Piąta pora roku - N.K. Jemisin - ebook + książka

Piąta pora roku ebook

N.K. Jemisin

4,2

Opis

Każda era ma swój kres

LAUREATKA NAGRODY HUGO. Nominowana do Nagród Nebula i Locus.

Rozpoczął się czas końca.
Rozpoczął się wielką czerwoną wyrwą biegnącą przez środek kontynentu i plującą popiołem.
Rozpoczął się śmiercią syna i porwaniem córki.
Rozpoczął się zdradą i zaognieniem ran.
Oto Bezruch, przywykły do katastrof świat, gdzie mocą ziemi włada się jak bronią. I gdzie nie ma litości.

Essun, kobieta z pozoru zwyczajna, za nic ma nadchodzącą zagładę. Jej mąż właśnie jedno z ich dzieci zabił, a drugie uprowadził. Pogrążona w żałobie i rozdarta rozpaczą, przemierza dogorywający świat. Jest zdolna dokonać jeszcze większych zniszczeń, jeśli pomoże jej to odzyskać córkę.

Jedna z najbardziej utalentowanych i ekscytujących pisarek fantasy ostatnich lat.
John Scalzi

Kataklizm, sekrety, magia i zdrada. Mordercze intrygi, zjadacze kamieni i tajemnicze obeliski na niebie. Czytelnicza frajda na każdą porę roku.
Jakub Małecki

Nie mogłem się oderwać od tej niepokojącej, intrygującej i pełnej niespodzianek książki. To fascynujący powiew świeżości na styku SF i fantasy.
Michał Hernes, „Nowa Fantastyka”

Jemisin świetnie łączy magię, odrobinę technologii i potężne zagrożenie ze strony sił natury. Oryginalna i intrygująca fantastyka, w której wiele jest niedopowiedzeń, ale i spory rozmach.
Tymoteusz Wronka, Katedra

Wzniosła, złożona, intrygująca.
Publishers Weekly

Wkracza na nieznany grunt.
Library Journal


BIOGRAM

N.K. Jemisin
Za „Piątą porę roku” otrzymała nagrodę Hugo. Jej pierwsza powieść została doceniona i nagrodzona przez czytelników magazynu „Locus”, a liczne opowiadania wielokrotnie były nominowane do najważniejszych nagród literackich w dziedzinie fantastyki. Zapraszamy na stronę autorki: nkjemisin.com.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (254 oceny)
121
80
38
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaryba

Całkiem niezła

Historia interesująca, ale... Dość sucho napusana, nieco sprawozdawczo. Mnie nie zaskoczyła, bo bardzo szybko domyśliłam się o ci chodzi z tymi trzema perspetywami - przez to fabuła była poszatkowana i nie wciągała za bardzo. Zostajemy wrzuceni w świat o którym dowiadujemy się z dialogów lub słowniczka i nikt nam nic nie wyjaśnia, ale nie uznaję tego za minus. Teorwtycznie pozwalało się to zabawić w detektywa rozkminiającego tajemnicę, jednak styl jakim książka jest napisana ( ewentualnie tłumaczenie) w tym ptzeszkadza. Mam bardzo mieszane uczucia co do tej książki. Sięgnę po kolejne części - oby były lepiej wydane, bez literówek.
20
MajaS38

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra. Nieprzewidywalna do ostatniego zdania. Magia nie podobna do żadnej, o której dotychczas czytałam. Ciekawie prowadzona narracja.
00
MagdalenaLegimi123

Dobrze spędzony czas

genialny, nieprzewidywalny horror. klasyka gatunku. polecam
00
aadrianaa

Nie oderwiesz się od lektury

4.5/5
00
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująco dobre. Spodziewałam się czegoś innego, ale nie żałuję sięgnięcia po tę książkę.
00

Popularność




Musisz pamiętać, że koniec jednej historii to tylko początek kolejnej. Zdarzało się to już wcześniej. Ludzie umierają. Znika dawny ład. Powstają nowe społeczeństwa. Kiedy mówimy, że „świat się skończył”, zazwyczaj kłamiemy, bo sama planeta ma się dobrze.

Ale tak właśnie kończy się świat.

Tak kończy się świat.

Tak kończy się świat.

Po raz ostatni.

Dla wszystkich zmuszonych walczyć o szacunek, który innym jest okazywany bez pytania

PROLOGjesteś tutaj

Zacznijmy od końca świata, dobrze? Miejmy to z głowy i przejdźmy do ciekawszych rzeczy.

Najpierw osobisty koniec. Podczas nadchodzących dni w kółko będzie wyobrażała sobie śmierć swojego syna, próbując znaleźć sens w czymś tak bardzo sensu pozbawionym. Przykryje drobne, pokiereszowane ciało Uchego kocem – oprócz twarzy, bo chłopiec boi się ciemności – i będzie siedziała obok, odrętwiała, obojętna na świat, który kończy się dookoła. W niej świat już się skończył, a przecież żaden taki koniec nie nastaje po raz pierwszy. Już wcześniej zdążyła się o tym przekonać.

W tamtej chwili, i później również, myślała: „Przynajmniej był wolny”.

Za każdym razem kiedy zdumiona, zszokowana strona jej osobowości zadaje to niby-pytanie, zgorzkniała i zmęczona strona jej osobowości odpowiada na nie słowami: „Nie, nie był. Wcale nie. Ale teraz będzie”.

***

Musisz jednak znać kontekst. Wróćmy do końca świata, tym razem na poziomie kontynentalnym.

Oto kraina.

Jest zwyczajna, jak większość innych krain. Góry, równiny, kaniony, rzeki i tak dalej. Niezwykłe są tylko jej rozmiary oraz dynamika. Kraina ta znajduje się w nieustannym ruchu. Niczym starzec leżący niespokojnie w pościeli wzdycha, marszczy się, pierdzi, przełyka i ziewa. Mieszkańcy nazwali ją oczywiście Bezruch. To kraina ciszy i gorzkiej ironii.

Bezruch miał inne nazwy. Kiedyś był podzielony na kilka osobnych części. Dziś jest olbrzymim, jednolitym kontynentem, ale pewnego dnia znowu się podzieli.

Już wkrótce.

Koniec zaczyna się w mieście: w najstarszym, największym i najwspanialszym mieście na świecie. Miasto nazywa się Yumenes i niegdyś było sercem imperium. Dziś nadal jest sercem wielu rzeczy, choć samo imperium trochę już przywiędło – jak to imperium.

Yumenes jest wyjątkowe wcale nie ze względu na swoje rozmiary. W tej części świata znajduje się wiele dużych miast, ułożonych obok siebie wzdłuż równika w wielką obręcz. W innych zakątkach kontynentu wioski rzadko rozrastają się w miasteczka, a miasteczka rzadko zmieniają się w miasta, bo trudno jest utrzymać rozwijającą się aglomerację przy życiu, kiedy Ziemia próbuje ją pożreć… Ale Yumenes pozostawało stabilne przez większość z dwudziestu siedmiu stuleci swego istnienia.

Jest wyjątkowe, ponieważ tylko tutaj ludzie ośmielili osiedlać się nie dla bezpieczeństwa, nie dla wygody, a nawet nie ze względów estetycznych, ale by zademonstrować odwagę. Ściany miasta to delikatne mozaiki, prawdziwe arcydzieła przedstawiające długą i krwawą historię jego mieszkańców. Wśród ciasno stłoczonych budynków stoją wysokie wieże przypominające palce z kamienia, ręcznie wykonane latarnie zasilane nowoczesnym cudem hydroelektryczności, delikatnie wysklepione mosty utkane ze szkła i zuchwalstwa, a także architektoniczne wymysły zwane balkonami, w swojej konstrukcji tak proste, a zarazem tak zadziwiająco lekkomyślne, że w całej zapisanej dotychczas historii nie ma wzmianki, by kiedykolwiek wcześniej je budowano. (Ale większość historii jest niezapisana. Pamiętaj o tym). Ulic nie brukuje się łatwo wymienialną kostką, ale gładką, niezniszczalną substancją, którą mieszkańcy nazywają asfaltem. W Yumenes nawet chałupy są budowane odważnie: to zwykłe budy o cienkich ścianach, które mogłaby zmieść byle wichura, nie mówiąc o trzęsieniu ziemi. A jednak stoją, niewzruszone, od pokoleń.

W sercu miasta znajduje się wiele wysokich budynków, więc raczej nie powinien dziwić fakt, że jeden z nich jest większy i bardziej okazały niż wszystkie pozostałe razem wzięte: to solidna konstrukcja o podstawie w kształcie gwiaździstej piramidy zbudowanej z obsydianowych cegieł. Piramida jest najbardziej stabilną formą architektoniczną, a ta konkretna jest jak pięć piramid, bo dlaczego nie? A ponieważ jest to Yumenes, na szczycie piramidy znajduje się wielka kula geodezyjna, której szlifowane ściany przypominają przejrzysty bursztyn i która sprawia wrażenie nietrwałej, choć tak naprawdę każdy element tej konstrukcji służy jedynemu celowi: podtrzymywaniu jej. Budynek wygląda na kruchy i właśnie o to chodzi.

Czarna Gwiazda jest miejscem spotkań przywódców Imperium, którzy zajmują się tam swoimi przywódczymi sprawami. To w bursztynowej kuli trzymają doskonale chronionego Cesarza Imperium. Przechadza się on po złotych korytarzach z dobrze maskowaną rozpaczą i robi wszystko, co mu każą, obawiając się dnia, kiedy jego panowie uznają, że jego córka lepiej nadaje się na ozdobę.

Tak naprawdę to żadne z tych miejsc i żaden z tych ludzi nie ma znaczenia. Wspominam o nich, aby nakreślić kontekst.

Oto jednak człowiek, który będzie znaczył bardzo wiele.

Możecie wyobrażać sobie, jak wygląda – na razie. Możecie też wyobrażać sobie, co myśli. Być może pomylicie się w swoich domysłach, ale istnieje pewne prawdopodobieństwo, że będziecie mieć rację. Wnioskując po jego późniejszych czynach, w tej chwili w jego głowie może się znajdować zaledwie kilka myśli.

Człowiek ten stoi na wzgórzu, niedaleko obsydianowych ścian Czarnej Gwiazdy. Może omieść stamtąd wzrokiem dużą część miasta, poczuć jego zapach, zatracić się w jego wrzawie. Jedną z biegnących poniżej asfaltowych uliczek spaceruje grupka młodych kobiet, pagórek leży bowiem w parku ukochanym przez mieszkańców Yumenes. („Pielęgnuj zieleń pośród czterech ścian”, mówi mądrość kamieni, jednak większość społeczności obsadza swoje miasta wyłącznie warzywami i roślinami użyźniającymi glebę. Tylko w Yumenes dba się o piękny wygląd terenów zielonych). Kobiety śmieją się z czegoś, co powiedziała jedna z nich, a ich śmiech dociera z wiatrem do mężczyzny na wzgórzu. Mężczyzna zamyka oczy i chłonie ulotne tremolo ich głosów oraz mniej wyraźny pogłos kroków, który w jego sejsodach brzmi niczym uderzenia skrzydeł motyla. Nie sejszy wszystkich siedmiu milionów mieszkańców Yumenes; jest dobry, ale nie aż tak. Sejszy jednak większość z nich, są tam. Tutaj. Oddycha głęboko i staje się częścią Ziemi. Ci ludzie wędrują po jego włóknach nerwowych, ich słowa poruszają włosy na jego skórze, ich oddechy unoszą się w powietrzu, które wciąga do płuc. Są na nim. W nim.

On wie jednak. że nie jest i nigdy nie będzie jednym z nich.

– Czy wiesz, że pierwsza mądrość kamieni naprawdę była wyryta w kamieniu? – pyta swobodnym tonem. – Chodziło o to, żeby nie wpływały na nią aktualne mody i polityka. Żeby się nie zużyła.

– Wiem – odpowiada jego towarzyszka.

– Hmm. Tak, zapominam, że prawdopodobnie byłaś przy tym, kiedy ją spisywano – wzdycha, patrząc, jak kobiety znikają za zakrętem. – Bezpiecznie jest cię kochać. Nie zawiedziesz mnie. Nie umrzesz. I z góry znam cenę.

Jego towarzyszka nie odpowiada. Mężczyzna nie oczekiwał tego, choć jakaś jego część miała na to nadzieję. Doskwiera mu samotność.

Nadzieja jest jednak nieistotna, podobnie jak wiele innych uczuć, o których wie, że prowadzą wyłącznie do rozpaczy. Dokładnie to już przemyślał. Czas rozterek minął.

– Przykazanie jest wyryte w kamieniu – stwierdza, rozpościerając ramiona.

Wyobraźcie sobie, że twarz boli go od uśmiechania się. Uśmiecha się od kilku godzin: zęby zaciśnięte, wargi rozchylone, oczy zmrużone tak, że widać kurze łapki. Sztuką jest uśmiechać się w taki sposób, aby inni uwierzyli. Ważne, aby zawsze angażować oczy; w przeciwnym wypadku ludzie będą wiedzieć, że ich nienawidzisz.

– Wyryte słowa są absolutem.

Nie mówi do nikogo konkretnego, choć obok niego stoi kobieta – ktoś w rodzaju kobiety. Jej wygląd to tylko naśladownictwo, wyraz uprzejmości. Podobnie luźna sukienka, którą ma na sobie, nie jest wcale ubraniem. Część twardej substancji, z której się składa, ukształtowała po prostu w taki sposób, aby przypominała kruche, śmiertelne istoty, wśród których obecnie się porusza. Z daleka iluzja ta wydaje się na tyle przekonująca, że postać można uznać za stojącą nieruchomo kobietę – przynajmniej na chwilę. Jednak z bliska każdy obserwator zauważyłby, że jej skóra jest wykonana z białej porcelany – to nie metafora. Jako rzeźba byłaby piękna i być może zbyt realistyczna jak na miejscowe gusta. Większość Yumenesan nad wulgarną dokładność przedkłada przyjemną abstrakcję.

Kiedy postać odwraca się do mężczyzny – na powierzchni zjadacze kamieni poruszają się wolno, choć nie zawsze – ruch ten sprawia, że jej artystyczne piękno ustępuje miejsca czemuś zupełnie innemu. Mężczyzna już się do tego przyzwyczaił, ale mimo to nie patrzy na nią. Nie chce, żeby odraza zniszczyła tę chwilę.

– Co zrobisz, kiedy będzie już po wszystkim? – pyta. – Czy twoja rasa powstanie z gruzów i przejmie po nas świat?

– Nie.

– Dlaczego?

– Niewielu z nas na tym zależy. W każdym razie wy nadal tutaj będziecie.

Mężczyzna rozumie, że chodzi jej o cały gatunek. „Wy”, czyli ludzkość. Często traktuje go, jakby reprezentował wszystkich ludzi. On traktuje ją tak samo.

– Mówisz to z dużym przekonaniem.

Nie odpowiada mu. Zjadacze kamieni rzadko zadają sobie trud wyjaśniania tego, co oczywiste. Mężczyźnie jest to na rękę, ponieważ drażni go jej głos; nie wprawia powietrza w drżenie, tak jak głosy ludzi. Nie wie, jak to się dzieje, i go to nie obchodzi, ale teraz chciałby, żeby milczała.

Chce, żeby milczało wszystko.

– Koniec – mówi. – Proszę.

Następnie sięga przed siebie z całym opanowaniem, które świat z niego wyrwał, wyszarpał i wyplenił, oraz z całą wrażliwością, którą jego panowie zaszczepili w nim przez całe pokolenia gwałtów, wymuszeń i skrajnie niewłaściwych wyborów. Jego palce rozsuwają się i drżą, kiedy na mapie świadomości wyczuwa kilka pulsujących miejsc: to jego znajomi niewolnicy. Nie może ich uwolnić – przynajmniej nie w standardowym rozumieniu tego słowa. Próbował już i mu się nie udało. Może jednak sprawić, aby ich cierpienie posłużyło celowi większemu niż pycha jednego miasta i strach jednego Cesarza.

Sięga więc głęboko i dotyka brzęczącego, stukającego, ruchliwego, falującego, tętniącego miasta, spokojniejszego podłoża skalnego pod nim oraz kipiącej masy wrzącego ciśnienia jeszcze niżej. Następnie rozpościera ramiona, obejmując wielką, ruchomą płytę tektoniczną, na której spoczywa kontynent.

Na koniec sięga w górę. Po moc.

Chwyta to wszystko – pokłady ziemi, magmę, ludzi i moc – w swoje wyobrażone ręce. Wszystko. Trzyma to. Nie jest sam. Jest w nim cała Ziemia.

A potem wszystko to niszczy.

***

Oto Bezruch, który w stanie bezruchu nie znajduje się nawet podczas spokojnych dni.

Teraz marszczy się i drży dotknięty kataklizmem. Teraz pojawia się linia, długa niczym równik, biegnąca mniej więcej z zachodu na wschód i w swojej nienaturalności zbyt prosta, niemal idealna. Swój początek bierze w mieście Yumenes.

Rozcięcie jest grube i głębokie; biegnie do wnętrza planety. Wewnątrz ożywa magma: świeża, lśniąca, czerwona. Ziemia potrafi sama się leczyć. Ta rana szybko się zasklepi, a ocean wypełni bliznę, dzieląc Bezruch na dwa kontynenty. Zanim to się stanie, rana rozjątrzy się jednak nie tylko gorącem, ale również gazem i gęstym, czarnym pyłem – wystarczy go, aby w ciągu kilku tygodni przysłonić niebo nad większością Bezruchu. Rośliny zwiędną, a żywiące się nimi zwierzęta pozdychają z głodu – po nich zdechną też te mięsożerne. Zima przyjdzie szybko, będzie sroga i potrwa długo, bardzo długo. Kiedyś oczywiście dobiegnie końca, jak każda zima, a świat powróci na swoje dawne tory. Kiedyś.

Kiedyś.

Mieszkańcy Bezruchu żyją w stanie nieustannej gotowości na katastrofę. Wznieśli mury, wykopali studnie i w świecie bez słońca z łatwością będą w stanie przeżyć pięć, dziesięć, a może nawet dwadzieścia pięć lat.

W tym przypadku „kiedyś” oznacza „za kilka tysięcy lat”.

Spójrz, widać już pierwsze chmury pyłu.

***

To wszystko dzieje się na poziomie kontynentalnym, natomiast w skali planetarnej powinniśmy wspomnieć o unoszących się ponad tym wszystkim obeliskach.

Kiedyś obeliski miały inne nazwy – było to w czasach, kiedy budowano je, rozmieszczano i wykorzystywano – ale nikt nie pamięta już ani nazw tych wielkich urządzeń, ani ich przeznaczenia. Na Bezruchu wspomnienia są kruche jak łupki. Dziś tak naprawdę nikt nie zwraca już uwagi na te przedmioty, choć są przecież olbrzymie, piękne i trochę przerażające: potężne, krystaliczne odłamki, które unoszą się wśród chmur, obracają wolno i dryfują po tajemniczych trajektoriach, znikając raz po raz, jakby nie były rzeczywiste – choć może być to tylko wynik zwyczajnej gry świateł. (Nie jest). To oczywiste, że obeliski nie są niczym naturalnym.

Równie oczywiste jest to, że nie mają żadnego znaczenia. Wspaniałe, ale bezcelowe: ot, pomniki kolejnej cywilizacji zniszczonej przez niestrudzoną Matkę Ziemię. Na świecie istnieje dużo więcej takich kurhanów: tysiące zrujnowanych miast, miliony pomników bohaterów i bogów, których nikt już nie pamięta, kilkadziesiąt mostów prowadzących donikąd. Powszechnie wiadomo, że nie należy tych rzeczy podziwiać. Ludzie, którzy je budowali, byli słabi, i umarli tak, jak umiera wszystko, co słabe. Na pogardę zasługuje głównie to, że ponieśli klęskę. Ci, którzy zbudowali obeliski, okazali się po prostu większymi przegranymi niż inni.

Obeliski jednak istnieją, a ponieważ odgrywają pewną rolę w końcu świata, należało o nich wspomnieć.

***

Wróćmy do kwestii osobistych. Zejdźmy na ziemię, ha, ha.

Wspomniałem już o kobiecie, której syn nie żyje. Na szczęście nie mieszka ona w Yumenes, bo w przeciwnym razie byłaby to bardzo krótka opowieść. Bez twojego udziału.

Kobieta przebywa w mieście Tirimo. W języku Bezruchu „miasto” to jedna z form społeczności, ale ze względu na swoje rozmiary Tirimo ledwie zasługuje na tę nazwę. Leży w dolinie o tej samej nazwie, u stóp Tirimasów. Najbliższym źródłem wody jest pojawiająca się sezonowo odnoga rzeki, nazywana przez miejscowych Małą Tiriką. W języku istniejącym już tylko w lingwistyce „eatiri” oznacza ciszę. Tirimo znajduje się z dala od lśniących i stabilnych miast Równikiady, dlatego ludzie budowali tutaj z myślą o nieuchronnych trzęsieniach. Nie ma tu zdobionych wież ani gzymsów, jedynie ściany wzniesione z drewna i tanich brązowych cegieł, wsparte na fundamentach z ciosanego kamienia. Zamiast asfaltowych dróg – trawiaste zbocza poprzecinane wydeptanymi ścieżkami; tylko niektóre z nich wyłożono okrąglakami lub płytami z drewna. To spokojne miejsce, choć kataklizm, który właśnie dotknął Yumenes, wywoła na południu sejsmiczne drgania, a te zrównają z ziemią cały region.

W mieście znajduje się pewien dom, który wygląda jak każdy inny. To zwykła jama wykopana w zboczu i dla ochrony przed wodą wzmocniona gliną oraz cegłami, zadaszona cedrem i darnią. Dystyngowani mieszkańcy Yumenes śmieją się (śmiali) z tych prymitywnych chat – pod warunkiem, że w ogóle zniżają się (zniżali) do mówienia o nich – ale dla ludzi z Tirimo życie pod ziemią jest równie rozsądne, co bezproblemowe. Podziemne mieszkania, oprócz tego, że latem chłodne, a zimą ciepłe, pozostają też odporne na trzęsienia ziemi oraz burze.

Kobieta ma na imię Essun. Ma czterdzieści dwa lata. Przypomina większość kobiet z regionów środkowych: jest wysoka, ma proste plecy, długą szyję, biodra, dzięki którym z łatwością zdołała urodzić dwoje dzieci, i piersi, które z łatwością owe dzieci wykarmiły, a także duże, zwinne dłonie. Wygląda na silną i dorodną, co ceni się w Bezruchu. Jej twarz okalają twarde strąki włosów, grube jak jej mały palec i ciemne, rozjaśniające się dopiero na końcówkach. Według niektórych standardów jej skóra ma nieprzyjemny ochrowy odcień, a według innych – nieprzyjemny oliwkowy. Yumenesanie nazywają (nazywali) takich ludzi Środkowymi Kundlami, ponieważ mają w sobie wystarczająco dużo z Sanze, aby gestykulować, ale nie na tyle dużo, aby mówić.

Chłopiec był jej synem. Miał na imię Uche i niedługo skończyłby trzy lata. Był drobny jak na swój wiek, ale i rezolutny; miał duże oczy, słodki uśmiech i nos niczym guziczek. Nie brakowało mu żadnej z cech zaskarbiających dzieciom miłość rodziców od czasów, kiedy człowiek wyewoluował w coś względnie rozumnego. Był zdrowy, bystry i powinien dalej żyć.

A oto jama, w której mieszkali. Wygodna i cicha: członkowie rodziny mogli siadać tam wspólnie, rozmawiać, jeść, bawić się, przytulać albo wzajemnie się łaskotać. Essun lubiła opiekować się tu Uchem. Jest przekonana, że to tutaj został poczęty.

To tutaj jego ojciec pobił go na śmierć.

***

A teraz ostatni element niezbędny dla poznania kontekstu: dzień później, dolina otaczająca Tirimo. Dotarły tu już pierwsze echa kataklizmu, ale wstrząsy wtórne jeszcze się pojawią.

Północna część doliny jest zdewastowana: połamane drzewa, pokruszone skały i unoszący się ponad tym wszystkim całun kurzu, który nie rozwiał się w nieruchomym, przesyconym siarką powietrzu. Tam, gdzie uderzyła pierwsza fala, nie przetrwało prawie nic: był to wstrząs z rodzaju tych, które rozbijają wszystko w gruz i proch. Są też trupy: małe zwierzęta, które nie zdołały się ukryć, ale także jelenie i inne duże okazy zmiażdżone przez skały podczas prób ucieczki. Są wśród nich ludzie, którzy mieli pecha i podążali akurat szlakiem handlowym w złą stronę.

Zwiadowcy z Tirimo, którzy przybyli tutaj, aby ocenić zniszczenia, nie weszli na hałdy gruzu, a jedynie obserwowali je ze zniszczonej drogi przez swoje oczydła Dziwili się, że pozostała część doliny – granice tego obszaru tworzyły niemal idealny okrąg kilka kilometrów wokół samego Tirimo – pozostała nienaruszona. Tak naprawdę nie było to zdziwienie. Patrzyli na siebie z niepokojem, bowiem każdy wie, co taki pozorny szczęśliwy traf oznacza. Szukajcie środka koła, głosi kamiennądrość. Gdzieś w Tirimo znajduje się rogga.

To przerażająca myśl. Jeszcze bardziej przerażające są jednak znaki nadchodzące z północy oraz fakt, że naczelnik Tirimo rozkazał swoim ludziom zebrać jak najwięcej świeżych ciał zwierząt rozrzuconych po nietkniętej kataklizmem okolicy. Mięso, które jeszcze się nie zepsuło, można ususzyć, a futra oraz skóry oczyścić i wygarbować. Tak na wszelki wypadek.

Zwiadowcy w końcu odchodzą, powtarzając w myślach słowa: „na wszelki wypadek”. Gdyby nie zajmowało ich to aż tak bardzo, być może dostrzegliby przedmiot leżący u stóp nowo uformowanego zbocza, wśród połamanych gałęzi jodły i pokruszonych otoczaków. Przedmiot ten zwróciłby ich uwagę ze względu na swój rozmiar i kształt: to cętkowany, przypominający nerkę chalcedon o szarozielonej barwie, wyraźnie odróżniający się od rozrzuconego wszędzie dookoła jasnego piaskowca. Gdyby podeszli bliżej, zobaczyliby, że sięga im do piersi i ma długość ciała dorosłego człowieka. Gdyby go dotknęli, być może zafascynowaliby się jego gęstą fakturą. Przedmiot ten wygląda na ciężki i roztacza miedziany zapach przywodzący na myśl rdzę albo krew. Zaskoczyłoby ich, jak ciepły jest w dotyku.

Nikogo nie ma jednak w pobliżu, kiedy przedmiot stęka cicho i przepoławia się wzdłuż swej dłuższej osi, jakby równo przecięty. Towarzyszy temu głośny syk uwalnianego gazu, który sprawia, że ocalałe zwierzęta z pobliskiego lasu nagle szukają kryjówek. Niemal w tej samej chwili ze szczeliny wydobywa się światło – przypominające trochę ogień, ale trochę i ciecz – a na ziemi dookoła głazu lądują odłamki przypalonego szkła. Następnie przedmiot nieruchomieje. Chłodzi się.

Mija kilka dni.

W końcu coś rozpycha zewnętrzne ściany od środka i obiekt pełznie metr lub dwa, a potem przystaje. Mija kolejny dzień.

Wewnętrzną stronę schłodzonego i rozpołowionego przedmiotu pokrywa pancerz z nieregularnych kryształów – niektóre z nich są białe, inne mają kolor krwi. W zagłębieniach obydwu części zbiera się rzadki, jasny płyn, choć większość wyciekła z geody na ziemię.

Istota, która znajdowała się w geodzie, leży twarzą do dołu, naga wśród skał: jest już sucha, oddycha z trudem. Powoli podnosi się z ziemi. Każdy ruch jest przemyślany i bardzo, bardzo wolny. Trwa to długo. Kiedy wreszcie udaje jej się wstać, istota rusza – powoli – w stronę geody i opiera się o nią. Następnie pochyla się – powoli – i sięga do środka. Nagłym, gwałtownym ruchem odłamuje kawałek czerwonego kryształu. To mały fragment, wielkości winogrona, postrzępiony niczym rozbite szkło.

Chłopiec – bo właśnie jego przypomina istota – wkłada to do ust i żuje. Robi to głośno: zgrzyt i chrobot niesie się echem po polanie. Po kilku minutach chłopiec przełyka. Zaraz potem zaczyna gwałtownie się trząść. Otula się swoimi ramionami i wydaje z siebie cichy jęk, jakby właśnie się zorientował, że jest nagi, że mu zimno i że to wszystko jest straszne.

Z trudem odzyskuje nad sobą kontrolę. Sięga do geody – teraz robi to już szybciej – i odrywa kolejną kiść kryształów. Układa je na powierzchni skorupy i kruszy. Grube plastry pękają mu w dłoniach, jakby były zrobione z cukru, choć są znacznie, znacznie twardsze. On tak naprawdę nie jest jednak dzieckiem, dlatego nie sprawia mu to trudności.

W końcu podnosi się chwiejnie z rękoma pełnymi mlecznych, krwistych kamieni. Przez chwilę wiatr mocno dmie, a jego skóra szczypie. Chłopiec kurczy się niczym nakręcana zabawka. Następnie przygląda się swojemu ciału. Kiedy się skupia, jego ruchy stają są coraz bardziej płynne i skoordynowane. Bardziej ludzkie. Jakby na potwierdzenie tego kiwa głową, być może z satysfakcją.

Odwraca się i rusza w kierunku Tirimo.

***

Musisz pamiętać, że koniec jednej historii to tylko początek kolejnej. Zdarzało się to już wcześniej. Ludzie umierają. Znika dawny ład. Powstają nowe społeczeństwa. Kiedy mówimy, że „świat się skończył”, zazwyczaj kłamiemy, bo sama planeta ma się dobrze.

Ale tak właśnie kończy się świat.

Tak kończy się świat.

Tak kończy się świat.

Po raz ostatni.

1ty, pod koniec

Jesteś nią. Ona jest tobą. Jesteś Essun. Pamiętasz? Kobietą, której syn nie żyje.

Jesteś górotworem, który od dziesięciu lat żyje w tym małym, nic nieznaczącym miasteczku o nazwie Tirimo. Tylko troje ludzi wie, czym jesteś, a dwoje z nich sama urodziłaś.

No cóż. Teraz zostało już tylko jedno.

Przez ostatnie dziesięć lat wiodłaś jak najbardziej zwyczajne życie. Przyjechałaś do Tirimo; nikogo nie interesowało, skąd ani dlaczego. Byłaś dobrze wykształcona, zostałaś więc nauczycielką w lokalnej szkole dla dzieci w wieku od dziesięciu do trzynastu lat. Nie jesteś ani najlepszą, ani najgorszą nauczycielką; dzieci zapominają cię, ale się uczą. Rzeźnik prawdopodobnie zna twoje imię, bo lubi z tobą flirtować. Piekarz raczej nie, bo jesteś cicha, a poza tym, jak wszyscy inni w tym mieście, uważa cię za żonę Jiji. Jija to kamieniarz z kasty Obrońców, urodzony i wychowany w Tirimo; wszyscy go znają i lubią, więc lubią też ciebie. Stanowi pierwszy plan obrazu przedstawiającego twoje życie. Ty jesteś tłem. Odpowiada ci to.

Jesteś matką dwójki dzieci, ale jedno z nich nie żyje, a drugie zaginęło. Być może też nie żyje. Wszystkiego tego dowiadujesz się, kiedy pewnego dnia wracasz po pracy. Dom jest pusty, dziwnie cichy, a twój mały chłopiec leży na podłodze, poobijany i zakrwawiony.

Natychmiast odcinasz się od świata. Nie chcesz tego robić. To po prostu zbyt wiele, prawda? Zbyt wiele. Dużo przeszłaś i jesteś bardzo silna, ale każdy ma swoje granice, nawet ty.

Mijają dwa dni, zanim ktoś do ciebie przyjdzie.

Spędzasz je w domu ze swoim zmarłym synem. Wstawałaś z podłogi, korzystałaś z toalety, jadłaś coś z chłodni i wypijałaś resztki wody z kranu. To wszystko mogłaś robić bez myślenia, odruchowo. Zaraz potem wracałaś do Uchego.

(Za którymś razem przyniosłaś mu koc. Przykryłaś go po jego pokiereszowaną szyję. Taki nawyk. W rurach przestało szumieć; jest zimno. Mógłby się przeziębić).

Wieczorem następnego dnia ktoś puka do drzwi. Nie odpowiadasz. Żeby to zrobić, musiałabyś się zastanowić, kto to jest i czy powinnaś tego kogoś wpuścić. Myślenie o tym zmusiłoby cię również do zastanowienia się nad leżącym pod kocem ciałem twojego syna, a po co miałabyś to robić? Ignorujesz pukanie.

Ktoś wali w okno pokoju dziennego. Uparty. To też ignorujesz.

W końcu ktoś wybija szybę w tylnych drzwiach. Słyszysz kroki w korytarzu między pokojem Uchego a tym należącym do twojej córki, Nassun.

(Twoja córka, Nassun).

Kroki są coraz głośniejsze, aż w końcu się urywają.

– Essun?

Znasz ten głos. Młody i męski. Znajomy i kojący. To Lerna, syn mieszkających po sąsiedzku Makenbów, który zniknął na kilka lat i wrócił jako lekarz. Od pewnego czasu nie jest już chłopcem, przypominasz więc sobie, że powinnaś myśleć o nim jako o mężczyźnie.

Ups, myślenie. Natychmiast przestajesz.

Oddycha głośno, a ty czujesz jego przerażenie, kiedy zbliża się i dostrzega Uchego. Zadziwiające, ale nie krzyczy. Nie dotyka cię też, ale podchodzi do Uchego i uważnie ci się przygląda. Próbuje zobaczyć, co dzieje się w środku? Następnie odchyla koc, żeby lepiej przyjrzeć się ciału Uchego. Podciąga koc z powrotem, tym razem przykrywając twarz twojego zmarłego syna.

– On tego nie lubi – mówisz. Odzywasz się po raz pierwszy od dwóch dni. To dziwne uczucie. – Boi się ciemności.

Po chwili Lerna zsuwa brzeg koca poniżej oczu Uchego.

– Dziękuję – mówisz.

Lerna kiwa głową.

– Spałaś?

– Nie.

Lerna okrąża ciało i chwyta cię za rękę. Jest delikatny, ale stanowczy i nie poddaje się, kiedy początkowo nie chcesz się poruszyć. Pociąga po prostu mocniej i w końcu musisz wstać albo się przewrócić. Pozostawia ci tylko taki wybór. Wstajesz. Z tą samą delikatną stanowczością prowadzi cię w stronę drzwi.

– Możesz odpocząć u mnie – mówi.

Nie chcesz myśleć, nie protestujesz więc i nie odpowiadasz, że przecież masz własne łóżko. Nie tłumaczysz mu też, że nie potrzebujesz jego pomocy, co zresztą nie jest prawdą. Lerna prowadzi cię na zewnątrz, a potem dalej, wzdłuż ulicy, przez cały czas trzymając cię za łokieć. Przed domem czeka grupa ludzi. Niektórzy podchodzą do was i mówią coś, na co Lerna odpowiada; ty nic z tego nie słyszysz. Głosy to niewyraźny szum, którego twój umysł nie próbuje rozszyfrować. Lerna mówi do nich za ciebie i byłabyś mu za to wdzięczna, gdybyś mogła się zmusić, aby cię to obchodziło.

Prowadzi cię do swojego domu, który pachnie ziołami, lekarstwami i książkami, a następnie wskazuje duże łóżko zajmowane przez tłustego, szarego kota. Zwierzę przesuwa się, żeby zrobić ci miejsce, a potem przytula się do ciebie, kiedy już leżysz. Byłoby to przyjemne, gdyby jego ciężar i ciepło nie przypominały ci maleńkiego Uchego, który też tak z tobą sypiał.

Sypiał. Nie, zmiana czasu na przeszły wymaga myślenia. Sypia.

– Śpij – mówi Lerna, a ty z łatwością spełniasz jego polecenie.

***

Śpisz długo. W końcu się budzisz. Na tacy obok łóżka Lerna pozostawił ci jedzenie: rosół, pokrojone owoce i szklankę herbaty. Wszystko już wystygło. Jesz i pijesz, a potem udajesz się do łazienki. Spłuczka nie działa. Obok sedesu stoi wiadro z wodą, które Lerna postawił tam zapewne właśnie z tego powodu. Dziwisz się temu, a potem czujesz, że w twojej głowie zaczynają kiełkować myśli, dlatego walczysz, walczysz, walczysz, aby pozostać w błogiej, ciepłej nieświadomości. Nalewasz trochę wody do toalety, opuszczasz klapę i wracasz do łóżka.

***

We śnie jesteś w pokoju, kiedy Jija to robi. On i Uche są tacy, jakimi widziałaś ich po raz ostatni: roześmiany Jija trzyma Uchego na kolanie i udaje „trzęsienie ziemi”, a chłopiec chichocze, dla równowagi zaciskając uda i machając rękami. Nagle Jija przestaje się śmiać, wstaje – zrzucając przy tym Uchego na podłogę – i zaczyna go kopać. Wiesz, że było inaczej. Na brzuchu i twarzy syna widziałaś odciski pięści Jiji: siniaki złożone z czterech równoległych śladów. We śnie Jija kopie, bo sny są nielogiczne.

Zakrwawiony Uche śmieje się i macha rękoma, jakby to nadal była zabawa.

Budzisz się z krzykiem, a ten zmienia się w łzy, których nie możesz powstrzymać. Lerna wchodzi do pokoju, próbuje coś powiedzieć, próbuje cię przytulić, i ostatecznie nakłania cię do wypicia mocnej, niedobrej herbaty. Znowu zasypiasz.

***

– Coś wydarzyło się na północy – mówi Lerna.

Siadasz na brzegu łóżka. On zajmuje fotel naprzeciwko. Pijesz ohydną herbatę, a głowa boli cię bardziej niż na kacu. Czujesz się koszmarnie, ale pokój jest zaciemniony. Lena zapalił tylko połowę lamp. Po raz pierwszy zwracasz uwagę na dziwny zapach, którego dym z lamp nie zdołał przytłumić: siarczysty, ostry, gryzący. Ten zapach unosił się w pokoju przez cały dzień i stawał się coraz bardziej intensywny. Najbardziej wyraźnie czułaś go, kiedy Lerna był na zewnątrz.

– Od dwóch dni drogi zablokowane są przez ludzi zmierzających w stronę miasta – Lerna wzdycha i pociera twarz. Jest od ciebie młodszy o piętnaście lat, ale teraz tego po nim nie widać. Ma naturalnie siwe włosy, jak wielu Cebakich, ale to nowe zmarszczki na jego twarzy sprawiają, że wydaje się starszy; one oraz cienie pod oczami. – Był jakiś wstrząs. Silny, kilka dni temu. Tutaj nic nie poczuliśmy, ale w Sume… – Sume to sąsiednia dolina, oddalona o dzień jazdy konnej. – Całe miasto jest…

Kiwasz głową, choć tak naprawdę wszystko to już wiedziałaś, a przynajmniej domyślałaś się tego. Dwa dni temu, siedząc w swojej ziemiance wpatrzona w zwłoki syna, poczułaś, że coś zbliża się do miasta: drżenie ziemi, jakiego nigdy wcześniej nie sejszyłaś. Słowo „drżenie” jest jednak nieodpowiednie. Cokolwiek to było, mogło zawalić twoją chatę na Uchego, dlatego postawiłaś mu coś na drodze – swego rodzaju falochron wzniesiony z siły woli i odrobiny energii kinetycznej zaczerpniętej z samego wstrząsu. Nie wymagało to myślenia; mogłoby to zrobić niemowlę, choć pewnie nie poszłoby mu aż tak gładko. Fala uderzeniowa rozdzieliła się, ominęła dolinę z dwóch stron i popędziła dalej.

Lerna oblizuje wargi. Spogląda na ciebie, a potem odwraca wzrok. To on, jako jedyny oprócz twoich dzieci, wie, czym jesteś. Wie już od pewnego czasu, ale dziś po raz pierwszy musi się z tym zmierzyć. Ty sama nie potrafisz teraz o tym myśleć.

– Rask nikogo nie wpuszcza ani nie wypuszcza. – Rask to Innowator Tirimo, wybrany przez ludzi naczelnik. – Twierdzi, że nie jest to całkowite zamknięcie miasta, ale kiedy chciałem się udać do Sume, żeby zobaczyć, czy mogę jakoś tam pomóc, zabronił mi i wysłał na mur cholernych górników, aby wsparli Mocarnych po wysłaniu zwiadowców. Zaznaczył, że mają zatrzymać mnie w środku. – Lerna zaciska pięści i robi zgorzkniałą minę. – Na Cesarskim Trakcie są ludzie. Znajduje się wśród nich wielu chorych i rannych, a ten zacofany gnojek nie pozwala mi im pomóc.

– Przede wszystkim strzeżcie bram – szepczesz. Masz ochrypły głos. Po tamtym śnie o Jiji dużo krzyczałaś.

– Słucham?

Wypijasz trochę herbaty, żeby złagodzić ból.

– Mądrość kamieni.

Lerna patrzy na ciebie. Zna te słowa; wszystkie dzieci uczą się ich w szkole. Wszyscy wychowujemy się na opowieściach snutych przy ognisku przez mędrców i geodziarzy; ostrzegają one niedowiarków, kiedy pojawiają się znaki, i dają ludziom ocalenie, kiedy mądrość kamieni się sprawdza.

– A więc myślisz, że to się ziściło – wzdycha ciężko. – Ogień pod Ziemią… Essun, nie mówisz chyba poważnie?

Mówisz poważnie. Ziściło się. Wiesz jednak, że jeśli spróbujesz mu to wyjaśnić, nie uwierzy, dlatego kręcisz głową.

Zapada męcząca cisza. Po dłuższej chwili Lerna odzywa się cicho:

– Przywiozłem tu Uchego. Jest w szpitalu, to znaczy, ekhm, w kostnicy. Zajmę się, ekhm… przygotowaniami.

Powoli kiwasz głową.

Lerna waha się przez moment.

– Czy to był Jija?

Kiwasz raz jeszcze.

– Ty… ty widziałaś…

– Wrócił ze szkoły.

– Ach – znowu niezręczna cisza. – Ludzie mówią, że przed trzęsieniem ziemi opuściłaś jeden dzień w szkole. Trzeba było wysłać dzieci do domu. Nikt nie wiedział, czy jesteś chora, czy co…

Tak, no cóż. Prawdopodobnie cię wylano. Lerna bierze głęboki wdech i wypuszcza powietrze. Po takim ostrzeżeniu jesteś już prawie gotowa.

– Wstrząs nas nie dosięgnął, Essun. Ominął miasto. Połamał kilka drzew i roztrzaskał kawałek skały nad rzeką – rzeka płynie wzdłuż północnego krańca doliny, tam, gdzie nikt nie zauważył parującego chalcedonu. – Poza tym w mieście i wokół niego wszystko jest w porządku. Obszar tworzy niemal idealne koło.

Kiedyś byś go okłamała. Kiedyś miałaś powody, aby się ukrywać; miałaś życie, które chciałaś chronić.

– Ja to zrobiłam – mówisz.

Lerna rozluźnia szczęki, ale kiwa głową.

– Nigdy nikomu nie powiedziałem… – przez chwilę się waha. – Nie powiedziałem, że jesteś… no wiesz, górotworem.

Jest tak miły i uprzejmy. Słyszałaś wiele znacznie brzydszych słów na określenie tego, czym jesteś. On też, ale nigdy by ich nie powtórzył. Jija również nie zwracał uwagi na tych, którzy używali w jego obecności słowa „rogga”. „Nie chcę, żeby moje dzieci słuchały takiego języka”, powtarzał zawsze, i…

Uderza szybko. Gwałtownie pochylasz się, targana konwulsjami. Lerna natychmiast sięga po nocnik, którego nie użyłaś. Z twojego żołądka nic się jednak nie wydobywa, a torsje po chwili ustają. Ostrożnie bierzesz jeden, a potem drugi wdech. Lerna bez słowa podaje ci szklankę wody. Chcesz odmówić, ale zmieniasz zdanie i bierzesz ją od niego. W ustach czujesz smak żółci.

– To nie ja – odzywasz się w końcu. Lerna marszczy brwi, bo myśli, że wciąż mówisz o wstrząsie. – Jija. On o mnie nie wiedział. – Myślisz. Nie powinnaś myśleć. – Nie wiem, jak to się stało, ale Uche… on jest mały, nie ma jeszcze nad sobą kontroli. Musiał coś zrobić i Jija zorientował się…

Że twoje dzieci są takie jak ty. Po raz pierwszy dopuszczasz do siebie tę myśl.

Lerna zamyka oczy i długo wypuszcza powietrze z płuc.

– A więc o to chodzi.

Wcale nie o to. Coś takiego nie powinno być powodem, dla którego ojciec morduje własne dziecko. Nic nie powinno.

Lerna oblizuje wargi.

– Chcesz zobaczyć Uchego?

Po co? Patrzyłaś na niego przez dwa dni.

– Nie.

Lerna podnosi się z westchnięciem, pocierając dłonią głowę.

– Idziesz powiedzieć Raskowi? – pytasz.

Spojrzenie, które ci posyła, sprawia jednak, że czujesz się jak gbur. Jest wściekły. To taki spokojny i rozważny chłopak; nigdy nie pomyślałabyś, że może być wściekły.

– Nic nie powiem Raskowi. Przez cały ten czas nie puściłem pary z ust i nie zamierzam robić tego teraz.

– W takim razie co…

– Idę odszukać Eran.

Eran to rzeczniczka kasty Obrońców. Lerna urodził się jako Mocarny, ale kiedy został lekarzem i przybył do Tirimo, przyjęli go do siebie Obrońcy; w mieście było już wystarczająco wielu Mocarnych, a Innowatorzy utracili prawo rzutu łuskami. Ty też oświadczyłaś, że należysz do Obrońców.

– Poinformuję ją, że nic ci nie jest, niech przekaże to Raskowi. A ty musisz odpocząć.

– Kiedy zapyta cię, dlaczego Jija…

Lerna kręci głową.

– Wszyscy już się domyślili, Essun. Potrafią czytać mapy. Oczywiste jest, że środek nienaruszonego koła znajduje się w tym sąsiedztwie. Wiedząc, co zrobił Jija, każdy bez trudu domyślił się przyczyn jego zachowania. Czasowo to wszystko się nie zgadza, ale nad tym nikt się już nie zastanawia – patrzysz na niego i powoli zaczynasz rozumieć, a on znowu oblizuje wargi. – Połowa z nich jest przerażona, ale pozostali cieszą się, że Jija to zrobił. Bo oczywiście trzylatek jest w stanie wywołać trzęsienie ziemi w odległym o tysiące kilometrów Yumenes!

Kręcisz głową, po części zdumiona złością Lerny, a po części niezdolna zrozumieć ludzi, którzy uważają, że twój słodki, radosny chłopiec mógłby – że byłby w stanie… – ale jednak Jija również tak pomyślał.

Znowu masz mdłości.

Lerna bierze kolejny głęboki wdech. Robi to przez cały czas trwania tej rozmowy; to przyzwyczajenie, które widziałaś u niego już wcześniej. W ten sposób się uspokaja.

– Zostań tu i wypoczywaj. Niedługo wrócę.

Opuszcza pokój. Słyszysz, jak celowo głośno zachowuje się przed domem. Chwilę później udaje się na swoje spotkanie. Nie zamierzasz odpoczywać. Zamiast tego wstajesz i idziesz do łazienki Lerny, gdzie opłukujesz twarz i nagle nieruchomiejesz, kiedy ciepła woda płynąca z kranu prycha i zmienia się w cuchnącą, czerwonobrązową breję. Gdzieś pękła rura.

„Coś wydarzyło się na północy”, powiedział Lerna.

„Nasze dzieci są unieważnieniem nas samych”, powiedział ci ktoś dawno temu.

– Nassun – szepczesz do swojego odbicia. W lustrze widzisz oczy, które odziedziczyła po tobie twoja córka: odrobinę zadumane i szare niczym popiół.

– Zostawił Uchego w ziemiance. Co zrobił z tobą?

Brak odpowiedzi. Zakręcasz kurek. Następnie mówisz szeptem, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego:

– Muszę iść.

Bo musisz. Musisz znaleźć Jiję, zresztą nie zamierzasz bezczynnie tu czekać. Ludzie z miasteczka wkrótce po ciebie przyjdą.

***

Wstrząs powróci echem. Słabnąca fala wzbierze na nowo. Pomrukiwanie góry zamieni się w grzmot.

Tablica Pierwsza, O Przetrwaniu, werset piąty

2Damaya, podczas minionych zim

Słoma jest tak ciepła, że Damaya nie chce spod niej wyjść. Ciepła jak kołdra, myśli, pogrążona w mętnym półśnie; albo jak koc, który prababcia uszyła jej kiedyś z kawałków różnych tkanin. Wiele lat temu, zanim zmarła, Babunia pracowała w milicji Brevardu jako szwaczka, musiała więc zdobyć te skrawki, wykonując prace wymagające użycia dodatkowego materiału. Koc, który uszyła dla Damai, jest ciemny i niejednorodny – granatowy, ciemnoszary, zielony – a skrawki układają się w pasy przypominające kolumny żołnierzy, ale ponieważ uszyła go Babunia, Damai nie obchodzi to, że jest brzydki. Wydziela słodki i lekko stęchły zapach, dlatego teraz łatwo jest sobie wyobrazić, że słoma – pachnąca starym nawozem, ale i czymś grzybowo-owocowym – to koc Babuni. Ten prawdziwy znajduje się na łóżku w pokoju Damai, gdzie go zostawiła. Na łóżku, w którym już nigdy nie zaśnie.

Słyszy głosy dochodzące spoza sterty siana: Mama i ktoś jeszcze zbliżają się tu, rozmawiając. Słychać zgrzyt otwieranych wrót stodoły; wchodzą do środka. Kolejny zgrzyt i drzwi się zamykają.

– DamaDama? – woła Matka.

Damaya kuli się jeszcze bardziej i zaciska szczęki. Nienawidzi tego głupiego przezwiska. Nienawidzi radosnego i słodkiego sposobu, w jaki wypowiada je Matka, jakby było wyrazem czułości, a nie zwykłym kłamstwem.

Damaya nie odpowiada, a Matka stwierdza:

– Nie mogła wydostać się na zewnątrz. Mój mąż sprawdził wszystkie zamki.

– Niestety, takich jak ona zamki nie mogą powstrzymać.

Drugi głos należy do mężczyzny. Nie jest to głos ojca Damai, jej brata, naczelnika wspólnoty ani nikogo znajomego. Ten głos jest głęboki, zabarwiony akcentem, którego nigdy wcześniej nie słyszała; ostrym i ciężkim, z przeciąganymi samogłoskami i szorstkimi początkami oraz zakończeniami wyrazów. Brzmi mądrze. Krokom mężczyzny towarzyszy ciche dzwonienie i Damaya zastanawia się, czy niesie on ze sobą pęk kluczy. A może ma dużo pieniędzy w kieszeniach? Słyszała, że w niektórych zakątkach świata ludzie używają pieniędzy zrobionych z metalu.

Myśl o kluczach i pieniądzach sprawia, że Damaya kuli się w sobie: oczywiście słyszała, jak inne dzieci w szkole szeptały o handlu nieletnimi w odległych miastach z fazowanego kamienia. Nie wszystkie miejsca na świecie są tak samo cywilizowane jak Nomidlaty. Śmiała się wtedy z tych pogłosek, ale teraz wszystko się zmieniło.

– Tutaj – słychać głos mężczyzny, który stoi już niedaleko. – To chyba świeży ślad.

Matka wydaje z siebie odgłos obrzydzenia, a Damaya oblewa się wstydem, kiedy dociera do niej, że zauważyli kąt, którego używa jako toalety. Mimo że za każdym razem przykrywała odchody sianem, potwornie tam śmierdzi.

– Załatwia się jak zwierzę. Nie tak ją wychowałam.

– Czy jest tutaj toaleta? – pyta handlarz dziećmi tonem uprzejmego zainteresowania. – Czy dała jej pani wiadro?

Następuje długa cisza, a Damaya dochodzi do wniosku, że tymi pytaniami mężczyzna udzielił Matce reprymendy. Ona sama nie zna tego rodzaju nagan. Mężczyzna nie podniósł głosu ani nie użył żadnego przekleństwa. A mimo to Matka stoi nieruchoma i zszokowana, zupełnie jakby po wypowiedzeniu tych kilku słów mężczyzna uderzył ją w twarz.

W gardle Damai wzbiera śmiech i dziewczynka tłumi go, wciskając pięść do ust. Gdyby usłyszeli, jak śmieje się z zażenowania Matki, handlarz pomyślałby, że jest naprawdę okropnym dzieckiem. Ale czy byłoby to coś złego? Może rodzice dostaliby wtedy za nią mniej. Już samo to sprawia, że jeszcze bardziej chce się jej śmiać, ponieważ Damaya nienawidzi rodziców, nienawidzi ich, i cieszy ją wszystko, co może sprawić im ból.

Natychmiast gryzie się w rękę – mocno – i teraz nienawidzi już siebie. Nic dziwnego, że Matka i Ojciec ją sprzedają, skoro myśli w ten sposób.

Słyszy zbliżające się kroki.

– Zimno tu – mówi mężczyzna.

– Gdyby było jeszcze zimniej, trzymalibyśmy ją w domu – odpowiada Matka, a Damaya znowu omal nie wybucha śmiechem na dźwięk jej potulnego głosu.

Handlarz dziećmi ignoruje Matkę. Jego kroki zbliżają się, ale są… dziwne. Damaya sejszy kroki. Większość ludzi tego nie potrafi; sejszą tylko to, co silne, na przykład wstrząsy, ale nie coś tak delikatnego jak kroki. (Wiedziała to o sobie przez całe życie, ale dopiero niedawno zrozumiała, że to niepokojące). Trudniej wyczuwać poszczególne rzeczy bez bezpośredniego kontaktu z ziemią, kiedy wszystko jest przytłumione drewnianą konstrukcją stodoły i metalowymi gwoździami użytymi do jej budowy, ale mimo to, nawet z perspektywy strychu, Damaya wie, czego się spodziewać. Buch-buch, brzmi zwykle pojedynczy krok, a potem jego pogłos w głębi: buch-buch, buch-buch. Kroki handlarza dziećmi znikają jednak i nie wracają echem. Damaya nie sejszy ich, a jedynie je słyszy. Coś takiego nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło.

Teraz mężczyzna wchodzi po drabinie na strych, gdzie ona ukrywa się w sianie.

– Ach – mówi, docierając na górę. – Tutaj jest cieplej.

– DamaDama! – w głosie Matki słychać teraz złość. – Schodź stamtąd!

Damaya nie odpowiada, tylko kuli się jeszcze bardziej. Handlarz jest coraz bliżej.

– Nie bój się – mówi tym swoim dudniącym głosem. Bliżej. Damaya czuje, że echo jego głosu biegnie przez drewno, ziemię, skałę i z powrotem. Bliżej. – Przyszedłem ci pomóc, Damayu Mocarna.

Kolejna rzecz, której nienawidzi: jej nazwisko użytkowe. Wcale nie jest silna, jej matka też nie. „Mocarna” oznacza tylko tyle, że jej żeńscy przodkowie mieli na tyle szczęścia, że przyłączyli się do wspólnoty, ale byli za mało wytworni, aby zająć w niej jakąś znaczącą pozycję. „W trudnych czasach Mocarni zostają na lodzie tak samo jak niezrzeszeni”, powiedział kiedyś jej brat, Chaga, żeby ją zdenerwować. A potem zaśmiał się, jakby to było zabawne. Jakby to nie była prawda. Oczywiście Chaga to Obrońca, jak Ojciec. Niezależnie od tego, jak trudne są czasy, wszyscy zrzeszeni lubią mieć takich ludzi w pobliżu na wypadek zarazy czy głodu.

Mężczyzna zatrzymuje się tuż przed stertą siana.

– Nie bój się – powtarza, tym razem ciszej. Matka jest na dole i prawdopodobnie go nie słyszy. – Nie pozwolę twojej matce cię skrzywdzić.

Damaya wzdycha.

Nie jest głupia. Mężczyzna to handlarz dziećmi, a handlarze dziećmi robią straszne rzeczy. Ponieważ jednak wypowiedział te słowa, a jakaś jej część jest już zmęczona nieustannym strachem i złością, Damaya powoli się prostuje. Wygrzebuje się z miękkiego, ciepłego siana i siada, spoglądając na mężczyznę przez zasłonę z włosów oraz brudnej słomy.

Człowiek ten wygląda tak samo dziwnie jak mówi i najwyraźniej pochodzi spoza Paleli, z daleka. Jego skóra jest niemal biała, papierowa; pewnie pali i unika silnego słońca. Ma długie, proste włosy, które w połączeniu z odcieniem skóry mogłyby sugerować, że jest Arktykiem, ale ich kolor – głęboka czerń, jak ziemia w pobliżu dawnego wstrząsu – nie pasuje do tego wizerunku. Taką barwę spotkać można u mieszkańców Wschodniego Wybrzeża, ale oni mają włosy kręcone, nie proste, a oprócz tego czarna jest też ich skóra. Mężczyzna jest wysoki – wyższy i szerszy w ramionach niż Ojciec. Jednak podczas gdy szerokim ramionom Ojca towarzyszy też szeroka pierś i duży brzuch, ten człowiek zwęża się ku dołowi. Wszystko w nim wydaje się szczupłe i stonowane. Jakby nie przynależał do żadnej konkretnej rasy.

Najbardziej jednak zaskakują Damayę jego oczy. Są białe albo prawie białe. Dostrzega tylko ich białka i srebrnoszare okręgi pośrodku, które trudno odróżnić od bieli, nawet z bliska. W bezbarwnym półmroku stodoły źrenice handlarza wydają się duże i zadziwiające. Słyszała kiedyś o takich oczach: w legendach i mądrościach kamieni nazywano je „lodowobiałymi”. Spotyka się je rzadko i zawsze stanowią zły omen.

W tej samej chwili handlarz dziećmi uśmiecha się jednak i Damaya bez zastanowienia odwzajemnia uśmiech. Natychmiast obdarza tego człowieka zaufaniem. Wie, że nie powinna, ale to robi.

– Proszę, proszę – mówi mężczyzna, dalej po cichu, żeby Matka go nie słyszała. – DamaDama Mocarna, jak sądzę?

– Po prostu Damaya – odpowiada odruchowo.

Mężczyzna kłania się z wdziękiem i wyciąga dłoń.

– Zrozumiano. W takim razie czy dołączysz do nas, Damayu?

Damaya nie rusza się, a on nie sięga w jej stronę. Stoi tam, gdzie stał, cierpliwy jak głaz, z wyciągniętą ręką. Mija dziesięć oddechów. Dwadzieścia. Damaya wie, że będzie musiała z nim pójść, ale podoba jej się, że może się czuć, jakby miała wybór. W końcu podaje mu dłoń i pozwala, aby pomógł jej wstać. Mężczyzna nie puszcza jej ręki, kiedy ona strząsa z siebie tyle słomy, ile może, a potem przyciąga ją bliżej, tylko odrobinę.

– Jedną chwilkę.

– Hm?

Druga ręka handlarza pojawia się z tyłu jej głowy i przyciska dwa palce do nasady jej czaszki tak szybko i zręcznie, że Damaya nawet nie reaguje. Mężczyzna zamyka na chwilę oczy i ledwie zauważalnie drży, a potem wypuszcza powietrze i zwalnia uścisk.

– Najpierw obowiązki – stwierdza zagadkowo. Zaskoczona Damaya dotyka od tyłu swojej głowy, wciąż czując tam jego palce. – A teraz chodźmy na dół.

– Co mi zrobiłeś?

– To tylko taki mały rytuał. Coś, co pomoże mi cię znaleźć, gdybyś się zgubiła – Damaya nie rozumie, co to znaczy. – Chodź już, muszę powiedzieć twojej mamie, że jedziesz ze mną.

A więc to prawda. Damaya przygryza wargę, a kiedy mężczyzna odwraca się, żeby zejść po drabinie, powoli rusza za nim.

– No i tak – mówi handlarz, kiedy stają obok Matki. (Matka wzdycha na jej widok, być może z irytacją). – Gdyby mogła pani przygotować dla niej jeden czy dwa komplety ubrań na zmianę, coś do jedzenia na drogę i jakiś płaszcz, bo zaraz wyjeżdżamy…

Mama porusza się, zaskoczona.

– Wydaliśmy jej płaszcz.

– Jak to wydaliście? Zimą?

Mężczyzna mówi uprzejmym tonem, ale Matka wygląda na zmieszaną.

– Jej kuzynka bardzo go potrzebowała. Nie mamy całej szafy ładnych ciuchów, które moglibyśmy rozdawać. A poza tym…

Matka waha się, spoglądając na Damayę. Damaya odwraca wzrok. Nie chce wiedzieć, czy Matka żałuje wydania płaszcza. Przede wszystkim nie chce wiedzieć, że matka tego nie żałuje.

– A poza tym słyszała pani, że górotwory nie odczuwają zimna tak, jak inni – dokańcza mężczyzna, wzdychając ze znużeniem. – To mit. Podejrzewam, że widziała pani kiedyś córkę przeziębioną.

– Och… – Matka jest speszona. – Tak. Ale myślałam…

Że Damaya może udaje. To właśnie powiedziała jej tamtego pierwszego dnia, kiedy po powrocie ze szkoły zamknęli ją w stodole. Matka była wściekła, a po jej twarzy płynęły łzy, Ojciec natomiast siedział tylko w milczeniu, cały blady. Damaya ukrywała to przed nimi, stwierdziła Matka, ukrywała wszystko, udając, że jest dzieckiem, choć tak naprawdę jest potworem, bo to właśnie robią potwory; Matka zawsze wiedziała, że z Damayą jest coś nie tak, bo zawsze była taką małą kłamczuchą…

Mężczyzna kręci głową.

– Tak czy inaczej, będziemy potrzebować jakiejś ochrony przed chłodem. Przy Równikiadzie zrobi się trochę cieplej, ale zanim tam dotrzemy, minie kilka tygodni.

Matce opada szczęka.

– A więc naprawdę zabiera ją pan do Yumenes.

– Oczywiście, że… – Mężczyzna patrzy na nią. – Ach.

Spogląda na Damayę. Oboje spoglądają na Damayę, a ich wzrok wręcz ją kłuje. Dziewczynka nerwowo przestępuje z nogi na nogę.

– Poprosiliście naczelnika wspólnoty, żeby mnie wezwał, choć byliście pewni, że przyjadę ją zabić – kończy mężczyzna.

Matka sztywnieje.

– Nie. To nie, ja nie…

Opuszcza ręce wzdłuż ciała. Następnie pochyla głowę, jakby było jej wstyd, ale Damaya wie, że to kłamstwo. Matka nie wstydzi się niczego, co zrobiła. Gdyby się wstydziła, po co miałaby to robić?

– Normalni ludzie nie mogą opiekować się… dziećmi takimi jak ona – stwierdza Matka bardzo opanowanym głosem. Zerka na Damayę i zaraz odwraca wzrok. – Prawie zabiła w szkole chłopca. Mamy jeszcze jedno dziecko, mamy sąsiadów, a poza tym… – Nagle prostuje się i unosi głowę. – A poza tym to obowiązek każdego obywatela, czyż nie?

– Tak, tak, wszystko się zgadza. Państwa poświęcenie uczyni świat lepszym – to zwykły frazes. W tonie głosu mężczyzny nie słychać pochwały. Damaya spogląda na niego raz jeszcze, zdziwiona faktem, że nie zabija dzieci. To nielogiczne. I o co chodzi z Równikiadą? Te ziemie leżą bardzo, bardzo daleko.

Handlarz dziećmi spogląda na Damayę i jakimś sposobem rozumie, że ona nie rozumie. Jego twarz łagodnieje, co przy tak przerażających oczach powinno być niemożliwe.

– Do Yumenes – mówi mężczyzna do Matki i do Damai. – Tak. Jest młoda, zabieram ją więc do Osi. Tam nauczy się wykorzystywać swoją klątwę. Jej poświęcenie również uczyni świat lepszym.

Damaya patrzy na niego, uświadamiając sobie, jak bardzo się myliła. Matka jej nie sprzedała. Ona i Ojciec po prostu ją oddali. Poza tym Matka wcale jej nie nienawidzi – ona się jej boi. Czy to robi jakąś różnicę? Być może. Damaya nie wie, jak powinna się czuć, wiedząc to wszystko.

A mężczyzna… mężczyzna wcale nie jest handlarzem dziećmi. Jest…

– Pan jest Stróżem? – pyta Damaya, choć teraz wie już na pewno. Mężczyzna znowu się uśmiecha. Nie sądziła, że Stróże tak wyglądają. Wyobrażała ich sobie jako wysokich, wyposażonych w broń i tajemną wiedzę wojowników o zimnych obliczach. Ten przynajmniej jest wysoki.

– Tak – odpowiada mężczyzna i bierze ją za rękę. Damaya dochodzi do wniosku, że chyba lubi dotykać ludzi. – Jestem twoim Stróżem.

Matka wzdycha.

– Mogę dać panu dla niej koc.

– Na pewno się przyda, dziękuję.

Po tych słowach zapada cisza. Kilka oddechów później Matka uświadamia sobie, że mężczyzna czeka, aż ona przyniesie koc. Kiwa głową i wychodzi ze stodoły, wyprostowana. Mężczyzna i Damaya zostają sami.

– Proszę – mówi mężczyzna, sięgając do ramion. Ma na sobie coś w rodzaju munduru: twarde naramienniki, długie i sztywne rękawy oraz nogawki, całość uszyta z bordowego materiału, który wydaje się twardy i szorstki. Jak koc Babuni. Mundur uzupełnia krótka peleryna, służąca raczej względom estetycznym niż praktycznym: mężczyzna zdejmuje ją i okrywa nią Damayę. Jest długa jak sukienka i ogrzana ciepłem jego ciała.

– Dziękuję. Kim jesteś?

– Nazywam się Schaffa Stróż Warrant.

Nigdy nie słyszała o miejscowości Warrant, ale musi ona istnieć, bo w przeciwnym razie jaki sens miałoby noszenie takiego nazwiska wspólnotowego?

– Czy Stróż to nazwisko użytkowe?

– Tak, pochodzi od kasty Stróżów – mężczyzna cedzi każde słowo, a policzki mu różowieją. – W normalnych warunkach wspólnoty nie mają z nas zbyt wiele pożytku.

Damaya marszczy czoło zdezorientowana.

– To znaczy, że kiedy Sezon się kończy, po prostu was wykopują? Ale…

Z różnych opowieści o Stróżach wie, że to świetni wojownicy i myśliwi, a czasami – często – również zabójcy. Wspólnoty potrzebują takich ludzi w trudnych czasach.

Shaffa wzrusza ramionami i odchodzi kawałek, żeby usiąść na belce starego siana. Damaya też ma za plecami taką belkę, ale nie siada, bo podoba jej się, że prawie zrównali się wzrostem. Nawet na siedząco mężczyzna jest od niej wyższy, ale już nie tak bardzo.

– Gorótwory Osi służą światu – mówi Shaffa. – Od dzisiaj nie będziesz mieć nazwiska użytkowego, ponieważ twoja użyteczność zależy od tego, kim jesteś, a nie od przynależności rodowej. Górotwór, nawet niewyszkolony, już od urodzenia potrafi powstrzymywać trzęsienia ziemi. Ze wspólnotą czy bez niej, jesteś górotworem. Jednak dzięki treningowi i wsparciu innych wykwalifikowanych górotworów z Osi możesz stać się użyteczna nie tylko dla pojedynczej wspólnoty, ale dla całego Bezruchu – mówiąc to, rozpościera ramiona. – Jako Stróż sprawujący opiekę nad górotworami postawiłem przed sobą podobny cel jaki, leży przed nimi. Dlatego też właściwym jest, abym dzielił los moich podopiecznych.

Damaya jest tego wszystkiego tak bardzo ciekawa, że nie wie, o co pytać najpierw.

– Czy masz… – urywa – innych, t-takich jak ja?

Nie potrafi powiedzieć nic więcej.

Schaffa śmieje się, wyczuwając jej podekscytowanie.

– Jestem obecnie Stróżem szóstki – odpowiada, kiwając głową i dając w ten sposób Damai do zrozumienia, że to właściwy sposób mówienia i myślenia o sobie. – Łącznie z tobą.

– I wszystkich ich przyprowadziłeś do Yumenes? Znalazłeś ich tak samo jak mnie?

– Nie do końca. Niektórych oddano mi pod opiekę, bo urodzili się w Osi, kilku przejąłem też po innych Stróżach. Zdarzyło się również, że znalazłem kogoś, po tym jak przypisano mnie do objazdów po tej części Nomidlatów – mówiąc to, Schaffa rozkłada ręce. – Kiedy twoi rodzice zgłosili fakt posiadania gorótwórczego dziecka naczelnikowi Paeli, ten zatelegrafował do Brevard, po czym przekazano informację do Geddo, a stamtąd wreszcie do ludzi z Yumenes, i to od nich dostałem telegram. – Mężczyzna wzdycha. – Całe szczęście, że dzień po nadejściu wiadomości pojawiłem się na stacji węzłowej w pobliżu Brevard. Gdyby nie to, otrzymałbym ją dopiero za dwa tygodnie.

Damaya zna Brevard, za to Yumenes kojarzy wyłącznie z legend, a pozostałe miejsca, o których wspomniał Shaffa, to dla niej tylko słowa ze szkolnego podręcznika. Brevard jest najbliższym miastem w okolicach Paleli, znacznie większym niż ona sama. To tam na początku każdego sezonu wegetacyjnego Ojciec i Chaga jeżdżą, żeby sprzedawać plony. Dopiero po chwili do Damai docierają słowa mężczyzny. Kolejne dwa tygodnie w tej stodole, gdzie trzęsłaby się z zimna i załatwiała swoje potrzeby w rogu. Ona też się cieszy, że Schaffa w porę dostał wiadomość.

– Masz wielkie szczęście – mówi mężczyzna, prawdopodobnie odczytując wyraz jej twarzy. Jego własna jest już opanowana. – Nie wszyscy rodzice postępują właściwie. Czasami nie trzymają dzieci w izolacji zgodnie z zaleceniami Osi oraz Stróżów. Czasami robią to, ale dostajemy wiadomość za późno i kiedy Stróż pojawia się na miejscu, dziecko jest zatłuczone na śmierć przez tłum miejscowych. Nie myśl źle o swoich rodzicach, Damayu. Jesteś cała i zdrowa, a to już całkiem dużo.

Damaya kręci się niespokojnie, nie chcąc przyjąć tego do wiadomości. Mężczyzna wzdycha.

– A czasami rodzice górotwora próbują ukrywać dziecko – kontynuuje. – Trzymają je u siebie, pozbawiając szkolenia i opieki Stróża. To zawsze źle się kończy.

O tym właśnie myślała przez ostatnie dwa tygodnie, od tamtego pamiętnego dnia w szkole. Gdyby rodzice ją kochali, nie zamknęliby jej w stodole. Nie wezwaliby tego człowieka. Matka nie powiedziałaby tych wszystkich okropnych rzeczy.

– Dlaczego nie mogą… – zaczyna, ale nagle dociera do niej, że Schaffa powiedział to celowo. Chciał się przekonać, czy chodzi jej po głowie pytanie: „Dlaczego nie mogą po prostu ukryć mnie tutaj na zawsze?”. Teraz już wie. Damaya zaciska dłonie na otulającej ją pelerynie, a Stróż tylko kiwa głową.

– Po pierwsze dlatego, że mają jeszcze inne dziecko, a najbardziej łagodną karą za ukrywanie niezgłoszonego górotworu jest wydalenie ze wspólnoty.

Damaya o tym wie, ale nie dopuszcza do siebie tego faktu. Rodzice, którym zależy na dziecku, zaryzykowaliby, prawda?

– Twoi rodzice nie mogli ryzykować utraty domu, trzody i opieki nad dwójką dzieci. Postanowili ocalić chociaż część z tego. Największe niebezpieczeństwo leży jednak w tym, czym jesteś, Damo. Nie możesz tego ukryć, tak samo jak nie możesz ukryć faktu, że jesteś dziewczynką i mądrym człowiekiem.

Damaya czerwieni się, niepewna, czy to komplement. Mężczyzna uśmiecha się, i wtedy wie, że tak.

– Za każdym razem, kiedy ziemia się poruszy, usłyszysz jej wołanie – kontynuuje Schaffa. – W każdym momencie zagrożenia instynktownie będziesz sięgać do najbliższego źródła ciepła oraz ruchu. Ta umiejętność jest dla ciebie tym samym, czym pięści dla silnego mężczyzny. Kiedy pojawi się zagrożenie, oczywiście zrobisz to, co konieczne, aby się przed nim uchronić. A wtedy zginą ludzie.

Damaya krzywi się. Schaffa znowu przywołuje na twarz uprzejmy uśmiech. I wtedy dziewczynka przypomina sobie tamten dzień.

To było na placu zabaw, po obiedzie. Jak zwykle zjadła swój naleśnik z fasolą, siedząc przy stawie w towarzystwie Limi i Shantare, podczas gdy inne dzieci bawiły się albo rzucały się jedzeniem. W narożniku kilka dzieciaków pochylało się nad ziemią, coś na niej rysując i mrucząc do siebie – tego dnia był sprawdzian z geomestrii. Następnie do ich trójki podszedł Zab i spoglądając na Damayę, powiedział:

– Pozwól mi od siebie ściągać.

Limi zachichotała. Jej zdaniem Damaya podobała się Zabowi. Damai Zab wcale się nie podobał, uważała, że jest okropny: zawsze ją zaczepiał, wyzywał albo szturchał tak długo, aż zaczynała krzyczeć, że ma przestać, bo w przeciwnym razie naskarży na niego nauczycielce. Dlatego też odparła:

– Nie mam zamiaru pakować się przez ciebie w kłopoty.

– Nie wpakujesz się, jak dobrze to zrobisz. Po prostu przesuń kartkę…

– Nie – powtórzyła. – Nie zamierzam robić tego dobrze. Nie zamierzam w ogóle tego robić. Idź stąd.

Następnie odwróciła się do Shantare, z którą rozmawiała, zanim przeszkodził im Zab.

Zanim się zorientowała, leżała na ziemi. Zab ściągnął ją ze skały obiema rękami. Wywinęła kozła i wylądowała na plecach. Później – miała dwa tygodnie w stodole, żeby o tym myśleć – przypomniała sobie wyraz zdziwienia na jego twarzy, jakby chłopak nie spodziewał się, że pójdzie mu tak łatwo. W tamtej chwili wiedziała jednak tylko, że leży na ziemi. W błocie. Całe plecy miała mokre i brudne, śmierdziała trawą i zgnilizną, nawet jej włosy śmierdziały, a to był jej najlepszy mundurek i Matka na pewno się wścieknie, więc ona też była wściekła, dlatego nabrała powietrza i…

Damaya drży. „A wtedy zginą ludzie”. Schaffa kiwa głową, jakby słyszał jej myśli.

– Jesteś szkłem ogniogórskim, Damo – mówi bardzo uprzejmym głosem. – Jesteś darem Ziemi. Nie zapominaj jednak, że Ojciec Ziemia nas nienawidzi, a jego dary są niebezpieczne i zawsze mają swoją cenę. Jeśli weźmiemy cię do siebie, wyszkolimy i otoczymy opieką oraz szacunkiem, staniesz się wartościowa. Jeśli jednak zostawimy cię samej sobie, rozerwiesz na strzępy pierwszą osobę, która ci się narazi. Może też być jeszcze gorzej i skrzywdzisz wiele osób.

Damaya przypomina sobie wyraz twarzy Zaba. Na moment powietrze wokół niej ochłodziło się, wirując niczym wypuszczony z ręki balon. Wystarczyło to, żeby trawę pod nią pokryła warstwa szronu, a na twarzy Zaba zamarzły krople potu. Ona i on zastygli w bezruchu, patrząc na siebie nawzajem.

Pamięta wyraz jego twarzy. Odczytała z niej: „Prawie mnie zabiłaś”.

– To nie twoja wina – mówi Schaffa. – Większość tego, co mówią o górotworach, to nieprawda. Ty i twoi rodzice nie mieliście wpływu na to, że się taka urodziłaś. Nie bądź zła na nich ani na siebie.

Damaya wybucha płaczem, bo mężczyzna ma rację. Wszystko, co mówi, jest prawdą. Nienawidzi Matki za to, że ją tu zamknęła, nienawidzi Ojca i Chagi za to, że jej na to pozwolili, nienawidzi też siebie za to, że urodziła się taka i wszystkich ich zawiodła. A teraz Schaffa wie, jaka jest słaba i okropna.

– Ciii – mężczyzna wstaje i podchodzi do niej. Klęka, chwyta ją za rękę, a ona jeszcze mocniej zanosi się płaczem. Schaffa ściska jej dłoń, tak, żeby zabolało; Damaya patrzy na niego przez łzy, próbując się cofnąć.

– Nie wolno ci, maleńka. Twoja matka zaraz tu wróci. Nigdy nie płacz, kiedy mogą cię zobaczyć.

– C-co?

Wygląda na zasmuconego – z jej powodu? – i dotyka jej policzka.

– To nie jest bezpieczne.

Damaya nie ma pojęcia, co to znaczy.

Mimo wszystko przestaje. Wyciera sobie policzki, a Schaffa zbiera kciukiem jedną łzę, którą przeoczyła, a potem kiwa głową.

– Twoja matka pewnie się zorientuje, ale dla innych wystarczy.

Wrota stodoły otwierają się ze zgrzytem i Matka wchodzi do środka, tym razem w towarzystwie Ojca. Ojciec zaciska szczęki i nie patrzy na Damayę, choć nie widział jej od czasu, kiedy Matka umieściła ją w stodole. Oboje spoglądają na Schaffę, który stoi obok Damai i skinięciem głowy dziękuje za przyniesiony przez Matkę koc oraz przewiązaną szpagatem paczkę.

– Napoiliśmy pańskiego konia – oznajmia chłodno Ojciec. – Chce pan obroku na drogę?

– Nie trzeba – odpowiada Schaffa. – Przed zmierzchem powinniśmy dotrzeć do Brevard.

Ojciec marszczy czoło.

– To trudny szlak.

– Tak. Ale przynajmniej nikt z waszej wioski nie wpadnie na pomysł, aby akurat przy tej drodze zasadzić się na nas i pożegnać Damayę w nieco bardziej grubiański sposób.

Do Damai dociera to dopiero po chwili: ludzie z Palei chcą ją zabić. Ale to niesprawiedliwe, prawda? Chyba nie mogą tego zrobić? Myśli o wszystkich ludziach, których zna. O nauczycielach ze szkoły. O innych dzieciach. O starszych paniach z zajazdu, które przyjaźniły się z Babunią, zanim zmarła.

Ojciec myśli to samo – marszczy czoło i otwiera usta, a Damaya wie, że chce powiedzieć: „Nie zrobiliby tego”. Powstrzymuje się jednak i nic nie mówi. Spogląda na Damayę, tylko raz, z udręczoną miną, a potem znowu odwraca wzrok.

– Proszę – mówi Schaffa, wręczając jej koc. To koc Babuni. Damaya patrzy na niego, a potem na Matkę, ale ta nie odwzajemnia spojrzenia.

Płacz nie jest bezpieczny. Dlatego zdejmując pelerynę Schaffy i otulając się kocem, tak znajomo zatęchłym, szorstkim i cudownym, dziewczynka zachowuje niewzruszony wyraz twarzy. Schaffa zerka na nią i na znak akceptacji nieznacznie kiwa głową. Następnie bierze ją za rękę i prowadzi w stronę wrót stodoły.

Matka i Ojciec idą za nimi bez słowa. Damaya też nic nie mówi. Spogląda na dom i dostrzega kogoś w przerwie pomiędzy zasłonami, która zaraz znika. To Chaga, jej starszy brat, który uczył ją czytać, jeździć na ośle i puszczać kaczki na stawie. Nie macha jej nawet na pożegnanie… ale nie dlatego, że jej nienawidzi. Teraz Damaya już to wie.

Schaffa pomaga Damai wsiąść na największego konia, jakiego w życiu widziała – to potężny, lśniący gniadosz o długiej szyi – i wskakuje na siodło tuż za nią, a potem owija jej nogi kocem, żeby nie odmroziła ich sobie ani nie poocierała. Ruszają w drogę.

– Nie oglądaj się – doradza jej. – Tak jest łatwiej.

Damaya nie ogląda się więc. Później zrozumie, że Schaffa również w tej kwestii miał rację.

Jeszcze później pożałuje jednak, że mimo wszystko tego nie zrobiła.

***

[nieczytelne] lodowobiałe oczy, popiołowe włosy, nabrzmiały nos, zaostrzone zęby i rozwidlony język.

Tablica Druga, Prawda Niekompletna, werset ósmy

3ruszasz w drogę

Wciąż próbujesz zdecydować, kim być. Ta, którą byłaś ostatnio, umarła razem z Uchem. Tamta skromna, cicha i zwyczajna kobieta na nic ci się już nie przyda. Nie w tak niezwykłych okolicznościach.

Nadal nie wiesz jednak, gdzie jest pochowana Nassun – jeśli w ogóle Jija zadał sobie trud pogrzebania jej. Dopóki nie pożegnasz się ze swoją córką, musisz pozostać matką, którą kochała.

Postanawiasz więc, że nie będziesz czekała na śmierć.

Bo wiesz, że niedługo przyjdzie po ciebie – może jeszcze nie teraz, ale wkrótce. Wprawdzie wielki wstrząs z północy ominął Tirimo, ale wszyscy wiedzą, że powinien był je zniszczyć. Sejsody nie kłamią, przynamniej nie w przypadku czegoś o tak nieposkromionej, niszczycielskiej i oszołamiającej sile. Sejszyli to wszyscy, od dzieci po niedołężnych starców. A teraz, kiedy do Tirimo przybywają uciekinierzy z miast i wiosek, które nie miały tyle szczęścia – wszyscy oni zdążają na południe – ludzie stąd usłyszą rozmaite historie. Wyczują w powietrzu siarkę. Spojrzą w coraz dziwniej wyglądające niebo i potraktują to jako zły znak. (Słusznie). Być może naczelnik Rask wysłał wreszcie kogoś do miasteczka Sume, położonego w sąsiedniej dolinie. Większość mieszkańców Tirimo ma tam krewnych; przepływ towarów i ludzi pomiędzy tymi dwiema miejscowościami trwa od kilku pokoleń. Najważniejsze oczywiście są wspólnoty, ale jeśli nikt nie przymiera głodem, krewni również mogą coś znaczyć. Rask wciąż może pozwolić sobie na hojność – na razie. Być może.

A kiedy zwiadowcy powrócą i przyniosą wieści o zniszczeniach, które, jak dobrze wiesz, zastaną w Sume – i o ocalałych, których, jak wiesz, raczej nie znajdą – nie będzie można dłużej już zaprzeczać. Pozostanie tylko strach. A wystraszeni ludzie szukają kozłów ofiarnych.

Zmuszasz się więc do jedzenia, tym razem uważając, by nie myśleć o wszystkich tych posiłkach, które spożywałaś wspólnie z Jiją i dziećmi. (Niekontrolowane łzy byłyby lepsze niż niekontrolowane wymioty, ale reakcji na rozpacz się nie wybiera). Następnie po cichu wychodzisz z domu Lerny przez tylne drzwi i wracasz do siebie. Nikogo nie widzisz. Wszyscy są zapewne u Raska i czekają na wiadomości albo polecenia.

W schowku pod dywanem znajduje się worek przeznaczony na czarną chwilę. Siadasz na podłodze w pokoju, w którym Uche został pobity na śmierć, i przetrząsasz jego zawartość, wyjmując wszystko to, czego nie będziesz potrzebować. Komplet znoszonych, wygodnych ubrań dla Nassun jest już zbyt mały; ty i Jija pakowaliście go jeszcze przed narodzinami Uchego i w swojej niedbałości zapomnieliście go uzupełnić. Tabliczka suszonych owoców spleśniała; być może nadal dałoby się ją zjeść, ale nie jesteś aż tak zdesperowana. (Na razie). W worku znajdują się również dokumenty potwierdzające prawo własności domu oraz inne, z których wynika, że ty i Jija nie macie zaległości podatkowych i oboje jesteście zarejestrowanymi członkami wspólnoty Tirimo oraz kasty Obrońców. Zostawiasz całą tę swoją finansową i prawną historię z ostatnich dziesięciu lat na kupce, razem ze spleśniałymi owocami.

Zwitek pieniędzy w gumowym portfelu – pieniądze są papierowe, bo jest ich dużo – okaże się bezużyteczny, kiedy ludzie zrozumieją, jak bardzo jest źle, ale do tego momentu pozostanie przydatny. Potem nada się jedynie na rozpałkę. Zatrzymujesz obsydianowy nóż do skórowania, na którego kupno nalegał Jija i którego najprawdopodobniej nigdy nie użyjesz – dysponujesz lepszymi, bardziej naturalnymi rodzajami broni. Będziesz jednak mogła go za coś przehandlować, a poza tym może posłużyć jako wizualny odstraszacz. Buty Jiji też będzie można na coś wymienić, ponieważ są w dobrym stanie. Nigdy już ich nie założy, bo wkrótce go znajdziesz i zabijesz.

Moment. Korygujesz tę myśl w taki sposób, żeby lepiej pasowała do kobiety, którą postanowiłaś być. Tak więc: znajdziesz go i zapytasz, dlaczego zrobił to, co zrobił. Jak mógł to zrobić. Co ważniejsze, zapytasz go również, gdzie jest twoja córka.

Zapełniasz worek z powrotem i wkładasz go do jednej ze skrzyń, których Jija używał do dostarczania przesyłek. Nikt się nie zdziwi, jeśli zobaczy cię z nią w mieście, ponieważ do niedawna robiłaś to bardzo często, pomagając Jiji w jego biznesie ceramicznym i kowalskim. W końcu ktoś zada sobie pytanie, dlaczego roznosisz towar, kiedy naczelnik jest prawdopodobnie o krok od wprowadzenia Prawa Sezonowego. W pierwszej chwili większość ludzi nie myśli jednak o takich rzeczach i tylko to się liczy.

Wychodząc, mijasz miejsce, w którym przez kilka dni leżał Uche. Lerna zabrał ciało, ale zostawił koc: na podłodze nie widać plam krwi. Mimo to nie patrzysz w tamtą stronę.

Twój dom jest jednym z kilku położonych pomiędzy terenami zielonymi a południowym murem miasta. Wybrałaś go, ponieważ stoi odosobniony na wąskiej, otoczonej drzewami działce. Do centrum miasta prowadzi prosta droga przez zieleń, co Jiji bardzo się podobało. To coś, o co zawsze się spieraliście: ty nie lubiłaś otaczać się ludźmi bardziej niż to konieczne, natomiast Jija był rozmowny i towarzyski, a ciszy nienawidził…

Niespodziewanie ogarnia cię przemożna, obezwładniająca wściekłość. Musisz się zatrzymać w progu swojego domu, oprzeć głowę o framugę i oddychać głęboko, bo w przeciwnym razie zaczniesz wrzeszczeć albo zadźgasz kogoś (siebie?) tym cholernym nożem. Albo, co gorsza, obniżysz temperaturę powietrza.

Okej. Myliłaś się. Nudności wcale nie są najgorszą reakcją na rozpacz.

Nie masz jednak na to czasu, nie masz siły, dlatego skupiasz się na innych rzeczach. Na czymkolwiek innym. Na drewnie framugi pod twoją dłonią. Na powietrzu, które teraz, będąc już prawie na zewnątrz, czujesz wyraźniej. Zapach siarki nie nasila się, przynajmniej na razie, co prawdopodobnie jest dobrym znakiem. Sejszysz, że w pobliżu nie ma szczelin w ziemi, a więc zapach dociera z północy, gdzie znajduje się wielka, zaogniona rana biegnąca od wybrzeża do wybrzeża – wiesz o niej, choć jak dotąd ludzie podróżujący Cesarskim Traktem słyszeli o niej jedynie pogłoski. Masz nadzieję, że stężenie siarki się nie zwiększy, ponieważ w przeciwnym razie ludzie zaczną się dusić i wymiotować, a po kolejnym deszczu skwaśnieje ziemia i pozdychają ryby w rzece…

Tak. Już lepiej. Po chwili opanowanie wraca i jesteś w stanie wreszcie oddalić się od domu.

Na ulicach widać niewielu ludzi. Rask musiał w końcu ogłosić oficjalne zamknięcie miasta. Bramy wspólnoty są zamknięte; widząc kilka osób poruszających się w pobliżu jednej z wież, dochodzisz do wniosku, że Rask prewencyjnie rozmieścił straże. Nie powinno się to wydarzyć przed ogłoszeniem Sezonu, czyli Piątej Pory Roku, i osobiście przeklinasz ostrożność Raska. Na szczęście nie zrobił nic innego, co mogłoby utrudnić ci ucieczkę.

Rynek jest zamknięty – przynajmniej na razie – żeby kupujący nie robili zapasów, a sprzedawcy nie podnosili cen. Godzina policyjna zaczyna się o zmierzchu i wszystkie interesy, które nie są kluczowe dla funkcjonowania albo ochrony miasta, mają być zamknięte. Każdy wie, co robić. Każdy dostał swoje zadania, a większość z nich można wykonywać w domu: wyplatanie koszy na zapasy, suszenie i konserwowanie łatwo psującej się żywności, naprawianie narzędzi i łatanie odzieży. Wszystko to jest zgodne z cesarskimi zaleceniami oraz z zasadami mądrości kamieni, a oprócz względów praktycznych chodzi również o zajęcie czymś ludzi. Tak na wszelki wypadek.

Mimo wszystko, idąc wzdłuż granicy terenów zielonych – podczas zamknięcia miasta nikt tędy nie chodzi, nie z powodu żadnego zakazu, ale ponieważ takie momenty przypominają ludziom, że zieleń to nie tylko ładny skrawek ziemi porośniętej koniczyną i polnymi kwiatami, ale również potencjalne pole uprawne – dostrzegasz kilku mieszkańców Tirimo przebywających poza domem. To głównie Mocarni. Jedna grupa ludzi buduje szopę i padok, wydzielając kawałek zielonego terenu dla żywego inwentarza. To ciężka praca i budowniczy są w nią za bardzo zaangażowani, żeby zwrócić uwagę na kobietę niosącą skrzynię. Rozpoznajesz kilka twarzy – spotykałaś te osoby wcześniej na rynku albo w związku z interesami Jiji. Oni też posyłają ci spojrzenia, ale tylko przelotne. Znają cię i wiedzą, że nie jesteś nikim Obcym. W tej chwili są zbyt zajęci, żeby sobie uzmysłowić, że być może jesteś również matką roggi.

Albo się zastanawiać, po którym z rodziców twój zmarły rogga odziedziczył swoją klątwę.