Pielgrzym - Terry Hayes - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Pielgrzym ebook i audiobook

Terry Hayes

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

82 osoby interesują się tą książką

Opis

„Pielgrzym” to kryptonim człowieka, który oficjalnie nie istnieje. Dawniej dowodził tajnym wydziałem wewnętrznym amerykańskiego wywiadu. Swe zawodowe doświadczenie zawarł w książce. Nie przewidział jednak, że posłuży ona jako podręcznik mordercy…

Młoda kobieta zamordowana w podrzędnym hotelu na Manhattanie.

Mężczyzna publicznie ścięty w Arabii Saudyjskiej.

Oczy skradzione żywemu człowiekowi pracującemu w tajnym syryjskim laboratorium

badawczym.

Dymiące ludzkie szczątki na zboczu góry w Hindukuszu.

Spisek, którego sednem jest przerażająca zbrodnia przeciwko ludzkości.

Jedna nić, która łączy wszystkie te sprawy.

Jeden człowiek, który podejmie wyzwanie.

Pielgrzym.

Dzień Szakala, Homeland, agent Bourne –Pielgrzym ma cechy najlepszych thrillerów wszech czasów, sprawia, że mimowolnie wstrzymujesz oddech podczas lektury.

„Opowieść naprawdę wywołuje dreszcz: napięcie rośnie w miarę rozwoju akcji (…). Zabójcza tajemnica, szokujący rachunek współczesnej międzynarodowej polityki i niezwykły bohater – świetna, intrygująca lektura” „Literary Review”

„Inteligentna, frapująca powieść – najlepszy thriller ostatnich lat” „Sunday Mirror”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 946

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 25 godz. 17 min

Lektor: Jacek Rozenek
Oceny
4,7 (3225 ocen)
2545
501
123
47
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
usolkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Mogę szczerze powiedzieć, że ta powieść klasyfikuję się jako jedna z moich ulubionych. Nie mogłam oderwać się od czytania nawet gdy otaczał mnie szum fal Lazurowego Wybrzeża. Niesamowite wątki, tyle szczegółów. Rzekłabym. -Pan Hayes jest geniuszem. Chyba wiem dlaczego nie ma jeszcze ekranizacji. Pokazać taki majstersztyk na duży ekran to nie lada wyzwanie.
80
pielgrzymzpolski

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobrze się czyta. krok po kroku wszystko się układa. wciąga mocno
40
Sebasito

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalnie napisane. Fenomenalnie przeczytane. Chyba nie ma co więcej tutaj pisać. Trzeba po prostu przeczytać.
30
Arczibaldek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne zwroty akcji ciekawa fabuła i bardzo dopracowany język.
30
Arkhangelsk

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzostwo.
20

Popularność




Polecamy

Tego autora pole­camy rów­nież

Rok sza­rań­czy

Motto

Nie ma grozy bar­dziej przy­tła­cza­ją­cej i trud­niej­szej do opi­sa­nia niż ta, która jest zmorą szpiega w obcym kraju.

John le Carré, Za późno na wojnę

Tymi pod­łymi uli­cami kro­czyć musi czło­wiek, który sam w sobie nie jest ani podły, ani zbru­kany, ani też zlęk­niony.

Ray­mond Chan­dler, The sim­ple art of mur­der

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Są takie miej­sca, któ­rych nie zapo­mnę do końca życia – plac Czer­wony sma­gany gorą­cym wia­trem, sypial­nia mojej matki po nie­wła­ści­wej stro­nie Ósmej Mili, bez­kre­sne ogrody wokół domu zamoż­nej rodziny zastęp­czej czy zespół ruin znany jako Teatr Śmierci, gdzie pewien czło­wiek czaił się, by mnie zabić.

Żadne jed­nak nie wryło się w moją pamięć tak głę­boko jak ten budy­nek bez windy w Nowym Jorku – prze­tarte zasłony, tanie meble, stół zasy­pany tiną i innymi pro­chami. Obok łóżka leżą majtki w roz­mia­rze nici den­ty­stycz­nej, dam­ska torebka i para szpi­lek Jimmy Choo na sze­ścio­ca­lo­wym obca­sie. Podob­nie jak ich wła­ści­cielka, nie pasują do tego miej­sca. Leży naga w wan­nie, z pode­rżnię­tym gar­dłem, twa­rzą do dołu, zanu­rzona w kwa­sie siar­ko­wym będą­cym aktyw­nym skład­ni­kiem pre­pa­ratu do czysz­cze­nia rur, dostęp­nego w każ­dym super­mar­ke­cie.

Dzie­siątki bute­lek po tym spe­cy­fiku – zwa­nym Dra­in­Bomb – leżą w nie­ła­dzie na pod­ło­dze. Przez nikogo nie­zau­wa­żony, zaczy­nam je oglą­dać. Na wszyst­kich zacho­wały się nalepki, stąd wiem, że zabójca, kim­kol­wiek był, chcąc unik­nąć podej­rzeń, kupił je w dwu­dzie­stu róż­nych skle­pach. Zawsze twier­dzi­łem, że trudno nie podzi­wiać dobrego pla­no­wa­nia.

W miesz­ka­niu panuje chaos, a hałas jest wręcz ogłu­sza­jący – trzesz­czą poli­cyjne radio­te­le­fony, asy­stenci koro­nera doma­gają się wspar­cia, a kobieta o laty­no­skiej uro­dzie szlo­cha w głos. Nawet jeśli nikt na całym świe­cie nie zna ofiary, na miej­scu zbrodni zawsze znaj­dzie się ktoś gotów ją opła­ki­wać.

Iden­ty­fi­ka­cja mło­dej kobiety leżą­cej w wan­nie jest nie­moż­liwa – trzy dni w wan­nie z kwa­sem wystar­czyły, by znisz­czyć rysy twa­rzy i znaki szcze­gólne. Zdaje się, że taki był plan – sprawca celowo obcią­żył ręce ofiary książ­kami tele­fo­nicz­nymi, dzięki czemu roz­pu­ściły się nie tylko opuszki pal­ców, ale i więk­szość kości śród­rę­czy. Jeśli tech­ni­kom kry­mi­na­li­stycz­nym z nowo­jor­skiej poli­cji nie poszczę­ści się z dopa­so­wa­niem doku­men­ta­cji sto­ma­to­lo­gicz­nej, będą mieli cho­lerne pro­blemy z iden­ty­fi­ka­cją.

W miej­scach takich jak to, gdzie ma się wra­że­nie, że zło wciąż lepi się do ścian, umysł dry­fuje nie­kiedy ku dziw­nym tery­to­riom. Roz­my­śla­nia o mło­dej kobie­cie bez twa­rzy obu­dziły ni stąd, ni zowąd sko­ja­rze­nie ze sta­rym kawał­kiem Len­nona i McCart­neya, tym o Ele­anor Rigby, kobie­cie, która noszoną na co dzień twarz trzy­mała w słoju przy drzwiach. Zaczy­nam więc w gło­wie nazy­wać ofiarę Ele­anor. Przed tech­ni­kami jesz­cze sporo pracy, ale mam wra­że­nie, że wszy­scy co do jed­nego są zgodni w pew­nej spra­wie: Ele­anor zgi­nęła, upra­wia­jąc seks – mate­rac czę­ściowo zsu­nięty z łóżka, zmięta pościel, brą­zowe kro­pelki krwi roz­py­lone na sto­liku noc­nym. Naj­bar­dziej per­wer­syjni twier­dzą, że sprawca pode­rżnął jej gar­dło, będąc w niej. Straszne jest to, że mogą mieć rację. Jeśli ktoś szuka jaśniej­szych stron w tej ponu­rej spra­wie, może znaj­dzie pocie­sze­nie w tych sło­wach: jeżeli kobieta umarła w takim momen­cie, z pew­no­ścią nie była świa­doma swego losu – aż do ostat­niej chwili.

Tina – kry­sta­liczna metam­fe­ta­mina – z pew­no­ścią jej w tym pomo­gła. Spe­cy­fik ten roz­bu­dza pożą­da­nie i wpra­wia w eufo­rię; mózg wręcz traci zdol­ność wyczu­wa­nia zagro­że­nia. Pod jego wpły­wem czło­wiek myśli w zasa­dzie tylko o jed­nym: jak naj­szyb­ciej zna­leźć part­nera i dymać go do utraty sił.

Obok dwóch maleń­kich worecz­ków po nar­ko­tyku stoi coś, co przy­po­mina bute­leczkę szam­ponu z hote­lo­wej łazienki. Jest nie­ozna­czona, zawiera bez­barwny płyn – domy­ślam się, że to GHB, spe­cy­fik, który robi ostat­nio wielką karierę w mrocz­nych zakąt­kach sieci: w dużych daw­kach sku­tecz­nie zastę­puje pigułkę gwałtu. W więk­szo­ści noc­nych klu­bów można go spo­tkać na każ­dym kroku; bywalcy biorą łyczek, by ogra­ni­czyć para­no­iczne dozna­nia towa­rzy­szące zaży­wa­niu tiny. Nie­stety, GHB ma wła­sne skutki uboczne: znosi zaha­mo­wa­nia i potę­guje dozna­nia sek­su­alne. To dla­tego na ulicy znany jest jako „łatwy sztos”. Wyska­ku­jąc ze szpi­lek i małej czar­nej, Ele­anor musiała szy­bo­wać już wysoko jak raca w Święto Nie­pod­le­gło­ści.

Prze­ci­skam się przez gro­madę ludzi – nie znają mnie, jestem tu obcym face­tem z drogą mary­narką prze­wie­szoną przez ramię i spo­rym baga­żem prze­szło­ści – i zatrzy­muję się przy łóżku. Odci­nam się od gwaru i oczami wyobraźni widzę ją nagą w pozy­cji na jeźdźca. Ma nie­wiele ponad dwa­dzie­ścia lat i świetne ciało; poru­sza się z zapa­łem, bo nar­ko­ty­kowy kok­tajl pro­wa­dzi ją wprost do epic­kiego orga­zmu. Metam­fe­ta­mina pod­nosi tem­pe­ra­turę jej ciała, nabrzmiałe piersi bujają się zmy­słowo, puls i oddech przy­spie­szają gwał­tow­nie pod wpły­wem che­micz­nie wzmoc­nio­nej namięt­no­ści. Jest zdy­szana, a jej mokry język, jakby wie­dziony wła­snym rozu­mem, szuka drogi do ust part­nera. Seks w tych cza­sach z pew­no­ścią nie jest dla sła­be­uszy.

Blask neo­nów znad knajp po dru­giej stro­nie ulicy musiał roz­świe­tlać jej jasne włosy – oczy­wi­ście przy­cięte w zgo­dzie z sezo­nową modą – i lśnić na wska­zów­kach jej nur­ko­wego zegarka marki Pane­rai. Pod­róbki, rzecz jasna, ale nie­złej. Znam tę kobietę. Wszy­scy znamy ten typ. Tłum­nie odwie­dzają nowy, wielki sklep Prady w Medio­la­nie, usta­wiają się w kolej­kach do klu­bów w Soho albo sączą nisko­ka­lo­ryczne latte w kawiar­niach przy Mon­ta­igne – młode kobiety, które mylą donie­sie­nia pisma „People” z wia­do­mo­ściami i biorą japoń­skie znaki wykłute na wła­snych ple­cach za sym­bole buntu.

Wyobra­żam sobie rękę zabójcy na jej piersi, palec muska­jący kol­czyk z kamy­kiem wpięty w sutek. Facet chwyta go mocno i szar­pie, przy­cią­ga­jąc dziew­czynę bli­żej. Ona krzy­czy z pod­nie­ce­nia, bo każdy punkt jej ciała jest teraz nad­wraż­liwy na bodźce, a sutki w szcze­gól­no­ści. I nie ma nic prze­ciwko temu, bo skoro ktoś chce ostrzej, to widocz­nie mu się spodo­bała. Ujeż­dża go, a wez­gło­wie łóżka tłu­cze ryt­micz­nie o ścianę. Ona patrzy na drzwi wej­ściowe, z pew­no­ścią zamknięte na klucz i łań­cuch. W tej dziel­nicy to nie­zbędne mini­mum.

Dia­gram na ścia­nie wska­zuje drogę ewa­ku­acji. To hotel, ale na tym koń­czą się wszel­kie podo­bień­stwa do Ritza-Carl­tona. Ten nazywa się East­side Inn i jest domem dla oszczęd­nych w dele­ga­cji, dla mło­dzia­ków z ple­ca­kami, dla tych, co zna­leźli się na życio­wym zakrę­cie, i dla każ­dego, kto nie zapłaci za noc­leg wię­cej niż dwa­dzie­ścia dolców. Zostań tak długo, jak zechcesz – dzień, mie­siąc, całe życie – wystar­czą dwa dowody toż­sa­mo­ści, w tym jeden ze zdję­ciem.

Gość, który zajął pokój osiem­dzie­siąt dzie­więć, musiał tu spę­dzić jakiś czas – na komo­dzie stoi sze­ścio­pak piwa, a obok cztery na wpół opróż­nione flaszki cze­goś moc­niej­szego i dwa pudełka płat­ków śnia­da­nio­wych. Na sto­liku noc­nym odtwa­rzacz i kilka kom­pak­tów; prze­glą­dam je pobież­nie. Trzeba przy­znać, że facet ma nie­zły gust muzyczny. Szafa jest pusta; wydaje się, że zabrał ze sobą jedy­nie ubra­nia, gdy opusz­czał to miej­sce, zosta­wia­jąc w wan­nie wolno roz­pusz­cza­jące się zwłoki. W kącie szafy widzę tylko stertę śmieci: porzu­cone gazety, pustą puszkę środka na kara­lu­chy i popla­miony kawą kalen­darz ścienny. Się­gam po niego. Na każ­dej stro­nie znaj­duję czarno-białe zdję­cie słyn­nej sta­ro­żyt­nej ruiny – Kolo­seum, grecka świą­ty­nia, Biblio­teka Cel­susa nocą. Arty­stycz­nie jak cho­lera. Nie­stety, ni­gdzie nie ma nota­tek, niczego nie zazna­czono. Kalen­darz naj­wy­raź­niej słu­żył wyłącz­nie jako pod­kładka pod kubek z kawą. Rzu­cam go na stertę.

Odwra­cam się i bez namy­słu, w zasa­dzie odru­chowo prze­su­wam pal­cami po bla­cie noc­nego sto­lika. Dziwne: ani śladu kurzu. Spraw­dzam komodę, kra­wędź wez­gło­wia i odtwa­rzacz – nic. Zabójca wytarł wszyst­kie powierzch­nie, żeby nie zosta­wić odci­sków. Nobla by pew­nie za to nie dostał, myślę, ale naprawdę zaska­ku­jący jest zapach, który czuję, gdy uno­szę palce na wyso­kość nosa. To woń środka dezyn­fe­ku­ją­cego sto­so­wa­nego na oddzia­łach inten­syw­nej opieki medycz­nej. Nie tylko zapo­biega infek­cjom, zabi­ja­jąc wszel­kie bak­te­rie, ale też powo­duje roz­pad DNA – także w prób­kach potu, skóry czy wło­sów. Zabójca spry­skał wszystko, włącz­nie z dywa­nem i ścia­nami, by mieć pew­ność, że nowo­jor­ska poli­cja tylko zmar­nuje swój cenny czas, pró­bu­jąc zna­leźć jego trop w kurzu zebra­nym labo­ra­to­ryj­nymi odku­rza­czami.

Uświa­da­miam sobie nagle i bar­dzo wyraź­nie, że to nie jest typowa zbrod­nia z pie­niędzmi, pro­chami albo sek­sem w tle. To zbrod­nia doprawdy nie­zwy­kła.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie wszy­scy o tym wie­dzą – a nawet, śmiem twier­dzić, mało kogo to obcho­dzi – ale naczel­nym pra­wem kry­mi­na­li­styki jest zasada wymiany Locarda: „Po każ­dym kon­tak­cie sprawcy z miej­scem zbrodni pozo­stają ślady”. Sto­jąc w pokoju numer osiem­dzie­siąt dzie­więć i sta­ra­jąc się igno­ro­wać kako­fo­nię tuzina gło­sów, zasta­na­wiam się, czy pro­fe­sor Locard napo­tkał w swej karie­rze taki przy­pa­dek – wszystko, czego dotknął sprawca, moczy się teraz w wan­nie peł­nej kwasu albo zostało wytarte do czy­sta, albo spry­skane prze­my­sło­wym środ­kiem dezyn­fek­cyj­nym. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że nie pozo­sta­wił po sobie ani jed­nej komórki.

Rok temu napi­sa­łem dość niszową książkę o nowo­cze­snych meto­dach docho­dze­nio­wych. W roz­dziale zaty­tu­ło­wa­nym „Nowe gra­nice” wspo­mnia­łem, że tylko raz w życiu spo­tka­łem się z wyko­rzy­sta­niem sprayu anty­bak­te­ryj­nego: był to przy­pa­dek likwi­da­cji wyso­kiego rangą agenta wywiadu w Repu­blice Cze­skiej. Nie była to zresztą naj­lep­sza pro­gnoza na przy­szłość – sprawy do dzi­siaj nie roz­wią­zano. Ten, kto miesz­kał w pokoju osiem­dzie­siąt dzie­więć, naj­wy­raź­niej zna się na rze­czy. Zaczy­nam więc badać miej­sce zbrodni ze zdwo­joną uwagą.

Sprawca nie był porząd­nicki – wśród innych śmieci leżą­cych obok łóżka widzę puste pudełko po pizzy. Jestem gotów iść dalej, ale zatrzy­muje mnie nagła myśl: to tu, na wieku pudełka, w zasięgu ręki, musiał poło­żyć nóż. Rzecz tak natu­ralna, że Ele­anor zapewne nie zwró­ciła na nią uwagi.

Wyobra­żam ją sobie na łóżku, jak sięga pod zmiętą koł­drą w stronę kro­cza sprawcy. Całuje jego ramiona, pierś, scho­dzi coraz niżej. Może facet wie, co go czeka, a może nie: jed­nym z efek­tów ubocz­nych GHB jest wyłą­cze­nie odru­chu wymiot­nego. W takim sta­nie można łyk­nąć sied­mio-, ośmio- czy nawet dzie­się­cio­ca­lową armatę; nie bez powodu naj­ła­twiej kupić ten spe­cy­fik w gejow­skich sau­nach. Albo na pla­nie filmu por­no­gra­ficz­nego.

Oczyma wyobraźni widzę, jak dło­nie sprawcy chwy­tają dziew­czynę i prze­rzu­cają ją na plecy. Siada okra­kiem na jej piersi. Ele­anor pew­nie sądzi, że będzie podą­żał ku jej ustom. On tym­cza­sem opiera prawą dłoń na brzegu łóżka i dys­kret­nie odnaj­duje pal­cami pudełko po pizzy, a zaraz potem to, czego naprawdę szuka: kawa­łek zim­nej stali, nóż tani, ale cał­kiem nowy, a dzięki temu wystar­cza­jąco ostry.

Gdyby ktoś obser­wo­wał kobietę od tyłu, widząc jej wygięty grzbiet i sły­sząc jęk roz­ko­szy, pomy­ślałby, że par­ter jest już w jej ustach. Tak jed­nak nie jest. Oczy Ele­anor, błysz­czące w nar­ko­tycz­nym tran­sie, nagle są pełne stra­chu. Lewa ręka zabójcy zatyka jej usta, odchy­la­jąc głowę do tyłu, odsła­nia­jąc gar­dło. Kobieta wije się i wierzga, pró­buje użyć rąk, ale on to prze­wi­dział. Sie­dzi prze­cież na jej pier­siach, mocno wbi­ja­jąc kolana w jej ramiona. Skąd wiem? Na ramio­nach trupa roz­pusz­cza­ją­cego się w wan­nie widać jesz­cze sine ślady. Jest bez­radna. Kątem oka dostrzega naresz­cie jego prawą rękę i pró­buje krzy­czeć. Rzuca się jak osza­lała, wal­czy. Zębate, sta­lowe ostrze noża do pizzy mija jej pierś i zmie­rza w stronę bla­dej szyi. Tnie głę­boko…

Krew pry­ska na sto­lik nocny. Jedna z tęt­nic zasi­la­ją­cych mózg zostaje prze­rwana, teraz to już kwe­stia chwili. Ele­anor słab­nie, wykrwa­wia się, sły­chać bul­got. Ostat­nie świa­dome myśli: oto jest świad­kiem wła­snej śmierci; oto wszystko, czym­kol­wiek była i czym­kol­wiek miała nadzieję się stać, dobiega kresu. I tak to się stało – sprawca wcale w niej nie był. Dzię­kujmy Bogu, że cho­ciaż tego nam oszczę­dził, myślę.

Zabójca odcho­dzi, by przy­go­to­wać kwa­sową kąpiel. Po dro­dze zdej­muje zakrwa­wioną, białą koszulę, którą miał na sobie – udało się zna­leźć jej resztki w wan­nie, pod cia­łem Ele­anor, wraz z nożem dłu­gim na cztery cale, o czar­nej, pla­sti­ko­wej ręko­je­ści; w Chi­nach pro­du­kuje się takie za pół darmo, w milio­nach egzem­pla­rzy.

Pochło­nięty wyra­zi­stą wizją tego, co się tu wyda­rzyło, led­wie wyczu­wam dłoń, którą ktoś poło­żył na moim ramie­niu. Odtrą­cam ją jed­nak odru­chowo, gotów zła­mać mu rękę – nie­stety, mie­wam takie prze­bły­ski z daw­nego życia. Gość mam­ro­cze prze­pro­siny, spo­glą­da­jąc na mnie dziw­nie, a potem pró­buje usu­nąć mnie z drogi. To dowódca ekipy tech­ni­ków docho­dze­nio­wych – trzech face­tów i babki – któ­rzy wła­śnie roz­sta­wiają lampy UV i tacki z solą Fast Blue B, by poszu­kać plam nasie­nia na mate­racu. Jesz­cze nie wie­dzą o środku dezyn­fek­cyj­nym, a ja sie­dzę cicho: zabójca mógł wszak pomi­nąć jakiś skra­wek łóżka. Pamię­tam jed­nak, że jeste­śmy w East­side Inn; w takim miej­scu można zna­leźć kilka tysięcy śla­dów pamię­ta­ją­cych czasy, gdy dziwki nosiły poń­czo­chy.

Scho­dzę mu z drogi, wciąż zamy­ślony. Pró­buję się wyłą­czyć, sku­pić, bo jest w tym pokoju, w całej tej spra­wie coś – nie jestem pewny co takiego – co nie daje mi spo­koju. Jakiś ele­ment nie pasuje do sce­na­riu­sza, a ja nie wiem dla­czego. Roz­glą­dam się, raz jesz­cze inwen­ta­ry­zuję wszystko, co mam w zasięgu wzroku, lecz bez skutku. Wyczu­wam, że prze­oczy­łem coś wcze­śniej. Cofam w gło­wie taśmę do początku, do chwili, gdy tu wsze­dłem.

Co to było? Się­gam do pod­świa­do­mo­ści, pró­buję odtwo­rzyć pierw­sze wra­że­nie – to był drobny detal, nie­zwią­zany z samym aktem prze­mocy, a jed­nak nie­zmier­nie ważny. Gdy­bym tylko mógł go dotknąć… poczuć… to coś jakby… Jakby słowo, które prze­nio­słem na inną półkę pamięci. Przy­po­mi­nam sobie zda­nia z wła­snej książki: o tym, że to zało­że­nia, zbyt pochopne, za każ­dym razem pro­wa­dzą do klę­ski. I nagle wiem.

Gdy wsze­dłem do tego pokoju, zoba­czy­łem sze­ścio­pak na komo­dzie, potem kar­ton mleka w lodówce, prze­bie­głem wzro­kiem po tytu­łach paru płyt DVD leżą­cych obok tele­wi­zora i wresz­cie dostrze­głem świeży worek w koszu na śmieci. A wra­że­nie, to słowo, które przy­szło mi do głowy, lecz nie prze­biło się do świa­do­mo­ści, brzmiało: „kobieta”. Roz­szy­fro­wa­łem wszystko, co zaszło w pokoju osiem­dzie­siąt dzie­więć, z wyjąt­kiem naj­waż­niej­szego. To nie młody facet był tu loka­to­rem. To nie męż­czy­zna upra­wiał seks z Ele­anor, a potem pode­rżnął jej gar­dło. I nie sprytny jego­mość pozba­wił ją kwa­sem wszel­kich śla­dów toż­sa­mo­ści, po czym spry­skał pokój środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym.

Zro­biła to kobieta.

ROZDZIAŁ TRZECI

W trak­cie mej kariery pozna­łem wielu sil­nych ludzi, ale tylko jeden z nich wręcz ema­no­wał natu­ral­nym, wro­dzo­nym auto­ry­te­tem – potra­fiłby prze­bić adwer­sa­rza szep­tem. I oto poja­wia się w kory­ta­rzu, by zaraz ruszyć ku mnie, po dro­dze infor­mu­jąc tech­ni­ków, że mają zacze­kać: stra­żacy chcą zabez­pie­czyć kwas, zanim ktoś się popa­rzy.

– Ale nie zdej­muj­cie ręka­wi­czek – dora­dza. – W holu może­cie sobie zro­bić dar­mowe wza­jemne bada­nie pro­staty.

Wybu­chają śmie­chem – wszy­scy oprócz tech­ni­ków.

Czło­wiek z gło­sem to Ben Bra­dley, porucz­nik z wydziału zabójstw pro­wa­dzący tę sprawę. Był na dole u kie­row­nika hotelu; pró­bo­wał namie­rzyć łaj­daka, do któ­rego należy ten przy­by­tek. To rosły, czar­no­skóry facet – Bra­dley, nie łaj­dak – po pięć­dzie­siątce, ma wiel­kie łapy i nosi dżinsy Indu­stry z wywi­nię­tymi man­kie­tami. Żona namó­wiła go nie­dawno, żeby je kupił, w darem­nej pró­bie poprawy wize­runku. On sam twier­dzi, że wygląda w nich jak postać z powie­ści Ste­in­becka, jak współ­cze­sna wer­sja uchodźcy z cza­sów Dust Bowl.

Jak wszy­scy bywalcy cyrku zwa­nego miej­scem zbrodni, i on nie prze­pada zbyt­nio za spe­cami od zabez­pie­cza­nia śla­dów – a to z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, od kilku lat nie są już funk­cjo­na­riu­szami poli­cji, tylko pra­cow­ni­kami zewnętrz­nej firmy; zde­cy­do­wa­nie zbyt dobrze opła­cani, poja­wiają się w robo­cie w śnież­no­bia­łych kom­bi­ne­zo­nach z napi­sem w rodzaju „Foren­sic Bio­lo­gi­cal Servi­ces, Inc.”. Po dru­gie – dla Bra­dleya to nawet waż­niej­sze – ogromną popu­lar­ność w tele­wi­zji zdo­były dwa seriale pre­zen­tu­jące ich pracę, przez co zde­cy­do­wana więk­szość tech­ni­ków docho­dze­nio­wych cierpi na ostrą postać nie­zno­śnego cele­bryc­twa.

– Jezu, czy w tym kraju jest jesz­cze ktoś, komu nie marzy się udział w reality show? – ubo­le­wał nie­dawno.

Przy­glą­da­jąc się, jak przy­szli cele­bryci pakują swe prze­no­śne labo­ra­to­rium z powro­tem do wali­zek, prze­chwy­tuje moje spoj­rze­nie. Sto­jąc w mil­cze­niu pod ścianą, obser­wuję to wszystko i nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że spę­dzi­łem w ten spo­sób pół życia. Bra­dley igno­ruje ludzi, któ­rzy doma­gają się jego uwagi. Pod­cho­dzi do mnie, ale nie podaje mi ręki – nie wiem dla­czego, po pro­stu tego nie robimy; nie jestem nawet pewny, czy jeste­śmy przy­ja­ciółmi, i nie mnie to oce­niać, ja prze­cież ni­gdy z nikim nie trzy­ma­łem. Nie wiem, czy to ma zna­cze­nie, ale w każ­dym razie sza­nu­jemy się.

– Dzięki, że wpa­dłeś – mówi.

Kiwam głową, spo­glą­da­jąc na pod­wi­nięte nogawki jego dżin­sów i czarne buty robo­cze, w sam raz do bro­dze­nia we krwi i gów­nie na miej­scu zbrodni.

– Przy­je­cha­łeś trak­to­rem? – pytam.

Nie śmieje się. Ben pra­wie ni­gdy się nie śmieje; nie wydaje mi się, bym kie­dy­kol­wiek spo­tkał czło­wieka o bar­dziej kamien­nej twa­rzy. Co wcale nie ozna­cza, że brak mu poczu­cia humoru.

– Mia­łeś oka­zję się rozej­rzeć, Ramón? – pyta cicho.

Nie mam na imię Ramón, a on dosko­nale o tym wie. Wie jed­nak i o tym, że do nie­dawna byłem pra­cow­ni­kiem jed­nej z naj­taj­niej­szych agen­cji wywia­dow­czych naszego kraju, więc domy­ślam się, że nawią­zuje do postaci Ramona Gar­cii. Ramón był agen­tem FBI, który zadał sobie nie­wy­obra­żalny wręcz trud, by ukryć swą toż­sa­mość, gdy sprze­da­wał tajem­nice pań­stwowe Rosja­nom, po czym zosta­wił mnó­stwo odci­sków pal­ców na wor­kach na śmieci marki Hefty, w któ­rych dostar­czał skra­dzione doku­menty. Ramón był bez wąt­pie­nia naj­bar­dziej nie­kom­pe­tent­nym taj­nym agen­tem w dzie­jach świata. Jak wspo­mi­na­łem, Ben ma wyborne poczu­cie humoru.

– Ow­szem, widzia­łem co nieco – odpo­wia­dam. – Wiesz już coś o loka­torce tej nory? To chyba główna podej­rzana, co?

Ben potrafi ukryć nie­jedno, ale w jego oczach widzę zasko­cze­nie: kobieta?!

Dosko­nale, myślę. Ramón kontr­ata­kuje.

Ale Bra­dley to dobry glina.

– Cie­kawe, Ramón – odpo­wiada, pró­bu­jąc wyson­do­wać, czy rze­czy­wi­ście coś odkry­łem, czy strze­lam. – Jak na to wpa­dłeś?

Wska­zuję sze­ścio­pak na komo­dzie, mleko w lodówce.

– Jaki facet robi coś takiego? Facet pil­nuje, żeby piwo było chłodne, i niech szlag trafi mleko. Spójrz na te płyty – same kome­die roman­tyczne, ani jed­nego filmu akcji. Może się przej­dziemy? – pro­po­nuję. – Spraw­dzimy, ilu jesz­cze gości tej budy wkłada worek do kosza na śmieci? To robota kobiety, w dodatku takiej, która nie pasuje do tego miej­sca, choćby nie wiem jak dobrze grała swoją rolę.

Bra­dley zasta­na­wia się, patrząc mi pro­sto w oczy, ale nie spo­sób odgad­nąć, czy kupuje to, co pró­buję mu sprze­dać. Zanim zdążę spy­tać, dwoje mło­dych detek­ty­wów – kobieta i jej part­ner – wyła­nia się zza beczek na nie­bez­pieczne sub­stan­cje, przy­tar­ga­nych przez stra­ża­ków. Zatrzy­mują się tuż przed Bra­dleyem.

– Mamy coś, Ben! – mel­duje kobieta. – Cho­dzi o to, kto miesz­kał…

Bra­dley prze­rywa jej spo­koj­nym ski­nie­niem głowy.

– Wiem, to kobieta. Macie coś wię­cej na jej temat?

Więc jed­nak kupił. Dwoje funk­cjo­na­riu­szy spo­gląda na niego bez słowa, zasta­na­wia­jąc się, jak, u dia­bła, to odgadł. Nim nasta­nie ranek, legenda o ich sze­fie zdąży nabrać nowej mocy. A ja? Myślę, że facet jest bez­czelny; tak po pro­stu, bez mru­gnię­cia okiem, przy­pi­suje sobie całą zasługę. Par­skam śmie­chem.

Bra­dley zerka na mnie i przez krótką chwilę mam wra­że­nie, że mi zawtó­ruje, ale daremna moja nadzieja. Dostrze­gam tylko błysk w jego sen­nych oczach, a potem znowu zwraca się do swo­ich ludzi:

– Skąd wie­cie, że to kobieta?

– Mamy księgę gości i teczki wszyst­kich pokoi – odpo­wiada detek­tyw, nie­jaki Con­nor Nor­ris.

Bra­dley już nie wygląda na sen­nego.

– Od kie­row­nika? Zna­leź­li­ście łaj­daka i otwo­rzył biuro?

Nor­ris kręci głową.

– Wydano na niego cztery nakazy aresz­to­wa­nia za han­del nar­ko­ty­kami. Pew­nie jest w poło­wie drogi do Mek­syku. Nie, to Alva­rez – tu wska­zuje na part­nerkę – roz­po­znała gościa poszu­ki­wa­nego za wła­ma­nia, który mieszka pię­tro wyżej. – Spo­gląda pyta­jąco na part­nerkę, nie bar­dzo wie­dząc, jak dużo może zdra­dzić.

Alva­rez wzru­sza ramio­nami i mając nadzieję, że jakoś to będzie, wyłusz­cza:

– Obie­ca­łam wła­my­wa­czowi kartę „wycho­dzisz wolny z wię­zie­nia”, jeśli otwo­rzy dla nas zamki w drzwiach biura kie­row­nika i w sej­fie.

Spo­gląda nie­spo­koj­nie na Bra­dleya, zasta­na­wia­jąc się, jakie cze­kają ją kło­poty.

Ale z twa­rzy jej szefa nic nie da się wyczy­tać. I tylko jego głos staje się odro­binę cich­szy, a nawet jakby łagod­niej­szy.

– A potem?

– Nie potrze­bo­wał nawet minuty, żeby upo­rać się z ośmioma zam­kami – odpo­wiada Alva­rez. – Nic dziw­nego, że nikt nie czuje się w tym mie­ście bez­pieczny.

– Co było w teczce tej kobiety? – pyta Bra­dley.

– Rachunki. Miesz­kała tu nieco ponad rok – odpo­wiada Nor­ris. – Pła­ciła gotówką, nie kazała pod­łą­czyć tele­fonu ani kablówki, nic. Widać nie chciała zosta­wiać śla­dów.

Bra­dley kiwa głową – wła­śnie tego się spo­dzie­wał.

– Kiedy po raz ostatni widział ją któ­ryś z sąsia­dów?

– Trzy, może cztery dni temu. Nikt nie jest pewny.

– Znik­nęła zaraz po zabi­ciu panienki, którą tu sobie spro­wa­dziła – mru­czy Bra­dley. – Co z doku­men­tem toż­sa­mo­ści? W teczce został chyba jakiś ślad?

Alva­rez zerka do nota­tek.

– Jest foto­ko­pia prawa jazdy wyda­nego na Flo­ry­dzie i legi­ty­ma­cji stu­denc­kiej czy cze­goś takiego. Bez zdję­cia – dodaje. – Założę się, że praw­dziwe.

– Na wszelki wypa­dek sprawdź­cie – roz­ka­zuje Bra­dley.

– Dali­śmy papiery Peter­se­nowi – odpo­wiada Nor­ris, mając na myśli innego mło­dego detek­tywa. – Wziął się do roboty.

Bra­dley kiwa głową.

– Czy wła­my­wacz albo inny loka­tor potra­fił coś powie­dzieć o podej­rza­nej? Zna ją?

Kręcą gło­wami.

– Nikt. Widzieli tylko, że przy­cho­dziła i wycho­dziła – mówi Nor­ris. – Powy­żej dwu­dzie­stu lat, pięć stóp osiem cali, świetne ciało, zda­niem wła­my­wa­cza…

Bra­dley wznosi oczy ku niebu.

– Wedle jego stan­dar­dów zapewne ozna­cza to, że ma dwie nogi.

Nor­ris się uśmie­cha, ale Alva­rez nie – pew­nie by wolała, żeby szef powie­dział coś na temat jej układu z wła­my­wa­czem. Jeżeli ma ją zru­gać, niech to zrobi od razu i nie każe jej cią­gnąć tej roz­mowy z pro­fe­sjo­nal­nym spo­ko­jem.

– Według tak zwa­nej aktorki z pokoju sto czter­na­ście, babka codzien­nie wyglą­dała ina­czej. Jed­nego dnia Mari­lyn Mon­roe, innego Mari­lyn Man­son, a cza­sem nawet obie wer­sje jed­nego dnia. Poka­zy­wała się też jako Drew, Brit­ney, Dame Edna, k.d. lang…

– Poważ­nie? – wpada jej w słowo Bra­dley. Mło­dzi poli­cjanci kiwają gło­wami i pod­su­wają kolejne nazwi­ska, jakby sta­no­wiły dowód. – Chciał­bym zoba­czyć, jak będzie wyglą­dała praca nad por­tre­tem pamię­cio­wym – dodaje, świa­dom tego, że kolejno zamy­kają się wszyst­kie typowe drogi, któ­rymi można pro­wa­dzić docho­dze­nie w spra­wie mor­der­stwa. – Coś jesz­cze?

Kręcą gło­wami. Skoń­czyli.

– Lepiej zabierz­cie się do zbie­ra­nia zeznań od tutej­szej mena­że­rii. Skup­cie się na tych, na któ­rych nie mamy naka­zów aresz­to­wa­nia. Może znaj­dzie się ze trzech.

Bra­dley odsyła swo­ich ludzi i spo­gląda na mnie, cze­ka­ją­cego w pół­mroku. Jest gotowy do roz­mowy o tym, co naprawdę go zanie­po­ko­iło.

– Widzia­łeś kiedy coś takiego? – pyta, wkła­da­jąc ręka­wiczki. Zdej­muje z półki w sza­fie meta­lowe pudełko w kolo­rze khaki, któ­rego wcze­śniej nie zauwa­ży­łem. Chce je otwo­rzyć, ale naj­pierw spo­gląda w ślad za Alva­rez i Nor­ri­sem, któ­rzy wła­śnie wycho­dzą, klu­cząc mię­dzy stra­ża­kami paku­ją­cymi nie­po­trzebne już pompy do che­mi­ka­liów.

– Hej! – woła, a gdy się odwra­cają, dodaje: – Dobra robota z tym wła­my­wa­czem.

Na twa­rzy Alva­rez odma­lo­wuje się ulga; oboje uśmie­chają się i uno­szą ręce w podzię­ko­wa­niu. Nic dziw­nego, że ekipa uwiel­bia Bra­dleya.

Spo­glą­dam na meta­lowe pudełko. To raczej mała wali­zeczka z nume­rem seryj­nym wydru­ko­wa­nym na biało wzdłuż kra­wę­dzi. Bez wąt­pie­nia woj­skowa; gdzieś taką widzia­łem, ale pamię­tam jak przez mgłę.

– Polowy zestaw chi­rur­giczny? – pytam bez prze­ko­na­nia.

– Bli­sko – odpo­wiada Bra­dley. – Den­ty­styczny. – Unosi wieko, odsła­nia­jąc wyściółkę z gąbki, w któ­rej spo­czywa zestaw narzę­dzi sto­ma­to­lo­gicz­nych: upy­cha­dła, zgłęb­niki, klesz­cze.

Patrzę w oczy Bra­dleya.

– Wyrwała ofie­rze zęby? – pytam.

– Wszyst­kie. Nie zna­leź­li­śmy ani jed­nego, więc pew­nie je wyrzu­ciła. Moż­liwe, że spu­ściła w kiblu. Wła­śnie roz­bie­ramy kana­lizę, może się nam poszczę­ści.

– Zro­biła to, zanim zabiła?

Ben rozu­mie, do czego zmie­rzam.

– Nie, to nie były tor­tury. Ekipa koro­nera dobrze się przyj­rzała ustom ofiary i wła­ści­wie nie ma wąt­pli­wo­ści, że eks­trak­cji doko­nano pośmiert­nie, żeby utrud­nić iden­ty­fi­ka­cję. To dla­tego popro­si­łem, żebyś tu wpadł. Przy­po­mnia­łem sobie, że pisa­łeś w swo­jej książce o mor­der­stwie i domo­ro­słym den­ty­ście. Pomy­śla­łem więc, że jeśli tam­tej zbrodni doko­nano w Sta­nach, może…

– Nie, związku nie będzie. To było w Szwe­cji – odpo­wia­dam. – Facet użył młotka chi­rur­gicz­nego, żeby usu­nąć mostek den­ty­styczny i przy oka­zji frag­ment szczęki ofiary – zapewne w tym samym celu – ale żeby klesz­czami? Cze­goś takiego jesz­cze nie widzia­łem.

– A my już tak – odpo­wiada Ben.

– Inspi­ru­jące – stwier­dzam. – Mam na myśli postęp cywi­li­za­cyjny.

Nie pora na roz­pa­cza­nie nad kon­dy­cją ludz­ko­ści. Powiem szcze­rze: jestem pod jesz­cze więk­szym wra­że­niem doko­nań zabój­czyni. Wyrwa­nie trzy­dzie­stu dwóch zębów ze szczęk trupa z pew­no­ścią nie było łatwe. Spraw­czyni naj­wy­raź­niej dosko­nale pojęła klu­czową kon­cep­cję, która jakoś umyka więk­szo­ści jej kole­gów po fachu: ni­gdy nie aresz­to­wano nikogo z powodu mor­der­stwa; ludzi aresz­tuje się dla­tego, że go porząd­nie nie zapla­no­wali.

Wska­zuję na meta­lowe pudełko.

– Skąd coś takiego w rękach cywila? – pytam.

Ben wzru­sza ramio­nami.

– Żaden pro­blem. Dzwo­ni­łem do kum­pla z Pen­ta­gonu i prze­ko­na­łem go, żeby zaj­rzał do archi­wum: na sta­nie armii stwier­dzono nad­miar czter­dzie­stu tysięcy zesta­wów, zostały wyprze­dane w ostat­nich latach przez sieć skle­pów dla miło­śni­ków survi­valu. Oczy­wi­ście zba­damy ten trop, ale to nic nie da. Nie jestem pewny, czy kto­kol­wiek…

Urywa w pół zda­nia. Zabłą­dził w labi­ryn­cie i roz­gląda się po hote­lo­wym pokoju, jakby szu­kał wyj­ścia.

– Nie mam twa­rzy – odzywa się cicho po chwili. – Nie mam zębów. Nie mam świad­ków. A naj­gor­sze jest to, że nie mam motywu. Znasz się na tej robo­cie lepiej niż kto­kol­wiek inny – gdy­bym cię popro­sił o roz­wi­kła­nie tej zagadki, jakie dał­byś sobie szanse?

– W tej chwili? To Power­ball czy jak tam nazy­wają tę lote­rię – odpo­wia­dam. – Czło­wiek wcho­dzi tu i myśli: ama­torsz­czy­zna, kolejna zabawa z nar­ko­ty­kami i sek­sem. A potem przy­gląda się bli­żej i stwier­dza, że w życiu nie widział rów­nie spraw­nej roboty. – To rze­kł­szy, opo­wia­dam Bra­dley­owi o środku dezyn­fe­ku­ją­cym i widzę, że nie to chciałby ode mnie usły­szeć.

– Dzięki za pod­nie­sie­nie mnie na duchu – mówi i machi­nal­nie zaczyna pocie­rać pal­cem wska­zu­ją­cym o kciuk. Znamy się od dawna i obser­wo­wa­łem go wystar­cza­jąco uważ­nie, żeby wie­dzieć, co to ozna­cza: chciałby zapa­lić. Powie­dział mi kie­dyś, że rzu­cił papie­rosy w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, więc wiem, że od tam­tej pory pew­nie milion razy pomy­ślał, jak bar­dzo by mu pomo­gło kilka hau­stów dymu. Tak, to jedna z takich chwil. Zaczyna mówić, żeby prze­stać myśleć o gło­dzie niko­ty­no­wym. – Wiesz, na czym polega mój pro­blem? Mar­cie mi to kie­dyś wyja­śniła. – Mar­cie to jego żona. – Otóż za bar­dzo zbli­żam się do ofiar i w końcu zaczy­nam sobie wyobra­żać, że jestem jedy­nym przy­ja­cie­lem, jaki im pozo­stał.

– Ich obrońcą? – pod­po­wia­dam.

– Wła­śnie tego słowa użyła. A trzeba ci wie­dzieć, że jest jedna rzecz, na którą ni­gdy nie umia­łem się zdo­być. Mar­cie twier­dzi, że to jedyna rzecz, którą we mnie lubi. Otóż ni­gdy nie umia­łem zawieść przy­ja­ciela.

Obrońca umar­łych, powta­rzam w myśli. Mogło być gorzej. Żałuję, że w żaden spo­sób nie mogę mu pomóc – to prze­cież nie moje śledz­two. Choć mam dopiero trzy­dzie­ści parę lat, jestem eme­ry­tem.

Jeden z tech­ni­ków wpada do pokoju i wykrzy­kuje z azja­tyc­kim akcen­tem:

– Ben?

Bra­dley się odwraca.

– W piw­nicy!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Trzej tech­nicy w kom­bi­ne­zo­nach zdą­żyli już roz­kuć stary ceglany mur. Choć mają maski na twa­rzach, dławi ich fetor bucha­jący z wyłomu. Nie, nie zna­leźli tam trupa – gni­jące ciało wydziela spe­cy­ficzny odór – to tylko wycie­ka­jące z rury ścieki, pleśń oraz gówno stu szczu­rzych poko­leń.

Bra­dley podąża krę­tym kory­ta­rzem wśród cuch­ną­cych piw­nic, żeby zatrzy­mać się w ostrym świe­tle halo­ge­nów usta­wio­nych wokół roz­bi­tej ściany. Docie­ram tam razem z nim, a zaraz potem reszta śled­czych, w samą porę, by zoba­czyć, jak Azjata – Ame­ry­ka­nin chiń­skiego pocho­dze­nia, na któ­rego z oczy­wi­stych powo­dów wszy­scy wołają Bruce – kie­ruje mocną latarkę w stronę świeżo otwar­tej prze­strzeni.

W środku widzę labi­rynt wiel­kiej hydrau­licz­nej impro­wi­za­cji. Bruce wyja­śnia, że zdą­żyli już roz­pruć kana­li­za­cję w pokoju osiem­dzie­siąt dzie­więć, ale w żad­nym z kola­nek i syfo­nów nie zna­leźli niczego cie­ka­wego, więc poszli o krok dalej. Poży­czyli od tech­ni­ków kap­sułkę pre­pa­ratu Fast Blue B, wymie­szali z pintą wody i wlali do kana­li­za­cji.

Zanim barw­nik dotarł do piw­nicy, minęło pięć minut, zatem wie­dzieli już, że gdzieś mię­dzy poko­jem osiem­dzie­siąt dzie­więć a pod­zie­miem budynku rura jest zatkana. Teraz, w gąsz­czu sta­rych i nie­le­gal­nych połą­czeń, odna­leźli wąskie gar­dło.

– Pro­szę, powiedz­cie mi, że to zęby – mówi Bra­dley. – Spu­ściła je w toa­le­cie?

Bruce kręci głową i kie­ruje snop świa­tła na papkę z nad­pa­lo­nego papieru, widoczną w jed­nym z kola­nek.

– Ta rura bie­gnie pro­sto z pokoju osiem­dzie­siąt dzie­więć, spraw­dzi­li­śmy – odpo­wiada. – Cokol­wiek to jest, musiała to spa­lić, zanim wrzu­ciła do sra­cza. I bar­dzo słusz­nie postą­piła, tylko o jed­nym nie wie­działa: że tyle tu nie­prze­pi­so­wych połą­czeń.

Bra­dley sięga po pin­cetę i zaczyna dłu­bać nią w masie roz­mo­czo­nego papieru.

– Kawałki rachun­ków, róg Metro­Card, bilet do kina – wyli­cza, a my przy­glą­damy się jego poczy­na­niom. – Zdaje się, że na odchod­nym porząd­nie sprząt­nęła pokój i o niczym nie zapo­mniała. – Ben sta­ran­nie roz­dziela strzępki papieru. – Lista zaku­pów. Może się przy­dać do eks­per­tyzy gra­fo­lo­gicz­nej, jeśli kie­dy­kol­wiek znaj­dziemy…

Urywa, spo­glą­da­jąc na strzęp nieco mniej spa­lony niż pozo­stałe.

– Sie­dem cyfr. Odręczne pismo. 9 0 2 5 2 3 4. To nie­cały numer, reszta zwę­glona.

Poka­zuje nam ten skra­wek, ale ja wiem, że mówi przede wszyst­kim do mnie, jak­bym z racji daw­nej służby w agen­cji wywia­dow­czej miał być eks­per­tem od szy­frów. Sie­dem odręcz­nie napi­sa­nych cyfr, reszta znisz­czona. Mogą ozna­czać cokol­wiek, ale ja… rze­czy­wi­ście mam prze­wagę nad pozo­sta­łymi. W mojej daw­nej pro­fe­sji wszystko opiera się na frag­men­ta­rycz­nych infor­ma­cjach, dla­tego ni­gdy nie odrzu­cam takich tro­pów.

Poli­cjanci rzecz jasna natych­miast zaczy­nają spe­ku­lo­wać: numer konta, karty kre­dy­to­wej, kod pocz­towy, adres IP, numer tele­fonu. Alva­rez zauważa, że nie ist­nieje numer kie­run­kowy 902 – i ma rację. Do pew­nego stop­nia.

– Ow­szem, ale nasz sys­tem jest prze­cież zin­te­gro­wany z kana­dyj­skim – wtrąca Peter­sen, młody detek­tyw o syl­wetce fut­bo­li­sty. – 902 to Nowa Szko­cja. Mój dzia­dek miał tam farmę.

Bra­dley mil­czy. Wciąż spo­gląda na mnie, czeka na opi­nię. Gorz­kie doświad­cze­nie nauczyło mnie, że nie należy się odzy­wać, póki się nie ma pew­no­ści. Wzru­szam więc ramio­nami, a Ben i jego ludzie zaj­mują się swoją robotą.

Ten kalen­darz ścienny… Myśl o nim prze­śla­duje mnie od chwili, gdy go zoba­czy­łem. Jeśli wie­rzyć metce, kosz­to­wał czter­dzie­ści dolców w Riz­zoli, dość dro­giej księ­garni. To spora kwota za przed­miot, który nie służy do niczego poza spraw­dza­niem daty. Zabój­czyni jest bez wąt­pie­nia inte­li­gentna, dla­tego nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że dla niej to wcale nie był kalen­darz – być może inte­re­so­wały ją raczej sta­ro­żytne ruiny ze zdjęć.

Więk­szą część kariery wypeł­niła mi służba w Euro­pie i choć dawno już nie podró­żo­wa­łem tak daleko na wschód, jestem pewny, że 90 to mię­dzy­na­ro­dowy numer kie­run­kowy Tur­cji. Wystar­czy spę­dzić tam dzień, by się prze­ko­nać, że bodaj w żad­nym kraju nie ma tylu grec­kich i rzym­skich ruin. Jeśli więc przyj­miemy, że 90 to kie­run­kowy, naj­pew­niej pozo­stałe cyfry ozna­czają region i frag­ment numeru tele­fonu. Odda­lam się nie­po­strze­że­nie w zaciszny kąt piw­nicy i dzwo­nię z komórki do Veri­zonu; chcę spy­tać o numery kie­run­kowe na tery­to­rium Tur­cji.

Cze­ka­jąc, aż ktoś odbie­rze, zer­kam na zega­rek i ze zdu­mie­niem stwier­dzam, że na zewnątrz musi już świ­tać, zatem mija dzie­sięć godzin, odkąd dozorca wszedł do pokoju osiem­dzie­siąt dzie­więć, by spraw­dzić insta­la­cję elek­tryczną w związku z awa­rią w sąsied­nim apar­ta­men­cie. Nic dziw­nego, że wszy­scy wyglą­dają na zmę­czo­nych.

Wresz­cie odzywa się ktoś z biura Veri­zonu – zapewne w cen­trum zdal­nej obsługi gdzieś w Bom­baju, sądząc po sil­nym akcen­cie tele­fo­nistki – i moja hipo­teza się potwier­dza: 90 to rze­czy­wi­ście kie­run­kowy Tur­cji.

– A czy 252 to kod regio­nalny?

– Tak jest. Pro­win­cja Muğla czy jakoś tak – odpo­wiada, sta­ra­jąc się wyraź­nie wymó­wić obco brzmiącą nazwę.

Tur­cja to wielki kraj – więk­szy od Tek­sasu i zamiesz­kany przez ponad sie­dem­dzie­siąt milio­nów ludzi – a nazwa nic mi nie mówi. Zaczy­nam dzię­ko­wać, gotów zakoń­czyć roz­mowę, ale tele­fo­nistka wpada mi w słowo:

– Nie wiem, czy to coś pomoże, ale piszą, że jedno z naj­waż­niej­szych miast w tych stro­nach leży nad Morzem Egej­skim i nazywa się Bodrum.

To jedno słowo razi mnie jak prąd, razi na nowo stra­chem, który z bie­giem lat udało mi się przy­naj­mniej roz­cień­czyć.

– Bodrum – powta­rza.

Wspo­mnie­nia wra­cają jak szczątki okrętu wyrzu­cane przez fale na brzeg.

– Naprawdę? – odpo­wia­dam wolno, wal­cząc z natło­kiem myśli. Wresz­cie ta część umy­słu, która zaj­muje się teraź­niej­szo­ścią, docho­dzi do głosu i uświa­da­miam sobie, że jestem tylko gościem w cudzym śledz­twie. Co za ulga. Nie chcę mieć znowu do czy­nie­nia z tamtą czę­ścią świata.

Wra­cam do pokoju osiem­dzie­siąt dzie­więć. Poka­zuję się Bra­dley­owi i mówię mu, co usta­li­łem: na skrawku papieru rze­czy­wi­ście zacho­wał się frag­ment numeru tele­fonu, ale może zapo­mnieć o Kana­dzie. Wyja­śniam, co myślę o kalen­da­rzu. On też go zauwa­żył i ta sama myśl nie dawała mu spo­koju.

– Bodrum? – pyta. – Gdzie jest Bodrum?

– Powi­nie­neś czę­ściej bywać w świe­cie. W Tur­cji, jed­nym z naj­mod­niej­szych kra­jów, jeśli cho­dzi o waka­cyjną tury­stykę.

– Może na Coney Island? – pyta z kamienną twa­rzą.

– Też ład­nie – odpo­wia­dam, ale w pamięci mam widok portu peł­nego eks­klu­zyw­nych jach­tów oraz ele­ganc­kich willi i maleń­kiego meczetu na brzegu, a także kafe­jek o nazwach w rodzaju Mez­za­luna czy Oxy­gen, pach­ną­cych buzu­ją­cymi hor­mo­nami i cap­puc­cino po dzie­sięć dola­rów za fili­żankę.

– Byłeś tam? – pyta Bra­dley.

Kręcę głową. Rząd nie pozwala mi mówić o nie­któ­rych spra­wach.

– Nie – kła­mię. – Po co mia­łaby dzwo­nić do Bodrum? – myślę na głos, by zmie­nić temat.

Bra­dley wzru­sza ramio­nami, zamy­ślony i nie­zbyt skłonny do spe­ku­la­cji.

– Dry­blas też nie­źle się spi­sał – mówi, wska­zu­jąc na Peter­sena sto­ją­cego w prze­ciw­le­głym kącie pokoju. – Doku­ment, który Alva­rez zna­la­zła w papie­rach u kie­row­nika, nie jest legi­ty­ma­cją stu­dencką. To karta nowo­jor­skiej biblio­teki.

– Super – odpo­wia­dam bez spe­cjal­nego zain­te­re­so­wa­nia. – Inte­lek­tu­alistka.

– Nie bar­dzo. Jeśli wie­rzyć bazie danych, w ciągu roku wypo­ży­czyła tylko jedną książkę. – Bra­dley spo­gląda na mnie twardo. – Twoją.

Patrzę mu w oczy i bra­kuje mi słów. Nic dziw­nego, że jest zamy­ślony, nie­obecny.

– Prze­czy­tała moją książkę? – odzy­wam się wresz­cie.

– Nie tylko prze­czy­tała. Powie­dział­bym, że wni­kli­wie prze­stu­dio­wała – pada odpo­wiedź. – Jak sam zauwa­ży­łeś, rzadko się zda­rza tak pro­fe­sjo­nalna robota. Teraz już wiemy dla­czego: wyry­wa­nie zębów, śro­dek dezyn­fe­ku­jący – pisa­łeś o tym wszyst­kim, nie­praw­daż?

Odchy­lam głowę do tyłu, czu­jąc nagle cały cię­żar słów Bra­dleya.

– Wyko­rzy­stała pomy­sły z kilku spraw, potrak­to­wała moją książkę jak pod­ręcz­nik „jak zabić czło­wieka i zatrzeć ślady”.

– Otóż to – przy­ta­kuje Ben i robi coś, czego świad­kiem byłem led­wie parę razy: uśmie­cha się. – Dla­tego chciał­bym ci podzię­ko­wać. Będzie tak, jak­bym ści­gał cie­bie, naj­lep­szego speca na świe­cie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jeśli koniecz­nie chce­cie znać całą prawdę, moja książka o tech­ni­kach docho­dze­nio­wych nie zdo­była wiel­kiej popu­lar­no­ści. Jest jedną z tych, po które – wbrew teo­riom wydaw­ców – nikt drugi raz nie sięga.

A prze­cież w wąskim gro­nie spe­cja­li­stów, do któ­rego była adre­so­wana, wywo­łała istne trzę­sie­nie ziemi. Był to mate­riał siłą roz­cią­ga­jący gra­nice nauki, tech­niki, nawet wia­ry­god­no­ści. Każdy jed­nak, kto prze­ana­li­zo­wał go dokład­niej, nawet naj­gor­liw­szy scep­tyk, musiał wyzbyć się wąt­pli­wo­ści. Cyto­wa­łem naj­drob­niej­sze szcze­góły sta­ran­nie wybra­nych spraw, odtwa­rza­jąc ową oso­bliwą patynę oko­licz­no­ści i moty­wa­cji, dzięki któ­rej dobry śled­czy potrafi oddzie­lić prawdę od fał­szu.

Dzień po opu­bli­ko­wa­niu mojej książki małym świat­kiem naj­lep­szych śled­czych wstrzą­snął grad pytań bez odpo­wie­dzi. Jak to moż­liwe, u dia­bła, że nikt nie sły­szał wcze­śniej o tych spra­wach? Były jak prze­kaz z innej pla­nety, w któ­rym zmie­niono jedy­nie imiona, by chro­nić wino­waj­ców. I – co waż­niej­sze – kto, do cięż­kiej cho­lery, mógł napi­sać coś takiego?

Nie mia­łem zamiaru dopu­ścić, by ktoś się dowie­dział. Z racji mej daw­nej pro­fe­sji mia­łem tylu wro­gów, że wola­łem nawet o nich nie myśleć. Nie chcia­łem uru­cho­mić pew­nego ranka sil­nika w samo­cho­dzie i zamie­nić się w garść kosmicz­nego pyłu wiru­ją­cego wokół Księ­życa. Gdyby któ­ryś z czy­tel­ni­ków zapra­gnął zasię­gnąć infor­ma­cji o tajem­ni­czym auto­rze, dowie­działby się jedy­nie, że pocho­dził on z Chi­cago i nie­dawno zmarł. Jedno było pewne: nie pisa­łem dla sławy ani dla pie­nię­dzy.

Wmó­wi­łem sobie, że zro­bi­łem to, bo udało mi się roz­wi­kłać kilka spraw, w któ­rych prze­stępcy dzia­łali wręcz poza gra­ni­cami ludz­kiej pomy­sło­wo­ści. Wyda­wało mi się, że pewne pio­nier­skie tech­niki, któ­rymi się posłu­ży­łem, mogą się przy­dać innym śled­czym. I mia­łem rację – do pew­nego stop­nia. Było w tym wszyst­kim jed­nak coś wię­cej: jestem wciąż młody i mam nadzieję, że czeka mnie jesz­cze nowe, praw­dziwe życie, książka zaś stała się pod­su­mo­wa­niem i ostat­nim poże­gna­niem z moją dawną egzy­sten­cją.

Przez nie­mal dzie­sięć lat byłem człon­kiem jed­nej z naj­taj­niej­szych służb wywia­dow­czych naszego kraju, dzia­ła­ją­cej tak głę­boko w ukry­ciu, że tylko garstka ludzi w ogóle wie­działa o jej ist­nie­niu. Zada­niem tej agen­cji było nad­zo­ro­wa­nie całego śro­do­wi­ska wywiadu, byli­śmy nie­jako wydzia­łem wewnętrz­nym ame­ry­kań­skich taj­nych służb. Nie od rze­czy byłoby posłu­żyć się tu śre­dnio­wieczną ana­lo­gią: byli­śmy szczu­ro­ła­pami.

Liczeb­ność per­so­nelu wszyst­kich dwu­dzie­stu sze­ściu publicz­nie zna­nych – i ośmiu nie­na­zwa­nych – orga­ni­za­cji wywia­dow­czych Sta­nów Zjed­no­czo­nych jest tajem­nicą, ale chyba mogę ujaw­nić, że w kręgu naszego zain­te­re­so­wa­nia znaj­do­wało się ponad sto tysięcy osób. Tak liczna popu­la­cja ozna­cza jedno: wielką róż­no­rod­ność prze­stępstw, z któ­rymi mie­li­śmy do czy­nie­nia – od zdrady i korup­cji, przez mor­der­stwa i gwałty, po han­del nar­ko­ty­kami i kra­dzieże. Sprawcy róż­nili się od pospo­li­tych prze­stęp­ców tym, że byli wśród nich naj­le­piej wyszko­leni w swoim fachu i naj­by­strzejsi ludzie, jakich można spo­tkać na tym świe­cie.

Eli­tarną i super­tajną jed­nostkę, która miała ich ści­gać, powo­łano z roz­kazu Jacka Ken­nedy’ego w pierw­szych mie­sią­cach jego urzę­do­wa­nia. Po wyjąt­kowo nie­smacz­nym skan­dalu w sze­re­gach CIA – któ­rego szcze­góły do dzi­siaj pozo­stają tajem­nicą – pre­zy­dent naj­wy­raź­niej doszedł do wnio­sku, że ludzie ze śro­do­wi­ska wywiadu są nara­żeni na roz­ma­ite pokusy w takim samym stop­niu jak reszta ludz­ko­ści. A może i w więk­szym.

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach to FBI spra­wo­wa­łoby funk­cję poli­cyjną w kra­inie taj­nych służb. Jed­nakże dopóki Biu­rem kie­ro­wała per­fu­mo­wana pięść J. Edgara Hoovera, nie było w nim choćby krzty nor­mal­no­ści. Gdyby ktoś taki zyskał prawo kon­tro­lo­wa­nia pracy szpie­gów… cóż, rów­nie dobrze można by wpu­ścić Sad­dama do fabryki broni. I wła­śnie dla­tego Ken­nedy stwo­rzył z pomocą brata agen­cję, którą obda­rzono – przez wzgląd na ogrom­nie odpo­wie­dzialną funk­cję – doprawdy nad­zwy­czaj­nymi upraw­nie­niami. Na mocy roz­po­rzą­dze­nia stała się jedną z trzech pod­le­głych bez­po­śred­nio pre­zy­den­towi, z pomi­nię­ciem nad­zoru Kon­gresu. Nie pytaj mnie o dwie pozo­stałe agen­cje, prawo zabra­nia nawet poda­wa­nia ich nazw.

Ludzie, któ­rzy na co dzień oddy­chali wykwint­nym powie­trzem zacisz­nych gabi­ne­tów, ludzie dopusz­czeni do naj­waż­niej­szych tajem­nic pań­stwa, z początku zlek­ce­wa­żyli nowy twór i jego nie­ła­twą misję. Zachwy­ceni wła­snym dow­ci­pem, zaczęli nazy­wać go 11. Dywi­zją Powietrz­no­de­san­tową albo po pro­stu kawa­le­rią. Nie­wielu wie­rzyło w powo­dze­nie naszej agen­cji, ale jej pierw­sze suk­cesy i szybko popra­wia­jąca się repu­ta­cja starły z ich twa­rzy uśmie­chy.

Jakby za mil­czą­cym poro­zu­mie­niem wszyst­kich stron z cza­sem zapo­mniano o dru­gim czło­nie nazwy i jeśli ktoś o nas wspo­mi­nał – zawsze z sza­cun­kiem – to uży­wał już tylko słowa Dywi­zja. Nie, nie kie­ruje mną próż­ność, gdy twier­dzę, że w naszej agen­cji pra­co­wali naj­by­strzejsi z bystrych. Nasi ludzie po pro­stu musieli tacy być, skoro mieli tro­pić prze­stęp­ców wśród naj­lep­szych taj­nych ope­ra­to­rów na świe­cie. Lata szko­le­nia nauczyły naszych prze­ciw­ni­ków kła­mać i sto­so­wać uniki; żegnać się bez pozo­sta­wia­nia śla­dów; przy­kła­dać rękę do wszyst­kiego i ni­gdzie nie zosta­wiać odci­sków pal­ców. Łowcy, któ­rzy mieli ich ści­gać, musieli umieć jesz­cze wię­cej, zawsze być o krok przed nimi. Pre­sja była ogromna, cza­sem nie­zno­śna, nic więc dziw­nego, że mie­li­śmy w Dywi­zji naj­wyż­szy odse­tek samo­bójstw ze wszyst­kich agen­cji rzą­do­wych, poza pocztą.

Byłem na ostat­nim roku stu­diów dok­to­ranc­kich w Harvar­dzie, gdy mnie zwer­bo­wano, o czym zresztą nawet nie wie­dzia­łem. Jeden ze skau­tów agen­cji – w oso­bie miłej kobietki o zgrab­nych nogach i zaska­ku­jąco krót­kiej spód­nicy, która przed­sta­wiła mi się jako wice­pre­zes RAND Cor­po­ra­tion – poja­wił się na uczelni, by odbyć roz­mowy z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cymi przy­szłymi absol­wen­tami.

Przez trzy lata stu­dio­wa­łem medy­cynę, spe­cja­li­zu­jąc się w far­ma­ko­lo­gii sub­stan­cji odu­rza­ją­cych. Naukę trak­to­wa­łem bar­dzo poważ­nie: za dnia zgłę­bia­łem teo­rię, a w week­endy z zapa­łem prze­cho­dzi­łem do zajęć prak­tycz­nych. Obja­wie­nia dozna­łem w Bosto­nie, pod­czas wizyty u leka­rza, gdy naczy­taw­szy się o fibro­mial­gii, sku­tecz­nie prze­ko­ny­wa­łem go, by wypi­sał mi receptę na Vico­din.

Powiedzmy, pomy­śla­łem wtedy, że taka jest rze­czy­wi­stość: że to ja sie­dzę za biur­kiem i pró­buję leczyć dole­gli­wo­ści – praw­dziwe i wyima­gi­no­wane – tych pacjen­tów, któ­rych dys­kret­nie obser­wo­wa­łem w pocze­kalni.

Uświa­do­mi­łem sobie, że tak naprawdę nie inte­re­suje mnie to, co im dolega, ale to, co ich moty­wuje. Rzu­ci­łem medy­cynę, prze­nio­słem się na psy­cho­lo­gię, obro­ni­łem dyplom z wyróż­nie­niem i zabra­łem się do dok­to­ratu.

Wła­ści­wie było już po wszyst­kim, gdy pani w krót­kiej spód­niczce zapro­po­no­wała mi na dzień dobry dwu­krot­nie wyż­sze wyna­gro­dze­nie niż jaki­kol­wiek inny pra­co­dawca, ofe­ru­jąc jed­no­cze­śnie nie­mal nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści roz­woju i pro­wa­dze­nia badań. Zaczą­łem od pisa­nia rapor­tów, któ­rych nikt nie miał czy­tać, i przy­go­to­wy­wa­nia kwe­stio­na­riu­szy, na które nikt nie miał odpo­wie­dzieć – potrze­bo­wa­łem sze­ściu mie­sięcy, by się zorien­to­wać, że wcale nie pra­cuję dla RAND. Byłem obser­wo­wany, oce­niany i spraw­dzany, a Krótka Spód­niczka jakoś nagle znik­nęła z hory­zontu.

Poja­wili się za to dwaj męż­czyźni – twar­dziele – któ­rych ni­gdy przed­tem (ani potem) nie spo­tka­łem. Zabrali mnie do dobrze zabez­pie­czo­nego pokoju w niczym nie­wy­róż­nia­ją­cym się budynku na tere­nach prze­my­sło­wych na pół­noc od kwa­tery głów­nej CIA w Lan­gley, w Wir­gi­nii. Zażą­dali, bym pod­pi­sał całą serię dekla­ra­cji o zacho­wa­niu tajem­nicy, zanim zosta­łem poin­for­mo­wany, że roz­waża się moją kan­dy­da­turę do służby w taj­nej agen­cji wywia­dow­czej, któ­rej nazwy mi nie podano.

Popa­trzy­łem na nich i zada­łem sobie pyta­nie: dla­czego pomy­śleli wła­śnie o mnie? Prawdę mówiąc, zna­łem odpo­wiedź. Byłem ide­al­nym kan­dy­da­tem do pracy w świe­cie tajem­nic – bystrym, od zawsze samot­nym i w głębi duszy zra­nio­nym.

Mój ojciec odszedł, zanim się uro­dzi­łem, i słuch po nim zagi­nął. Parę lat póź­niej moją matkę zamor­do­wano w naszym miesz­ka­niu opo­dal Ósmej Mili w Detroit. Jak wspo­mi­na­łem, są takie miej­sca, o któ­rych ni­gdy nie zapo­mnę.

Jako jedy­nak wkrótce zosta­łem adop­to­wany przez mał­żeń­stwo z Gre­en­wich w Con­nec­ti­cut. Mia­łem do swo­jej dys­po­zy­cji dwa­dzie­ścia akrów wypie­lę­gno­wa­nych traw­ni­ków, naj­lep­sze i naj­droż­sze szkoły i naj­cich­szy dom, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Bill i Grace Mur­doch naj­wy­raź­niej czuli, że teraz ich rodzina wresz­cie stała się kom­pletna: sta­rali się, jak mogli, ale ja ni­gdy nie umia­łem stać się synem, któ­rego tak pra­gnęli.

Dziecko pozba­wione rodzi­ców uczy się sztuki prze­trwa­nia. Wcze­śnie opa­no­wuje umie­jęt­ność ukry­wa­nia uczuć, a gdy ból staje się nie do wytrzy­ma­nia – także kopa­nia we wła­snej gło­wie jaskini, w któ­rej może się schro­nić. Dla świata zewnętrz­nego sta­ra­łem się być tym, kogo – jak mi się zda­wało – pra­gnęli mieć Bill i Grace, ale skoń­czyło się tak, że dla obojga sta­łem się obcy.

Sie­dząc w cichym pokoju opo­dal Lan­gley, zda­łem sobie sprawę, że zmiana wła­snej toż­sa­mo­ści i masko­wa­nie wszyst­kiego, czym się jest i co się czuje, to wręcz dosko­nała szkoła dla przy­szłego pra­cow­nika taj­nych służb.

W kolej­nych latach, które spę­dzi­łem głów­nie na podró­żo­wa­niu po świe­cie pod fał­szy­wymi nazwi­skami, spo­tka­łem wielu szpie­gów i wiem, że naj­lepsi z nich nauczyli się podwój­nego życia na długo przed­tem, nim wstą­pili do rzą­do­wych agen­cji.

Byli wśród nich ukry­wa­jący się homo­sek­su­ali­ści, nie­wierni mężo­wie żon z przed­mieść, hazar­dzi­ści i nar­ko­mani, alko­ho­licy i zbo­czeńcy. Każdy z nich nosił inne brze­mię, ale wszy­scy mieli ogromne doświad­cze­nie w prze­ko­ny­wa­niu świata o wia­ry­god­no­ści ilu­zji, którą wokół sie­bie stwo­rzyli. Przy­ję­cie kolej­nej fał­szy­wej toż­sa­mo­ści i roz­po­czę­cie służby dla rządu było dla nich tylko małym kro­kiem naprzód.

Sądzę, że dwaj twar­dziele wyczuli i we mnie podobną zdol­ność. W końcu prze­słu­cha­nie zaczęło doty­czyć tego, co nie­le­galne.

– Pro­szę nam opo­wie­dzieć o nar­ko­ty­kach – powie­dzieli.

Przy­po­mniało mi się coś, co powie­dziano kie­dyś o Billu Clin­to­nie: że jesz­cze ni­gdy nie spo­tkał kobiety, która by mu się nie spodo­bała. Zaraz jed­nak pomy­śla­łem, że chyba nie pomógł­bym sobie, gdy­bym im powie­dział, że mam podobny sto­su­nek do pro­chów. Wypar­łem się więc wszyst­kiego; stwier­dzi­łem, że ni­gdy nawet nie pró­bo­wa­łem. Na szczę­ście nie pro­wa­dzi­łem lek­kiego stylu życia, tak typo­wego dla uza­leż­nio­nych. Nar­ko­tyki były moim sekre­tem i udało mi się go zacho­wać dzięki prze­strze­ga­niu pew­nych zasad: ćpa­łem wyłącz­nie w samot­no­ści, ni­gdy w barach czy klu­bach, uwa­ża­łem tak zwane nar­ko­tyki rekre­acyjne za towar dla ama­to­rów, a kupo­wa­nie towaru na uli­cach – za prze­pis na doko­na­nie żywota z kulką w gło­wie.

I udało się – ni­gdy nie zosta­łem aresz­to­wany, ni­gdy nie prze­słu­chi­wano mnie w spra­wie nar­ko­ty­ków. Odnió­sł­szy suk­ces w jed­nym sekret­nym życiu, byłem pewny, że pora­dzę sobie w kolej­nym. Gdy wstali, pyta­jąc, ile czasu potrze­buję do namy­słu, spo­koj­nie popro­si­łem o dłu­go­pis.

I tak to wyglą­dało – w pokoju bez okien, w nie­cie­ka­wym budynku na tere­nach prze­my­sło­wych, pod­pi­sa­łem memo­ran­dum o przy­stą­pie­niu i wkro­czy­łem do sekret­nego świata. Jeżeli nawet zasta­na­wia­łem się wtedy, jaką cenę przyj­dzie mi zapła­cić i jakich to zwy­czaj­nych przy­jem­no­ści życia nie doświad­czę i z nikim nie będę dzie­lił, to dziś już o tym nie pamię­tam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: I Am Pil­grim

Copy­ri­ght © Terry Hayes 2012

All rights rese­rved

Terry Hayes has asser­ted his right under the Copy­ri­ght, Desi­gns and Patents Act 1988 to be iden­ti­fied as the author of this work

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce: © Ivana36 / Dre­am­stime.com

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Piel­grzym, wyd. I, Poznań 2014)

ISBN 978-83-7818-277-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer