Pieśni wydmowej trawy - Maksymilian Dzikowski - ebook + audiobook + książka

Pieśni wydmowej trawy ebook i audiobook

Maksymilian Dzikowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na jednej z wysp północnego morza, w osadzie wzniesionej z gałęzi, traw i piasku, żyje nieliczne plemię. Każdego dnia mężczyźni wyruszają na połów, by zapewnić pożywienie swoim rodzinom, kobiety zaś wyplatają z giętkich źdźbeł maty i kosze. Równowaga w osadzie zostaje zachwiana, gdy morze wyrzuca na brzeg wychudzonego człowieka zdobionego łuską ryby.

Obcy zostaje powierzony opiece wyłączonej ze społeczności dziewczyny, razem z którą poznawać zaczyna wszystkie zwyczaje, tradycje i wierzenia. Kolejne miesiące pokażą, czy obecność przybysza okaże się błogosławieństwem czy przekleństwem, a społeczność, do tej pory jednomyślna i zgodna, będzie musiała odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytania, których wcześniej nikt nie odważył się zadać...

Przybył do nas zrodzony przez samo morze! Przybył do nas, zapomniawszy swojego imienia, byśmy przyjęli go, odzieli; byśmy nazwali go jednym z nas! Kto wyliczy łaski, jakie dla nas wyjednał, gdy jego łódź, sporządzona z drewna dobytego z toni, wchodziła pomiędzy fale, jak żadna spośród naszych niosła go w dół, w dół ku starej Ume? Tak! I my wobec niej staniemy! Kto z nas powróci jednak na te same brzegi? On jeden powracał! Jemu jednemu zostało to darowane! Płynął ku głębinom, niosąc nasz głos, podobny do tlących się węgli – powracał ku górze, niosąc głos potężniejszy od wielkiego ognia; głos samego morza!

Maksymilian Dzikowski – ur. 23.08.1991 r. w Szczecinie. W latach 2010-2015 odbył studia na Wydziale Edukacji Muzycznej Akademii Sztuki w Szczecinie, następnie uzupełnił je o podyplomowe studia etnomuzykologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się prehistorią, archaicznymi formami religijności i ich odzwierciedleniem w życiu codziennym. W czasie prac nad powieścią odbył staż w Parku Epoki Kamienia Dithmarschen w Albersdorf (Niemcy) – tę współpracę kontynuuje do teraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 29 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Pomimo bijącego od morza szumu słyszała dobrze każdy krok odciskany przed nią w ciemnym, lepkim piasku. Skryta za niepewną osłoną kołysanych wiatrem traw, spoglądała na zmierzający ku wybrzeżu pochód, idący, aby niespokojnej toni przekazać uświęconą ruchem i słowem prośbę. Jeden za drugim pozostawiane na grząskiej równinie ślady znaczyły coraz to krótszą drogę dzielącą grupę kobiet od granicy fal, z dala od zalegających powyżej cuchnących kłębowisk roślin, zbutwiałych odłamków przeżartego solą drewna.

Nieruchome pośród kładących się z podmuchami źdźbeł oczy dziewczyny śledziły każdy krok starszych o całe życie od niej, widząc to, czego do czasu, aż stanie się im sama podobna, oglądać nie mogła. Ubrane w długie płaszcze splecione z suchych, wiązanych w pęki traw, z włosami upiętymi na kształt jaj, wysoko ponad dumnymi czołami, z wyciągniętymi ku niebu dłońmi, kroczyły ku rozbijającym się o brzeg falom, zanosząc kierowane ku otwartym wodom błaganie. Nie mogąc dojrzeć wypowiadających je, zwróconych ku widnokręgowi ust, powtarzała własnymi zasłyszane, wykradzione oddanym morzu słowa, składając bezgłośną prośbę dla tego, które poprzez zniszczenie przynosiło jej ludowi życie.

Leżąc na chłodnym, piętrzącym się w niewysokie wydmy piasku, starała się nie uronić ani części rozgrywającego się przed nią obrzędu. Nie czuła chłodu; nie czuła ocierających się o skórę ostrych, niesionych znad głębiny drobin. Każdy ruch, każde posłyszane w łoskocie wichru słowo zapamiętywała, wykradając zakazaną dla siebie wiedzę. Daleko przed nią, na mokrej, zalewanej zmętniałą pianą równinie, wypowiedziane zostały ostatnie słowa, wykonane zostały ostatnie uświęcone obyczajem gesty, po czym wszystko przebrzmiało, pozostawiając za sobą bezgłośne echo wielkiego, sięgającego początku czasu dramatu.

Tak jak w milczeniu nadeszły, tak teraz odchodziły, krocząc w tył, wciąż zwrócone ku obliczu wielkiej, niepojętej w swojej grozie toni, równie hojnej, co zachłannej; oddającej dwakroć tyle, ile każdego roku odbierała, ściągając w swoje odmęty lud i będące mu domem ulotne piaski. Opuściwszy obnażoną przez wody rozmokłą połać, kobiety zwróciły się ku głębi lądu, ku spiętrzonym w odległym czasie wysiłkiem ludzkich rąk wydmom, by dopełniwszy powinności, w spokoju powrócić tam, skąd niezauważenie przybyły.

Pewna swojej samotności, zaczęła wycofywać się z kryjówki, oczyszczając ciało z nagromadzonego na nim pyłu. Stała ponad bezmiarem będących jej jeszcze chwilę temu schronieniem traw, spoglądając ku nadmorskiej równinie, starając się raz jeszcze przywołać obrzęd, którego stała się świadkiem, wykroczywszy przeciw prawom własnego ludu. Na niej to, w oczekiwaniu na mające nadejść niebawem sztormy, złożone miało zostać wszystko, czego wyrzekając się, żegnano ostatnie poprzedzające nadejściem zimy ciepłe dni nad szczodrymi wodami. Patrzyła ku zalewanej nadpływającymi falami jednorodnej połaci, ku przecinającym ją płytkim nieckom i dalej, ku wyłaniającym się ledwie znad powierzchni, podobnym do garbów, nietrwałym wysepkom, prosząc, by mające nadejść burze jak każdego roku zabrały je, podarowały nowe łowiska – nowe, przychodzące z głębi ciemnych, zimnych wód, życie.

Patrzyła ku morzu, czując, jak skryty jeszcze głęboko w jego odmętach nabrzmiewa mający rozerwać je niebawem gniew – jak nabiera sił pośród mętnych nurtów; jak dojrzewa on w chłodzie kołysany prądami najgłębszego z den, by posłany ku górze sprowadzać na nie piaski, wydmy, trawy, aż ostatnie z danych na użytek ludziom nie powrócą do nieznającej światła dnia ciemności. Stała wpatrzona w milczące głębiny, zdając się słyszeć, jak ukryty pod nimi ryk na podobieństwo bijącego serca pęcznieje, puchnie; jak zaczyna unosić się znad nich głuchym, odległym łoskotem, by pod własnym naporem rozedrzeć wreszcie powietrze.

Grom nadchodzącej burzy przetoczył się po widnokręgu, płosząc krążące nad wodami ptaki. W rozlegającym się nad wyspą pomruku zdołała usłyszeć wypowiadane cicho swoje imię:

– Sahli…

Głos dobiegł ją pośród szumu traw: sam cichy, im samym podobny głos starego człowieka. Stała, nie odwracając się, czekając, aż stawiane niepewnie kroki wytyczą prowadzącą ku niej ścieżkę. Słuchała:

– Czy nie powinnaś być teraz z innymi kobietami? Czy nie powinnaś być z tymi, które zeszły ku naszym niskim brzegom, pomagać im?

Nie odezwała się, pozwalając, by odpowiedzią był mu pierwszy podmuch przynoszącego zapach odległej burzy wiatru.

– Kim jesteś, Sahli, aby naruszać obyczaje ludu? Ty, która nosisz włosy rozpuszczone, ty, która nosisz wciąż panieńskie ozdoby, która nie znasz męża? Kim jesteś, by podważać nasze obyczaje?

Głos nie oskarżał, nie dopominał się przeprosin – a niósł tylko niespodziewające się odpowiedzi pytanie człowieka, u którego kresu życia odbierana była ostatnia świętość, w jaką warto było jeszcze wierzyć.

– Kim jesteś, Sahli? Ty, która nie żyjesz z ludem, nie będąc ani młoda, ani stara, ani panną, ani kobietą? Kim jesteś, by wykradać nie dla ciebie przeznaczoną mądrość?

Chrapliwe jak chrobot piaskowych ziaren, wiotkie jak źdźbła traw słowa mieszały się z pachnącym burzą wiatrem niosącym je dalej, ku wydmom, ku domom rybaków. Wkrótce dołączyły do nich słowa dziewczyny:

– Nie jestem ani panną, ani kobietą, nie będąc ani wśród żywych, ani wśród tych, które zwrócono morzu. Nie przekroczę przeto progu ich domu; nie nauczę się, jak prosić i jak dziękować temu, które zawsze daje nam dwakroć tyle, ile zabiera. Niechże będzie mi zatem dane ujrzeć je choćby z ukrycia, choćby łamiąc obyczaje ludu, dołączyć swój głos do tych, którym przeznaczone jest im do niego się zwracać. Oto cała mądrość, której dla siebie pragnę! Wiedzieć, jak dziękować temu, dzięki którego łasce żyjemy.

Stali w milczeniu, nie widząc swoich twarzy. Z oddali, zza wznoszących się piętrami wydm, słyszeć dały się co mocniejsze głosy przygotowującego się do pożegnania nadbrzeżnej osady. Jakby usiłując przekrzyczeć dobiegające do nich dźwięki, starzec zawołał:

– Dałem życie twojemu ojcu, twój ojciec dał życie tobie! Wypływał na morze i wracał z niego do dnia, gdy upomniało się o niego, zażądało, by powrócił na dno, które go zrodziło. Nie powracaj na nie przedwcześnie! Jesteś młoda, żyj swoją młodością! Jesteś piękna, pozwól innym radować się twoim pięknem! Niech twoje ciało nie staje się suche jak pogrzebane w soli, niech napełni się życiem! Powróć do osady, powróć do ludzi, a gdy przyjdzie czas, i ty wkroczysz do domu kobiet, tam dostąpisz mądrości; tam udzielona zostanie ci ta, której pragniesz – wtedy, gdy nadejdzie pora, lecz nie teraz, nie przed czasem!

Odwróciła się. Spojrzał na nią cierpliwie, jakby szukając potwierdzenia wypowiedzianych właśnie słów – zdające się być niewrażliwe na chłód, ciało skryte było pod cienką warstwą niewprawnie złączonych ze sobą skór, jakich przyodziać nie pozwoliłaby sobie żadna z żyjących w trwałych domach kobiet. Schowana pod płaszczem opończa niepostrzeżenie przechodziła w nogawice, pod którymi, nad zagrzebanymi w piasku obutymi stopami, dojrzeć dało się cienkie, wijące się linie wprowadzonej pod skórę sadzy. Sztywny kołnierz ginął pod strugami czarnych splątanych włosów, których pasmom wprawionym w kościane paciorki pozwolono splątywać się wzajemnie. W drobnej, dziewczęcej twarzy mieniły się podobne do bryłek wilgotnego lodu, spoglądające z innego świata oczy – patrzące teraz uważnie na czekającego na jej słowa starca.

– Nie było mi dane poznać mojej matki, nie było mi dane poznać mego ojca – tych, którzy oddali się morzu, nim zdążono by powitać mnie między ludźmi. Jak miałabym powrócić do stałej osady? Jak miałabym powrócić do trwałego domu, gdy ci, którzy pokazać mieli mi jej ścieżki, ukazali mi jedynie tę wiodącą nad brzeg? Niechże będzie mi zatem wolno pozostać nad nim, na tym, do którego należę, nie żyjąc z ludźmi, nie oddając się morzu, choćbym miała naruszać obyczaje ludu, choćbym miała wykradać jego tajemnice.

Twarz starca była bezbarwna, wiotka jak wydarta żywym wodom ryba. Obwisłe policzki drżały, gdy docierały do niego słowa niepomnej na prośby dziewczyny; grube, półotwarte wargi milczały, zastygłe w grymasie nieznającego pocieszenia smutku. Posyłający szczodre fale wiatr porywał ze sobą rzadkie kosmyki zwisających z niemal łysej czaszki siwych włosów. Mężczyzna trwał przez chwilę bez ruchu, rozważając słowa, których konieczność wypowiedzenia ściągała go ciężkim kamieniem w bezpowrotną czarną toń. Uniósł wreszcie zbłąkane, zagubione oczy, przenosząc wzrok na wnuczkę.

– Jeżeli moich słów nie chcesz wysłuchać, niech i tak będzie! Niech mądrzejsi ode mnie postanowią, co z tobą uczynić, aby nikt nie mógł powiedzieć: oto ten, który widział, jak łamane są prawa ludu, lecz nie zabrał głosu. Niechże oni postanowią!

Nie sprzeciwiała się, wiedząc, że w oczach ludu jej obecność przy odprawionym przez oddane morzu obrzędzie unieważniała składaną przez nie prośbę, czynione na rzecz wszystkich starania, by mająca rozgrzmieć sztormami głębia przyjęła zwracane jej własne, dane w nadmiarze bogactwa. Czy nie rozległ się jednak pierwszy grom? Czy nie dało ono dowodu przyjęcia próśb, gotowości odebrania tego, czym niebawem brzegi wyspy miały się zapełnić? Poruszona raczej przestrachem starca niż ciążącymi nad nią groźbami, szła spokojnie, z godnością wydając się na osąd.

Od letniego obozowiska żyjących nad wodami dzieliła ich szeroka połać niskich, rozległych wydm, chroniących ludzi przed napływającym sponad głębin wiatrem – a teraz także przed wzrokiem przemierzających nabrzeże. Położone z dala od wysokiej fali, za usypanym pracą ludzkich rąk, zarastającym każdego lata wałem, dawało o sobie znać jedynie gwarem mieszających się ze sobą głosów, powitań nadchodzących z dalekiej osady kobiet i mających powrócić do niej niebawem mężczyzn. Kroczyli ku niemu znad grząskiej równiny, pozostawiając ją niewidoczną za nietrwałą granicą tak samo mających przepaść pod falami sztormu, porosłych trawą wzniesień.

Inaczej, niż było to przyjęte na wydmach nad nimi, majaczące przed idącymi chaty rybaków wydawały się rozrzucone w nieładzie: wznoszone z podtrzymywanego żerdziami wilgotnego, ubitego piasku, porzucane były tak prędko, jak tylko obfitszy zdał się ich mieszkańcom inny skraj wybrzeża. Teraz, wiedzeni przeczuciem, opuszczali nietrwałe, nakryte strzechą schronienia, by zgromadzić się na środku, wysłuchać przybywających. Wchodziła do obozowiska, czując, że każde z kierowanych ku niej spojrzeń wlewa w nią strach samych patrzących, nienawykłych do jej obecności. Wyłaniające się z ciemności piaskowych domów bardziej niż ostre groty ościeni osaczały ją, prowadziły na środek wąską, niedającą możliwości zejścia z niej ścieżką. Wiedziona potrzebą ucieczki, spojrzała tam, gdzie powinien był znajdować się dom prowadzącego ją starca – ten, który miał dawać oparcie, rozsypywał się jednak pod ciosami chłodniejącego z dnia na dzień wiatru, tak jak pozostałe będąc ostatnim wzniesionym przed nadejściem zimy.

– Co się stało, Zakkarze? Dlaczego prowadzisz ze sobą swoją wnuczkę, Sahli? – pytano, schodząc się na oczyszczone z traw połacie. Obojętnie zadane pytanie zdradzało jednak wzrastające napięcie nienawykłych do nagłych zaburzeń toku codziennej pracy. Starzec czekał, pragnąc, aby zdążyli zebrać się wszyscy ci, których praca została już zakłócona. Gdy lud otoczył dwójkę gęstym pierścieniem, przemówił cichym, docierającym jednak do wszystkich wsłuchanych w mające paść słowa, głosem:

– Morze zabiera wiele! Morze zabiera to, co najbardziej nam drogie: zabiera wydmy, wśród których wznosimy domy, zabiera domy, w których przychodzimy na świat i w których dajemy życie naszym dzieciom. Zabiera wreszcie nas samych – zabiera każdego z nas! Wtedy, gdy upomni się o to, co nam oddało. Kiedy ten czas nadejdzie? Nie nam o tym wiedzieć! Morze zabiera wiele…! – Zamilkł nagle, wypowiedziawszy znaną wszystkim prawdę. Wodził wzrokiem po zgromadzonych, by powrócić po chwili do podjętej uprzednio myśli: – Morze zabiera wiele – lecz dwakroć tyle oddaje. Spod jego fal wyłaniają się nowe brzegi. Brzegi, na których z wiosną, jak każdego roku, odnowimy zniszczone ściany naszych domów po raz kolejny – domy, w których narodzi się nowe życie! Dlatego stajemy przed jego czarnym obliczem, aby przez usta tych, które są mu oddane, podziękować mu; aby ubłagać je, by i tego roku zechciało przyjąć nasze stare piaski, aby nie wzgardziło składanym pokornie darem obdarowanych przez nie ponad miarę!

Słuchali zaniepokojeni, nie rozumiejąc, pragnąc, by wyjawiony został im wreszcie powód niespodziewanego nadejścia.

– Żyjemy nad brzegami, wystrzegając się naruszania spokoju darującego. Żyjemy nad brzegami, ośmielając się przyjmować wszystko to, co zechce podarować nam samo. Jego łaska nie zna granic! Jego hojność jest niewyczerpana! Jakże jednak okazać możemy mu swoją wdzięczność my, którzy odwracamy się od niego, by spoglądać ku wydmom, by spoglądać ku trwałym domom, z dala od wiecznie rodzących wód? Zaprawdę! Jakże dziękować mielibyśmy mu my, którzy wyrzekliśmy się go; którzy wybraliśmy życie pośród suchych piasków, na odległej, uchowanej z dala od jego fal wyżynie?

Zebrani w kręgu przytakiwali, słysząc trwałą jak ono samo prawdę.

– Czyż nie będąc godnymi dziękować mu, prosić je o więcej, gdy ponad potrzebę otrzymujemy, nie powierzamy naszych słów tym, które zapomniały drogi do stałej osady, tym, które się mu oddały? Tym, które zapomniały o ludziach nad brzegami, stając się godne być przez nie wysłuchanymi? Oto schodzą one nad jego wody, prosząc je w słowach, których nikt spośród nas znać nie może! Nie może! – powtórzył, zwracając się do Sahli – póki sam nie przekroczy progów domu!

Zebrani spojrzeli w trwodze na dziewczynę: niewzruszona, obca, stała pod rażącymi spojrzeniami. Zwlekając z odpowiedzią, starzec kolejne słowa skierował do przybyłych z wysokich wydm kobiet.

– Jakże wiele tego roku zwracamy! Jakże wielkiej hojności doświadczyliśmy my, którzy z pokorą znosimy to, co było nam darowane, w nadziei, że z kolejną falą otrzymamy w dwójnasób! – mówił, patrząc na pełne bogactw zaściełające piasek kosze, plecione w trudzie, zdobione jego darami maty. – Z wielkiej wdzięczności gotowi jesteśmy oddać wiele! Oddać w nadziei, że dar ten zostanie przyjęty!

Widząc narastające wśród zebranych poruszenie, czekał, aż sięgnie ono szczytu; aż pod rozpalonymi kamieniami miotanych ku nim słów zawrze, a gdy to nastąpiło, nie głośniejszym od szelestu traw głosem powiedział:

– Sprowadzam przed was Sahli, ciało z mojego ciała, byście ujrzeli ją w jej winie; byśmy jednym głosem orzekli, co uczynić należy z tą, która narusza obyczaje ludu. Oto bowiem wykroczyła ona przeciwko naszej pomyślności, dołączając swój głos do głosu tych, które w naszym imieniu zanoszą morzu nasze błaganie. Ta, która nie żyje ani wśród ludzi, ani wśród mu oddanych, zwróciła się do niego, pozwalając, by nasze dary – dary, z którymi przybyliśmy z samych wysokich wydm – nie zostały przyjęte, by nie nadeszła fala, która zabierze nasze stare brzegi, by zwrócić je nam nowymi.

Krąg twarzy oszpeconych trwogą zakołysał się przerażony. Bezradni wobec świętokradztwa, wpatrywali się teraz w osaczoną pośrodku parę, domagając się wyjaśnień tam, gdzie nie mógł ich zapewnić wsparty na znajomości obyczajów rozsądek. Jak przesypywany przez palce piasek brzmiało teraz przekazywane z ust do ust imię dziewczyny – głośniejsze jednak od gromów burz, których nadejścia miała ona lud pozbawić. Nie mogąc pogodzić się ze słowami starca, pytano:

– Czyżby mogła to być twoja wnuczka, Zakkarze? Czyżby mogła ona się tego dopuścić?

Wysłuchawszy pytań, przemówił:

– Czy stałbym przed wami, nie mając pewności? Czy stałbym przed wami, wiedzącymi, że czynić to przysparza mi jedynie bólu? Niech będzie wam wszystkim wiadome: ujrzałem Sahli powracającą z miejsca, gdzie oddane morzu udały się, by złożyć mu nasze podziękowania, by przekazać mu naszą prośbę. Ujrzałem ją wypowiadającą słowa nie dla niej przeznaczone! Ujrzałem ją stającą naprzeciw tego, do którego nikt z nas zwracać się nie powinien!

Pierścień poszerzył się, rozluźnił swój ucisk – wiedziony lękiem tłum odsuwał się w ucieczce przed tą, w której winę nie można było uwierzyć. Spostrzegłszy cofających się w poczuciu świętej grozy ludzi, starzec patrzył w twarze; w rozszerzone niewiarą oczy. Pod jego spojrzeniem zatrzymali się, słuchając wzywającego do zabrania głosu.

– Jeżeli ktoś pośród was uzna, że nie dość starań poczyniłem, by przywrócić ją pomiędzy nas, jeżeli nie dość troski włożyłem w to, by żyła tak, jak należy żyć kobiecie, niech przemówi teraz! – zakrzyknął, żądając odpowiedzi. Zgromadzeni milczeli jednak, przyznając bezgłośnie słuszność, a gdy cisza przebrzmiała, mężczyzna wypowiedział ostatnie ze zdań, z którymi przed ich oblicza przybył:

– Wszystko więc, co mogłem uczynić, uczyniłem! Nie znając odpowiedzi, jak postąpić teraz, zwracam się do was! Zwracam się do was, byście rozważyli, co uczynić należy z tą, która niepomna na rady wiedzieć chce to, czego żaden z nas żyjących znać nie może!

Podobne żyjącym w wyrastających u szczytów wydm gajach pszczołom, zbiorowisko poruszyło się, rozbrzmiało wrzawą głosów, czekając, aż wyjdzie z niego jeden ważący się przemówić. Przed szereg wystąpił młody Szegke.

– Jeżeli tak bardzo pragnie znać tajemnice morza, zwróćmy mu ją! Chętnie oddam jej swoją łódź – niech poniesie ją na otwarte wody, może one nauczą ją wszystkiego, czego dowiedzieć się nie może, żyjąc pośród piasków!

Kilku podobnych wiekiem zwróciło twarze ku niemu, gorliwie przytaknęło, starsi wzburzyli się, nie kryjąc oburzenia.

– Chcesz oddać swoją łódź? Cóż za hojność! Czyżbyś bał się wypływać nie sam, Szegke? Czyżbyś wolał pozostać w osadzie? Powiedz nam! Może lepiej niż nasze kobiety wiesz, jak wyplatać kosze, jak przygotować odzież na zimę? Jeżeli tak – prosimy, podziel się z nami swoją wiedzą! – skarcił rybaka będący w sile wieku Urkre. – Szkoda, by łodzie szły na zmarnowanie. Szkoda, by na zmarnowanie szły młodość i piękno. Czy brak wśród nas młodzieńców, którzy gotowi byliby wznieść nowy dom? Zawiniła panną – niech postępuje słusznie kobietą! Niebawem ruszymy ku wysokim wydmom – czy nie jest to najlepszy czas, abyśmy budowali nowe domy, abyśmy zadbali, by na wiosnę napełniły się one życiem?

– Czyżby brakować zaczęło ci twojej Kerile, Urkre? Maty pod twoim dachem rozsypują się, marny ogień nie daje w nocy ciepła. Czyżby brak ci było rąk, które o wszystko zadbają? – przerwała mu wyplatająca najlepsze kosze przybyła wraz z innymi kobietami Neksze. – Czy zarzucacie sieci, skoro tylko odbijecie od brzegu? Czy nie błądzicie po wodach, nim pewni jesteście połowu? Pozwólcie jej cieszyć się swoją młodością, pozwólcie jej zwlekać z chwilą, gdy rozpali ona ogień w nowym domu. Poznała tajemnicę? Niech w tajemnicy ją utrzyma, aż przyjdzie czas, że i ona spojrzy w czarną twarz morza, by podziękować mu jak te, które od nas odeszły.

– Po co zatem nam te, które odchodzą, by się mu oddać? Czy każda z nas nie może poznawać go, skoro tylko wydamy je na świat? Stara toń nie odkrywa swoich tajemnic przed tymi, które nie dość przeżyły, by móc je zrozumieć. Chciała wiedzieć, nim poznała, co z tym, co wykradła, może uczyni. Oto jest jej wina! – zakrzyknęła z przejęciem Uszle, sama mająca niedługo odejść do domu kobiet. Tłum wrzał, wysuwając naprzód coraz to nowszych, bardziej pewnych swoich racji mówców, aż z kolejnym zdaniem stało się wiadome, że o sprowadzonej na sąd dziewczynie zapomniano dawno. Zadowalano się teraz wypominaniem zamierzchłych prawdziwych i zmyślonych krzywd, póki nad zapalczywością tłumu nie zaczęło brać góry idące wespół ze wzbierającym żalem zmęczenie. Jakby w poszukiwaniu ratunku pośród wzburzonych odmętów zakrzyknięto:

– Dosyć! Nie nam rozsądzać o sprawach, w ucieczce przed którymi zwracamy się ku piaskom! Niech głos zabiorą te, przeciwko którym zawiniono! Niech osądzą ją oddane morzu!

Posłyszawszy pierwsze od długich chwil zdanie, z którym szczęśliwie zgodzić mogli się wszyscy, zebrani zakrzyknęli:

– Tak, udajmy się wszyscy po radę! Udajmy się do domu kobiet! Niech rozwarte zostaną jego ściany, niech wyjdą przed nie te, których głos pragniemy usłyszeć! Ich, nie siebie samych, wysłuchajmy!

Im bliżej domu byli, tym większy niepokój ogarniać ich zaczynał. Daleki i nieprzystępny był mieszkaniem dla wszystkich tych, które opuściwszy osadę, do ostatnich dni zdobywały mądrość, daną przez czarną toń jedynie tym zdolnym oddać się jej bez reszty. Rozporządzające niedostępną dla pozostałej części mieszkańców wydm wiedzą, oddane budziły święty lęk. Nie będąc ani pośród żywych, ani zwrócone wodom, ucieleśniały to, czego wśród wszystkich wysp obawiano się najbardziej – nieprzewidywalne, budzące trwogę zachłanne morze sztormów.

Prowadzącej do ich schronienia drogi nie znaczyła żadna ścieżka, żaden wydeptany w piasku ślad, wąski pas padłych pod krokami ludzi traw. Jeszcze przed chwilą pełni gorejącego w nich życia, wchodzili na nią teraz cisi, niepewni, idąc tam, gdzie podtrzymująca przy życiu mieszkańców trwałych domów mądrość była bez znaczenia.

Ukryty pośród spiętrzonych wydm, schowany za ścianą mat, dom kobiet pozostać musiał niewidoczny. Stali wobec okalającej rozległy dziedziniec pracy dziesiątek, setek rąk; pracy każdego gotowego podjęcia się jej pokolenia, dodającego niezauważalne teraz szczegóły do wplecionej między włókna mat opowieści o ludach czarnego morza – o małżeństwie Ume i Iriego, o zdradzie jego synów… Stali z pęczniejącym w piersiach strachem, niezdolni do podjęcia działań, do zabrania tak donośnego w osadzie rybaków głosu, aż jedna ze wspartych na palach mat została uchylona, aż zza ścian schronienia wyszła jedna z oddanych toni kobiet.

– Dlaczego mącicie spokój wód naszego domu? Dlaczego gromadzicie się nad nami jak mewy złodziejki? Mówcie!

Niepodobna do żadnej z żyjących na wydmach, kobieta stanęła przed przybyłymi. O twarzy naznaczonej plątaniną zmarszczek, o skórze suchej, pokrytej rozlanymi kroplami ciemnych plam, ze wznoszącymi się nad czołem splecionymi na kształt jaja białymi włosami. Tchnęła grozą i tajemnicą niezmierzonych głębin, starszych od pierwszych wysp, od pierwszych kroczących wśród piasków ludzi. Przed oblicze kobiety wystąpił Zakkar. Jako ten, za sprawą którego podążyli przed dom wszyscy, przemówił:

– Oddane morzu, dziękujemy wam, że udajecie się złożyć nasze podziękowania tam, gdzie my udać się nie możemy! Dziękujemy wam, pamiętając, by nigdy nie naruszać waszego prawa, abyście wy jedne w wam tylko wiadomych słowach zanosiły mu naszą wdzięczność. Dziękujemy, bolejąc, że jedna z nas, stojąca przed wami Sahli, zapomniała o tej, jaką i was darzymy – oto bowiem, gdy udałyście się nad brzeg, by złożyć morzu nasze dziękczynienie, naszą prośbę, ukryła się ona, aby wykraść zakazaną dla nas wiedzę, aby poznać słowa, których, nim wejdzie w progi waszego domu, znać nie może. Prosimy was, zechciejcie podzielić się z nami waszą mądrością. Zechciejcie wydać sprawiedliwy osąd!

Zza rzędu zdobionych mat słyszeć się dały inne, należące do oddanych, głosy. Raz jeszcze pleciona ściana została uchylona, sprowadzając przed lud kolejne ze strzegących tajemnic głębin kobiet. Patrząc wyniośle spod siwych koków, zwróciły się bezpośrednio do Sahli:

– Czy jest to prawdą? Czy ukryłaś się przed nami, aby ujrzeć, jak składamy morzu dziękczynienie, jak w imieniu waszego ludu zanosimy przed nie waszą prośbę?

Na przekór ciążącym nad nią groźbom spojrzała ufnie ku kobietom, jakby one jedne ze wszystkich żyjących pośród piasków wyspy zdolne były jej wysłuchać.

– Moja matka, mój ojciec oddali się morzu, gdy nie dość miałam lat, by ich oboje pamiętać. Jak mogę nie wiedzieć, jak dziękować temu, które przyjęło ich do siebie? Jak mogę nie dziękować temu, dzięki któremu żyjemy? Ukryłam się, by ujrzeć was dziękującymi – jak ku jego obliczu zwracacie swoje własne. Czy jestem winna własnej wdzięczności? Czy jestem winna, chcąc złożyć podziękowania temu, dzięki któremu żyję sama?

Mająca wydać osąd spojrzała w jej oczy, niepodobne do żadnych oczu, jakie w ciągu długiego życia widziała u dziewcząt ludu – oczy mokre, szkliste jak topniejący lód. Wodziła wzrokiem po twarzy o rysach, które wielu nazwać mogłoby pięknymi, wciąż powracając do przedziwnych źrenic, szpecących ją jak ziejąca rana. Patrzyła na opadające na plecy plączące się, zaniedbane włosy, na zdobione liniami sadzy przeguby dłoni i stóp, na strzępiący się u dołu płaszcz z pęków wydmowej trawy. Dotykana czujnym spojrzeniem oddanej, Sahli widziała, jak spękane wargi wyszeptały bezgłośne pytanie:

– Kim jesteś…?

Spojrzenie oddanej opuściło ją, gdy ta zwróciła się do pozostałych. Po chwili wzrok kobiety spoczął na Sahli ponownie. Napełniona dobytą z głębin mądrością przemówiła:

– Przychodząc nad brzeg morza, wykazałaś się wielką odwagą. Odwagą, którą rozdzielić można by między wielu. Spojrzałaś bez lęku w jego czarne oczy, wysłuchałaś bez trwogi jego gniewnego głosu. Przychodząc nad brzeg morza, wykazałaś się wielką pychą, spojrzałaś w oczy, na które nie wolno ci podnosić wzroku, wysłuchałaś mowy, której nie możesz zrozumieć. Kim jesteś, dziewczyno, aby naruszać obyczaje ludu?

Skupieni za Sahli, słuchali w napięciu. Nie rozumiejąc dziwnej, przynależnej oddanym mądrości, obawiano się teraz ciążącego nad dziewczyną wyroku nie mniej, niż gdyby dotyczyć miał on ich samych.

– Gdy przyjdzie czas, tak jak my dowiesz się wszystkiego, czym hojna toń zechce się podzielić. Teraz jednak…

Dalsze słowa zginęły pod szelestem usypującego się spod nóg piasku – biegnąc, potykając się, nadchodził ktoś z osady. Odwróciła się, spojrzała gniewnie ponad głowami ludu w kierunku burzącego jej mowę dźwięku – ku wyłaniającej się zza grzbietu odległej wydmy ciemnej postaci rybaka. Zgromadzeni rozstąpili się, pozwalając mu przejść.

– Co się stało, Ukile? Mów, wyjaśnij nam!

Gdy złapał oddech, przemówił:

– Morze wyrzuciło na brzeg człowieka – młodego rybaka wraz z łodzią. Przybyłem nad brzeg, by zebrać pozostałe na równinie ryby, a znalazłem go zagrzebanego w mule. Żyje, ale jest ciężko ranny. W osadzie powiedziano mi, bym przyszedł tutaj. Chodźcie, pomóżcie go uratować!

– Przybiegasz nieproszony, przerywasz mowę oddanych morzu! Jeżeli ma przeżyć, przeżyje jeszcze trochę. Nie odejdziemy, nim nie zostanie wydany sprawiedliwy wyrok – odezwano się wśród zgromadzonych.

Przemawiająca dotąd kobieta spojrzała uważniej na mówiącego, zastanowiła się. Podeszła do pozostałych, by po chwili znów stanąć przed tłumem.

– Morze wyrzuciło na brzeg człowieka – morze przemówiło! Czy chcecie pozostać głusi na jego głos? Idźcie i zobaczcie, kogo ku wam posłało. Tę, która narusza prawa ludu, zabierzcie ze sobą – to do niej ono się zwraca! Odejdźcie i nie mąćcie więcej naszych spokojnych wód. Odejdźcie!

2

Wzniesione na wybrzeżu letnie domy mężczyzn niedoglądane osypywały się w oczekiwaniu na mające pochłonąć je niebawem sztormy. Teraz zaś, gdy wiedziona wspólnym wysiłkiem łódź pozostawiała za sobą głęboki ślad w drodze do obozowiska, pozostali w nich opuszczali je, by lepiej przyjrzeć się złożonemu w niej rozbitkowi.

Przełożone na piasek ciało było wychudzone, zniekształcone głodem. Włosy, będące zapewne dawniej pięknie zaplecionymi, ginęły w nieładzie za plecami. Pierś, choć mocna i szeroka, zdradzająca sprawnego wioślarza, zapadła była teraz jak przebity bęben, tak, że zdobiący ją wisior z nawleczonych na sznur ptasich kości zdawał się ginąć w jej głębi. Odważywszy się, dotknięto go – obleczone w odzież ze skór fok ciało było zimne, jakby nieżywe. Ubranie, choć wykonane z wprawą, w wielu miejscach miało uszkodzenia – przez przedarcia i dziury w sztywnej, podobnej do cienkiej błony powłoce widoczne były pokrywające ciało zadrapania i rany. Oddychał jednak sam, wyglądając bardziej na śpiącego niż ocalonego szczęśliwie z czarnej toni. Z uwagą wpatrywano się w pokrywające wierzch obu dłoni, niknące pod rękawami, układające się w rzędy falistych linii blizny, jakich nikt z ludu dotychczas nie widział. Stali nad mężczyzną, nie wiedząc, co w zgodzie z obyczajem powinno zostać uczynione: dopatrując się w jego przybyciu szczególnego znaku, nie potrafiąc przy tym wyjaśnić jego obecności, nie byli zdolni odpowiedzieć sobie, co dobrego lub złego może z niej wyniknąć. W całej postaci rozbitka, podobnego z pozoru do zagłębionego we śnie, było coś niepokojącego, coś, czego nazwać jeszcze nie potrafili – tak jakby spokojny sen przybysza skrywać miał jakąś ciężką, niedającą wysłowić się tajemnicę. Sahli, choć ciesząca się na razie niespodziewanie zwróconą wolnością, czuła, że jej wina nie zostanie zapomniana prędko – tak jak szczęśliwe zjawienie się obcego niespodziewanie ocaliło ją przed sądem oddanych, tak równie niespodziewanie obrócić mogło się przeciwko niej.

Wiedzeni potrzebą pomocy, ciekawością czy lękiem, zgromadzili się nad ciałem, usiłując rozważyć, co z przybywającym obcą łodzią człowiekiem mogliby uczynić.

– Spójrzcie, jak bardzo jest chudy – wiele dni upłynąć musiało, odkąd jadł po raz ostatni. Dziwne, że zdolny był podnieść wiosło.

– A dłonie? Spójrzcie na jego dłonie! Czy ktoś widział coś podobnego? Są całe pokryte łuską. To nie dłonie człowieka – to płetwy ryby! Czyż nie dlatego wyłonił się z głębin żywy? Nikt spośród ludu by tego nie dokonał! – powiedział ktoś przyglądający się rannemu.

– A czyż rybom potrzebne są łodzie? Czyż nie przybył do nas wiosłując, nie inaczej, niż czynią to nasi rybacy; niż czynią to rybacy wszystkich wysp? Oto żałujmy go, nie powrócił bowiem ku morzu, gdy wyciągnięte zostały po niego jego czarne ramiona!

– Któż z rybaków jednak wypływałby w czas sztormu? – zauważono roztropnie.

– Popatrzcie na szwy – dodano, przypatrując się ubraniu. – Z takich nie korzysta żadna z naszych kobiet. Z rąk którego z ludów mogły one wyjść?

– Takich szwów nie używa nikt z nas. Nie jesteśmy temu obcemu nic winni. Zwróćmy go wodom, niech spocznie na ich dnie; niech powróci tam, gdzie powinien był trafić!

– Czy raz jeszcze ściągnąć chcecie na siebie ich gniew? Te, które oddane są morzu, nakazały nam wysłuchać jego głosu – czy możemy porzucić radę, której łaskawie nam udzielono?

– Co zatem mielibyśmy uczynić? Pewne jest, że drogi na wysokie wydmy nie zdołałby przeżyć – nie teraz, gdy rany na jego ciele dopiero się otwarły. Jeżeli przetrwać ma czekającą nas przeprawę ku osadzie, pozostać musi tutaj, pośród innych mężczyzn.

– Czy zadbają oni o niego tak, jak byłoby to konieczne? Czy będą doglądać go, jak doglądałyby go nasze kobiety? Nie uczynią tego bez pomocy żadnej z nich. Która jednak mogłaby pozostać tutaj, nad wodami?

Przeciągający się spór przerwany został nagle rodzącym się bezgłośnie pytaniem, którego nikt ze zgromadzonych wolał nie wypowiadać na głos. Wreszcie, przełamując ciszę, przemówiono:

– Czy nie ma tutaj tej, która będąc wśród nas, z nami nie żyje? Czy nie ona zająć powinna się tym, którego zwróciły fale? Kto wie – może to jego szukała, idąc na brzeg? Poślijcie po Zakkara, niech sprowadzi ją czym prędzej!

Przywołany przybył, wiodąc ze sobą pilnowaną od czasu powrotu spod domu kobiet Sahli. Zebrani widzieli ich rozmawiających w drodze, nikt z pochylonych nad przybyszem nie słyszał jednak słów, zapatrzony w inne od twarzy ludu zimne oblicze.

Przepuszczona przed rozbitka nachyliła się nad ciałem, badając je – widzący dobrze jej oczy stojący najbliżej patrzyli z niesmakiem, jak spojrzeniem podobnych do topniejącego lodu oczu zdawała się kroić ciało tak, jak zwykły czynić to kobiety ze świeżo wyłowioną z wód morza zdobyczą. Przez twarz leżącego przebiegały ledwo dające się dojrzeć dreszcze, jakby spoczywającego na zimnym piasku dręczył niepozwalający wyrwać się ze swoich objęć zły sen. Skupiona słuchała dobywającego się z piersi ciężkiego oddechu, to przyspieszającego, to zwalniającego, cichnącego zrazu gwałtownie, jakby miał on stać się jego ostatnim. Nie wstając z klęczek, zwróciła się ku zebranym:

– Dom, w którym przyszłam na świat; dom w osadzie na wydmach powyżej, stoi pusty – piasek jego ściany rozmył deszcz; strzechę zmiótł wiatr, żerdzie zbutwiały i zgniły. Pomóżcie mi zbudować go na nowo! Niech wzniesione zostaną na powrót jego mocne ściany, niech nakryje je szczelny dach, a przyjmę tego człowieka w jego progi. Niech będzie mi on bratem, bym ja mogła być dla niego siostrą.

– Czy tego właśnie chcesz, Sahli? – spytał Zakkar, ważąc słowa. – Nie domem są dla ciebie brzegi; nie domem jest ci jednak i stała osada. Ty, która żyjesz nad wodami – czy pewna jesteś swojej prośby?

– Czy nie zostało powiedziane, że to przez niego przemówiło morze? Czy nie dlatego, że pragnęłam usłyszeć je, sprowadzono mnie jak złoczyńcę pod dom kobiet? Nie odwracajcie się zatem od wyroku, który i na was przeze mnie wydano! Pomóżcie mi wznieść dom na wysokich wydmach, a wiosną dam wam sprawnego rybaka – rybaka godnego ludu!

Wysłuchawszy prośby wnuczki w skupieniu, stojąc wobec zgromadzonych, Zakkar odparł:

– Niech zatem tak będzie! Wzniesiemy dom na wysokich wydmach – dom, w którym przyszłaś na świat! Nim jednak to nastąpi, nim dość zagoją się świeżo otwarte rany, niech ten, który powrócił z głębin, stanie się gościem mojego domu tu, pośród niskich brzegów! Wspólnie dzielić będziemy go, nim zimowe burze zabiorą go z powrotem!

Skinąwszy na młodych rybaków, Szegkego i Kizrego, zwrócił się do Sahli, z prowadzoną do chaty na nowo podejmując przerwaną wcześniej rozmowę, której wysłuchać nie miał nikt z zebranych.

Zatroszczywszy się o rozbitka tak, jak było to na obecną chwilę możliwe, powracano do bieżących prac. Choć podejmowano na powrót czynności dobrze znane, przybycie obcego do mającej zniknąć wkrótce pod wodami osady nie pozwalało znaleźć dla nich właściwego porządku. Przywykłe do powtarzalnej pracy zręczne ręce twardniały nagle jak sęki, pilnujące kolejnych oczek sieci, splotów maty oczy męczyły się, piekły jak zasypane kurzem. Mimo że na powrót zajęto się porzuconymi obowiązkami, myśli ludu wciąż powracały do nowego członka osady.

Dźwigający ciało młodzieńcy nasłuchiwali cichego głosu idącego przed nimi Zakkara:

– Niech wniesiony zostanie do środka! Położony przy ogniu – niech ogrzeje się! Niechże nie spłonie jednak – on, który ledwie zbiegł przed śmiercią w wodzie!

Wychodząc, minęli Sahli, spod czarnych czupryn patrząc na tę, której nie rozumieli i której obawiali się. Zniknęła za nimi, skryta wróconą na miejsce plecioną matą, zawieszoną nad pozostawioną w ścianie wyrwą. Pozostawszy przed domem sami, nie niepokojeni obecnością gospodarzy, podążyli ku łodzi, którą dziwem fale przyniosły na brzeg wraz z rozbitkiem.

– Spójrz, Kizre, jakże zniszczona jest! Nie uczynił tego sztorm – to pewne. Kto spośród nas wyprawiłby się taką, choćby uczuć nie miał najlżejszego wiatru?

– O tak! Żerdzie jej całe są spękane, poszycie wysuszone, szwy nietrwałe. Kto wypływać mógłby w morze taką, nie chcąc powrócić czym prędzej ku jego dnu?

Patrzyli na pokryty skórą kadłub, wiedząc, jak każdy szczegół budowy przekładać się będzie na ruch na wodzie. Choć pierwsze łodzie zbudowali zaledwie kilka wiosen temu, przepłynąwszy przez niejedną falę, wychodząc cało z niejednego niebezpieczeństwa, dziwili się teraz temu, który łodzią tak kruchą, przeznaczoną do połowów na przybrzeżnych wodach, ośmielał się wyprawiać daleko, ku innym wyspom. Im bliższa myśl ta była, tym większy niepokój obydwu ogarniał. Po chwili wahania Szegke odważył się dotknąć poszycia, wzdrygając się przy tym tak, jakby czyn ten napawał go graniczącym ze świętym lękiem obrzydzeniem.

– To obca łódź, Kizre! Nie powinna znaleźć się wśród naszych piasków! – wyrzucił z siebie oczywistą dla obu przestrogę. Przyglądali się skorupie trwożnie jak zarażonemu, jak martwemu ciału. – Kto z mężczyzn ośmieliłby się sprowadzić łódź swoich brzegów na cudze? Kim jest ten, którego posłało ku nam morze? – spytał, zwracając się do towarzysza. – Czy ktokolwiek z naszych rybaków uczynić mógłby coś podobnego, Kizre? Czy oddane morzu nie miały racji, nazywając go jego głosem?

Jakby próbując zażegnać narastający strach, Kizre sięgnął ku poszyciu, sprawdził zręcznymi palcami jego stan.

– O tak! Spójrz, jak cienka jest, Szegke! Przetarta niemal, przebita. Na jakie wody mógłby ją skierować bez jego pomocy? Prawdziwie, musi cieszyć się jego łaską!

Usłyszawszy ostatnie słowa, Szegke uniósł opuszczoną dotąd głowę, spojrzał na Kizrego czujnie, jakby głosił on żywą, a nierozumianą przez siebie samego, prawdę. Ten, widząc wahanie przyjaciela, dodał:

– Nie martw się, Szegke. Ta, która zachowuje nas przy życiu, która posyła ku nam swoje dzieci, nie posłałaby go na naszą zgubę! Nie zwracaj go toni pochopnie, Szegke; nie zwracaj tak prędko szczęścia Ukilego, jego najlepszej zdobyczy! – Poruszył miękko biodrami, naśladując ruch ryby. – Chodź! Jeżeli do jutra zemrze, damy go kobietom do wypatroszenia!

Odeszli, śmiejąc się, zostawiając łódź porzuconą wśród piasków. W izbie, w nikłym świetle rozpalonego pospiesznie ognia, mieszkańcy nadbrzeżnego domu radzili się, jaką pomoc złożony na matach przybysz mógłby z ich strony otrzymać.

Rozbitek leżał bez przytomności, dysząc ciężko. Szeroka pierś wznosiła się i opadała niespokojnie, łapiąc haustami powietrze – z półotwartymi ustami prawdziwie podobny był teraz do wyrzuconej przez fale ryby. Wpadające przez strop blade snopy dziennego światła mieszały się z blaskiem wznieconego dla niego żaru, nadając całej postaci wygląd przybyłej z innego świata zjawy. Oświetlana drgającymi w podmuchach zawiewającego do wnętrza wiatru płomieniami, młoda twarz zdawała się na ich oczach starzeć: ledwo rysujące się zmarszczki pogłębiały się, oczy, zapewne patrzące zawsze dumnie znad mocnych kości policzkowych, zapadały się teraz w głąb czaszki.

Pochylony nad ciałem Zakkar badał rany. Sękate dłonie wodziły nad oblekającą ciało skórą, między pokrywającymi ją rozdarciami starając się odnaleźć te, które zagrozić mogłyby nowo przybyłemu.

– Nie widzę niczego, co mogłoby zaważyć na jego życiu, Sahli – wyrzekł po chwili, w głosie jego nie dało się jednak słyszeć ulgi. – W ciele tym jest jednak coś, dla czego nazwy znaleźć nie potrafię; coś, co skrył wewnątrz, a czego nikt z nas bez jego woli przeniknąć nie zdoła.

– Czy nie powinniśmy posłać po oddanych niebu? Zbliżają się sztormy – czy nie jest to czas, w jakim kierują oni swe oczy ku morzu? Niech spojrzą ku nam ze swoich gajów, niech zwrócą się ku niskim brzegom!

– Żaden z oddanych niebu nie spojrzy teraz ku nim, Sahli! Nie teraz, gdy domy letnich obozowisk zwracamy zachłanności fal. One jedne, niosąc to, co najbardziej wpatrzonym w niebo drogie, zdołają zwrócić ich wzrok ku brudowi mułu, lecz nie uczynimy tego my, Sahli.

– Co zaś, jeżeli nie powróci do sił? Jeżeli pozostanie takim, jakim u nas się zjawił – bezradnym jak zaledwie wydany na świat? Czy takiego losu dla niego chcemy? Dla niego, rybaka, który wracać mógłby do naszych domów, dźwigając pełne sieci?

– Czy spośród ludzi wszystkich wysp ku niemu tylko morze wyciągnęło swoje czarne ramiona, Sahli? Czyżby on jeden wśród wszystkich nie przyjął jego śliskich objęć, by odrzuconym zostać przez nie na zimny piasek żywych? Trwajmy przy nim uważni! Jeżeli dane jest mu przeżyć – przeżyje! Opowie nam, co spotkało go w drodze na nasze brzegi, a posiadłszy tę wiedzę, prędzej dojdziemy do tego, gdzie szukać dla niego pomocy.

Zamilkł, widząc zaczynające wstrząsać ciałem gorączkowe dreszcze. Nie ośmieliwszy się powstrzymać miotających nim, czekał, póki nie odeszły, ustępując na powrót nasilającym się bezwiednym ruchom: przeżywając jakby raz jeszcze przeprawę, przybysz wiosłował, zmagał się z falami. Widzieli napinające się mięśnie, wargi niegodzące się przyjąć ściągającej ku głębinom wody – jednak i te poddały się w końcu, jakby z żalem biorąc ostatni, ciężki łyk powietrza. Trwali nad nim skupieni w bezruchu, widząc, jak oczy niedoszłego topielca otwierają się, jak niewidzącymi wodzi on po izbie, nie rozpoznając twarzy ani kształtów. Pierś zaczęła unosić się miarowo, niepewna jeszcze zwróconego tchnienia. Pięści zacisnęły się gwałtownie, zdumione jakby brakiem utraconego w zmaganiu z odmętami wiosła. Patrzyli skupieni na rozwierające się szeroko oczy, póki błądzące bezwiednie nie zaczęły nareszcie spoglądać przytomniej, przypominając budzącemu się o nazwach rzeczy; o byciu ocalonym wśród nieznanego ludu.

Patrzyła na niego uważnie, rozumiejąc, że nie widzi on jeszcze niczego poza ciemną plamą przysłaniającej ogień postaci. Przyzwyczaiwszy źrenice, dojrzał wreszcie klęczącą nad nim dziewczynę: płaszcz zsunął się z ramion, ukazując ubranie zszyte z porzuconych najpewniej resztek skór. Zawieszony na jej szyi wisior zwisał luźno, przesuwając się wraz z jej ruchami tuż pod jego szyją. Spojrzał dziewczynie w oczy – było w nich coś szkaradnego, coś, dla czego nazwy nie potrafił znaleźć, a co jak odległe wspomnienie, jak przysłonięty ciemnością otchłani majak pierzchało przed nim, wyślizgując się z uścisku myśli. Wytrzymawszy spojrzenie dziwnych, witających go w nowym świecie oczu, zebrawszy wreszcie siły, głosem cichszym od plusku ginącej w morzu kropli wyrzekł:

– Żyję...!

Klęcząca nad nim rozejrzała się za kimś mającym znajdować się za nią. Podążył za jej wzrokiem, zauważając starca o krągłej jak wygładzony przez fale kamień czaszce – w świetle wpadającego przez strzechę słońca zdawała się błyszczeć, nie mogąc jednak przyćmić pozostających w cieniu białek. Podobne prędzej do zamieszkujących głębiny morza i szczyty nieba duchów niż ludzi, postacie wymieniły między sobą spojrzenia; wypowiedziały kilka słów w mowie, której, mimo bliskości, nie mógł teraz pojąć. Niepewny, gdzie się znalazł, niepewny zwróconego mu życia, słuchał obco brzmiących głosów wzywających nieznane imiona, póki unoszące się nad nim miękkim całunem wołania nie sprowadziły na powrót ciężkiego snu, w który zapadał, powierzając się opiece potężniejszych od człowieka mocy.

Po jednym wypowiedzianym przez przybysza słowie wiedzieli, że nie może pochodzić on z żadnej z pobliskich wysp. Jego mowa, choć dobrze zrozumiała, brzmiała obco – tak, jak brzmieć mogłaby tych, którzy na wyspę zgromadzenia przybywali daleko zza widnokręgu, wiele dni drogi od rodzimych brzegów. Trwali nad rozbitkiem, nie mówiąc więcej, a gdy leżący otworzył oczy ponownie, siedzący w cieniu Zakkar odpowiedział:

– Żyjesz. Jesteś bezpieczny. Znaleziono ciebie nad wodami wraz z twoją łodzią. Byłeś zimny, jak martwy. Teraz jesteś wśród nas – wśród żywych. Pozwól, by nasz mały ogień ogrzał twoje ciało. Pozwól, by nasz dom był ci bezpiecznym schronieniem, póki nie wzniesiemy nowego domu na wysokich wydmach.

Rozbitek spróbował podnieść się, nogi pozostawały jednak bezwładne jak pęki suchej trawy. Spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, widząc, jak przez jego ciało przechodzić zaczynają dreszcze, rozrywać je niemającym widocznego źródła bólem. Ujrzawszy je, Zakkar skinął na Sahli – odeszła w głąb izby, niknąc młodzieńcowi z oczu. Starzec pozostał sam, przyglądając się młodej twarzy obcego, oszpeconej teraz napaścią nieznanej mu choroby. Powróciwszy, dziewczyna zwróciła się do przybysza, pomogła bezwładnemu unieść się, wypić przyniesiony w żłobionym płytko naczyniu płyn. Widząc, że wszelki ruch przysparza mu tylko cierpień, Zakkar odezwał się:

– Pij! To pomoże ci zasnąć. Gdy oddasz się snu, powrócisz do nas mocniejszy. Pij!

Ciepły płyn parował. Pił, a unoszące się na powierzchni zioła spływały w strużkach wody na skórzaną odzież. Podtrzymująca go Sahli pomogła zmorzonemu opaść na posłanie. Pozwalając kojącemu ciepłu przeniknąć wszystkie członki, uczuł w końcu, że dość już wycieńczone zmysły wygasają, odchodzą, pozostawiając go bez przytomności. Skupieni nad nim usłyszeli, jak oddech rozbitka uspokaja się wreszcie, pozwalając mu zapaść w pierwszy bezpieczny sen pośród nowego ludu.

Posłyszawszy ruch przed chatą, zwrócili się w stronę wejścia. Zawieszona pod stropem mata została odsunięta, pozwalając wejść do wnętrza trzem przybyszom, zająć należne im miejsca naprzeciw skupionych przy śpiącym domowników. Odwracając się ku przybyłym, Zakkar ustąpił, ukazując ciało rozbitka.

– Uszle, Neksze, Urkre, bądźcie gośćmi naszego domu. Pozwólcie odpocząć waszym ramionom; pozwólcie opaść piaskom z waszych nóg.

– Dziękujemy ci, że nie zasypałeś przed nami jego progu, Zakkarze! Niech mocne ściany twojego domu nie osypują się nigdy pod ciosami wiatru! Niech deszcz nigdy ich nie dosięga! – przemówiła w imieniu przybyłych Uszle. Tak jakby zjawienie się obcego przywróciło wagę sprawom na wpół zapomnianym, pozostała dwójka zwróciła się czujnie ku zielarce, gdy pozdrawiając starca, zniekształcała ona niespotykane nigdy wśród jej ludu miano. Zwracając się do gospodarza, spytała: – Powiedz nam: czy ten, którego oddało nam morze, wciąż żyje?

– Żyje. Zasnął teraz zmęczony bólem, wróci jednak do zdrowia, jeżeli nie dozna szkody większej niż ta już dokonana. Niech odpoczywa w ścianach tego domu! Niech wraca do zdrowia! Niech wraca do sił, by mógł przebyć bezpiecznie drogę na wysokie wydmy – tam wzniesiemy dla niego i dla Sahli nowy dom!

– Czy nie jest ranny? Zdejmijcie z niego odzienie – doradziła Neksze.

Zajmując miejsce Sahli, do czuwającego przy śpiącym Zakkara zbliżył się Urkre. Dopiero usuwając wspólnie ze starcem okrywającą ciało szytą ze skór odzież, ujrzeli, jak bardzo było wyniszczone. Cofnęli się bezwiednie, dotknięci strachem, zbyt dobrze pamiętając groźbę głodowej śmierci, napotykającą ich własny lud nie raz. Widziane wcześniej na wierzchach dłoni zgrubiałe, podobne do fal morskich czy rybich łusek blizny ciągnęły się w górę ramion, niknąc ledwie u ich końca. Kołysaną spokojnym oddechem pierś pokrywały liczne pomniejsze rany, ale żadna z nich nie mogła zagrażać życiu – rozsiane po oblekającej ją skórze wyglądały jednak tak, jakby sięgać miały samych kości.

Stara Uszle zbliżyła się do śpiącego, rozwijając przyniesione z sobą, skrywane dotąd w dłoniach, zawiniątko.

– Przyniosłam ze sobą rośliny, one pomogą – powiedziała, wysypując na otwartą dłoń gros małych, jasnych owoców owiniętych w szeroki liść. – Neksze, pomóż mi.

Kobiety zaczęły przeżuwać na papkę wkładane garściami do ust owoce. Nakładając na rany gotową maź, przykrywały ją dartymi w pasy liśćmi. Przypatrująca się ich zabiegom Sahli zbliżyła się do nich nieśmiało – mimo chwili wahania podzieliły się z nią, pozwalając jej dołączyć do pracy. Siedzący w tyle Zakkar i Urkre podjęli rozmowę, do której wkrótce dołączyły zajęte leczeniem kobiety.

– Nim przybyliście, przebudził się na chwilę. Mówi inaczej, jak nikt z sąsiednich wysp.

– Czy słyszałeś kiedyś podobną mowę, Zakkarze? – pytano, licząc, że sam przybywszy z daleka, prędzej niż inni będzie mógł doradzić.

– Słyszałem niegdyś podobną u ludzi z wysp na północy. Czy rzeczywiście przybył stamtąd – nie wiem.

– Ciało ma jak każdy inny mężczyzna, nie różni się niczym od naszych – dodała Neksze, pielęgnując coraz drobniejsze rany.

– Żaden z naszych mężczyzn nie jest tak chudy! Dziw, że żyje jeszcze – zauważyła Uszle.

– Musiał cierpieć głód od kilku tygodni. Nietrudno pojąć, dlaczego nie zdołał zapanować nad łodzią w czas burzy.

– Czyżby zima miała przybyć szybciej? Czyżby na północnych wyspach sztormy trwały już od pewnego czasu?

– Być może dosięgły już wszystkich wysp morza. Być może dosięgły wszystkich brzegów, pominąwszy nasze – pominąwszy nas, którzy nie czynimy zadość jego prawom – zauważył z niepokojem rybak.

– Czy darowałoby nam wtedy rozbitka, Urkre? – spytała Neksze, tłumiąc własny strach. – Czy nie trafił on do nas, byśmy pewni byli jego dobrej woli, mimo tego, czego pozwoliliśmy sobie się dopuścić?

Nieprzekonany, odpowiadał powoli, cedząc słowa:

– Jeżeli tak ma być w istocie, potrzebujemy prędko zebrać potrzebne zapasy. Udam się na połów, zabiorę ze sobą kilku młodszych – przyniesiemy wam sieci dobrej ryby.

Słysząc jego zapewnienia, Zakkar, ożywiwszy się, doradził:

– Urkre, ty sam wypłyń w morze głębiej. Sprawdź, o czym mówią jego wody!

– Tak zrobię. Zadbać muszę tylko o to, by młodzi nie wyprawili się za mną.

– Dopilnuj tego. My tymczasem pozostaniemy na niskich brzegach. Tutaj będziemy czuwać – dopełniła rozmowę Neksze.

Niebawem praca kobiet została zakończona. Nad śpiącym w milczeniu trwała piątka ludzi, z których każdy na swój sposób próbował wyjaśnić jego pochodzenie. Sycący płomienie opał stopniowo przemieniał się w węgle.

– Nasz ogień dogasa. Jeżeli nie jesteście przeciw, wyjdę z wami, zbiorę nieco drewna w drodze powrotnej – powiedział Zakkar. – Ty, Sahli, zostań tutaj i pilnuj go. Słuchaj uważnie, czy nie przemówi ponownie.

Powstali, kierując się ku wyjściu. Nad ich głowami słońce zaczynało powoli się zniżać, by niedługo zniknąć, darując się głębinom. Będąc wciąż w pobliżu chaty, szli w milczeniu, a gdy oddalili się znacznie, Zakkar zwrócił się do kobiet:

– Dziękuję, że pozwoliłyście Sahli dołączyć. Od kogo miałaby uczyć się, jeżeli nie naśladując was?

– Zekre był doskonałym wioślarzem – kto inny jak on potrafiłby sprowadzać łódź na spokojne wody, wychodzić cało z najgorszych sztormów? Z wielką cierpliwością czekało na niego morze; czekało długo, ono, zapalczywe! Zbyt często zbiec potrafił spod jego długich palców, by w swojej zawiści nie upomniało się o niego. Ten, który zbyt łatwo uchodzi jego pułapkom, wiedzieć musi, że tym szybszy koniec go czeka w objęciach jego zimnych ramion – wspomniała syna Zakkara Uszle.

– Taki był Zekre. Jego żona, Irsuhlu, oddała się morzu niedługo po nim – odpowiedział.

– Gdy żyła pomiędzy nami, wyplatała najpiękniejsze maty spośród wszystkich kobiet – przywołała matkę Sahli Neksze. – Była starsza ode mnie, pamiętam je jednak dobrze – każda z nich opowiadała więcej, niż zdolny był wyśpiewać cały lud zebrany pod dachem gromadnego domu. Każda, która wychodziła z jej rąk, czyniła naszą osadę piękniejszą.

– Tak, Neksze, i twoje maty są piękne; i twoje maty zachowują to, czego nie można utrzymać w pamięci, jednak wiele jeszcze mogłabyś nauczyć się od niej, gdyby wciąż wśród nas żyła! – zauważyła Uszle.

– Nie zapominajcie o łodziach – dodał milczący dotąd Urkre. – Mimo że byliśmy jednego wieku, Zekre górował doświadczeniem nad wieloma z nas. Hezre, Kokkere, Sohre – który z nas nie dziwił się, jak panuje nad ogniem, przygotowując szkielet; jak zawsze udaje mu się sporządzić najpewniejsze poszycie?

– Skoro wspomniałeś łodzie… Czy przypatrzyłeś się tej, którą odnaleziono wraz z przybyszem? – spytał Zakkar.

– Tak, widziałem – odpowiedział Urkre, poważniejąc. – To nie jest łódź, którą pływano by ostatnimi czasy. To łódź niegodna nawet zwrócenia jej falom.

– Mimo to odważył się przeprawić w czas sztormu; usiłował dosięgnąć wysp za widnokręgiem. Kto dopuścić mógłby się czegoś podobnego?

– Spójrz, jak zapadły jest jego brzuch; jak wątłe stały się jego ramiona. Jego osada cierpieć musiała głód od dawna – głód trwający od wielu tygodni. Czy nikt z nas, dotkniętych podobnym nieszczęściem, nie odważyłby się wypłynąć, choćby miotać nim miały najstraszniejsze burze? – przypomniała Neksze.

– Przywiódł ją jednak ku obcym brzegom – ku brzegom, z których nie wyszła. Muszę przyjrzeć się jej, muszę zrozumieć, dlaczego została ku nam posłana, Neksze! Gdy wody podniosą się, zbiorę rybaków, wypłynę!

– Bądź ostrożny, Urkre! Marną pociechę mielibyśmy z przybyłego, jeżeli falom zwrócić mielibyśmy ciebie.

Pozostała w domu Sahli patrzyła na gojące się pod okładami z liści ciało. Żarzące się jeszcze niedawno węgle dogasły, pogrążając wnętrze w półmroku wczesnego wieczoru. Rozbitek oddychał spokojnie – podany mu przez nią napar rozluźnił napięte od bólu mięśnie, pozwalając osunąć się w pozbawiony widzeń sen. Przesuwała dłonie nad ciałem tak, jak czyniła to jeszcze chwilę temu, opatrując je: powtarzała ruchy, które przywrócić miały życie obcemu; powtarzała dziwnie brzmiące, będące radością ocalonego słowo, usiłując przywołać je z powrotem. Niosące głos morza, wybrzmiewające ponad śpiącym było tym, na którego wypowiedzenie czekała tak długo – tym, z któremu podobnych uronić nie chciała żadnego, gdy zabrzmią ponownie.

Sięgnęła po wolną matę, położyła ją przy wygasłym palenisku, przy posłaniu obcego. Kładła się do snu, czując przy sobie ciało wróconego z głębin człowieka.