Piąty gość - Jenny Knight - ebook + książka

Piąty gość ebook

Knight Jenny

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 397

Data ważności licencji: 5/22/2028

Oceny
4,1 (66 ocen)
29
20
11
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nagardakiw

Całkiem niezła

taka przeciętna
00
Doowa555

Z braku laku…

Nie ujęła mnie
00
moniqa88ns

Całkiem niezła

Bez szału ale w miarę dobrze się czyta
00
intermission4reading

Z braku laku…

☕ Liczyłam na trzymający w napięciu thriller i się przeliczyłam. Wszystko zapowiadało się świetnie. Spotkanie po latach kilkorga znajomych. Śmierć jednego z nich. Tajemnice skrywane przez każdego z przyjaciół. I ten piąty gość, który przyjechał, tylko po to, żeby namieszać. Był pomysł, był potencjał. "I wszystko to jak krew w piach." 📚 "Taa, krew od razu" ☕ No coś tam było tej krwi ale zdecydowana większość poszła faktycznie w piach. Liczyłam na to, że napięcie będzie sięgać zenitu. A finalnie okazało się, że dostałam nudnawą historyjkę z jeszcze dziwniejszym zakończeniem. 📚 Akcja dzieję się w dwóch płaszczyznach czasowych. Na spotkaniu przyjaciół "teraz" cofamy się do czasów "wtedy" kiedy byli paczką przyjaciół podczas studiów. Okazuje się, że każdy ma swoje tajemnice i co nieco za uszami. ☕ Nadal nie mogę uwierzyć w to jak ten potencjał został zmarnowany. To było po prostu nudne! W ogóle nie czułam napięcia, nie czułam zainteresowania. To było wszystko rozwleczone, przegadane. Prz...
00
Mgosia77

Dobrze spędzony czas

Chwytliwy motyw spotkania po latach i rozprawienia się ze starymi sekretami tu został bardzo dobrze wykorzystany. Na to spotkanie warto się udać;)
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Fi­fth Gu­est
Pro­jekt okładki Ca­ro­line La­ke­man at HQ © Har­per­Col­lin­sPu­bli­shers Ltd 2022
Ilu­stra­cja na okładce© Getty Ima­ges
Pol­ska wer­sja okładkiKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2022 by Jenny Kni­ght Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6717-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Shell, dzię­kuję Ci

Wy­ci­nek z „Lon­don Ga­zette”

KLASA ŚRED­NIA ZNÓW BOI SIĘ O ŻY­CIE

Do­piero co sły­sze­li­śmy o le­ka­rzach na­wo­łu­ją­cych do ostroż­no­ści przy kro­je­niu awo­kado, a już sen z po­wiek klasy śred­niej na przed­mie­ściach spę­dza nowe za­gro­że­nie dla zdro­wia: jest nim nie­po­zorna de­ska se­rów.

Pod­czas ko­la­cji w zie­lo­nym Bar­nes, na po­łu­dniowo-wschod­nich przed­mie­ściach Lon­dynu, je­den z go­ści zo­stał rze­komo dźgnięty w brzuch kunsz­tow­nym no­żem do sera – nie­szko­dli­wym prze­cież na­rzę­dziem, uży­wa­nym co naj­wy­żej do za­da­wa­nia ran kłu­tych ched­da­rowi...

Roz­dział 1

CARO

Za­pro­sze­nie na­de­szło, gdy Caro była w dro­dze na si­łow­nię. Li­sto­nosz wrę­czył jej ko­pertę wraz z ra­chun­kiem i ka­ta­lo­giem odzie­żo­wym. Wy­mie­nili kilka zwy­kłych uprzej­mo­ści na te­mat wspa­nia­łej po­gody i gło­śnego re­montu trzy domy da­lej. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Caro wsia­dłaby do le­xusa, wy­po­ciła się na body pum­pie, a na­stęp­nie spę­dziła go­dzinkę w ka­wiarni, la­wi­ru­jąc po­śród za­wi­łej hie­rar­chii grupki zbie­ra­ją­cej się na kawę po za­ję­ciach i sta­ran­nie do­bie­ra­jąc te­maty do swo­ich roz­mów­czyń.

Te­raz jed­nak nie ru­szyła się z domu. Usia­dła na scho­dach – do­kład­nie na trze­cim stop­niu od dołu – trzy­ma­jąc w dło­niach kosz­towną ko­pertę i wpa­tru­jąc się w ro­dowy herb wy­tło­czony na pa­pe­te­rii o gra­ma­tu­rze sto czter­dzie­ści.

Pot zbie­rał jej się nad górną wargą.

Ner­wowo ob­ra­cała ko­pertę w rę­kach. Prze­szło jej przez myśl, żeby po­rzu­cić ją na bla­cie, wyjść z domu i spę­dzić dzień zgod­nie z pla­nem, ale cho­ro­bliwa cie­ka­wość zja­dała ją od środka i wie­działa, że i tak nie zdo­ła­łaby zro­bić nic pro­duk­tyw­nego. Otwo­rzyła ko­pertę szybko i bez zbęd­nych ce­re­gieli, nie­sta­ran­nie i od nie­chce­nia roz­dzie­ra­jąc gruby pa­pier.

Lady Bel­lin­ger pra­gnie za­pro­sić

Pań­stwa Ca­ro­line i Briana Car­mi­cha­elów

na ce­re­mo­nię od­sło­nię­cia po­mnika upa­mięt­nia­ją­cego sir Char­lesa i Henry’ego Bel­lin­ge­rów,

która od­bę­dzie się w nie­dzielę, 15 lipca,

w re­zy­den­cji Ri­ver­side Gar­dens 6, Chi­swick.

Wstęp tylko za oka­za­niem za­pro­sze­nia

Caro wle­piała wzrok w fi­ku­śną czarną czcionkę przez nie­skoń­cze­nie długą chwilę; mo­gło mi­nąć kilka se­kund albo i pół po­ranka – li­tery raz po raz wy­ostrzały się i roz­ma­zy­wały.

Od­sło­nię­cie po­mnika. Nie mo­gła so­bie wy­obra­zić ni­czego gor­szego niż prze­stę­po­wa­nie z nogi na nogę na wy­pie­lę­gno­wa­nym traw­niku Bel­lin­ge­rów, słu­cha­nie prze­mó­wień i ocze­ki­wa­nie na chwilę, kiedy to na­tu­ral­nej wiel­ko­ści po­do­bi­zna Henry’ego spoj­rzy na nią z góry jak Je­zus.

Caro wstała. Po­woli wy­pu­ściła z sie­bie po­wie­trze. Henry Bel­lin­ger od dawna nie od­stę­po­wał jej na krok – gdzie­kol­wiek by po­szła, za­wsze czaił się gdzieś na mar­gi­ne­sie jej pola wi­dze­nia. Wi­działa go w twa­rzach lu­dzi mi­ja­nych w au­to­bu­sie czy na lot­ni­sku. Ni stąd, ni zo­wąd ką­tem oka do­strze­gała jego sze­ro­kie ra­miona, ro­ze­śmiane oczy i do­łeczki. Ale wtedy so­bo­wtór wsta­wał z miej­sca i nie do­rów­ny­wał mu wzro­stem albo się uśmie­chał i nie zga­dzały się zęby – i z Henry’ego na po­wrót zmie­niał się w nie­zna­jo­mego w dro­dze do sa­mo­lotu.

Caro oparła się o ba­lu­stradę, czu­jąc, jak rzeź­biona po­ręcz wbija jej się w plecy. Po­now­nie prze­czy­tała treść za­pro­sze­nia. Ri­ver­side Gar­dens – cał­kiem nie­da­leko. Za­sta­na­wiała się, kogo jesz­cze za­pro­siła lady Bel­lin­ger. Skoro ona zna­la­zła się na li­ście, to z pew­no­ścią byli na niej i po­zo­stali; ta stara wiedźma nie miała prze­cież po­wo­dów, by po­trak­to­wać Caro w wy­jąt­kowy spo­sób. Przy­pusz­czała, że pry­watny se­kre­tarz Bel­lin­ge­rów miał ręce pełne ro­boty, by ich wszyst­kich na­mie­rzyć.

Przez mo­ment opie­rała się po­ku­sie, by grzecz­nie od­mó­wić, wy­krę­cić się wcze­śniej­szymi zo­bo­wią­za­niami, i po­czuła chwi­lową ulgę. Nie za­mie­rzała jed­nak da­wać lady Bel­lin­ger ta­kiej sa­tys­fak­cji.

Drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się i sta­nęła w nich Mary-Anne, sprzą­taczka Caro.

– Nie spo­dzie­wa­łam się tu pani za­stać, pani Car­mi­chael – bąk­nęła zdu­miona wi­do­kiem Caro w hallu.

– Nie, wła­śnie wy­cho­dzi­łam. Prze­pra­szam, Mary-Anne. – Caro była wy­raź­nie spe­szona. Obec­ność sprzą­taczki ją za­sko­czyła, jakby szef przy­ła­pał ją na drzemce w pracy, i te­raz po­spiesz­nie się­gnęła po swoją torbę na si­łow­nię i klu­cze, od­kła­da­jąc za­pro­sze­nie.

– Wszystko w po­rządku, pani Car­mi­chael? – za­py­tała Mary-Anne, ru­sza­jąc na­przód, jak gdyby chciała jej po­móc.

– Tak, jak naj­bar­dziej w po­rządku. – Caro zgar­nęła swoje rze­czy. Ką­tem oka zer­k­nęła na sie­bie w lu­strze wi­szą­cym w hallu. Wy­glą­dała cał­ko­wi­cie nor­mal­nie; może nieco bled­sza niż zwy­kle, ale na jej twa­rzy nie było ani krzty po­ru­sze­nia. – Nie będę ci się plą­tać pod no­gami, Mary-Anne. Mo­żesz dzia­łać. – I wy­mknęła się na dwór.

Na ze­wnątrz po­wie­trze znad rzeki i spa­liny sa­mo­cho­dów przy­wró­ciły ją do rze­czy­wi­sto­ści. Nie za­mie­rzała stchó­rzyć, my­ślała, idąc do sa­mo­chodu. Stawi temu czoła, jak na­leży. Ca­ro­line, wy­star­czy zła­pać dy­stans – to pro­ste. Wy­obraź so­bie, że sto­isz na de­skach te­atru, że od­gry­wasz rolę sa­mej sie­bie. Tech­nika prze­ka­zana jej przez matkę, spo­sób na ode­rwa­nie się od wła­snych emo­cji. Jedna z wielu po­rad na zna­le­zie­nie so­bie bo­ga­tego męża. W tym jed­nak przy­padku Caro czuła, że po­trzebna jest jej grub­sza zbroja, coś, co ochroni ją przed ukrad­ko­wymi spoj­rze­niami in­nych go­ści, mam­ro­ta­nymi pod no­sem kon­do­len­cjami, smut­kiem nie­zre­ali­zo­wa­nych pla­nów – a przy­naj­mniej przed wy­nio­słym lek­ce­wa­że­niem lady Bel­lin­ger.

Otwie­ra­jąc pi­lo­tem sa­mo­chód, po­my­ślała, że mo­głaby zor­ga­ni­zo­wać ko­la­cję w przed­dzień uro­czy­sto­ści. Za­pew­nić so­bie po­siłki, zwer­bo­wać do swo­jej dru­żyny kilku klu­czo­wych gra­czy. Mo­głaby za­pro­sić ich do sie­bie na noc; jej dom znaj­do­wał się prze­cież naj­bli­żej re­zy­den­cji Bel­lin­ge­rów – cała grupa mo­gła się u niej za­trzy­mać. Zer­k­nęła do ka­len­da­rza. So­bota, 14 lipca; jej mąż Brian i ich naj­star­sza córka Be­thany spę­dzali wie­czór na ko­la­cji w Bar­nes Rugby Club. Ide­al­nie.

Wsia­dła do le­xusa i usa­do­wiła się w obi­tym kre­mową skórą wnę­trzu, za­do­wo­lona, że jej plan za­czął na­bie­rać kształ­tów. Na­wet nie było tak źle – wy­stawna ko­la­cja z przy­ja­ciółmi jak za sta­rych, do­brych cza­sów mło­do­ści. Przy­po­mniały jej się cięż­kie od wil­goci po­po­łu­dnia na łód­kach – wy­rzeź­bione smu­kłe ciała, słod­kie lep­kie drinki i ocie­ka­jące od potu stu­denc­kie po­tań­cówki. Mi­ło­sne pod­boje. Ro­ze­śmiane bez­tro­skie twa­rze, pełne na­dziei i ide­ałów. Noce, w któ­rych się nie bu­dziła, wpa­tru­jąc tępo w su­fit. Obiet­nice, ja­kie nio­sło ze sobą ży­cie.

Stuk­nęła kilka razy w ekran te­le­fonu i wy­szu­kała nu­mer do Geo­rge’a King­sleya. Ostat­nie, co o nim sły­szała, to to, że wy­pro­wa­dził się do Hen­ley-on-Tha­mes, jego żona Au­drey spo­dzie­wała się dziecka, a on pra­co­wał w lon­dyń­skim City w nud­nej fir­mie zaj­mu­ją­cej się za­rzą­dza­niem ak­ty­wami. Miał w zwy­czaju mó­wić rze­czy w stylu: „ka­pi­tal­nie” i „spek­ta­ku­lar­nie”. Był do­kład­nie tym, na kogo jej zda­niem za­wsze się za­po­wia­dał. Poza tym Geo­rge był ty­pem osoby, która ze wszyst­kimi utrzy­my­wała kon­takt.

Caro pi­sała i ka­so­wała wia­do­mość na What­sAp­pie pię­cio­krot­nie, aż wresz­cie wy­dała jej się od­po­wied­nio swo­bodna i bez­ce­re­mo­nialna:

Geo­rge, dawno się nie wi­dzie­li­śmy. Po­my­śla­łam, że zor­ga­ni­zuję ko­la­cję przed me­mo­ria­łem – może mi wtedy pod­po­wiesz, czego się na nim spo­dzie­wać. Ni­gdy w czymś ta­kim nie bra­łam udziału. Daj znać, miesz­kam w Bar­nes, więc mo­żesz u mnie zo­stać na noc, je­śli chcesz. Caro

Od razu po­czuła się le­piej. Zer­k­nęła na ze­ga­rek; na body pump było już za późno, ale wciąż miała czas, by zdą­żyć na kawkę po ćwi­cze­niach. Albo i na kie­li­szek wina. Caro sta­rała się nie pić w ty­go­dniu. Ale, jak za­żar­to­wała jedna z ma­tek przy szkol­nej bra­mie dziś rano, czwar­tek to w końcu mały pią­tek.

Le­xus su­nął drogą z ci­chym po­mru­kiem. Od­po­wiedź od Geo­rge’a na­de­szła w ciągu kilku mi­nut. Od­czy­tał ją ro­bo­tyczny głos sa­mo­cho­do­wego asy­stenta:

Caro! Sły­sza­łem, że wró­ci­łaś ze Szwaj­ca­rii. Ko­la­cja to świetny po­mysł. To smutna oka­zja, ale prze­cież ważna – ja­koś to ogar­niemy. By­łem umó­wiony na wie­czór przed me­mo­ria­łem z Tra­vi­sem, może mogę go ze sobą przy­pro­wa­dzić? Faj­nie bę­dzie po­ga­dać i wy­pić ra­zem drinka – i to bez obaw, że dziecko się obu­dzi. G.

Caro skrę­ciła na par­king si­łowni Vir­gin Ac­tive i po­my­ślała nad li­stą go­ści. Może i nie wpa­dłaby na to, by umie­ścić na niej Tra­visa Law­rence’a-Di­xona, ale w po­rządku, mo­gła prze­cież go wci­snąć.

Otwo­rzyła drzwi sa­mo­chodu. Świe­ciło słońce. Na­ło­żyła oku­lary, wy­cią­gnęła port­fel z torby na si­łow­nię i za­uwa­żyła, że wy­cho­dząc w po­śpie­chu, za­brała ze sobą za­pro­sze­nie. Nie­ocze­ki­wa­nie po­czuła w sa­mo­cho­dzie obec­ność Henry’ego Bel­lin­gera. Jego mig­da­łowe uśmiech­nięte oczy wpa­try­wały się w nią z mięk­kiego skó­rza­nego sie­dze­nia obok.

Po­czuła, jak ści­ska ją w gar­dle, a całe ciało za­czyna ją mro­wić. Wcale nie chciała dać się wcią­gnąć w prze­szłość. Te­raz prze­cież żyła no­wym ży­ciem. Ży­ciem, w które we­pchnęła się siłą. Skóra za­czy­nała ją swę­dzieć, pa­lić; miała ochotę ze­rwać z szyi złoty łań­cu­szek, ze­drzeć ob­ci­słą ko­szulkę z ly­cry. Nie mo­gła znieść my­śli o tym, co by było, gdyby... Czer­wona i ocie­ka­jąca po­tem, czuła, że jesz­cze chwila i prze­sta­nie pa­no­wać nad od­de­chem – i wtedy za­trą­bił klak­son.

Zna­joma z siłki, Fliss We­schler, po­ma­chała jej, ma­new­ru­jąc swoim audi, a Caro zdo­łała się wy­rwać z ataku pa­niki.

Unio­sła trzę­sącą się dłoń. Dud­nie­nie jej serca zwol­niło. Po­czuła, jak fala prze­ra­że­nia ustę­puje. Łyk wina – o tak, wła­śnie to było jej te­raz po­trzebne. Na szczę­ście Fliss lu­biła się na­pić i nie od­mó­wi­łaby kie­liszka schło­dzo­nego cha­blis.

Caro się­gnęła za sie­bie i z głu­pią ostroż­no­ścią chwy­ciła za­pro­sze­nie. Ob­ró­ciła je w dłoni i prze­czy­tała raz jesz­cze. Kartka pa­pieru – nic wię­cej. Nie mo­gła jej skrzyw­dzić. Słowa to tylko słowa.

Kiedy wsu­wała ją w boczną kie­szeń to­rebki, jej oczy ze­śli­zgnęły się na li­tery ukła­da­jące się w na­pis „Bel­lin­ger” wy­tło­czony na wierz­chu – a wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, żeby przy­wi­tać Fliss, od­no­to­wała w pa­mięci, że i ona, i Brian po­winni za­mó­wić sper­so­na­li­zo­waną pa­pe­te­rię.

Roz­dział 2

LILY

Kiedy Lily En­field otrzy­mała za­pro­sze­nie na od­sło­nię­cie po­mnika upa­mięt­nia­ją­cego Henry’ego Bel­lin­gera, na­tych­miast po­pro­siła swoją te­ra­peutkę o kry­zy­sową wi­zytę.

– Nie chcę tam iść – po­wie­działa bez ogró­dek. – Je­dyny po­wód, dla któ­rego zo­sta­łam za­pro­szona, to moja książka. – Na­zwi­sko Lily nie­dawno tra­fiło na li­stę be­st­sel­le­rów „Sun­day Ti­mesa” z thril­le­rem o nie­ustra­szo­nej łow­czyni ska­mie­lin zmu­szo­nej do roz­wią­za­nia de­tek­ty­wi­stycz­nej za­gadki, gdy jej part­ner zo­staje za­mor­do­wany na nie­go­ścin­nej an­tark­tycz­nej ziemi. Czę­sto miała wra­że­nie, że jej obec­ność pod­czas wy­da­rzeń li­te­rac­kich i bran­żo­wych im­pre­zek była roz­cza­ro­wa­niem – po­do­bień­stwa po­mię­dzy nią samą a jej główną bo­ha­terką koń­czyły się na tym, że Lily zaj­mo­wała się an­tark­tycz­nymi ska­mie­li­nami w ra­mach swo­jego dok­to­ratu. – A te­raz jesz­cze ta ko­la­cja u Caro – do­dała, czu­jąc, jak na­ra­sta w niej pa­nika. – Nie zniosę tego wszyst­kiego.

Te­ra­peutka zer­k­nęła znad za­pro­sze­nia na Lily. Za­cze­kała, by ci­sza wy­brzmiała na­le­ży­cie.

Lily sie­działa nie­ru­chomo, opie­ra­jąc się jej uważ­nemu spoj­rze­niu. Trudno było unik­nąć kon­taktu wzro­ko­wego, po­nie­waż w ga­bi­ne­cie na­prawdę nie było na co pa­trzeć. Pew­nie do­kład­nie o to cho­dziło. Czę­sto sku­piała wzrok na pu­dełku chu­s­te­czek sto­ją­cym na sto­liku. My­ślała o wszyst­kich tych klien­tach, któ­rzy wy­cią­gali je gar­ściami, żeby osu­szyć oczy, pod­czas gdy te­ra­peutka cier­pli­wie cze­kała. Sama myśl o tym, by wy­buch­nąć w tym miej­scu pła­czem, była dla niej cał­ko­wi­cie nie­po­jęta – rów­nie do­brze mo­głaby wstać z fo­tela i ro­ze­brać się do ro­sołu. Pod­łogę po­miesz­cze­nia po­kry­wał dy­wan w geo­me­tryczne kształty. Lily tak in­ten­syw­nie wpa­try­wała się we wzór, że cza­sem po­ja­wiał się w jej snach.

– Przy­po­mnij mi, pro­szę, która to Caro? – Te­ra­peutka zdjęła z nosa oku­lary. Bez ra­mek. Lily mie­rzyła po­dobny mo­del w sa­lo­nie Vi­sion Express, ale jej twarz wy­da­wała się w nich prze­sad­nie naga.

– Księż­niczka – po­wie­działa Lily, a na­stęp­nie do­dała: – To zna­czy, nie praw­dziwa księż­niczka. To z nią spo­tka­łam się w Zu­ry­chu. – Lily po­le­ciała tam na fe­sti­wal li­te­racki. Caro za­brała ją do ul­tra­mod­nej re­stau­ra­cji na da­chu, ozna­czo­nej wy­łącz­nie trzema krop­kami na szyl­dzie, bo, jak to ujęła – któż mógłby oprzeć się miej­scu zbyt cool, żeby mieć na­zwę z praw­dzi­wego zda­rze­nia? Lily En­field mo­głaby, nikt inny. Lily cier­piała na lęk wy­so­ko­ści i mu­siała za­mknąć oczy, kiedy kel­ner pro­wa­dził je do sto­lika. Caro zdu­siła par­sk­nię­cie i prze­rzu­ciła wspa­niałą bu­rzę swo­ich ru­dych wło­sów na drugą stronę, kiedy się ob­ra­cała, by jej po­wie­dzieć: „Nie zmie­ni­łaś się ani tro­chę”. A Lily in­stynk­tow­nie zro­zu­miała, że nie był to wcale kom­ple­ment.

Te­ra­peutka zer­k­nęła do swo­ich no­ta­tek.

– No tak, tam­ten fe­sti­wal li­te­racki. Swoją drogą to wła­śnie wtedy za­częły się twoje ataki pa­niki.

Lily wpa­try­wała się w oku­lary w szczu­płych pal­cach te­ra­peutki – ko­ły­szące się z boku na bok z każ­dym jej sło­wem. Za­sta­na­wiała się, czy fak­tycz­nie za­glą­dała do no­ta­tek, czy była to wy­łącz­nie część jej stra­te­gii.

– Ja­kiś czas temu za­sta­na­wia­ły­śmy się, czy coś, co wy­da­rzyło się pod­czas tam­tej po­dróży, mo­gło za­dzia­łać jak za­pal­nik.

– A póź­niej jed­nak zde­cy­do­wa­ły­śmy, że to mu­siał być zbieg oko­licz­no­ści – od­parła Lily, wier­cąc się nie­spo­koj­nie na swoim miej­scu. Spodnie uwie­rały ją w ta­lii. Szary swe­ter z de­kol­tem w szpic nie­zno­śnie grzał.

– To ty tak stwier­dzi­łaś – po­pra­wiła ją te­ra­peutka. – Nie ja tu po­dej­muję de­cy­zje, Lily. Wska­zuję tylko drogę, którą można się udać.

Lily sta­rała się z ca­łych sił usie­dzieć w miej­scu, scho­wać się przed tymi wszech­wi­dzą­cymi oczyma, ale już to – samo w so­bie – mó­wiło coś na jej te­mat.

– Czyli Caro or­ga­ni­zuje ko­la­cję w przed­dzień me­mo­riału? – upew­niła się te­ra­peutka.

– Tak – od­parła Lily. – Po pro­stu chciała mieć wię­cej dziew­czyn przy stole. Caro nie jest osobą, która ma praw­dziwe przy­ja­ciółki. Po­wie­dzia­łam przed chwilą „dziew­czyny”, bo brzmiało mi to mniej ofi­cjal­nie, niż gdy­bym po­wie­działa „ko­biety” – ale nie chcę, że­byś my­ślała, że ja na­dal mam się za dziew­czynkę. – Lily cza­sem nie mo­gła oprzeć się wra­że­niu, że ser­wuje te­ra­peutce swoje za­bu­rze­nia na ta­le­rzu.

– My­śla­łam, że za­pro­siła cię wy­łącz­nie ze względu na książkę?

– Nie, przez książkę do­sta­łam za­pro­sze­nie na me­mo­riał. Ko­la­cja to co in­nego. – Na szyi Lily za­częły wy­stę­po­wać czer­wone plamy; z go­rąca i ze stresu. – A może to jedno i to samo. Nie wiem.

Te­ra­peutka wy­gła­dziła swoje pa­piery.

– Mam wra­że­nie, że od­da­lamy się od sedna sprawy. Co ty chcesz zro­bić, Lily?

– Nie wiem. – Tak na­prawdę Lily wie­działa. Chciała za­mieść to wszystko pod dy­wan i jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć o spra­wie. Chciała żyć w ci­szy i pry­wat­no­ści, którą za­wsze się cie­szyła. Kiedy wy­świe­tliła jej się wia­do­mość od Caro z za­pro­sze­niem na ko­la­cję, po­my­ślała, że za mo­ment do­sta­nie ataku serca, i zwi­nęła się w kłę­bek na pod­ło­dze, cze­ka­jąc na śmierć lub choćby na to, że prze­sta­nie dzwo­nić jej w uszach.

Naj­życz­liw­szym z życz­li­wych to­nów te­ra­peutka po­wtó­rzyła:

– A jak są­dzisz, dla­czego moim zda­niem po­win­naś tam pójść, Lily?

Ten sce­na­riusz po­wtó­rzył się już w ze­szłym ty­go­dniu. Lily pra­wie pod­nio­sła rękę w górę.

– Bo uwa­żasz, że po­win­nam upo­mnieć się o swoją hi­sto­rię.

– Wró­cić tam, gdzie się to wszystko za­częło. – Te­ra­peutka usia­dła głę­biej w swoim fo­telu i wsu­nęła na nos oku­lary. – Przyj­rzeć się temu miej­scu z prze­szło­ści z bli­ska. Do­świad­czyć uczuć, ja­kimi cię na­peł­nia. Spraw­dzić, ja­kie oni wzbu­dzają w to­bie uczu­cia.

Nie do znie­sie­nia. Sama myśl o sie­dze­niu z nimi przy jed­nym stole wy­dała się Lily nie do znie­sie­nia.

Te­ra­peutka nie spusz­czała z niej wzroku, cze­ka­jąc na zgodę, któ­rej Lily nie chciała wy­ra­zić. Ci­sza prze­cią­gała się nie­zno­śnie. Cza­sem, kiedy na se­sji ro­biło się zbyt in­ten­syw­nie, Lily wy­obra­żała so­bie, że te­ra­peutka na­gle pod­ska­kuje i robi coś sza­lo­nego. Od­twa­rza cho­re­ogra­fię z Gan­gnam Style albo zmie­nia się w czarny cha­rak­ter z ko­miksu. Wznosi ręce do nieba po­śród pło­mieni i skrze­czy: „Lily, do­sta­łaś szansę! Idź tam, na­mie­szaj tro­chę, od­najdź prawdę! Niech spło­nie w ogniu pie­kiel­nym!”.

W chwi­lach ta­kich jak ta Lily mu­siała uwa­żać, by na jej twa­rzy nie po­ja­wił się gry­mas roz­ba­wie­nia. Pu­stym wzro­kiem wpa­try­wała się w te­ra­peutkę rzu­ca­jącą fra­zesy typu:

– Je­steś znacz­nie sil­niej­sza, niż ci się wy­daje, Lily.

A Lily od­po­wia­dała:

– Nie by­ła­bym wcale taka pewna.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki