­cie hu­moru trzyma nas na po­wierzchni, cho­ciaż czę­sto nie wy­star­cza i wpa­damy obie w błoto – ona we wście­kłość i ob­razę z po­wodu tego, że nie ro­zu­mie, za­po­mina, zo­staje sama na go­dzinę. (...) Sio­stra jest z mamą bar­dzo zwią­zana i to ona emo­cjo­nal­nie nie jest w sta­nie po­wie­rzyć opieki nad mamą ja­kiej­kol­wiek in­nej oso­bie czy in­sty­tu­cji, mieszka z nią i pod­piera się no­sem. (...) Je­stem do­pusz­czona do dy­żu­ro­wa­nia ze ści­śle okre­ślo­nymi wy­tycz­nymi i mo­ni­to­rin­giem z ka­merką włącz­nie. (...) Po dwóch dniach dy­żuru mam ochotę mamę udu­sić, a przez ko­lejne kilka dni je­stem zdo­ło­wana, wy­pruta z ener­gii i ja­kiej­kol­wiek ra­do­ści ży­cia. Czy mam prawo się tak czuć – zwłasz­cza że prze­cież nie trosz­czę się, nie wy­ka­zuję współ­od­czu­wa­nia, nie przy­chy­lam jej nieba – i to czę­sto z roz­my­słem. Co ro­bić?

Zgry­ziona, cy­niczna, do bólu ra­cjo­nalna B.

Droga B.!

Są dwa duże po­wody, dla któ­rych ofe­ru­jemy in­nym swoją tro­skę. Pierw­szy z nich to mi­łość, drugi – obo­wią­zek. Mi­łość nie pyta: „Czy mu­szę?”, a obo­wią­zek nie pyta: „Czy chcę?”.

Droga B., na pewno ist­nieje wiele sen­sów, w ja­kich ko­chasz swoją matkę; je­stem o tym prze­ko­nana – ale na pewno nie czu­jesz, że mi­łość wy­star­cza. Po­trzebny jest jesz­cze obo­wią­zek – i to jest o wiele trud­niej­sze. Mi­łość jest jak pa­liwo, obo­wią­zek jak ołów w bu­tach; Twoje buty są cięż­kie i każdy krok tro­chę boli. Nie je­stem z tych, któ­rzy szybko roz­grze­szają i ła­two mó­wią rze­czy w ro­dzaju: „Dbaj przede wszyst­kim o sie­bie” albo „Sta­wiaj ja­sne gra­nice i to cię zbawi”; prze­ciw­nie – po­zwa­lam so­bie od­no­sić wra­że­nie, że ży­cie ludz­kie składa się w po­kaź­nej mie­rze z trud­nych obo­wiąz­ków, że wiele jest w nim rze­czy ko­niecz­nych, acz nie­przy­jem­nych i na­iw­no­ścią by­łoby ocze­ki­wa­nie, że da się je prze­żyć bez wy­siłku. Je­śli chcia­ła­byś usły­szeć, że po­win­naś po pro­stu prze­stać opie­ko­wać się matką, to ja nie będę osobą, która Ci to po­wie. Będę się ra­czej za­sta­na­wiać, czy gor­sza od od­po­wia­da­nia na 170 py­tań i czysz­cze­nia ła­zienki nie bę­dzie świa­do­mość, że nie zro­bi­łaś cze­goś, co ro­bić na­le­żało.

Wy­bacz, je­śli się mylę, w końcu o Twoim ży­ciu czy­ta­łam tylko w jed­nym li­ście, ale Twoja matka nie wy­daje się z gruntu podła, po pro­stu nie­przy­jemna i apo­dyk­tyczna. Duża część Two­jego dys­kom­fortu może pły­nąć z faktu, że gdzieś w głębi sie­bie tę­sk­nisz do matki, ja­kiej nie było Ci dane mieć, matki czu­łej, ko­cha­ją­cej, ca­łu­ją­cej Twoje czoło na do­bra­noc i mocno trzy­ma­ją­cej Cię za rękę w chwi­lach próby. Nie­kiedy ma­rzymy, że sta­rość ro­dzi­ców bę­dzie cza­sem re­kom­pen­saty i wy­płaty za­le­głych ży­cio­wych rat; że ci agre­sywni, kiedy przyj­dzie do nich per­spek­tywa śmierci lub cho­roba, staną się ła­god­niejsi; że ci, któ­rzy wal­czyli z nami o wła­dzę i spraw­czość, za­czną nas po pro­stu ko­chać, a ci, któ­rzy nie sta­nęli za nami, gdy było trzeba, bo byli zbyt słabi lub zbyt opor­tu­ni­styczni, na­gle okażą siłę cha­rak­teru. Tym­cza­sem ro­dzice mają gdzieś nar­ra­cyjne po­trzeby na­szych in­tym­nych hi­sto­rii i naj­czę­ściej stają się tro­chę bar­dziej tacy, jacy wcze­śniej już byli – i z tego po­wodu na stare rany, które już pra­wie się za­skle­piły, bez­li­to­śnie sy­pią nam jesz­cze sól za­wie­dzio­nych na­dziei. Ale wciąż – oprócz sy­tu­acji skraj­nych, praw­dzi­wego zła, nie­ule­czal­nego nar­cy­zmu i in­nych nad­użyć – to tylko dys­kom­fort, któ­remu można by pew­nie nieco ulżyć, wy­zby­wa­jąc się tych na­dziei i trak­tu­jąc ro­dzi­ców mniej jak matki i oj­ców, a tro­chę bar­dziej jak dzieci.

Tak więc: masz prawo chcieć mamę udu­sić, oczy­wi­ście, że masz. Każdy da Ci to prawo – na­wet je­śli In­sta­gram i „Viva” są pełne rad, jak mieć cu­downą re­la­cję z se­niorką czy se­nio­rem. Czy masz prawo ni­gdy już jej nie po­móc – to kwe­stia zu­peł­nie inna. Ale wi­dzisz, B., Ty to wszystko wiesz – prze­cież to wi­dać, prze­cież ro­zu­miesz, dla­czego się tak czu­jesz; ba, wiesz, co spra­wiło, że twoja matka jest tym, kim jest. Je­stem pewna, że so­bie po­ra­dzisz, że dasz z sie­bie tyle, ile po­win­naś, jed­no­cze­śnie ro­zu­mie­jąc, że nie mo­żesz dać wię­cej. Coś in­nego mnie za­sta­na­wia w tej ca­łej sy­tu­acji – Twoja sio­stra.

Matka, która jest rosz­cze­niowa, zło­śliwa i cza­sem wciąga Cię w błoto, droga B., to w za­sa­dzie dość nor­malne. Sio­stra, która na­grywa na ka­me­rze wła­sną sio­strę, kiedy ta się opie­kuje ich matką? O rany! Ko­chana B., cza­sem naj­więk­sze pro­blemy kryją się za tymi zwy­czaj­nymi, a Twoim du­żym pro­ble­mem jest – tak mi się wy­daje – re­la­cja z sio­strą.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

.

PO­EZJA

SPO­KÓJ!

AGLAJA JAN­CZAK

zna­leź­li­śmy długi szkie­let fa­scy­nu­jący kształt jesz­cze można roz­po­znać po pyszczku że to wy­dra choć mu­chy nie­stru­dze­nie pró­bują roz­dzie­lać na­sze eu­fo­ryczne roz­po­zna­nie od nie­do­po­wie­dze­nia wcie­rają ist­nie­nie od­nó­żami w nie­byt jakby czy­ściły po­de­szwy

bau­de­le­ire’owski roz­kład po­czy­nia so­bie grzbiety owa­dów błysz­czą w słońcu jak klej­no­ciki i jesz­cze przez chwilę wo­dzą ludz­kie oko na po­ku­sze­nie

zęby bo­brów na osi­kach szcze­rzą się w licz­nie zo­sta­wio­nych uśmie­chach ni­czym za­do­wo­lona pu­blika która wie, że wy­dra zna­la­zła już pod wodą swój błę­kit

AGLAJA JAN­CZAK (ur. 1977), po­etka, księ­garka, au­torka tomu po­etyc­kiego Ce­chy wspólne wy­da­nego przez Fun­da­cję Duży For­mat (1. Na­groda w 11. Kon­kur­sie Po­etyc­kim Fun­da­cji Duży For­mat). Pu­bli­ko­wała m.in. w „Prze­kroju”, „Pi­śmie” i „Wy­so­kich Ob­ca­sach”. Lau­re­atka kil­ku­dzie­się­ciu ogól­no­pol­skich kon­kur­sów po­etyc­kich – m.in. 55. Ogól­no­pol­skiego Kon­kursu Po­etyc­kiego im. Jana Śpie­waka i Anny Ka­mień­skiej (2024). Jest au­torką tek­stów pio­se­nek do spek­ta­kli te­atral­nych dla dzieci. Tom po­etycki Rzeka i inne ciała wła­śnie uka­zał się w wy­daw­nic­twie Fun­da­cji Duży For­mat.

W KA­DRZE z cy­klu Jaka piękna ka­ta­strofa

Le­win Brze­ski, 20 wrze­śnia 2024 roku

zdję­cie i tekstAD­RIAN WY­KROTA

We wrze­śniu 2024 roku do­rze­cze Odry na­wie­dziła po­wódź spo­wo­do­wana ni­żem ge­nu­eń­skim, który przy­niósł in­ten­sywne opady desz­czu znad pół­noc­nej czę­ści Włoch. Okrzyk­nięta ko­lejną po­wo­dzią ty­siąc­le­cia w ciągu ostat­nich paru de­kad, za­brała do­by­tek ty­sięcy lu­dzi i 26 ofiar śmier­tel­nych, w tym dzie­więć w Pol­sce. Znaj­du­jący się w wo­je­wódz­twie opol­skim Le­win Brze­ski w 90 pro­cen­tach zna­lazł się pod wodą.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Śmierć pła­wi­ko­nika

tekstJO­ANNA RUD­NIAŃ­SKAry­su­nekBAR­BARA MICH­NIO

– Zo­sta­li­śmy we­ssani przez przy­szłość –po­wtó­rzył Tim. – Nocą. Pod­czas snu.

Phi­lip K. Dick, Śnia­da­nie o zmierz­chu

Ten dzień miał być naj­go­ręt­szym dniem wio­sny. Mimo że jesz­cze nie skoń­czył się maj, za­po­wia­dano po­nad 47 stopni Cel­sju­sza.

Ja­kub Der­ner, sied­mio­la­tek o drob­nej, bla­dej buzi i czar­nych, pro­stych wło­sach do ra­mion, ubrany w nie­bie­ską pi­żamę, pa­trzył przez szybę na ko­nika mor­skiego, który dziw­nymi pod­sko­kami po­ru­szał się po akwa­rium. Ko­lo­rowe wo­do­ro­sty ko­ły­sały się jak las pod­czas wietrz­nej po­gody. Ko­nik był prze­śliczny, biało-ró­żowy w drobne, czarne kro­peczki. Miał na imię Mi­randa.

Ja­kub usły­szał na scho­dach lek­kie kroki Deszcz, swo­jej wiet­nam­skiej niani, i przy­po­mniał so­bie, że miał się ubrać.

– Mu­szę iść do szkoły. Inne szkoły nie mają lek­cji, bo jest za go­rąco, ale na­sza ma cer­ty­fi­kat kli­ma­tyczny i mu­simy się uczyć. Ale trudno. Nie martw się, Mi­randa. Zo­ba­czymy się po lek­cjach – po­wie­dział.

Deszcz wpa­dła do po­koju jak bu­rza.

– Za dzie­sięć mi­nut wy­cho­dzi­cie. Co ty ro­bi­łeś? – spy­tała gniew­nie.

– Ba­wi­łem się z Mi­randą. Wiesz, że ona pły­nie tam, gdzie jej po­wiem? Jak po­wiem „do góry”, to pły­nie do góry, a jak „do dołu”, to pły­nie do dołu. Na­prawdę, Deszcz.

– Szkoda, że ty nie je­steś taki mą­dry. Po­wie­dzia­łam ci prze­cież, że­byś się ubrał, a ty wciąż je­steś w pi­ża­mie.

Jesz­cze rok temu wszy­scy mó­wili do Deszcz „nia­niu”. Ale któ­re­goś dnia star­sza sio­stra Ja­kuba, Eda, po­wie­działa, że już nie bę­dzie tak do niej mó­wić. Wtedy mama za­wo­łała Deszcz i spy­tała:

– Jak masz na imię, nia­niu?

– Var­sha – po­wie­działa Deszcz.

– Dziwne imię.

– Var­sha zna­czy deszcz. Mo­że­cie mó­wić do mnie Deszcz – po­wie­działa Deszcz i tak zo­stało. Od tam­tej pory wszy­scy mó­wili do niej Deszcz.

Ja­kub ubrał się i zszedł do kuchni. Eda stała przy bla­cie i, prze­glą­da­jąc się w sta­lo­wym to­ste­rze, ma­lo­wała so­bie rzęsy. Była wy­soką, pu­cu­ło­watą blon­dynką z wło­sami do pasa.

– Gdzie mama? – spy­tał Ja­kub.

– Jesz­cze śpi – po­wie­działa Deszcz.

– A tata?

– Już wy­szedł.

– Dla­czego co­dzien­nie py­tasz o to samo? – wtrą­ciła Eda. – My­ślisz, że od­po­wiedź któ­re­goś dnia bę­dzie inna? Że tata bę­dzie spał? Albo mama wyj­dzie wcze­śnie do pracy?

– My­ślę, co my­ślę – od­rzekł Ja­kub.

– Dwie grzanki i ka­kao. Za­raz bę­dzie tak­sówka. Po­spiesz­cie się – po­na­glała ich Deszcz.

– Wolę, jak ty nas od­wo­zisz. No, od­wieź, co ci szko­dzi – pro­sił Ja­kub.

– Ja nie wolę – za­zna­czyła Eda.

– Mu­szę pi­sać – po­wie­działa Deszcz. – Za dwa mie­siące mam obronę.

– Wiem. Mu­sisz skoń­czyć stu­dia, żeby nie ka­zali ci wra­cać. A nie mo­żesz wró­cić do swo­jego domu, bo twój dom jest na dnie mo­rza. Szkoda, chciał­bym zo­ba­czyć twój dom.

– Wy­cho­dzimy, żółtku. Nie mogę się spóź­nić – syk­nęła Eda.

Deszcz po­de­szła do okna. Nie sły­szała, co mówi Eda. Albo uda­wała.

– Jest już tak­sówka – po­wie­działa.

Tym ra­zem przy­je­chała po nich po­ma­rań­czowa dwu­oso­bowa to­yota au­to­mat. Cze­kała tuż za bramką. Ja­kub su­wał pal­cem po ekra­nie, chcąc wy­brać kie­rowcę, z któ­rym bę­dzie mógł po­roz­ma­wiać, ale żadne ze zdjęć mu nie od­po­wia­dało. Zo­sta­wił więc wy­bór sto­cha­styczny. Nie wie­dział, co zna­czy sto­cha­styczny, ale wie­dział, na czym to po­le­gało. Za każ­dym ra­zem od­zy­wał się ktoś inny.

Na mo­ście Po­nia­tow­skiego Eda ka­zała tak­sówce za­trzy­mać się za przy­stan­kiem au­to­bu­so­wym.

– Jak do­nie­siesz, że nie po­je­cha­łam do szkoły, to zo­ba­czysz. I masz nie pła­kać, bo tak­sówka za­alar­muje Deszcz. Ty też masz nie skar­żyć. To było do cie­bie, taxi – Eda mó­wiła szybko i gło­śno.

– Nie ro­zu­miem po­le­ce­nia – po­wie­działa tak­sówka wy­so­kim, dzie­cię­cym gło­si­kiem.

– Gdzie idziesz? – za­py­tał Ja­kub.

– Nie twoja sprawa, żółtku.

– Pro­szę nie uży­wać sfor­mu­ło­wań ra­si­stow­skich. To już drugi raz w tym ty­go­dniu. Na­stęp­nym ra­zem skre­ślimy pa­nią z li­sty klien­tów – za­gro­ziła tak­sówka sta­now­czym mę­skim gło­sem.

– Za­po­mnia­łam. Prze­pra­szam. To moja sprawa, gdzie idę, bra­ciszku.

– Nie mo­żesz cho­dzić po ulicy. Ma być 47 stopni. Zo­stań, nie idź – pro­sił Ja­kub.

– Nic mi nie bę­dzie. Mam pa­ra­sol. Wi­dzimy się po szkole, bra­ciszku – rzu­ciła Eda, otwie­ra­jąc drzwi. Do tak­sówki wdarł się go­rący po­wiew.

„Bra­ciszku”? Już wo­lał, jak mó­wiła do niego „żółtku”.

JA­KUB ZO­STAŁ SAM. Tak­sówka su­nęła po­woli, prze­ci­ska­jąc się po­mię­dzy sa­mo­cho­dami, cza­sem wjeż­dżała na chod­nik i wtedy je­chała jesz­cze wol­niej, ale przy­naj­mniej mo­gła omi­nąć ko­rek. Pie­szych wy­mio­tło, jakby mia­sto opa­no­wała epi­de­mia. W głębi jed­nej z uli­czek Ja­kub za­uwa­żył syl­wetkę czło­wieka oku­ta­nego od stóp do głów w szaty ko­loru pia­sku. Kilka ma­łych drze­wek w do­ni­cach sto­ją­cych na chod­niku było zu­peł­nie su­chych. Za to palma na ron­dzie de Gaulle’a miała dużo wię­cej li­ści niż je­sie­nią, ale one były z pla­stiku.

Wje­chali na rondo Praw Ko­biet. Na ol­brzy­mim świetl­nym bil­l­bo­ar­dzie mi­go­tały cy­fry.

– Dwa, sie­dem, sześć, cztery, sześć, osiem, je­den, cztery, osiem, cztery – prze­czy­tał po­woli Ja­kub.

– Zo­stało dwa mi­liardy sie­dem­set sześć­dzie­siąt cztery mi­liony sześć­set osiem­dzie­siąt je­den ty­sięcy czte­ry­sta osiem­dzie­siąt cztery – po­wie­dział. – Wczo­raj było dwa mi­liardy sie­dem­set sześć­dzie­siąt cztery mi­liony sześć­set osiem­dzie­siąt dzie­więć ty­sięcy sie­dem­set pięć­dzie­siąt dwa. Dzi­siaj znowu jest mniej. Ale to i tak dużo lu­dzi. Jak my­ślisz, to dużo czy mało?

– Nie umiem tego oce­nić – po­wie­działa tak­sówka mę­skim gło­sem.

Na na­stęp­nym bil­l­bo­ar­dzie Ja­kub zo­ba­czył cha­rak­te­ry­styczną syl­wetkę ko­nika mor­skiego. I na­pis HIP­PO­CAM­PUS.

– Ko­nik mor­ski! – krzyk­nął i roz­pła­kał się. – My­ślisz, że wszyst­kie ko­niki umarły? – spy­tał przez łzy.

– Nie umiem od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Dla­czego pła­czesz? Czy coś się stało? Czy mam wy­słać wia­do­mość do two­jego domu? – py­tał mę­ski głos, który mógłby na­le­żeć do wy­so­kiego, do­brze zbu­do­wa­nego bru­neta z wą­sami.

– Nic się nie stało. Niech pan się od­czepi i nic nie wy­syła. Już nie będę pła­kał. Wo­la­łem jeź­dzić praw­dziwą tak­sówką. Z kie­rowcą faj­niej się roz­ma­wia.

– Ja też z tobą roz­ma­wiam – po­wie­działa tak­sówka, zmie­nia­jąc głos na ko­biecy, miękki i uwo­dzi­ciel­ski.

– Ale nie tak jak praw­dziwy kie­rowca. I nie wi­dzę two­ich oczu w lu­sterku.

– Zgło­szę tę uwagę. Dzię­kuję za po­mysł, który może po­pra­wić ja­kość usługi. I nie martw się. Na pewno są jesz­cze ja­kieś ko­niki mor­skie w zoo – głos mó­wił ci­cho, pra­wie szep­tem. Był bar­dzo miły.

Ja­kub my­ślał o Mi­ran­dzie. A gdyby ona też umarła, ra­zem ze wszyst­kimi pła­wi­ko­ni­kami na świe­cie? Wie­dział, że to tak nie działa, nie jest tak, że wszyst­kie stwo­rze­nia tego sa­mego ga­tunku umie­rają tego sa­mego dnia i już na­stęp­nego ogła­sza się, że ten ga­tu­nek wy­marł. To dużo bar­dziej skom­pli­ko­wane, wie­dział o tym. Ale ja­kaś część jego serca umie­rała ze stra­chu: „A je­śli Mi­randa też umarła? Je­śli wróci do domu, a ona bę­dzie uno­siła się na po­wierzchni wody, do góry swoim ślicz­nym, krop­ko­wa­nym brzusz­kiem?”. Za­tę­sk­nił na­gle do Edy. Szkoda, że wy­sia­dła.

TAK­SÓWKA POD­JE­CHAŁA do bramy z ta­bliczką „Eko­lo­giczna Szkoła Pry­watna imie­nia Grety Thun­berg”. Szla­ban pod­niósł się i po­jazd wje­chał na dzie­dzi­niec osło­nięty zie­lo­nym, ży­wym da­chem z pną­cych ro­ślin, pod któ­rym uno­siła się chłodna mgiełka. Ja­kub wy­siadł. Wcho­dząc do szkoły, po­wie­dział „Cześć, Greta!” ka­mien­nej dziew­czynce, która stała na środku okrą­głego klombu peł­nego łą­ko­wych kwiat­ków i trzy­mała w dło­niach ka­mien­nego ptaszka.

Na pierw­szej lek­cji miał być pol­ski, ale w drzwiach po­ja­wił się dy­rek­tor i po­wie­dział, że na­uczy­cielka nie przy­szła. Prze­spa­ce­ro­wał się po kla­sie i za­trzy­mał przy sto­liku Ja­kuba.

– Co z twoją sio­strą, Der­ner?

– Jest chora. Ma go­rączkę – po­wie­dział Ja­kub.

– Ile ma stopni? – spy­tał dy­rek­tor.

– Pięć­dzie­siąt dwa.

Dy­rek­tor ro­ze­śmiał się.

– Kła­miesz, Der­ner. Je­śli twoja sio­stra nie bę­dzie miała uspra­wie­dli­wie­nia, zo­sta­nie za­wie­szona. Nie bę­dziemy to­le­ro­wać udziału w nie­le­gal­nych straj­kach.

– Ja­kich straj­kach? – za­py­tał Ja­kub.

Dy­rek­tor po­czer­wie­niał. Sta­nął pod ta­blicą. Klasa za­marła.

– Chcę wam po­wie­dzieć, że dzi­siej­szy strajk kli­ma­tyczny jest nie­le­galny. Część uczniów ze star­szych klas nie przy­szła dziś do szkoły. Je­śli okaże się, że byli na strajku, zo­staną wo­bec nich wy­cią­gnięte po­ważne kon­se­kwen­cje. A na­uczy­ciele, któ­rzy wzięli udział w strajku, zo­staną zwol­nieni w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Bę­dziemy wie­dzieli o ich udziale, na­wet je­żeli za­sło­nią twa­rze. Ro­zu­mie­cie to, prawda?

Ja­kub po­jął, że może już ni­gdy nie zo­ba­czyć pani Ju­lii, która uczyła pol­skiego, i zmar­twił się. Była jego wy­cho­waw­czy­nią i naj­faj­niej­szą na­uczy­cielką w szkole.

– Na­sza szkoła za­wsze bie­rze udział w Zi­mo­wych Straj­kach Kli­ma­tycz­nych or­ga­ni­zo­wa­nych przez Mi­ni­ster­stwo Edu­ka­cji na Sta­dio­nie Na­ro­do­wym. Na po­czątku tego roku by­li­śmy tam ra­zem, pa­mię­ta­cie? – Dy­rek­tor po­wiódł wzro­kiem po bu­ziach wpa­trzo­nych w niego sied­mio­lat­ków. – Pa­mię­tam, że tań­czy­li­ście ta­niec plank­tonu do mu­zyki Jany Win­de­ren. To były praw­dziwe od­głosy pę­ka­ją­cych lo­dow­ców, a wy by­li­ście plank­to­nem pod tymi lo­dow­cami. Pani Ju­lia do­stała na­grodę za cho­re­ogra­fię, ale to wy tań­czy­li­ście i by­łem z was dumny. A te­raz chciał­bym po­wie­dziać wam coś waż­nego. My, na­sza szkoła i wasi ro­dzice, któ­rzy sta­rają się, aby­ście żyli w eko­lo­gicz­nym i bez­piecz­nym śro­do­wi­sku, je­ste­śmy za­łogą no­wej arki No­ego, która pły­nie w przy­szłość. Więk­szość lu­dzi tam nie do­trze, za­leje ich po­top, ale my, wy­brani, oca­limy Zie­mię i za­sie­dlimy ją na nowo...

Dy­rek­tor po­pa­trzył na twa­rze dzieci. Za­padł się w so­bie, jakby uszło z niego po­wie­trze.

– Nie wie­cie, co to arka No­ego – po­wie­dział i umilkł. Po chwili jed­nak znowu pod­jął swój wy­wód: – Wy­obraź­cie so­bie, że Zie­mia nie na­daje się już do ni­czego i wsia­damy na sta­tek ko­smiczny, aby po­le­cieć na nową Zie­mię. Wia­domo, że nie wszy­scy zmiesz­czą się na statku, wie­cie o tym, by­li­ście na fil­mie Di­no­zaury od­la­tują. Ale wy, ucznio­wie na­szej szkoły, ma­cie szczę­ście i le­ci­cie tym stat­kiem. Ta szkoła, wa­sze domy, wa­sze osie­dla to sta­tek, któ­rym le­ci­cie w bez­pieczną przy­szłość, ro­zu­mie­cie?

Dy­rek­tor prze­rwał, ro­zej­rzał się do­koła i za­mru­gał po­wie­kami, jakby wła­śnie się obu­dził.

– To ten upał, to ten dia­bel­ski upał – mruk­nął i wy­szedł z klasy, zo­sta­wiw­szy otwarte drzwi. Dzieci sie­działy jak za­cza­ro­wane, do­piero po dłuż­szej chwili za­częły roz­ma­wiać, bie­gać, sza­leć.

Ja­kub sta­nął przy oknie i pa­trzył z góry na ka­mienną Gretę. Miała dwa cia­sno sple­cione war­ko­cze i prze­dzia­łek po­środku głowy. My­ślał o Edzie i o pani Ju­lii. Za­sta­na­wiał się, gdzie te­raz są. Chciałby być z nimi. Przy­po­mniał so­bie za­lany mor­ską wodą dom Deszcz. Czy za­lał go po­top, o któ­rym mó­wił dy­rek­tor?

TAK­SÓWKA po cie­bie przy­je­chała, Der­ner. Spa­kuj się – po­wie­dział na­uczy­ciel na za­ję­ciach z anime, na które Ja­kub cho­dził po lek­cjach.

– Mu­szę skoń­czyć – za­pro­te­sto­wał Ja­kub.

To był film o Mi­ran­dzie. Ja­kub ry­so­wał, a To­toro, pro­gram fil­mowy, ani­mo­wał. Ja­kub wy­my­ślił sce­na­riusz wtedy, gdy Eda po­wie­działa mu, jak przy­szedł na świat. W tam­tej chwili była na niego zła, bo zu­żył jej szminkę. Ma­lo­wał pla­kat, a szminka miała świetny ko­lor.

– Mnie uro­dziła mama. A cie­bie uro­dziła Deszcz – po­wie­działa Eda.

– Nie­prawda. Skąd wiesz? – spy­tał.

– Pa­mię­tam. Mia­łam sie­dem lat. To ona miała brzuch, a nie mama. Mó­wili o niej su­ro­gatka. Do­piero po­tem za­częli na­zy­wać ją nia­nią.

– To nie­prawda! To mama mnie uro­dziła! – krzyk­nął Ja­kub.

– Wy­sze­dłeś przez cipkę Deszcz, żółtku – po­wie­działa Eda, a Ja­kub po­biegł z pła­czem do mamy.

Mama za­prze­czyła. Zsu­nęła tro­chę spodnie, żeby zo­ba­czył jej umię­śniony brzu­szek, który czę­sto wy­sta­wał spod krót­kich blu­zek. Po­wie­działa, że pan dok­tor roz­ciął go, żeby wy­jąć Ja­kuba, a po­tem zszył prze­cię­cie i zo­stała bli­zna. Ja­kub wie­dział, jak wy­glą­dają bli­zny, bo w hal­lo­ween na­kle­jał je so­bie na twarz i szyję. Brzu­szek mamy był gładki i lśniący, nie było na nim żad­nej bli­zny. Mama wzięła rękę Ja­kuba i po­gła­skała się wnę­trzem jego dłoni. Wy­czuł le­ciut­kie zgru­bie­nie, dzie­się­cio­cen­ty­me­trowy wa­łe­czek tuż nad wło­sami, które ro­sły na sa­mym dole.

Rzecz ja­sna uwie­rzył. Ale po­tem chciał spraw­dzić. Może z po­wodu gry o de­tek­ty­wach, ulu­bio­nej gry Mau­ry­cego, jego naj­lep­szego kum­pla. To nie było trudne. Wy­star­czyło wejść na In­sta taty i co­fać się, co­fać, co­fać...

Za­nim uro­dziła się Eda, mama miała prze­ogromny brzuch. Na jed­nym zdję­ciu była tylko w czar­nych majt­kach, a brzuch wy­glą­dał okrop­nie – okrą­gły, brzydki ba­lon przy­cze­piony z przodu do mamy. Na na­stęp­nym zdję­ciu mama już wy­glą­dała nor­mal­nie i trzy­mała dzi­dziu­sia. Tym dzi­dziu­siem była Eda, tak było na­pi­sane pod spodem. A po­tem już ni­gdy mama nie miała ta­kiego wiel­kiego brzu­cha. Ni­gdy. Na­wet mie­siąc przed uro­dze­niem Ja­kuba. Więc jak to było? Może nie chciała, żeby tata po­ka­zy­wał jej brzuch na In­sta. A może brzuch z Ja­ku­bem no­siła Deszcz.

Kie­dyś Deszcz była mała i miała ro­dzi­ców. Czy ro­dzice Deszcz byli dziad­kami Ja­kuba? Ja­kub miał już dziad­ków, ale wi­dy­wał ich rzadko. Nie lu­bił ich. Może ro­dzi­ców Deszcz po­lu­biłby bar­dziej. Po­my­ślał, że mo­gliby być po­dobni do mał­żeń­stwa z azja­tyc­kiej re­stau­ra­cji, do­kąd za­bie­rała go Deszcz. Za­wsze żar­to­wali i pa­mię­tali, co Ja­kub lubi naj­bar­dziej. Spy­tał Deszcz, czy ma zdję­cie swo­ich ro­dzi­ców. Nie miała. Na pewno ja­kieś zo­stało w domu, który za­to­nął w mo­rzu. Więc w swoim anime wy­słał po nie Mi­randę.

Mi­randa pły­nęła i pły­nęła, aż przy­pły­nęła do za­to­pio­nego mia­sta. Tam od­na­la­zła dom Deszcz i wpły­nęła do środka. Miała zna­leźć zdję­cie. I zna­la­zła je, stało wciąż na półce, obok wa­zo­nika z kwiat­kami. Ja­kub wła­śnie je ry­so­wał. Za­czął od ozdob­nej po­zła­ca­nej ramki.

– Der­ner, mó­wi­łem do cie­bie. Pa­kuj się – po­na­glił go na­uczy­ciel.

– Tylko skoń­czę – po­wtó­rzył Ja­kub.

Na­uczy­ciel po­chy­lił się nad kom­pu­te­rem i włą­czył ani­ma­cję.

– To miał być film o two­jej ro­dzi­nie, a nie bajka o ko­niku mor­skim. Cał­kiem ładne, ale nie na te­mat. Za ty­dzień za­czniesz od nowa – po­wie­dział i ska­so­wał plik. – Od dziś nie ma już ko­ni­ków mor­skich, Der­ner. Mó­wili w ra­diu – do­dał, pod­cho­dząc do na­stęp­nego ucznia.

– Wię­cej tu nie przyjdę – po­wie­dział Ja­kub. – Będę cho­dził na ta­niec.

W TAK­SÓWCE sie­działa już Eda. Miała czer­woną twarz i spuch­nięte po­wieki.

– Eda! – za­wo­łał Ja­kub. – Już je­steś!

– Uwa­żaj. Nie do­ty­kaj mnie. Chyba zła­mali mi rękę – po­wie­działa ci­cho.

– Kto ci zła­mał rękę?

– Ci­cho bądź. Nikt. Nie wiem. Prze­wró­ci­łam się. Strasz­nie go­rąco – wes­tchnęła i za­mknęła oczy.

– Mam ob­ni­żyć tem­pe­ra­turę? – spy­tała tak­sówka sze­lesz­czą­cym gło­sem star­szej pani.

– Co się py­tasz? Ob­niż – po­wie­działa Eda.

– By­łaś na nie­le­gal­nym strajku? Byli dla cie­bie nie­mili? Wi­dzia­łaś tam pa­nią Ju­lię? – do­py­ty­wał Ja­kub.

– Może by­łam. No i co z tego? Daj mi spo­kój.

Mu­sieli wy­siąść wcze­śniej, bo ulicę Styki za­gra­dzała wielka cię­ża­rówka. Par­ko­wała przed po­se­sją, która zmie­niła się w plac bu­dowy. Ja­kub przy­po­mniał so­bie dom, który tu stał jesz­cze w ze­szłym mie­siącu. Był bar­dzo znisz­czony, a na ogro­dzo­nym siatką po­dwórku, na su­chej ziemi, ro­sło tylko jedno drzewo – wielki, roz­ło­ży­sty dąb. Znaj­do­wała się pod nim zie­lona ławka. Sia­dy­wał na niej bar­dzo stary męż­czy­zna w czapce z dasz­kiem. Ja­kub za­wsze mó­wił mu dzień do­bry, a męż­czy­zna uno­sił na chwilę czapkę i ki­wał głową.

Te­raz nie było już tego domu i nie było dębu, a po placu za­sta­wio­nym ma­te­ria­łami bu­dow­la­nymi uwi­jały się ro­boty.

– Cie­kawe, gdzie jest ten pan w czapce. Był strasz­nie stary. Nie wiesz, Eda, co się z nim stało? – spy­tał Ja­kub.

– Jak to co. Umarł. I już zro­bią, co będą chcieli. Może na­wet za­mon­tują uliczną klimę – po­wie­działa Eda. Roz­pięła nad nimi pa­ra­sol ter­miczny i po­wiał chłodny wie­trzyk.

– Szkoda, że umarł. Nie zna­łem ni­kogo tak sta­rego. Lu­bi­łem go.

– By­łeś chyba je­dyny. Wszy­scy go nie­na­wi­dzili. Tylko cze­kali, aż umrze, bo na nic się nie zga­dzał. I jesz­cze jego wa­lący się dom. Nie pa­so­wał tu. Na­wet dębu, który stał na jego po­dwórku, nie­na­wi­dzili, mó­wili, że sta­nowi za­gro­że­nie. Ale tam­ten dom za­pro­jek­to­wał ktoś bar­dzo znany, ja­kiś Mak­sy­mi­lian Gold­berg, dla­tego nie mo­gli go ru­szyć. Ale jak stary umarł, ja­koś to za­ła­twili.

– A ty go lu­bi­łaś? – spy­tał Ja­kub.

– Miał ra­cję – od­po­wie­działa krótko Eda. – Oni chcą ogro­dzić wszystko, całą Sa­ską Kępę. Bę­dzie jak w ga­le­rii, jak w Zło­tych Ta­ra­sach, zo­ba­czysz. Ale to i tak na nic.

W DOMU cze­kała na nich Deszcz. Ro­dzi­ców nie było.

Deszcz po­pa­trzyła z nie­po­ko­jem na Edę.

– Co ci jest, Eda? Jak się czu­jesz? – spy­tała.

– Świet­nie. Idę do sie­bie – wark­nęła Eda i po­szła na górę.

– Ja też idę do sie­bie – po­wie­dział Ja­kub. Deszcz spoj­rzała zdzi­wiona. – Mu­szę przy­wi­tać się z Mi­randą.

– A ze mną się nie przy­wi­tasz?

Ja­kub przy­tu­lił się do Deszcz i po­zwo­lił się po­ca­ło­wać.

– Upiekę wam jabłka na pod­wie­czo­rek – po­wie­działa Deszcz.

Wcho­dził po­woli po scho­dach. Bał się, że Mi­randa umarła i że za­raz zo­ba­czy ją pły­wa­jącą brzusz­kiem do góry. I tak było. Umarła i pły­wała brzusz­kiem do góry. Tylko jej prze­zro­czy­ste płe­twy po­ru­szały się jak małe wa­chla­rzyki. Wy­jął Mi­randę z akwa­rium i usiadł na łóżku. Le­żała na jego dłoni, ma­leńka i śliczna. Po­my­ślał, że po­wi­nien urzą­dzić jej po­grzeb. Ni­gdy nie był na po­grze­bie, ale wie­dział, jak to się od­bywa. Może ją za­ko­pać. Albo spa­lić, a po­tem roz­sy­pać po­piół. Albo nie. Wrzuci Mi­randę do Wi­sły, a ona po­pły­nie do mo­rza.

Ktoś usiadł obok niego. Eda.

– Co tak sie­dzisz nad tą zde­chłą rybą? Nie pierw­szy raz umarła. Ale za­wsze Deszcz znaj­do­wała ją naj­pierw i za­ma­wiała nową. Przy­sy­łali ją ku­rie­rem w pół go­dziny. Wiesz, ile kosz­tuje taka ryba? Mnó­stwo kasy. Ale i tak ku­pią ci nową. Nie martw się, żółtku.

– Nie chcę no­wej Mi­randy – po­wie­dział Ja­kub.

Eda de­li­kat­nie po­ło­żyła swoją rękę na ręce Ja­kuba, ukry­wa­jąc Mi­randę po­mię­dzy ich dłońmi, jak w gniazdku.

– My też umrzemy – po­wie­działa. – Nie bę­dziemy sta­rzy jak tam­ten dzia­dek, co sie­dział pod dę­bem. Ten świat umiera, wiem o tym, żółtku. Wszy­scy wie­dzą. Tylko udają, że nie wie­dzą.

– Chcę, żeby Mi­randa po­pły­nęła do mo­rza. Wrzu­cimy ją do Wi­sły, do­brze?

– Pew­nie. Rzu­cimy ją z mo­stu. Ju­tro, jak bę­dziemy je­chali do szkoły. Nie do­pły­nie do mo­rza, bo Wi­sła już nie wpada do mo­rza. To ba­joro, a nie rzeka. Ale Mi­randa jest taka ma­leńka. Dla niej to bę­dzie mo­rze – po­wie­działa Eda i roz­pła­kała się.

Ob­jęli się i pła­kali, sio­stra i brat, brat i sio­stra, a biało-ró­żowy ko­nik mor­ski le­żał nie­ru­chomo we wnę­trzu chło­pię­cej dłoni, jak w ko­ły­sce, jak w ko­szyczku.

Frag­ment po­cho­dzi ze zbioru opo­wia­dań, który ukaże się pod ko­niec roku na­kła­dem wy­daw­nic­twa Ni­sza.

JO­ANNA RUD­NIAŃ­SKA (ur. 1948), pi­sarka. Lau­re­atka War­szaw­skiej Na­grody Li­te­rac­kiej oraz licz­nych na­gród za książki dla dzieci. Naj­bar­dziej znana z nich to Kotka Bry­gidy, w 2007 roku uho­no­ro­wana głów­nym wy­róż­nie­niem li­te­rac­kim w kon­kur­sie Książka Roku Pol­skiej Sek­cji IBBY. W 2019 roku po­wieść Sny o Hi­ro­szi­mie wy­dało W.A.B., a zbiór opo­wia­dań RuRu uka­zał się w wy­daw­nic­twie Ni­sza.

Wię­cej opo­wia­dań prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/proza

.

ŻARTY RY­SUN­KOWE

.

SO­CZEWKA PI­SMA

Skąd na­prawdę je­steś?

tekstANNA MI­KUL­SKA

PO­WIĄ­ZA­NIE TER­RO­RY­ZMU z is­la­mem i mi­gra­cjami na do­bre za­go­ściło w spo­łecz­nej wy­obraźni, ka­rierę zro­biło też okre­śle­nie no-go zo­nes. Po­sta­no­wi­łam spraw­dzić, ile w tym wszyst­kim prawdy, i po­je­cha­łam tam, gdzie – rze­komo – cze­kać na mnie miały same nie­bez­pie­czeń­stwa.

Bruk­sela, luty 2025 roku. Wi­dok na pół­nocne osie­dla w dziel­nicy Mo­len­beekzdję­cieANNA MI­KUL­SKA

Jest 5 lu­tego 2025 roku, go­dzina 6:15. Jesz­cze ciemno. Obaj mają pew­nie po kil­ka­na­ście lat, je­den jest w czar­nej, drugi w bia­łej blu­zie. Na na­gra­niu krą­żą­cym w in­ter­ne­cie nie wi­dać, czy ich skóra jest ciemna, czy ja­sna. Szybko wy­cho­dzą ze sta­cji me­tra Clémen­ceau w Bruk­seli. Ka­łasz­ni­kowy w ich rę­kach wy­glą­dają jak trzy­mane nie­po­rad­nie pla­sti­kowe za­bawki. Pa­dają strzały, ale nikt nie zo­staje ranny. Na­sto­lat­ko­wie szybko wra­cają na sta­cję, na­gra­nie się koń­czy. Moja pierw­sza myśl: „Ter­ro­ry­ści?”.

Szybko oka­zuje się, że były to po­ra­chunki mię­dzy lo­kal­nymi gan­gami nar­ko­ty­ko­wymi. Mi­ni­wojna po­trwa jesz­cze kilka dni, re­zul­tat: jedna ofiara śmier­telna, kil­koro ran­nych. Ostat­nia strze­la­nina w sto­licy zda­rzyła się kilka mie­sięcy temu. Port w An­twer­pii, go­dzinę drogi sa­mo­cho­dem od Bruk­seli, jest głów­nym punk­tem prze­rzu­to­wym ko­ka­iny z Ame­ryki Ła­ciń­skiej do Eu­ropy – bel­gij­skie służby celne skon­fi­sko­wały 44 tony tego nar­ko­tyku w 2024 roku, pod­czas gdy rok wcze­śniej prze­chwy­cono re­kor­dowe 116 ton.

Sta­cja Clémen­ceau znaj­duje się w po­bliżu dworca ko­le­jo­wego Bruk­sela-Po­łu­dnie, na styku gmin (fr. com­mu­nes, co można po­rów­nać do pol­skich dziel­nic, ale z więk­szą au­to­no­mią) Sa­int-Gil­les i ro­bot­ni­czej An­der­lecht. Wy­sia­dam tam z po­ciągu kilka go­dzin po strze­la­ni­nie. Oko­liczne mury po­kry­wają graf­fiti, wy­ła­puję ha­sło „Free Gaza”, mi­jam grupę osób w kry­zy­sie bez­dom­no­ści, mó­wią po pol­sku. Me­tro jest nie­czynne do czasu wy­ja­śnie­nia zda­rzeń.

– Ta oko­lica jest bar­dzo nie­cie­kawa, uwa­żaj, jak bę­dziesz tam­tędy prze­jeż­dżać – sły­szę od zna­jo­mej Po­lki, która w Bel­gii mieszka od trzech lat.

Łatka „nie­cie­ka­wej” przy­lgnęła rów­nież do są­sia­du­ją­cej z An­der­lech­tem gminy Mo­len­beek-Sa­int-Jean – po­tocz­nie to po pro­stu Mo­len­beek. W me­diach na­zy­wana była też „wy­lę­gar­nią ter­ro­ry­stów” – po za­ma­chach w 2015 roku w Pa­ryżu i rok póź­niej w Bruk­seli na lot­ni­sku Za­ven­tem i sta­cji me­tra Ma­el­beek, znaj­du­ją­cej się tuż obok Par­la­mentu Eu­ro­pej­skiego. Dwu­dzie­sto-, trzy­dzie­sto­letni ter­ro­ry­ści z Pań­stwa Is­lam­skiego, któ­rzy zor­ga­ni­zo­wali i prze­pro­wa­dzili te za­ma­chy, byli po­wią­zani wła­śnie z bruk­sel­skim Mo­len­be­ekiem.

Jesz­cze w trak­cie kam­pa­nii wy­bor­czej w 2016 roku obecny pre­zy­dent USA Do­nald Trump na­zwał Bruk­selę hel­l­hole (pie­kłem). „Chcą prawa sza­riatu, nie asy­mi­lują się” – stra­szył mu­zuł­ma­nami w wy­wia­dzie dla te­le­wi­zji Fox News.

Te same ar­gu­menty wy­ko­rzy­sty­wane są przez eu­ro­pej­skich po­li­ty­ków w Bel­gii, we Fran­cji, w Niem­czech czy Pol­sce sprze­ci­wia­ją­cych się imi­gra­cji z państw afry­kań­skich i Bli­skiego Wschodu. Po­wią­za­nie ter­ro­ry­zmu z is­la­mem i mi­gra­cjami na do­bre za­go­ściło w spo­łecz­nej wy­obraźni. Ka­rierę zro­biło też okre­śle­nie no-go zo­nes, wy­pro­mo­wane przez Do­nalda Trumpa i me­dia, które ma ozna­czać dziel­nice imi­granc­kie w Eu­ro­pie Za­chod­niej, gdzie pa­nują bez­pra­wie i ra­dy­ka­lizm. Gdy szu­kam in­for­ma­cji na te­mat nie­sław­nej gminy, w Go­ogle wy­ska­kują ty­tuły pol­skich ar­ty­ku­łów: Mo­len­beek, przy­stań dżi­ha­dy­stów w sercu Eu­ropy; Mo­len­beek: spo­kojna dziel­nica, w któ­rej to­czy się pod­ziemne ży­cie ter­roru i dżi­hadu; Mo­len­beek – „gniazdo dżi­ha­dy­stów” w Bruk­seli przy­ciąga tu­ry­stów.

Ile w tym wszyst­kim prawdy?