Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Data ważności licencji: 5/22/2028
Dla Shell, dziękuję Ci
Wycinek z „London Gazette”
KLASA ŚREDNIA ZNÓW BOI SIĘ O ŻYCIE
Dopiero co słyszeliśmy o lekarzach nawołujących do ostrożności przy krojeniu awokado, a już sen z powiek klasy średniej na przedmieściach spędza nowe zagrożenie dla zdrowia: jest nim niepozorna deska serów.
Podczas kolacji w zielonym Barnes, na południowo-wschodnich przedmieściach Londynu, jeden z gości został rzekomo dźgnięty w brzuch kunsztownym nożem do sera – nieszkodliwym przecież narzędziem, używanym co najwyżej do zadawania ran kłutych cheddarowi...
Rozdział 1
CARO
Zaproszenie nadeszło, gdy Caro była w drodze na siłownię. Listonosz wręczył jej kopertę wraz z rachunkiem i katalogiem odzieżowym. Wymienili kilka zwykłych uprzejmości na temat wspaniałej pogody i głośnego remontu trzy domy dalej. W normalnych okolicznościach Caro wsiadłaby do lexusa, wypociła się na body pumpie, a następnie spędziła godzinkę w kawiarni, lawirując pośród zawiłej hierarchii grupki zbierającej się na kawę po zajęciach i starannie dobierając tematy do swoich rozmówczyń.
Teraz jednak nie ruszyła się z domu. Usiadła na schodach – dokładnie na trzecim stopniu od dołu – trzymając w dłoniach kosztowną kopertę i wpatrując się w rodowy herb wytłoczony na papeterii o gramaturze sto czterdzieści.
Pot zbierał jej się nad górną wargą.
Nerwowo obracała kopertę w rękach. Przeszło jej przez myśl, żeby porzucić ją na blacie, wyjść z domu i spędzić dzień zgodnie z planem, ale chorobliwa ciekawość zjadała ją od środka i wiedziała, że i tak nie zdołałaby zrobić nic produktywnego. Otworzyła kopertę szybko i bez zbędnych ceregieli, niestarannie i od niechcenia rozdzierając gruby papier.
Lady Bellinger pragnie zaprosić
Państwa Caroline i Briana Carmichaelów
na ceremonię odsłonięcia pomnika upamiętniającego sir Charlesa i Henry’ego Bellingerów,
która odbędzie się w niedzielę, 15 lipca,
w rezydencji Riverside Gardens 6, Chiswick.
Wstęp tylko za okazaniem zaproszenia
Caro wlepiała wzrok w fikuśną czarną czcionkę przez nieskończenie długą chwilę; mogło minąć kilka sekund albo i pół poranka – litery raz po raz wyostrzały się i rozmazywały.
Odsłonięcie pomnika. Nie mogła sobie wyobrazić niczego gorszego niż przestępowanie z nogi na nogę na wypielęgnowanym trawniku Bellingerów, słuchanie przemówień i oczekiwanie na chwilę, kiedy to naturalnej wielkości podobizna Henry’ego spojrzy na nią z góry jak Jezus.
Caro wstała. Powoli wypuściła z siebie powietrze. Henry Bellinger od dawna nie odstępował jej na krok – gdziekolwiek by poszła, zawsze czaił się gdzieś na marginesie jej pola widzenia. Widziała go w twarzach ludzi mijanych w autobusie czy na lotnisku. Ni stąd, ni zowąd kątem oka dostrzegała jego szerokie ramiona, roześmiane oczy i dołeczki. Ale wtedy sobowtór wstawał z miejsca i nie dorównywał mu wzrostem albo się uśmiechał i nie zgadzały się zęby – i z Henry’ego na powrót zmieniał się w nieznajomego w drodze do samolotu.
Caro oparła się o balustradę, czując, jak rzeźbiona poręcz wbija jej się w plecy. Ponownie przeczytała treść zaproszenia. Riverside Gardens – całkiem niedaleko. Zastanawiała się, kogo jeszcze zaprosiła lady Bellinger. Skoro ona znalazła się na liście, to z pewnością byli na niej i pozostali; ta stara wiedźma nie miała przecież powodów, by potraktować Caro w wyjątkowy sposób. Przypuszczała, że prywatny sekretarz Bellingerów miał ręce pełne roboty, by ich wszystkich namierzyć.
Przez moment opierała się pokusie, by grzecznie odmówić, wykręcić się wcześniejszymi zobowiązaniami, i poczuła chwilową ulgę. Nie zamierzała jednak dawać lady Bellinger takiej satysfakcji.
Drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich Mary-Anne, sprzątaczka Caro.
– Nie spodziewałam się tu pani zastać, pani Carmichael – bąknęła zdumiona widokiem Caro w hallu.
– Nie, właśnie wychodziłam. Przepraszam, Mary-Anne. – Caro była wyraźnie speszona. Obecność sprzątaczki ją zaskoczyła, jakby szef przyłapał ją na drzemce w pracy, i teraz pospiesznie sięgnęła po swoją torbę na siłownię i klucze, odkładając zaproszenie.
– Wszystko w porządku, pani Carmichael? – zapytała Mary-Anne, ruszając naprzód, jak gdyby chciała jej pomóc.
– Tak, jak najbardziej w porządku. – Caro zgarnęła swoje rzeczy. Kątem oka zerknęła na siebie w lustrze wiszącym w hallu. Wyglądała całkowicie normalnie; może nieco bledsza niż zwykle, ale na jej twarzy nie było ani krzty poruszenia. – Nie będę ci się plątać pod nogami, Mary-Anne. Możesz działać. – I wymknęła się na dwór.
Na zewnątrz powietrze znad rzeki i spaliny samochodów przywróciły ją do rzeczywistości. Nie zamierzała stchórzyć, myślała, idąc do samochodu. Stawi temu czoła, jak należy. Caroline, wystarczy złapać dystans – to proste. Wyobraź sobie, że stoisz na deskach teatru, że odgrywasz rolę samej siebie. Technika przekazana jej przez matkę, sposób na oderwanie się od własnych emocji. Jedna z wielu porad na znalezienie sobie bogatego męża. W tym jednak przypadku Caro czuła, że potrzebna jest jej grubsza zbroja, coś, co ochroni ją przed ukradkowymi spojrzeniami innych gości, mamrotanymi pod nosem kondolencjami, smutkiem niezrealizowanych planów – a przynajmniej przed wyniosłym lekceważeniem lady Bellinger.
Otwierając pilotem samochód, pomyślała, że mogłaby zorganizować kolację w przeddzień uroczystości. Zapewnić sobie posiłki, zwerbować do swojej drużyny kilku kluczowych graczy. Mogłaby zaprosić ich do siebie na noc; jej dom znajdował się przecież najbliżej rezydencji Bellingerów – cała grupa mogła się u niej zatrzymać. Zerknęła do kalendarza. Sobota, 14 lipca; jej mąż Brian i ich najstarsza córka Bethany spędzali wieczór na kolacji w Barnes Rugby Club. Idealnie.
Wsiadła do lexusa i usadowiła się w obitym kremową skórą wnętrzu, zadowolona, że jej plan zaczął nabierać kształtów. Nawet nie było tak źle – wystawna kolacja z przyjaciółmi jak za starych, dobrych czasów młodości. Przypomniały jej się ciężkie od wilgoci popołudnia na łódkach – wyrzeźbione smukłe ciała, słodkie lepkie drinki i ociekające od potu studenckie potańcówki. Miłosne podboje. Roześmiane beztroskie twarze, pełne nadziei i ideałów. Noce, w których się nie budziła, wpatrując tępo w sufit. Obietnice, jakie niosło ze sobą życie.
Stuknęła kilka razy w ekran telefonu i wyszukała numer do George’a Kingsleya. Ostatnie, co o nim słyszała, to to, że wyprowadził się do Henley-on-Thames, jego żona Audrey spodziewała się dziecka, a on pracował w londyńskim City w nudnej firmie zajmującej się zarządzaniem aktywami. Miał w zwyczaju mówić rzeczy w stylu: „kapitalnie” i „spektakularnie”. Był dokładnie tym, na kogo jej zdaniem zawsze się zapowiadał. Poza tym George był typem osoby, która ze wszystkimi utrzymywała kontakt.
Caro pisała i kasowała wiadomość na WhatsAppie pięciokrotnie, aż wreszcie wydała jej się odpowiednio swobodna i bezceremonialna:
George, dawno się nie widzieliśmy. Pomyślałam, że zorganizuję kolację przed memoriałem – może mi wtedy podpowiesz, czego się na nim spodziewać. Nigdy w czymś takim nie brałam udziału. Daj znać, mieszkam w Barnes, więc możesz u mnie zostać na noc, jeśli chcesz. Caro
Od razu poczuła się lepiej. Zerknęła na zegarek; na body pump było już za późno, ale wciąż miała czas, by zdążyć na kawkę po ćwiczeniach. Albo i na kieliszek wina. Caro starała się nie pić w tygodniu. Ale, jak zażartowała jedna z matek przy szkolnej bramie dziś rano, czwartek to w końcu mały piątek.
Lexus sunął drogą z cichym pomrukiem. Odpowiedź od George’a nadeszła w ciągu kilku minut. Odczytał ją robotyczny głos samochodowego asystenta:
Caro! Słyszałem, że wróciłaś ze Szwajcarii. Kolacja to świetny pomysł. To smutna okazja, ale przecież ważna – jakoś to ogarniemy. Byłem umówiony na wieczór przed memoriałem z Travisem, może mogę go ze sobą przyprowadzić? Fajnie będzie pogadać i wypić razem drinka – i to bez obaw, że dziecko się obudzi. G.
Caro skręciła na parking siłowni Virgin Active i pomyślała nad listą gości. Może i nie wpadłaby na to, by umieścić na niej Travisa Lawrence’a-Dixona, ale w porządku, mogła przecież go wcisnąć.
Otworzyła drzwi samochodu. Świeciło słońce. Nałożyła okulary, wyciągnęła portfel z torby na siłownię i zauważyła, że wychodząc w pośpiechu, zabrała ze sobą zaproszenie. Nieoczekiwanie poczuła w samochodzie obecność Henry’ego Bellingera. Jego migdałowe uśmiechnięte oczy wpatrywały się w nią z miękkiego skórzanego siedzenia obok.
Poczuła, jak ściska ją w gardle, a całe ciało zaczyna ją mrowić. Wcale nie chciała dać się wciągnąć w przeszłość. Teraz przecież żyła nowym życiem. Życiem, w które wepchnęła się siłą. Skóra zaczynała ją swędzieć, palić; miała ochotę zerwać z szyi złoty łańcuszek, zedrzeć obcisłą koszulkę z lycry. Nie mogła znieść myśli o tym, co by było, gdyby... Czerwona i ociekająca potem, czuła, że jeszcze chwila i przestanie panować nad oddechem – i wtedy zatrąbił klakson.
Znajoma z siłki, Fliss Weschler, pomachała jej, manewrując swoim audi, a Caro zdołała się wyrwać z ataku paniki.
Uniosła trzęsącą się dłoń. Dudnienie jej serca zwolniło. Poczuła, jak fala przerażenia ustępuje. Łyk wina – o tak, właśnie to było jej teraz potrzebne. Na szczęście Fliss lubiła się napić i nie odmówiłaby kieliszka schłodzonego chablis.
Caro sięgnęła za siebie i z głupią ostrożnością chwyciła zaproszenie. Obróciła je w dłoni i przeczytała raz jeszcze. Kartka papieru – nic więcej. Nie mogła jej skrzywdzić. Słowa to tylko słowa.
Kiedy wsuwała ją w boczną kieszeń torebki, jej oczy ześlizgnęły się na litery układające się w napis „Bellinger” wytłoczony na wierzchu – a wysiadając z samochodu, żeby przywitać Fliss, odnotowała w pamięci, że i ona, i Brian powinni zamówić spersonalizowaną papeterię.
Rozdział 2
LILY
Kiedy Lily Enfield otrzymała zaproszenie na odsłonięcie pomnika upamiętniającego Henry’ego Bellingera, natychmiast poprosiła swoją terapeutkę o kryzysową wizytę.
– Nie chcę tam iść – powiedziała bez ogródek. – Jedyny powód, dla którego zostałam zaproszona, to moja książka. – Nazwisko Lily niedawno trafiło na listę bestsellerów „Sunday Timesa” z thrillerem o nieustraszonej łowczyni skamielin zmuszonej do rozwiązania detektywistycznej zagadki, gdy jej partner zostaje zamordowany na niegościnnej antarktycznej ziemi. Często miała wrażenie, że jej obecność podczas wydarzeń literackich i branżowych imprezek była rozczarowaniem – podobieństwa pomiędzy nią samą a jej główną bohaterką kończyły się na tym, że Lily zajmowała się antarktycznymi skamielinami w ramach swojego doktoratu. – A teraz jeszcze ta kolacja u Caro – dodała, czując, jak narasta w niej panika. – Nie zniosę tego wszystkiego.
Terapeutka zerknęła znad zaproszenia na Lily. Zaczekała, by cisza wybrzmiała należycie.
Lily siedziała nieruchomo, opierając się jej uważnemu spojrzeniu. Trudno było uniknąć kontaktu wzrokowego, ponieważ w gabinecie naprawdę nie było na co patrzeć. Pewnie dokładnie o to chodziło. Często skupiała wzrok na pudełku chusteczek stojącym na stoliku. Myślała o wszystkich tych klientach, którzy wyciągali je garściami, żeby osuszyć oczy, podczas gdy terapeutka cierpliwie czekała. Sama myśl o tym, by wybuchnąć w tym miejscu płaczem, była dla niej całkowicie niepojęta – równie dobrze mogłaby wstać z fotela i rozebrać się do rosołu. Podłogę pomieszczenia pokrywał dywan w geometryczne kształty. Lily tak intensywnie wpatrywała się we wzór, że czasem pojawiał się w jej snach.
– Przypomnij mi, proszę, która to Caro? – Terapeutka zdjęła z nosa okulary. Bez ramek. Lily mierzyła podobny model w salonie Vision Express, ale jej twarz wydawała się w nich przesadnie naga.
– Księżniczka – powiedziała Lily, a następnie dodała: – To znaczy, nie prawdziwa księżniczka. To z nią spotkałam się w Zurychu. – Lily poleciała tam na festiwal literacki. Caro zabrała ją do ultramodnej restauracji na dachu, oznaczonej wyłącznie trzema kropkami na szyldzie, bo, jak to ujęła – któż mógłby oprzeć się miejscu zbyt cool, żeby mieć nazwę z prawdziwego zdarzenia? Lily Enfield mogłaby, nikt inny. Lily cierpiała na lęk wysokości i musiała zamknąć oczy, kiedy kelner prowadził je do stolika. Caro zdusiła parsknięcie i przerzuciła wspaniałą burzę swoich rudych włosów na drugą stronę, kiedy się obracała, by jej powiedzieć: „Nie zmieniłaś się ani trochę”. A Lily instynktownie zrozumiała, że nie był to wcale komplement.
Terapeutka zerknęła do swoich notatek.
– No tak, tamten festiwal literacki. Swoją drogą to właśnie wtedy zaczęły się twoje ataki paniki.
Lily wpatrywała się w okulary w szczupłych palcach terapeutki – kołyszące się z boku na bok z każdym jej słowem. Zastanawiała się, czy faktycznie zaglądała do notatek, czy była to wyłącznie część jej strategii.
– Jakiś czas temu zastanawiałyśmy się, czy coś, co wydarzyło się podczas tamtej podróży, mogło zadziałać jak zapalnik.
– A później jednak zdecydowałyśmy, że to musiał być zbieg okoliczności – odparła Lily, wiercąc się niespokojnie na swoim miejscu. Spodnie uwierały ją w talii. Szary sweter z dekoltem w szpic nieznośnie grzał.
– To ty tak stwierdziłaś – poprawiła ją terapeutka. – Nie ja tu podejmuję decyzje, Lily. Wskazuję tylko drogę, którą można się udać.
Lily starała się z całych sił usiedzieć w miejscu, schować się przed tymi wszechwidzącymi oczyma, ale już to – samo w sobie – mówiło coś na jej temat.
– Czyli Caro organizuje kolację w przeddzień memoriału? – upewniła się terapeutka.
– Tak – odparła Lily. – Po prostu chciała mieć więcej dziewczyn przy stole. Caro nie jest osobą, która ma prawdziwe przyjaciółki. Powiedziałam przed chwilą „dziewczyny”, bo brzmiało mi to mniej oficjalnie, niż gdybym powiedziała „kobiety” – ale nie chcę, żebyś myślała, że ja nadal mam się za dziewczynkę. – Lily czasem nie mogła oprzeć się wrażeniu, że serwuje terapeutce swoje zaburzenia na talerzu.
– Myślałam, że zaprosiła cię wyłącznie ze względu na książkę?
– Nie, przez książkę dostałam zaproszenie na memoriał. Kolacja to co innego. – Na szyi Lily zaczęły występować czerwone plamy; z gorąca i ze stresu. – A może to jedno i to samo. Nie wiem.
Terapeutka wygładziła swoje papiery.
– Mam wrażenie, że oddalamy się od sedna sprawy. Co ty chcesz zrobić, Lily?
– Nie wiem. – Tak naprawdę Lily wiedziała. Chciała zamieść to wszystko pod dywan i jak najszybciej zapomnieć o sprawie. Chciała żyć w ciszy i prywatności, którą zawsze się cieszyła. Kiedy wyświetliła jej się wiadomość od Caro z zaproszeniem na kolację, pomyślała, że za moment dostanie ataku serca, i zwinęła się w kłębek na podłodze, czekając na śmierć lub choćby na to, że przestanie dzwonić jej w uszach.
Najżyczliwszym z życzliwych tonów terapeutka powtórzyła:
– A jak sądzisz, dlaczego moim zdaniem powinnaś tam pójść, Lily?
Ten scenariusz powtórzył się już w zeszłym tygodniu. Lily prawie podniosła rękę w górę.
– Bo uważasz, że powinnam upomnieć się o swoją historię.
– Wrócić tam, gdzie się to wszystko zaczęło. – Terapeutka usiadła głębiej w swoim fotelu i wsunęła na nos okulary. – Przyjrzeć się temu miejscu z przeszłości z bliska. Doświadczyć uczuć, jakimi cię napełnia. Sprawdzić, jakie oni wzbudzają w tobie uczucia.
Nie do zniesienia. Sama myśl o siedzeniu z nimi przy jednym stole wydała się Lily nie do zniesienia.
Terapeutka nie spuszczała z niej wzroku, czekając na zgodę, której Lily nie chciała wyrazić. Cisza przeciągała się nieznośnie. Czasem, kiedy na sesji robiło się zbyt intensywnie, Lily wyobrażała sobie, że terapeutka nagle podskakuje i robi coś szalonego. Odtwarza choreografię z Gangnam Style albo zmienia się w czarny charakter z komiksu. Wznosi ręce do nieba pośród płomieni i skrzeczy: „Lily, dostałaś szansę! Idź tam, namieszaj trochę, odnajdź prawdę! Niech spłonie w ogniu piekielnym!”.
W chwilach takich jak ta Lily musiała uważać, by na jej twarzy nie pojawił się grymas rozbawienia. Pustym wzrokiem wpatrywała się w terapeutkę rzucającą frazesy typu:
– Jesteś znacznie silniejsza, niż ci się wydaje, Lily.
A Lily odpowiadała:
– Nie byłabym wcale taka pewna.