Parias - Anthony Ryan - ebook + audiobook

Parias ebook i audiobook

Anthony Ryan

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Władzę można odziedziczyć przez prawo krwi, ale zdobyć i utrzymać można tylko poprzez jej przelanie.

Życie młodego Alwyna zaczęło się w rynsztoku, a dzięki ludzkiemu okrucieństwu miało się skończyć w leśnych ostępach. I skończyłoby się, gdyby nie najpodlejszy z podłych, król banitów. Oto historia życia, które zaczęło się bez celu i znikłoby niezauważone, gdyby nie małe okruchy ludzkiej dobroci, wiary i zwykłego szczęścia, którego zabrakło wielu innym. Historia człowieka, który zabijał, kiedy musiał, walczył, jeśli miał szansę wygrać i bez wstydu uciekał, gdy na szali leżało życie. Historia człowieka, który osiągnąwszy dno, sięgnął po wielkość.

Banici zawsze dyndają na wystrzępionej linie utkanej z ich nieszczęść. Pewnego dnia ta lina stanie się pętlą dla każdego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 872

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 23 godz. 29 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,6 (92 oceny)
62
23
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
piotrek-pe

Nie oderwiesz się od lektury

Nie przepadam za opowieściami w formie retrospekcji, ale w tym przypadku ciekawa historia i dobre pióro w całości mi to zrekompensowały
30
rebello211089

Nie oderwiesz się od lektury

3.5 Nie wiem co myśleć o tej książce. Autor ma wspaniałe pióro, ale niezwykle trudno było mi się wciągnąć w ten świat i przygody Alwyna. Poniższy cytat idealnie oddaje to co dostajemy na kartach tej powieści: "Masz rzadki dar używania dziesięciu słów tam, gdzie wystarczyłoby jedno, Skrybo" Sporo dłużyzn, a mało akcji, przynajmniej w mojej ocenie. Niemniej jednak, niektóre wątki byli szalenie ciekawe i będę czekać na kontynuację.
00
Paralyze

Nie oderwiesz się od lektury

Milo spędzony czas, czekam na kontynuację.
00
empolska

Z braku laku…

nudna. za dużo wątków nad którymi autor przestał panować. Książka strasznie się wlecze.
00
Shellmovsky

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobre low-fantasy. Wiarygodni bohaterowie, wciągająca fabuła, elegancki start nowej serii.
00

Popularność




Pamięci nieżyjącego George’a McDonalda Frasera, autora książek o Flashmanie, który jako pierwszy pokazał mi radość z oglądania świata oczyma łajdaka (w pewnym sensie).

„Powiadasz, że moje pretensje do tronu oparte są na kłamstwie, że rozpocząłem wojnę, w której na darmo przelano krew tysięcy. A ja pytam cię, Skrybo, jakie znaczenie mają w tym świecie prawda lub kłamstwo? A jeśli chodzi o przelaną krew, to słyszałem o tobie. Znam twoją historię. W kronikach zostanę opisany jako potwór, ale to ty okazałeś się o wiele bardziej krwawym człowiekiem niż ja”.

Z „Testamentu Pretendenta Magnisa Lochlaina” spisanego przez sir Alwyna Skrybę.

Zanim zabiłem człowieka, lubiłem szukać ukojenia w widoku drzew. Leżenie na plecach w wysokiej trawie przy Królewskim Trakcie i wpatrywanie się w zielono-brązową gęstwę powyżej, skrzypiące gałęzie i liście szepczące na przedpołudniowym wietrze, przynosiło mi pożądany spokój. Przekonałem się o tym już dziesięć lat temu, gdy jako chłopiec po raz pierwszy postawiłem stopę w tym lesie. Kiedy serce waliło dziko, a pot rosił czoło, prosta czynność patrzenia na drzewa dawała wytchnienie, tym słodsze, że krótkotrwałe.

Usłyszawszy stukot kopyt, któremu towarzyszył zgrzyt słabo nasmarowanej osi, przestałem wpatrywać się w drzewa i przewróciłem się na brzuch. Gdy odwróciłem wzrok od kojącego widoku, moje serce natychmiast przyspieszyło swój bieg, jednak zbyt dobrze byłem wyszkolony, żeby pozwolić, by coś takiego mi przeszkodziło. Pot zalewający mi pachy i spływający po plecach grubymi kroplami potęgował jeszcze bijący ode mnie smród i stanowił dodatkowy element przebrania, które tego dnia wybrałem. Wyjęci spod prawa rzadko dobrze pachną.

Podniosłem głowę na tyle, by dojrzeć zbliżającą się grupę i odetchnąłem głęboko na widok dwóch zbrojnych prowadzących karawanę. Bardziej zaniepokoili mnie dwaj żołnierze na pierwszym wozie, uzbrojeni w kusze. Ani na chwilę nie przestawali przeczesywać wzrokiem pobocza po obu stronach drogi, prezentowali przy tym taki rodzaj czujności, jaka była zwykle skutkiem bolesnych doświadczeń.

Aczkolwiek ten odcinek Królewskiego Traktu nie leżał w zaznaczonych na mapach granicach Kniei Shavine, to w rzeczywistości droga wykreślała tu długi łuk przez północne obrzeża lasu. I chociaż ta graniczna część lasu nie dorównywała gęstością obszarom położonym głębiej, nadal oferowała aż nazbyt wiele potencjalnych kryjówek i należało zachować tu ostrożność, szczególnie w tak niespokojnych czasach.

Gdy grupa się zbliżyła, zobaczyłem lancę, wystającą ponad karawanę, proporzec przymocowany pod grotem trzepotał na wietrze tak energicznie, że nie sposób było dojrzeć wymalowanego na nim herbu. Jednak intensywne złoto i czerwienie ogłaszały wszystkim: barwy królewskie. Deckin jak zwykle dowiódł swej inteligencji i nieomylności: ci ludzie stanowili eskortę dla posłańca Korony.

Poczekałem, aż cała grupa wyłoni się spośród drzew i doliczyłem kolejnych czterech konnych w ariergardzie. Ziemisty brąz i zieleń ich mundurów stanowiły dla mnie niejakie pocieszenie. Nie byli to królewscy, lecz książęce wojsko zaciężne z Kordwainu, czyli ludzie wyrwani z domów wichrem wojny, którzy nie dorównywali wyszkoleniem i niezłomnością żołnierzom Korony. Jednak ich uzasadniona ostrożność i ogólne wrażenie wojskowej dyscypliny już nie były takie pokrzepiające. Od razu doszedłem do wniosku, że ci żołnierze raczej nie rzucą się do ucieczki w stosownym momencie, co było raczej niefortunne i to dla wszystkich zainteresowanych.

Podniosłem się, gdy czoło kolumny znalazło się o kilkanaście kroków od nas, sięgnąłem po sękatą, owiniętą szmatami gałąź, która służyła mi za kulę i stanąłem prosto. Zacząłem często mrugać i marszczyć brwi w sposób, w jaki robi to człowiek wyrwany z drzemki. Pokuśtykałem w stronę drogi, trzymając nad ziemią poczerniałą bulwę obandażowanej stopy i bez najmniejszego wysiłku przywołałem na twarz minę kalekiego tępaka, z otwartymi niemądrze ustami. Gdy dotarłem do drogi, pozwoliłem, by zabandażowana stopa przegarnęła błoto na skraju. Jęknąłem głośno w udawanym cierpieniu, potknąłem się i runąłem na kolana podpierając się rękami na środku poznaczonego koleinami traktu.

Nie zakładałem bynajmniej, że konie na pewno staną dęba, bo niejeden bojowy wierzchowiec przyuczony jest deptać leżącego człowieka. Na szczęście te zwierzęta nie zostały wyhodowane do rycerskiej służby i ku mojej satysfakcji oba zatrzymały się niesfornie, budząc niekłamaną irytację jeźdźców.

– Zjeżdżaj z tej przeklętej drogi, kuternogo! – warknął żołnierz po prawej, ściągając wodze, a jego wierzchowiec zakręcił się wystraszony. Jadący za nim wóz też się zatrzymał i, co najważniejsze, również podskakująca lanca posłańca Korony. Dwaj strzelcy osunęli się na wzgórek ładunku wypiętrzający się na wozie i obaj sięgnęli do kołczanów po bełty. Kusznicy unikają zwykle pozostawiania swej broni naładowanej przez dłuższy czas, gdyż zużywa się wtedy łuczysko i cięciwa. Jednak tego dnia owa zapobiegliwość mogła się okazać fatalna w skutkach.

Nie pozwoliłem sobie zatrzymać spojrzenia na wozie, zamiast tego wlepiłem w konnego wytrzeszczone, pełne strachu oczy, w których niewiele widać było rozumu. Minę tę ćwiczyłem wytrwale, niełatwo jest bowiem ukryć intelekt.

– Ruszże dupsko! – ponaglił mnie drugi jeździec, tonem odrobinę mniej gniewnym, tak jak pan zwraca się do głupiego psa. Kiedy nadal gapiłem się nań z ziemi, zaklął i sięgnął po bat przytroczony przy siodle.

– Błagam! – zaskomlałem, osłaniając głowę kulą. – W-w-ybaczenia błagam, szlachetne pany!

Niejednokrotnie zauważyłem, że taka zastraszona służalczość niezmiennie podsycała gwałtowne zapędy ludzi brutalnych i tak też stało się teraz. Twarz żołnierza pomroczniała, gdy odczepił bicz i pozwolił mu się rozwinąć. Chwost na końcu zawisł kilka cali ode mnie, kulącego się na drodze. Zerknąłem w górę i zobaczyłem, jak dłoń zaciska się na tłoczonej rękojeści bicza. Skóra była mocno wytarta, znak, że człowiek ten z prawdziwą przyjemnością sięgał po tę broń, gdy nadarzała się okazja.

Jednak, kiedy miał już się zamachnąć, zamarł i skrzywił się z obrzydzeniem.

– Na wątpia Męczennika, ależ ty cuchniesz!

– Upraszam się wybaczenia – zaskamlałem. – Nijak nie poradze. To stopa, widzita, panie? Cała pognita, od czasu jak wóz mojego pana po niej przejechał. Na Szlaku Sanktuariów jestem. Będę błagał Męczennika Stevanosa, co by mnie na powrót poskładał. Nie skrzywdzilibyśta wiernego, prawda panie?

W rzeczywistości moja stopa stanowiła zdrowe zakończenie mojej równie zdrowej nogi. Smród, który tak uraził nos żołnierza, pochodził z mieszaniny dzikiego czosnku, ptasiego gówna i zgniłych liści. Jeśli przebranie ma być przekonujące, nie można w żadnym razie lekceważyć potęgi zapachu. W tym przypadku istotnym było, aby tych dwóch nie zobaczyło we mnie żadnego zagrożenia. Obolały młodzieniec napotkany na zdradliwej drodze, mógł wszak udawać. Ale sytuacja miała się całkiem inaczej, jeśli ów młodzieniec miał twarz pozbawioną znamion rozumu i nogę wydzielającą woń, jaką roztaczają zwykle gnijące rany, z którymi obaj żołnierze musieli mieć przecież do czynienia w przeszłości.

Gdyby sprawdzili mnie dokładniej, niezawodnie by mnie przejrzeli. Dostrzegliby pod brudem gładką skórę, a pod łachmanami smukłą, lecz mocną sylwetkę dobrze odżywionego chłopaka. Poświęciwszy odrobinę więcej czasu, bystre oko dostrzegłoby również małe wybrzuszenie noża pod moim wytartym kaftanem. Ale tym nieszczęśnikom brakowało bystrości wzroku i czasu, by się przyglądać. Minęła zaledwie chwila od momentu, gdy wytoczyłem się im na drogę, ale to wystarczyło, by cała ich grupa się zatrzymała. W trakcie mojego pełnego wrażeń i niebezpieczeństw życia odkryłem, że to właśnie w tych drobnych pauzach wypełnionych zamieszaniem, śmierć jest najbardziej prawdopodobna.

Żołnierza po prawej spotkała w postaci strzały o kruczym pierzysku i stalowym grocie z zadziorami. Przyleciała ze świstem od drzew i wgryzła się mu w kark tuż za uchem, by wyjść ustami w fontannie krwi i strzępów języka. Gdy zsunął się z siodła, jego towarzysz dowiódł swego statusu weterana, puścił bicz i natychmiast sięgnął po swój półtorak. Był szybki, ale ja także. Wyrwałem nóż z pochwy i podparłszy się zabandażowaną nogą, wybiłem się mocno i wolną ręką złapałem za uzdę. Koń instynktownie stanął dęba, unosząc mnie o stopę, akurat tyle, bym mógł wbić ostrze w gardło żołnierza, zanim ten zdążył całkiem obnażyć miecz. Dumny byłem z tego uderzenia, ćwiczyłem je bowiem równie intensywnie, co wyraz twarzy głupka – ostrze od razu otwierało właściwe żyły przeciwnika.

Gdy moje stopy dotknęły ziemi, wciąż trzymałem mocno wodze i musiałem uważać, by drobiący nerwowo zwierz nie przewrócił mnie na ziemię. Patrzyłem, jak żołnierz spada w pył drogi i kona, wydając ostatni oddech z wilgotnym charkotem. Poczułem ukłucie żalu widząc, jak szybka była ta śmierć. Z pewnością właściciel mocno zużytego bicza zasługiwał na dłuższą agonię. Jednak mój żal stłumiony został szybko, wspomnieniem jednej z wielu lekcji, które otrzymałem jako banita: „kiedy masz za zadanie zabić, zabijaj szybko i pewnie. Cierpienie to dogadzanie sobie, zachowaj je dla najbardziej potrzebujących”.

Kiedy uspokoiłem konia, było już niemal po wszystkim. Pierwsza salwa strzał powaliła większość zbrojnych, prócz dwóch. Obaj kusznicy leżeli już martwi, tak samo wozak. Jeden z żołnierzy wykazał się rozsądkiem, zawrócił konia i ruszył galopem, nie ocaliło go to jednak przed ciśniętym toporem, który wyfrunął, wirując, spomiędzy drzew i rozłupał mu grzbiet. Ostatni godny był podziwu, nawet jeśli głupi. Gdy posypały się strzały, jedna przebiła mu udo, druga wierzchowca, ale i tak zdołał się odtoczyć od miotającego się zwierzaka, podnieść, dobyć miecza i stawić czoła kilkunastu banitom, którzy biegli ku niemu od drzew.

Słyszałem wersje tej opowieści, wedle których, stanąwszy twarzą w twarz z tym dzielnym człowiekiem, Deckin Scarl osobiście zakazał swym bandytom go ściąć. Zamiast tego on i odważny żołnierz zaczęli ze sobą walczyć, jeden na jednego. Zraniwszy przeciwnika śmiertelnie, słynny banita siedział z nim do późnej nocy i obaj wymieniali się opowieściami z pól bitewnych i omawiali naturę kapryśnych tajemnic, które determinują los każdego z nas.

Ostatnimi czasy mnożą się podobnie nonsensowne pieśni i historie o Deckinie Scarlu, słynnym Królu Banitów z Marchii Shavine i, jak mawiają niektórzy, obrońcy prostaczków i biedoty. Jedną ręką zabierał, drugą rozdawał, jak głosi taka wyjątkowo paskudna ballada. Dzielny Deckin z lasu, silny był i dobry.

Jeśli, drogi czytelniku, jesteś skłonny uwierzyć tym słowom, to chciałbym ci sprzedać sześcionogiego osła.

Deckin Scarl, którego ja znałem, niewątpliwie był silny, miał dwa cale powyżej sześciu stóp i stosowną na ten wzrost ilość mięśni, choć w ostatnich latach brzuch mu zaczął rosnąć. I owszem, bywał dobry, ale rzadko, bowiem człowiek nie zostawał przywódcą banitów z Kniei Shavine, dzięki swej dobroci.

Po prawdzie jedyne słowa odnoszące się do tego dzielnego żołnierza, jakie padły z ust Deckina w mojej przytomności, brzmiały: „zabijcie tego durnia i bierzmy się do roboty”. Nie poświęcił nawet spojrzenia biedakowi, którego tuzin strzał posłał w objęcia Męczenników. Patrzyłem, jak Król Banitów wyłania się z cienia drzew, ze swym toporem w dłoni. Była to paskudna broń, o poczerniałym i wykrzywionym podwójnym ostrzu, którą zwykle miał w zasięgu dłoni. Zatrzymał się, aby ocenić moją pracę, przenikliwe oczy ukryte pod ciężkim nawisem brwi spojrzały wpierw na zewłok żołnierza, a potem na konia, którego zdołałem przejąć. Konie stanowiły cenną zdobycz, bo można było dostać za nie dobrą cenę, szczególnie w czasie wojny. A nawet jeśli nie udawało się ich sprzedać, to przecież w obozie zawsze brakło mięsa.

Mruknąwszy z wyraźną satysfakcją, Deckin szybko skupił uwagę na jedynym, który ocalał z zasadzki i to bynajmniej nie wskutek przypadku. „Jedna strzała znajdzie się choćby o jard od posłańca”, huczał tego ranka Scarl, „a oskóruję rękę, która ją wypuściła, od palców po nadgarstek”. Nie była to czcza groźba, bo wszyscy widzieliśmy, jak dotrzymywał takich obietnic złożonych w podobnych okolicznościach.

Królewski posłaniec był mężczyzną o chudym obliczu, nosił doskonale skrojony kaftan, portki i długi płaszcz, ufarbowany tak, by odzwierciedlał kolory królewskich mundurów. Udało mu się utrzymać wyraz twarzy pełen pogardliwej urazy, gdy Deckin złapał jego konia za uzdę. Mimo całej swej sztywnej godności i widocznego oburzenia, był na tyle mądry, by nie opuścić lancy. Królewski proporzec powiewał wysoko i dumnie nad sceną rzezi.

– Użycie siły lub utrudnianie wykonywania obowiązków posłańcowi Korony uważane jest za zdradę – oznajmił chudolicy i trzeba było mu oddać, że głos zadrżał mu tylko nieznacznie. – Powinieneś to wiedzieć, kimkolwiek jesteś.

– W rzeczy samej, dobry panie – odparł Deckin, przechylając głowę. – I sądzę, że wiesz, panie, doskonale, z kim masz do czynienia, czyż nie?

Posłaniec zamrugał raz jeszcze, po czym odwrócił wzrok, nie zaszczyciwszy rozmówcy odpowiedzią. Widziałem już, jak Deckin zabijał za mniejsze zniewagi, ale tym razem jedynie się roześmiał. Uniósł dłoń i strzelił wyczekująco palcami.

Rysy posłańca stężały, gniew i upokorzenie zalały jego oblicze czerwienią. Widziałem, jak rozszerzyły mu się nozdrza, drgnęły wargi, zapewne przygryzł je sobie, powstrzymując nierozważne słowa. To, że nie trzeba było prosić go ponownie, by sięgnął do pasa po skórzaną tubę z pergaminem, niewątpliwie dowodziło, że znał imię człowieka, który stanął przed nim.

– Lorine! – szczeknął Deckin, wyjmując tubę z opornej dłoni posłańca, po czym podał ją smukłej, miedzianowłosej kobiecie, która zjawiła się u jego boku.

Według autorów ballad Lorine D’Ambrille była słynącą z urody córką jakiegoś lordziątka z dalekich stron, która wolała uciec z zamku ojca, niż oddać rękę szlachcicowi o złej reputacji i podłych nawykach. Przemierzywszy wiele dróg i przeżywszy wiele przygód dotarła do mrocznych lasów Marchii Shavine, gdzie miała szczęście zostać uratowana przed stadem rozszalałych wilków przez nikogo innego, jak życzliwego łotra – Deckina Scarla. Wkrótce rozkwitła między nimi miłość, która, ku mej irytacji, opiewana była przez lata, obrastając coraz bardziej absurdalną legendą.

Na tyle, na ile zdołałem ustalić, krew w żyłach Lorine nie była błękitniejsza od mojej, choć źródło stosunkowo wyszukanego sposobu wysławiania się i oczywistego wykształcenia rudowłosej panny do dzisiaj pozostają dla mnie tajemnicą. Pozostała niewiadomą, mimo że myślałem o niej naprawdę wiele. Jak we wszystkich legendach, i w tej tkwiło ziarno prawdy: Lorine była piękna. Miała urodę, która przetrwała lata leśnego życia, nadto jakimś sposobem potrafiła utrzymać swoje błyszczące miedziane włosy wolne od brudu i rzepów. Przepełniała mnie wtedy nieokiełznana żądza młodości i nie mogłem się powstrzymać od wpatrywania się w Lorine, gdy tylko nadarzyła się okazja.

Otworzywszy tubę, wydobyła znajdujący się w niej zwój i zmarszczyła lekko gładkie, odrobinę piegowate czoło, gdy czytała wiadomość. Jak zwykle wpatrywałem się zachwycony w jej twarz i moją fascynację stłumił na moment krótki, ale oczywisty spazm szoku, który przemknął przez rysy Lorine. Oczywiście dobrze to ukrywała, była przecież moją nauczycielką w sztuce kamuflażu i nawet intensywniej niż ja ćwiczyła się w ukrywaniu potencjalnie niebezpiecznych emocji.

– Przeczytałaś? – zapytał Deckin.

– Co do słowa, mój kochany – zapewniła go, odsłaniając w uśmiechu białe zęby, po czym ponownie schowała pergamin i zwróciła tubę.

Choć, jak wspomniałem, jej pochodzenie na zawsze pozostało okryte cieniem, odnotowałem skrzętnie sporadyczne wzmianki o scenach i podróżach z grupami komediantów, co pozwoliło mi wysnuć wniosek, że Lorine była kiedyś aktorką. Być może z tego powodu posiadała niezwykłą zdolność zapamiętywania dużej ilości tekstu po zaledwie kilku chwilach lektury.

– Jeśli mógłbym polegać na twej uprzejmości, szlachetny panie – zwrócił się Deckin do posłańca, biorąc jednocześnie tubę z rąk Lorine. – Uznałbym to za największą przysługę, gdybyś mógł zanieść dodatkową wiadomość do króla Tomasa. Jak król królowi, proszę, chciałbym przekazać mu wyrazy mego najgłębszego i najszczerszego żalu w związku z tym niefortunnym i nieprzewidzianym opóźnieniem w podróży jego zaufanego człowieka, aczkolwiek było ono krótkie.

Posłaniec wpatrywał się w oferowaną mu tubę, jakby właśnie podano mu łajno, ale mimo to wziął ją do ręki.

– Takie sztuczki cię nie uratują – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – I nie jesteś królem, Deckinie Scarlu.

– Naprawdę? – Deckin wydął wargi i uniósł brew w widocznym zaskoczeniu. – Jestem człowiekiem, który dowodzi armiami, strzeże swoich granic, karze przewinienia i zbiera należne mu podatki. Jeśli taki człowiek nie jest królem, to kim jest?

Było dla mnie jasne, że posłaniec miał wiele odpowiedzi na to pytanie, ale będąc za pan brat z mądrością i obowiązkiem, wybrał milczenie.

– Zatem życzę ci, panie, miłego dnia i bezpiecznej podróży – powiedział Deckin, po czym cofnął się o krok i klepnął w zad konia, którego dosiadał królewski sługa. – Trzymaj się drogi i nie zatrzymuj się aż do zmroku, nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa po zachodzie słońca.

Klepnięty koń ruszył posłusznie, a jeździec szybko zmienił jego trucht w rączy galop. Wkrótce był już tylko plamą mielonego kopytami błota. Jego płaszcz migotał jeszcze wśród drzew czerwienią i złotem, aż do momentu, gdy posłaniec skręcił i znikł nam z oczu.

– Czego stoicie i się gapicie! – warknął Deckin, obrzucając swych ludzi gniewnym spojrzeniem. – Mamy łupy do zebrania i mile do przejścia, zanim zmierzch zapadnie.

Wszyscy zabrali się do pracy ze zwyczajowym entuzjazmem, łucznicy obszukiwali powalonych strzałami żołnierzy, podczas gdy pozostali oblegali wóz. Chcąc do nich dołączyć, rozejrzałem się za jakim młodym drzewkiem, do którego mógłbym przywiązać zdobycznego konia, ale nie zdążyłem go znaleźć, bo Deckin zatrzymał mnie gestem.

– Tylko jedno cięcie – stwierdził, podchodząc bliżej i kiwając kudłatą głową nad ciałem żołnierza z batem. – Nieźle.

– Tak jak mnie nauczyłeś, Deckinie – odpowiedziałem z uśmiechem, który zaraz zbladł, gdy Scarl obrzucił konia taksującym spojrzeniem i gestem nakazał mi oddać wodze.

– Myślę, że oszczędzę mu gulaszu – oznajmił, gładząc dużą dłonią szarą sierść zwierzęcia. – To zaledwie młodzik. Jeszcze może być z niego dużo pożytku. Jak z ciebie, co, Alwynie?

Zaśmiał się tym swoim krótkim, zgrzytliwym śmiechem, a ja natychmiast mu zawtórowałem. Zauważyłem, że Lorine wciąż stała nieopodal, zrezygnowała z gorączkowego zbierania łupów i obserwowała naszą rozmowę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i lekko przechyloną głową. Jej wyraz twarzy wydał mi się dziwny, lekko ściągnięte usta wyrażały stłumione rozbawienie, a zmrużone powieki i zmarszczone brwi – powściągliwą troskę. Deckin zwykł rozmawiać ze mną częściej niż z innymi młodzikami z bandy, co bywało czasem powodem wybuchów zazdrości, ale zazwyczaj nie ze strony Lorine. Dziś jednak najwyraźniej dostrzegła w okazywanej mi łasce jakieś dodatkowe znaczenie i zastanawiałem się, czy miało to coś wspólnego z wiadomością wiezioną przez posłańca.

– Zagrajmy w naszą grę, hm? – odezwał się Deckin, natychmiast skupiając na sobie całą moją uwagę. Obróciłem się i zobaczyłem, że ruchem głowy wskazuje ciała dwóch żołnierzy. – Co widzisz?

Podszedłem bliżej do trupów i obejrzałem je uważnie, zanim zacząłem odpowiadać. Starałem się nie mówić zbyt szybko, nauczywszy się na własnej skórze, jak bardzo Deckin nie lubił, gdy trajkotałem.

– Zaschnięta krew na portkach i mankietach – zacząłem. – Powiedziałbym, że ma dzień albo dwa. Ten tutaj – wskazałem na żołnierza z grotem strzały wystającym z ust – ma świeżo zszytą ranę na czole, a miecz tego – mój palec przesunął się na wpół obnażone ostrze, które wciąż tkwiło w pochwie tego z batem – ma rysy i zadrapania, które nie zostały jeszcze oszlifowane.

– Co ci to mówi? – zapytał Deckin.

– Brali udział w walce, i to niedawno.

– W walce? – Uniósł krzaczastą brew i spytał spokojnie: – Jesteś pewien, że to tylko tyle?

Moje myśli zerwały się do biegu. Gdy Deckin przemawiał takim łagodnym tonem, to zawsze było niepokojące.

– Raczej w bitwie – poprawiłem się, świadom, że mówię zbyt szybko, ale nie potrafiłem powstrzymać potoku słów. – Była na tyle duża i ważna, że król powinien zostać poinformowany o wyniku. Ponieważ oddychali aż do tego poranka, zgadywałbym, że wygrali.

– Co jeszcze? – Deckin zmrużył oczy w sposób, który zapowiadał rychłe rozczarowanie. Najwyraźniej przeoczyłem coś oczywistego.

– To Kordwainczycy – udało mi się jakoś powiedzieć to powoli. – Jechali z królewskim posłańcem, zostali wezwani do Marchii Shavine w interesach Korony.

– Tak – przyznał mi rację, a w jego głosie usłyszałem ten nieznaczny przydech, świadczący o powściąganej ekscytacji. – A jaki jest główny interes Korony w tych niespokojnych czasach?

– Wojna Pretendenta. – Przełknąłem ślinę i uśmiechnąłem się ponownie, zadowolony z własnych wniosków. – Królewska armia stoczyła i wygrała bitwę z hordą Pretendenta.

Deckin opuścił brew i patrzył na mnie w milczeniu, świdrując nieruchomym wzrokiem bez mrugnięcia, na tyle długo, bym po raz drugi tego ranka oblał się potem. Potem mrugnął i odwrócił się, by odprowadzić konia, mrucząc do Lorine, która zrównała się z nim krokiem. Słowa były wypowiedziane cicho, ale usłyszałem je, jak – jestem pewien – tego chciał.

– Wiadomość?

Lorine odpowiedziała tonem całkowicie neutralnym i z twarzą starannie pozbawioną wyrazu.

– Miałeś rację, jak zwykle, mój kochany. Stary drań postradał rozum i zmienił barwy.

Deckin nakazał uprzątnąć ciała z drogi i porzucić je głębiej w lesie, gdzie zainteresowanie wilków, niedźwiedzi czy lisów sprawi, że wkrótce pozostaną po nich jedynie anonimowe kości. Knieja Shavine to miejsce pełne głodu, a świeże mięso rzadko pozostaje bezpańskie, gdy wiatr poniesie jego woń między drzewa.

To, że Erchel znalazł jedynego żywego, można było uznać za przygnębiająco przewidywalne. Erchel był tak samo głodny, jak każdy leśny drapieżnik, ale głodem innego rodzaju.

– Skurwysyn jeszcze oddycha – wykrzyknął w zaskoczonym zachwycie, gdy kusznik, którego wlekliśmy przez paprocie, wydał z siebie zdezorientowany i pytający zarazem jęk. Zdenerwowany tą niespodziewaną oznaką życia u nieboszczyka, natychmiast puściłem jego ramię, pozwalając mu osunąć się na ziemię, gdzie jęczał przez chwilę, zanim podniósł głowę. Pomimo dziur w ciele, wyrwanych przez co najmniej pięć strzał, sprawiał wrażenie człowieka obudzonego z dziwnego snu.

– Co się stało, przyjacielu? – zagadnął Erchel, przykucnąwszy obok, z twarzą wykrzywioną w imponującym naśladownictwie troski. – Banici, co? Moi druhowie i ja znaleźliśmy cię przy drodze. – Spochmurniał, a w głosie pojawiła się szorstka nuta rozpaczy. – Straszna to rzecz. To prawdziwe zwierzęta, niech ich Zatrata weźmie. Nie martw się... – Krzepiącym gestem położył dłoń na kiwającej się głowie kusznika. – Już my się tobą zajmiemy.

– Erchelu – odezwałem się, z wyraźną nutą zakazu w głosie. Pochwycił mój wzrok. W jego oczach zapłonął jasny, pełen urazy błysk, bladą twarz o ostrych rysach wykrzywił grymas. Byliśmy w podobnym wieku, ale ja wyrosłem wyżej niż większość chłopaków w wieku siedemnastu lat, o ile w istocie tyle sobie liczyłem. Nawet dziś mogę tylko zgadywać, tak to już jest z bękartami z burdelu; urodziny są tajemnicą, a imiona prezentem, który daje się samemu sobie.

– Nie mamy czasu na twoje rozrywki – upomniałem Erchela. Morderstwo zwykle zostawiało we mnie tlący się gniew, a wymiana zdań z Deckinem tylko go pogłębiła, co czyniło mnie nad wyraz niecierpliwym.

W bandzie nie mieliśmy formalnej hierarchii. Deckin był naszym niekwestionowanym przywódcą, a Lorine jego zastępcą, ale dalej kolejność dziobania zmieniała się z czasem. Erchel, ze względu na swoje maniery i zwyczaje, niegodziwe nawet jak na standardy banitów, znajdował się obecnie dobrych kilka szczebli niżej ode mnie. Jako że był zarówno pragmatycznym tchórzem, jak i złośliwym psem, zwykle wycofywał się w obliczu nawet minimalnie większego autorytetu. Dziś jednak perspektywa zaspokojenia głodu okazała się silniejsza niż pragmatyzm.

– Goń się, Alwynie – mruknął, odwracając się z powrotem do kusznika, który, o dziwo, zebrał dość sił, by się nieco podnieść. – Nie marnuj sił, przyjacielu – poradził mu Erchel, sięgając zarazem do noża przy pasie. – Połóż się, odpocznij chwilę.

Wiedziałem, jakby to się dalej potoczyło. Erchel wyszeptałby jeszcze kilka pocieszających słów do tego nieszczęsnego człowieka, a następnie, uderzając szybko niczym wąż, wykłułby mu oko. Potem nastąpiłyby kolejne pieszczotliwe zapewnienia, zanim wyłupiłby drugie. Później już gra toczyłaby się o to, jak długo ten biedak będzie konał, gdy nóż Erchela coraz głębiej penetrowałby jego ciało. Nie mogłem tego znieść w większość dni, a już na pewno nie dzisiaj. Nie słuchał mnie, co było wystarczającym usprawiedliwieniem dla kopniaka, którego wymierzyłem mu w szczękę.

Zęby Erchela szczęknęły głośno, gdy jego głowa poleciała w bok. Kopnięcie zostało wymierzone tak, by sprawić jak największy ból, nie powodując przy tym zwichnięcia szczęki, aczkolwiek nie sądziłem, by Erchel to docenił. Przez sekundę lub dwie mrugał w szoku, po czym jego wąska twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości, poderwał się na nogi, z zakrwawionymi zębami i z nożem gotowym do udzielenia odpowiedzi. Dobyłem własnego noża w mgnieniu oka i przykucnąłem na rozstawionych nogach, gotów do starcia.

Jeśli miałbym być szczery, powiedziałbym, że pojedynek mógł rozstrzygnąć się na korzyść każdego z nas, ponieważ równie sprawnie posługiwaliśmy się nożem. Ale lubię myśleć, że mój wzrost i ciężar przechyliłyby szalę na moją stronę. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, gdyż Raith upuścił ciało, które niósł, przeszedł między nami, kucnął i wbił własny nóż w podstawę czaszki kusznika.

– Marnowanie czasu to marnowanie życia – pouczył nas tym swoim dziwnym, melodyjnym akcentem, po czym wyprostował się i każdego po kolei obdarzył ciężkim, nieruchomym spojrzeniem. Raith miał wzrok, który w najlepszym wypadku trudno było mi wytrzymać, zbyt jasne niebieskie oczy przeszywały człowieka w sposób przywodzący na myśl jastrzębia. Raith był też duży, wyższy i potężniejszy niż Deckin, ale bez śladu brzucha. Jeszcze bardziej przykuwały uwagę intensywnie czerwone ślady, które tworzyły dwa ukośne paski na jasnobrązowej skórze jego twarzy. Zanim zobaczyłem Raitha podczas moich pierwszych, niepewnych kroków w obozie, nie widziałem jeszcze żadnego Kaeryty. Poczucie obcości i zagrożenia, jakie wzbudził we mnie tamtego dnia, nigdy właściwie nie przeminęło.

Ostatnimi czasy namnożyło się opowieści o Kaerytach i ich sekretnych, podobnież magicznych praktykach. Nie byli powszechnym widokiem w Albermaine. Ci, którzy żyli pośród nas stawali się przedmiotem szyderstwa, jak również obiektem lęku, zawsze postrzegani jako obcy. Doświadczenie nauczyło nas ostatecznie, że podejście takie było głupotą, ale wtedy mieliśmy to jeszcze przed sobą.

Słyszałem wiele ciekawych opowieści o Kaerytach, każda z nich była pełna aluzji do czarnej magii i fatalnych losów misjonarzy Przymierza, którzy nierozważnie przekraczali granicę gór, by edukować te pogańskie dusze w naukach Męczenników. Tak więc szybko odwróciłem wzrok, podczas gdy Erchel, przebiegły, ale niekoniecznie bystry, okazał się nieco wolniejszy, co skłoniło Raitha do poświęcenia mu całej swojej uwagi.

– Zgodzisz się ze mną, szczurze? – mruknął cicho, zbliżył się i jego brązowe czoło na moment dotknęło bladych brwi Erchela. A gdy Raith pochylił się nad niższym chłopcem, jego naszyjnik zawisł między nimi. Taki zwykły rzemień z brązowymi amuletami, z których każdy był kunsztownie wykonaną miniaturową rzeźbą, a jednak jego widok mnie denerwował. Pilnowałem, żeby moje spojrzenie nie zatrzymało się na nim zbyt długo, ale zerkałem na naszyjnik wystarczająco często, żeby wśród zawieszek dostrzec wizerunki księżyca, drzew i różnych zwierząt. Jedna z nich zawsze przyciągała mój wzrok bardziej niż pozostałe: brązowa ptasia czaszka, którą uznałem za kruczą. Z niewytłumaczalnego powodu puste oczodoły budziły we mnie większy lęk niż nienaturalnie jasne spojrzenie jej właściciela.

Raith odczekał, aż Erchel przytaknie milcząco, po czym polecił:

– Zanieście go tam. – Kaeryta, ruchem głowy wskazał nam kępę wiązów kilkanaście kroków dalej, jednocześnie wycierając zakrwawione ostrze o kubrak Erchela. – I w drodze powrotnej możesz nieść mój tobołek. I lepiej, żeby niczego w nim nie brakowało.

– Kaerycki bękart – mruknął Erchel, gdy dźwigaliśmy zwłoki kusznika w stronę wiązowej kępy. Sprawiał wrażenie, jakby całkowicie zapomniał o naszej konfrontacji, co było dla niego typowe. Zastanawiając się nad jego losem, po tych wszystkich latach, dochodzę do wniosku, że Erchel, ohydna i straszna dusza, posiadał jednak umiejętność, której wcześniej nie zauważyłem: umiejętność darowania urazy.

– Podobno czczą drzewa i skały – mówił dalej, pilnując, by nikt poza mną go nie słyszał. – Żeby je ożywić, oddają się jakimś pogańskim rytuałom w świetle księżyca i kto wie co jeszcze. Moi ludzie nigdy nie zadawaliby się z jednym z nich. Nie wiem, co Deckin sobie myśli.

– Może powinieneś go zapytać – zasugerowałem. – Albo ja mogę go zapytać za ciebie, jeśli chcesz.

Ta rzucona obojętnym tonem propozycja sprawiła, że Erchel zamknął usta niemal do końca naszej podróży. Jednak, w miarę jak zagłębialiśmy się w las i zbliżaliśmy do obozu, znalazł powód, by znowu mleć ozorem.

– Co tam było napisane? – zapytał półgłosem, gdyż Raith znajdował się nieopodal. – W wiadomości?

– A skąd mnie to wiedzieć? – odparłem i poprawiłem ciążący mi na ramieniu tobołek wypchany łupami. Zanim przyłączyłem się do reszty, ciała zostały już ogołocone, ale w wozie znalazłem worek z posiłkiem, kilka marchewek i najcenniejsze ze wszystkiego – parę solidnych butów, które pasowałyby na mnie niemal idealnie po kilku drobnych przeróbkach.

– Deckin z tobą rozmawia. Tak samo jak Lorine. – Erchel szturchnął mnie łokciem, próbując tym sposobem wydusić ze mnie odpowiedź. – Co tam mogło być takiego, że Deckin tyle ryzykował tylko po to, by przeczytać tę wiadomość?

Pomyślałem o tym drgnieniu, które na ułamek chwili zmieniło wyraz twarzy Lorine, gdy czytała, i o tym, że niewzruszenie i z kamienną miną, stała i patrzyła, jak Deckin zmusza mnie do wyciągania wniosków. „Stary drań postradał rozum i zmienił barwy”, powiedziała. Lata spędzone wśród banitów nauczyły mnie doskonale wyczuwać zmianę wiatrów i kierunku, w którym podążaliśmy, przy czym Deckin zawsze znajdował się w centrum tych zmian. Nigdy nie lubił dzielić się swoimi przemyśleniami, wydawał polecenia, które wydawały się dziwne lub bezsensowne, a jego prawdziwe zamiary stawały się oczywiste znacznie później. Jak dotąd, jego ostrożne przywództwo zawsze prowadziło nas do zysków, przy czym z dala od żołnierzy i szeryfów księcia. Książę...

Zwolniłem mimowolnie, patrzyłem przed siebie niewidzącym wzrokiem, a mój umysł pracował nad spostrzeżeniem, które powinno było przyjść mi do głowy już na drodze. Strażnicy posłańca nie byli książęcymi żołnierzami z Marchii Shavine, ale Kordwainczykami, którzy dopiero co brali udział w kolejnej bitwie w Wojnie Pretendenta. Żołnierzami w służbie króla, co rodziło pytanie: jeśli nie można było powierzyć eskortowania posłańca Korony żołnierzom z Marchii Shavine, to po której stronie walczył ich książę?

– Alwynie?

Głos Erchela wyrwał mnie z zamyślenia, znów maszerowałem raźno i spoglądałem bystro, nieuchronnie w stronę zwalistej postaci Deckina na czele kolumny. Dotarliśmy już do obozu i patrzyłem, jak gestem odprawia witających go ludzi i kieruje się do schronienia, które dzielił z Lorine. Intuicja podpowiadała mi, że żadne z nich nie dołączy do nas na wspólnej uczcie, zwyczajowej celebracji udanego przedsięwzięcia. Wiedziałem, że mają wiele do omówienia. Wiedziałem też, że muszę to usłyszeć.

– Czuję, że muszę ci coś powiedzieć, Erchelu – stwierdziłem, idąc już do swojego schronienia. – Kurewsko dużo gadasz.

Po rozlewie krwi następowała zawsze huczna uroczystość. Deckin niechętnie patrzył na pijaństwo, ale po udanym rajdzie zazwyczaj pozwalał, aby piwo i brandy płynęły wartko. Tak więc, kiedy zapadła już noc, a wieprz na rożnie został upieczony do perfekcji, moi kamraci dawali upust swoim radościom lub pielęgnowanym żalom. Z biegiem lat zrozumiałem, że takie okazje były nieodzownym aspektem życia banity, wybuchy śmiechu, kłótni i śpiewu napędzane nadmiarem alkoholu i wszelkich środków odurzających, jakie udało nam się zebrać.

Często zastanawiam się, czy wciąż potrafię z nostalgią myśleć o tej zbieraninie wyrzutków, a potem, gdy oglądam we wspomnieniach kolejne twarze z tamtych lat, stwierdzam, że tak. Była tam Gerthe, druga po Lorine, jeśli chodziło o obiekt mojego pożądania. Miała policzki jak jabłuszka, które unosiły się w uśmiechu, gdy tańczyła, rozchylając spódnicę. W tańcu towarzyszyli jej Justan i Yelk, fałszerz i włamywacz, najbardziej oddana sobie para kochanków, jaką kiedykolwiek spotkałem. Stara, pomarszczona Hulbeth, która potrafiła ocenić wartość złota i srebra jednym kłapnięciem żółtych zębów i pociągnięciem języka, chichotała, paląc fajkę na spółkę z Raithem. Kaeryta nie był zbytnio wylewny, ale przy takich okazjach prezentował pogodne usposobienie, pykając ze swej ozdobnie rzeźbionej fajki, którą hojnie dzielił się z zebranymi wokół niego banitami. W miarę upływu nocy, wszyscy oni pogrążali się w niepamięci, jaką zioło zasnuwało im umysły.

Na skraju ognia, Baker i Twine, nasi najlepsi łucznicy, popychali się nawzajem, co zwiastowało zbliżającą się walkę. Wśród tych ludzi przemoc była czymś zwyczajnym i nieuniknionym, gdy trunek rozluźnił języki i wydobył z pamięci wcześniejsze zniewagi. Zgodnie z prawem Deckina mieliśmy pozostawiać wszystkie noże i inną broń tam, gdzie spaliśmy, więc rzadko zdarzały się poważne rany czy zabójstwa. Przyglądając się, jak obaj łucznicy machają jeden drugiemu rękami przed twarzą i wykrzykują coraz głośniej, oceniłem, że wymiana ciosów będzie krótka, ale obfitująca w siniaki. Zwykle przewracali się, przez jakiś czas sczepieni, aż ich sprzeczka stawała się na tyle dokuczliwa, że Raith lub jeden z poruczników cieszących się posłuchem, odciągali ich od siebie. Do rana Baker i Twine stawali się znowu przyjaciółmi, wymieniali się żartami i porównywali siniaki.

Ich eskalującej kłótni przyglądał się krępy mężczyzna z głową ogoloną niemal do skóry, co równoważył olbrzymią brodą. W hierarchii bandy Todman stał kilka szczebli wyżej niż ja, cieszył się poparciem Deckina dzięki rozsądnemu stosowaniu siły, co czyniło go dobrym w walce, ale jeszcze lepszym, gdy przychodziło do wymierzenia kary. Był dużym mężczyzną, jak to często bywa w przypadku osób odpowiedzialnych za egzekwowanie zasad, ale nie dorównywał wzrostem Raithowi czy Deckinowi. Widząc wyczekiwanie w jego oczach, gdy bezładne machanie Bakera i Twine’a zamieniało się w ciosy, domyśliłem się, że Todman nie miałby nic przeciwko temu, aby bójka skończyła się mordem, a tym samym makabryczną egzekucją. Nie zawsze łatwo jest dociec źródła nienawiści, jaką jeden człowiek czuje do drugiego, ale w przypadku Todmana nie miałem z tym większych trudności. Podobnie jak Erchel, lubował się w okrucieństwie. Ale w przeciwieństwie do Erchela, za tym bestialskim spojrzeniem krył się bardzo ostry umysł.

Musiał instynktownie wyczuć, że patrzę na niego, bo przeniósł wzrok na mnie i wyraźnie zmrużył oczy. Naturą nienawiści jest odzwierciedlanie tego uczucia przez tych, których się nienawidzi, a Todman odzwierciedlał moją nienawiść z nawiązką. Powinienem był spuścić wzrok, jak w przypadku Raitha, ale tego nie zrobiłem. Być może pół kubka brandy, które wychyliłem, sprawiło, że stałem się głupio odważny, ale sądzę, że mój brak ostrożności miał więcej wspólnego z przekonaniem, pielęgnowanym już od kilku miesięcy, że byłbym w stanie zabić Todmana, gdyby doszło do starcia. On miał przewagę siły i rozmiarów, ale ja byłem szybszy. Wystarczyłoby jedno dobre cięcie.

Przez twarz Todmana przebiegło drgnienie w reakcji na mój brak strachu, zrobił krok do przodu, skłaniając mnie do tego, bym wstał. Zgodnie z prawem Deckina nie miałem przy sobie noża, ale jeden tkwił wbity w na wpół zjedzonego wieprza. Wiedziałem, że zdołam dopaść ostrza, zanim Todman dopadnie mnie. W tym momencie uświadomiłem sobie, że Deckin może mi nie wybaczyć śmierci tak przydatnego porucznika i myśl ta przywołała spóźniony przypływ zdrowego rozsądku – zacisnąłem zęby i spuściłem wzrok. Było jednak całkiem możliwe, że ten wyraz skruchy nie ostudzi gniewu Todmana – moja podsycana brandy duma mogła skończyć się dla mnie laniem. Na szczęście, zanim Todman zdążył zrobić kolejny krok, Twine próbował wydłubać oko Bakerowi, a wynikła z tego przepychanka posłała ich prosto w ognisko.

Z pełnym irytacji kaeryckim przekleństwem na ustach, Raith poderwał się na nogi i rozdzielił walczących. Todman, jako że pilnowanie porządku należało do jego zadań, zobowiązany był pomóc, odciągnął więc Bakera, podczas gdy Raith owinął mięsiste ramię wokół karku Twine’a. Wszystkie oczy zwrócone były na szarpaninę przy ognisku, a ja uznałem, że to najodpowiedniejszy moment, aby się wymknąć. Nie powinienem już zwracać na siebie uwagi Todmana, poza tym miałem własną misję do wykonania.

Wraz z nadejściem zimy, banda Deckina zamieszkała wśród zarośniętych ruin w ciemnym sercu Kniei Shavine. Ruiny te w znacznej mierze stanowiły porozrzucane kamienie, czasem w swej zwietrzałej, pokrytej mchem nieregularności nie do odróżnienia od zwykłych głazów. Ale w kilku miejscach z plątaniny krzaków, korzeni i gałęzi wystawały wyraźne formy i struktury. I to była główna zaleta obozowania w tym miejscu, gdy deszcz stał się chłodny, a szron zaczął lśnić w świetle poranka, ponieważ te solidne ściany łatwo było przekształcić w schronienia, nie wspominając o tym, że dostarczały gotowych kryjówek na łupy i zapasy.

Niektórzy członkowie bandy twierdzili, że te ruiny pozostały po potężnym kiedyś mieście, które sięgnęło wielkości, by zostać zrównane z ziemią przez furię Zatraty. Jeśli rzeczywiście tak było, to jakoś nie dostrzegałem dowodów na tę wielkość. Potężne miasto miałoby przecież posąg czy dwa, a wśród zielono szarych zarośli połyskiwałyby ślady dawnej świetności. Tymczasem ja nie widziałem żadnego. Tu i ówdzie widniały w kamieniu niewyraźne, wytarte wgłębienia, które można było wziąć za pozostałości wykutych słów, zbyt jednak zniszczonych, by w pełni dostrzec ich formę. Zresztą nikt w tym towarzystwie nie umiałby ich przetłumaczyć, a już na pewno nie ktoś tak niewykształcony jak ja.

Deckin i Loraine zajmowali oczywiście najlepsze z dostępnych miejsc, komnatę, niemal niezniszczoną o czterech grubych ścianach, dopełnionych dachem wykonanym ze splecionych gałęzi i ułożonych na nich liściach paproci. W pobliżu komnaty znajdowały się również zwietrzałe, porośnięte mchem pozostałości wielkiego, zwalonego filaru. Zgadywałem, że był to dawniej jakiś pomnik, mający blisko sto stóp, co lub kogo upamiętniał, na zawsze jednak pozostało tajemnicą. Upadek zniszczył filar jedynie częściowo. Pod jednym z granitowych fragmentów znajdowało się małe zagłębienie. Odkryłem je kilka tygodni wcześniej, szukając miejsca na ukrycie cenniejszych łupów. Wśród członków bandy kradzież była surowo zabroniona, ale wszelkie monety i inne kosztowności, które udało mi się zebrać, miały irytującą tendencję do znikania. Wprawdzie wynikało to głównie z mojego nawyku wydawania zarobionych pieniędzy niemal natychmiast po tym, jak wpadły do mojej sakiewki, ale byłem pewien, że niewielka część trafiła do kieszeni moich niegodnych zaufania kamratów. Kiedy dokładniej zbadałem ową kryjówkę, okazało się, że zapewniała ona wyraźny widok na wejście do schronienia Deckina i Lorine, nadto znajdowała się na tyle blisko, że słyszałam niemal każde wypowiedziane przez nich słowo.

– ...obejmujące w sumie dwanaście kompanii – mówiła z zamkniętymi oczami Lorine w ten charakterystyczny płynny sposób, gdy z typową dla siebie precyzją recytowała królewską wiadomość. Ona i Deckin siedzieli po obu stronach płonącego ognia, on przegarniał węgle poczerniałą gałązką, podczas gdy ona siedziała w spokojnym skupieniu. – Dziewięć pieszych i trzy konne. Odtąd liczyliśmy ponad trzy tysiące, sami dobrzy ludzie zaprzysiężeni na służbę Waszej Wysokości w obecności ascendanta Durehla Vearista, najstarszego i najbardziej szanowanego kleryka Przymierza w Marchii Shavine. Ponadto naszą armię uzupełniły nie mniej niż trzy dwudziestki zbrojnych, którzy wcześniej służyli zdrajcy, księciu Rouphonowi Ambrisowi. Jestem przekonany, że Wasza Wysokość z radością przyjmie wiadomość o niezmiennej wierności tych mężów o mocnych sercach, którzy wybrali lojalność wobec króla, ponad przysięgi składane zdradzieckiemu szlachcicowi...

Lorain zamilkła, bowiem Deckin przerwał jej, mówiąc cicho, jednak tonem wyraźnie ostrym:

– Raczej zdradzieccy dranie, na tyle sprytni, by wyczuć, z której strony wieje wiatr. – Gęsta broda poruszyła się, gdy grymas wykrzywił mu usta, tymczasem Lorine otworzyła oczy, aby rzucić mu pełne wyrzutu spojrzenie. – Wybacz, kochana. Mów dalej, proszę.

Lorine westchnęła, zamknęła oczy i podjęła recytację:

– Jeśli chodzi o siły Pretendenta, oceniam ich liczbę na ponad cztery tysiące pod bronią, i niemal równie licznych zwolenników, podążających za armią. Wasza Królewska Mość może zatem stwierdzić, że to o wiele mniej niż wcześniej przypisywano rebelianckiej hordzie, tym samym nie sposób nie kwestionować uczciwości nagrodzonych wcześniej za dostarczanie informacji, które teraz okazały się błędne lub wręcz fałszywe. Do tego listu załączam listę nazwisk tych osób, które pokornie sugeruję poddać aresztowaniu i konfiskacie mienia za tak haniebne naruszenie zaufania Waszej Królewskiej Mości.

Bez względu jednak na rzeczywistą liczebność wroga, gdyby Pretendentowi udało się połączyć swą hordę z kompaniami i zaciężnymi oddziałami księcia Rouphona, liczącymi grubo ponad tysiąc osób, dzień mógłby zakończyć się naszą porażką. To dzięki opatrzności, a może i przychylności Męczenników, poznaliśmy drogę obraną przez księcia Rouphona, gdy jeden z jego zwiadowców wpadł w nasze ręce. Rozbiwszy obóz zaledwie dwanaście mil od zgromadzenia Pretendenta, książę Rouphon został zaatakowany przez naszą armię o świcie, jego siły zaś wybite, pojmane lub rozproszone.

Loraine zamilkła na chwilę i widziałem, jak jej gardło pracuje, by zwilżyć nerwowo wyschnięte usta, a jednak gdy się odezwała, brzmiała równie spokojnie jak wcześniej.

– Mam również zaszczyt poinformować, że sam książę jest teraz pod opieką championa Waszej Królewskiej Mości, sir Ehlberta Bauldry’ego, po tym jak pokonał on i rozbroił zdrajcę własną ręką.

Gdy tylko przywrócono porządek w oddziałach pod mym dowództwem, pomaszerowałem z całą prędkością na obóz Pretendenta i zadałem mu dotkliwą porażkę, pomimo zaciekłego oporu jego zwolenników. Spieszę też donieść o fakcie niezwykle w mej opinii istotnym, że w szeregach rebeliantów znajdowało się wielu askarlijskich najemników sprzymierzonych z heretykami z Fiordowego Geldu. Do pokonania tych północnych dzikusów trzeba było nam rzucić najwięcej sił, wywiązała się najostrzejsza walka, która, ku mojemu głębokiemu ubolewaniu, pozwoliła uciec samemu Pretendentowi wraz z orszakiem liczącym może dwudziestu zdradzieckich rycerzy. Wasza Królewska Mość może być jednak pewien, że pościg za przywódcą rebeliantów wyruszył natychmiast i spodziewam się, że w ciągu kilku dni otrzymam wiadomość o schwytaniu Pretendenta lub jego śmierci.

Moje siły zajęły zamek Ambris, gdzie znajdzie mnie posłaniec Waszej Królewskiej Mości. Osoba, o której rozmawialiśmy przed moim odjazdem z dworu, została wysłana i ma przybyć wkrótce. Wiadomości uzyskane od patroli i płatnych informatorów nie potwierdzają jakoby pośród chłopów, rzemieślników i pomniejszych szlachciców doszło do jakichś niepokojów w związku z aresztowaniem księcia. Nie wydaje się też, by w tym księstwie panowała powszechna sympatia dla sprawy Pretendenta. Moim zamiarem jest, zgodnie z nakazem Waszej Królewskiej Mości, poddanie księcia Rouphona procesowi sądowemu w trybie natychmiastowym. Lista szlachetnie urodzonych jeńców została również dołączona do tej wiadomości. Czekam na wytyczne Waszej Królewskiej Mości względem egzekucji, ułaskawienia lub okupu za wymienione na liście osoby. Pojmanych żołnierzy, zaciężnych i zwolenników skazano na śmierć na mocy mojego nakazu jako agenta koronnego z Nadzwyczajną Dyspensą.

Pozostaję najwierniejszym i najbardziej oddanym sługą Waszej Królewskiej Mości, sir Althus Levalle, komtur Kompanii Koronnej.

Słuchając treści listu Deckin zachowywał w większości niezmienny wyraz twarzy, za wyjątkiem chwili, gdy Lorine wspomniała o losie nieszczęsnego księcia Rouphona. Gałąź w potężnych dłoniach Deckina skrzypnęła i pękła, jej resztki trafiły zaś do ognia. Kiedy Lorine zakończyła swoją recytację, Deckin nie powiedział nic, pozwalając ciszy trwać.

– Althus – mruknął wreszcie, składając dłonie. – Jego obecność ma sens. Zawsze lubił walczyć z bałaganem. To człowiek, który czerpie przyjemność ze zmieniania chaosu w porządek.

– Znasz komtura Kompani Koronnej? – zapytała Lorine, a ja usłyszałem nutę autentycznego zdziwienia w jej głosie. Najwyraźniej Deckin i przed nią miał tajemnice. Teraz jego broda poruszyła się w wyrazie lekkiej irytacji i Deckin potrząsnął głową.

– Kiedyś znałem. To opowieść na inną noc, moja kochana.

Lorine dobrze to ukrywała, ale ja dostrzegłem zmartwienie, które kryło się w kolejnej wypowiedzi, choć z samych słów nie można było tego wywnioskować.

– Zakładam, że wspomniana osoba to nowo wybrany książę Marchii Shavine. Ciekawe, kim on będzie.

– Lista kandydatów nie jest długa – zaśmiał się niewesoło Deckin. – Rywale Rouphona mają skłonność do nieprzewidzianych wypadków i nagłych chorób. – Znów się zaśmiał, tym razem z wyraźną nutą goryczy. – Nigdy nie był człowiekiem znanym z nadmiernej życzliwości dla tych, z którymi łączyły go więzy krwi.

– Być może jego następca będzie bardziej ugodowej natury. Prezent o odpowiedniej wartości mógłby przynajmniej ułatwić otwarcie drogi porozumienia. Oczywiście musimy uważać, jak się do niego zwrócimy... – Lorine urwała, gdy Deckin machnął lekceważąco dłonią.

– Nie ma znaczenia, kto to jest. – Podniósł się ze stęknięciem i pomasował plecy. – Nadszedł czas, Lorine. Długo czekałem, ale teraz wreszcie nadszedł czas. Teraz, gdy Rouphon ma stracić głowę, szaleje wojna Pretendenta, a na północy szykują się kłopoty, okoliczności nie mogłyby być lepsze.

– Pretendent został właśnie pokonany. Wojna już się skończyła.

– Tak to wygląda, a przynajmniej o tym Althus próbuje przekonać króla. Zauważyłaś, że nie wspomniał o stratach własnych? Althus jest przede wszystkim człowiekiem obowiązku, ale gdy mu to pasuje, jest też zatraconym kłamcą. Zgaduję, że solidnie rozgromił siły księcia i pojmał go tak, jak mówił, głównie dzięki temu, że miał po swojej stronie sir Ehlberta. Prawdopodobnie udało mu się też pokonać Pretendenta, ale nie odniósł tak wielkiego zwycięstwa, jak twierdzi. Nawet jeśli napisał prawdę, to dopóki Pretendent oddycha, zawsze może zebrać kolejną armię. Domaganie się tronu na podstawie kropli królewskiej krwi zawsze będzie miało powab dla wywłaszczonych lub niezadowolonych. Daleko jeszcze do końca rebelii. Kiedy następnym razem podniesie swój sztandar, prawdopodobnie będzie to daleko od Marchii, co oznacza, że sir Althus i, co ważniejsze, straszliwy czempion króla również wkrótce będą daleko.

Lorine ponownie zamknęła oczy i opuściła głowę, a potem wzięła oddech i powiedziała coś, co wymagało niemałej odwagi:

– Posłaniec miał rację, Deckinie. Niezależnie od tego, jakim tytułem obdarzą cię chłopi i banici, pozostaje prawdą, że nie jesteś królem.

– Nigdy nie łudziłem się, że jest inaczej, moja droga. – W tonie i postawie Deckina nie było gniewu. Zbliżył się do Lorine, ujął jej podbródek swą dużą dłonią i zwrócił twarz kochanki ku sobie, czekając, aż ta otworzy oczy i na niego spojrzy. Następne słowa wypowiedział z łagodnym naciskiem, ale i niezachwianą pewnością.

– Jestem jednak zdecydowany zostać księciem.

Następnego ranka Deckin kazał nam zwinąć obóz i wziąć kurs na północ przez ukryte szlaki znane tylko kłusownikom i banitom. Jak zwykle nie podał żadnych wyjaśnień, a ci, którzy ośmielili się skarżyć na umęczone alkoholem głowy i niezliczone bóle, szybko milkli pod spojrzeniem Króla Banitów. Wszyscy byliśmy specjalistami w odczytywaniu jego zmiennych nastrojów i maszerowaliśmy obarczeni świadomością, że teraz jedno niewłaściwe słowo lub grymas spowoduje najsurowszą represję.

Zgłosiłem się na ochotnika do zwiadu, przed resztą grupy, która kluczyła przez zielony labirynt lasu. Maszerując z innymi, musiałbym mieć u boku Erchela, a obecnie moja tolerancja na jego towarzystwo uległa wyczerpaniu. Zwiad pozwolił mi też utrzymać stosowny dystans od Todmana, co uznałem za rozsądny środek ostrożności. Przychylność Deckina oznaczała właściwie kilka dodatkowych chwil rozmowy, czasem pochwałę, ale nie zapewniała ochrony.

W grupie zwiadowców było nas czterech. Baker i Twine ze swoimi łukami pilnowali boków, ich kłótnia była już tylko niewyraźnym wspomnieniem, mimo nadto wyraźnych siniaków. Fornal, nasz najlepszy tropiciel i myśliwy, stanął na czele, a ja podążałem kilkanaście kroków za nim. Uzasadnienie takiego układu było proste, gdyby z lasu wyfrunęła strzała i powaliła myśliwego, ja zostałbym przy życiu, by podnieść alarm.

Chociaż rzadko się zdarzało, by szeryfowie czy książęcy żołnierze zapuszczali się tak głęboko w marchijską knieję, to przecież się zdarzało. Miałem bardzo mroczne wspomnienia o wydarzeniu sprzed lat, kiedy to nasza banda natknęła się na całą kompanię osobistej gwardii księcia Rouphona. Na szczęście godzina była późna i większości z nas udało się umknąć z tej chaotycznej potyczki. Byłem wtedy chłopcem zaledwie i ucieczka od tej okrutnej wymiany strzał i ciosów, która pod każdym względem przypominała prawdziwą bitwę, zostawiła po sobie niezatarte wrażenie.

Wodziłem spojrzeniem po drzewach po obu stronach Fornala. Myśliwy poruszał się z miarową płynnością, dziwną przy jego wychudzonej sylwetce, a tymczasem mój umysł wielokrotnie odtwarzał rozmowę Deckina i Lorine z poprzedniego wieczoru. „Jestem zdecydowany zostać księciem”. Jedną z klątw, nękającą ludzi inteligentnych, jest siła wyobraźni, gdyż bystry umysł będzie badał mroczne możliwości z dużo większym zaangażowaniem.

Dokąd on nas prowadzi?, to pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy tego dnia, a zaraz po nim pojawiła się istna plaga kolejnych. Co on planuje? Dokąd zmierzamy? Jak on może sobie wyobrażać, że wyrzutek, nawet król wyrzutków, może zostać księciem?

Nie byłem tak głupi, by dzielić się tą wiedzą z kimkolwiek innym, bo zaufanie to luksus, z którego młodzi banici szybko rezygnują. W innych okolicznościach szukałbym odpowiedzi u Lorine, bo od naszego pierwszego spotkania wiedziałem, że jest ona jedyną naprawdę mądrą duszą, wśród tej zbieraniny odpadków.

„Oto chłopak o bystrym spojrzeniu”. Pierwsze słowa, jakie Deckin skierował do mnie tego dnia, przed dziesięciu laty, gdy znalazł mnie brudnego i posiniaczonego w lesie.

Kiedy rajfur wypędził mnie ze skromnego schronienia w burdelu, zrobił to z niemałym entuzjazmem.

„Wynoś się stąd, bezużyteczny mały skurwysynu!”, to były ostatnie słowa, jakie do mnie powiedział, a przy tym jedne z najmilszych. Rózga zostawiała pręgi na moich pośladkach i grzbiecie, gdy uciekałem w stronę gęstych paproci na granicy zbiorowiska ruder, które do tej pory nazywałem domem. Zazwyczaj, kiedy rajfur się wściekał, ukrywałem się w gęstych liściach aż do zmroku, czekałem, aż upije się do nieprzytomności i wtedy zakradałem się z powrotem. Dziwki o cieplejszych sercach dzieliły się czasem ze mną kolacją, po czym wpełzałem na stryszek, by zasnąć. Ale nie tamtego dnia.

Z głuchym charkotem rajfur gonił mnie przez paprocie, rózga cięła boleśnie po szyi i głowie, a ja niemalże wpadłem w ciemne objęcia lasu. Widok ściany poszarpanych cieni sprawił, że zatrzymałem się natychmiast, gotów przyjąć kolejne ciosy. Zdążyłem już nasłuchać się straszliwych opowieści o losie tych na tyle głupich, by zapuścić się do lasu. Przeklinając mój opór, kupler przykucnął, sięgnął po kamienie z drogi i zaczął mnie nimi obrzucać. Jeden trafił mnie w czoło i rozświetlił przed oczyma niezliczone gwiazdy. Pamiętam, że upadłem, a potem spowiła mnie czerń, a kiedy się rozwiała, zobaczyłem, że patrzę w górę na kołyszące się gałęzie.

Być może miałem omamy wywołane uderzeniem w czaszkę, ale czułem się wtedy tak, jakby las do mnie przemówił. Szelest liści i skrzypienie poskręcanych gałęzi połączyły się w głos, który nie wypowiadał zrozumiałych słów, a jednak do mnie mówił. W moim dziecięcym i zamroczonym umyśle brzmiało to jak powitanie, które jednak szybko zostało zagłuszone powitaniem Deckina.

Usiadłem i znalazłam się twarzą w twarz z bardzo dużym mężczyzną o gęstej czarnej brodzie i smukłą kobietą o miedzianych włosach, splecionych w długie, staranne warkocze. W brodzie wielkiego mężczyzny dostrzegłem biały błysk uśmiechu, a w jego oczach lśniła mieszanina rozbawienia i zainteresowania. Kobieta się nie uśmiechała, ale wyraz jej twarzy nie był niemiły. Teraz już wiem, że przy okazji naszego pierwszego spotkania Lorine nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, ale nawet wtedy uważałem, że w jej wyglądzie jest coś ponadczasowego i królewskiego.

– Jak ci na imię, chłopcze? – zapytał brodacz. Sięgnął, złapał mnie za ramiona i postawił na nogi. Ze względu na utrzymujące się oszołomienie, a może podpowiedź intuicji, nie uchyliłem się przed jego dotykiem, ani nie próbowałem uciekać.

– A-alwyn – odparłem niepewnie i zamrugałem gwałtownie, bo rana na moim czole się otworzyła i krew poczęła kapać mi do oczu.

– Alwyn, co? – Brodacz skrzywił się lekko, ocierając kciukiem krew z mojej brwi. – Kto ci tak dał na imię, matka czy ojciec?

– Nie znałem ich, a imię sam sobie dałem – wyjaśniłem, a strach przyspieszył bicie mojego serca, bo w miarę jak przytomniałem, docierało do mnie, że byłem sam w lesie z dwojgiem obcych. – Rajfur powiedział, że umarła, gdy mnie rodziła. I powiedział, że mój ojciec był tylko jakimś pierdołą, który ją pierdolił, a potem spierdolił. Tak powiedział.

Miedzianowłosa zbliżyła się do mnie i ukucnęła.

– Człowiek barwnych porównań, ten cały rajfur – odezwała się. Moje chłopięce spojrzenie zawisło na jej twarzy, bo takiego wyrazu jeszcze nie widziałem; mieszanina współczucia i gniewu, kryjąca się częściowo za ciepłym uśmiechem. – I całkiem niezły temperament – dodała, wyciągnęła chustkę z rękawa wełnianej bluzki i przycisnęła do mojego czoła. – Powiedziałabym, że temu człowiekowi przydałaby się lekcja powściągliwości. – Podniosła cienką brew i zerknęła na brodacza. – Czy nie zgodzisz się, mój kochany?

– Jak najbardziej – prychnął wielki brodacz i wyprostował się tak, że musiałem wyciągnąć szyję, by spojrzeć mu w oczy. – Najlepiej będzie, jeśli zatrzymasz się na noc w naszym obozie, młody Alwynie. W garnku dusi się cała partia gołębi i będziemy potrzebować pomocy w zjedzeniu tego wszystkiego.

Pochylił się i wziął moją małą dłoń w swoją, podczas gdy kobieta ujęła drugą. Szedłem między z nimi, nie czując potrzeby ucieczki, ale też dokąd mógłbym uciec? Oczywiście, jedna noc w ich obozie szybko zamieniła się w tydzień, tydzień przerodził się w miesiąc, podczas którego nauczyłem się wielu nowych rzeczy. Po raz pierwszy w moim krótkim życiu nie spędzałem już każdej godziny, skręcając się z głodu lub ze strachu przed niespodziewanym uderzeniem rózgi. W miarę jak miesiące przeradzały się w lata, coraz częściej miewałem ponure myśli dotyczące tamtego rajfura, aż wreszcie, gdy wyznałem Lorine wszystkie moje mściwe plany, poinformowała mnie niefrasobliwym, wesołym tonem, że niedługo po moim odejściu kuplera znaleziono uduszonego na progu burdelu. Życie nigdy nie powiodło mnie z powrotem do skupiska ruder, w którym się wychowałem, i nawet teraz nie czuję najmniejszej chęci, aby odwiedzić tamto miejsce, ponieważ nie mam tam nic do zobaczenia i nikogo do zabicia.

– Pssst!

Ukłucie gałązki, która odbiła mi się od nosa przerwało wspomnienia i wzdrygnąwszy się spojrzałem wprost w surowe, potępiające oczy Fornala.

– Obudź się, poganinie! – rozkazał cicho, jak zawsze zwięźle. – Jeśli masz zamiar strzec moich pleców, rób to dobrze, żeby cię Zatrata wzięła.

Natychmiast przywołałem na usta uśmiech tak jasny i wesoły, jak tylko umiałem, wiedząc, że to podsyci gniew Fornala bardziej niż jakakolwiek riposta. W moich oczach był najbardziej niezwykłym banitą, jaki kiedykolwiek wędrował po Kniei Shavine, albowiem był gorliwym i wiernym wyznawcą Przymierza Męczenników. Niechęć do pozostałych łotrów z bandy Deckina płonęła w nim jasno, przy czym najjaśniej chyba dla mnie, być może dlatego, że nigdy nie nudziło mi się podsycanie tego ognia.

Odetchnął głęboko, aby się uspokoić i wymruczał fragment świętych zwojów, który cytował zwykle, gdy wystawiałem na próbę jego cierpliwość.

– Prawdziwie wierni będą znosić obecność grzeszników i profanów, albowiem cierpienie oczyści ich w przytomności Serafilów – z tymi słowy odwrócił się i podjął ostrożny marsz wśród drzew.

Kilka mil dalej przysiedliśmy na pniu zwalonego jesionu, by zjeść naszą porcję solonej wieprzowiny. Zima nie zdążyła jeszcze pochwycić lasu w swój uścisk, ale powietrze już nabrało ostrości, która wkrótce miała się zmienić w przeszywający kości ziąb. Dla chłopaka o moich skłonnościach, mieszkanie w lesie miało wiele zalet, ale pogoda do nich nie należała – zimy wystarczająco zimne, by zabić i lata rodzące chmary muszek i różnych robaków tak licznych, że mogły doszczętnie pogrzebać koncentrację. Zawsze wolałem pogodniejsze, choć zbyt krótkie chwile wytchnienia wiosną i jesienią.

– Słyszałeś kiedykolwiek o rycerzu sir Ehlbercie Bauldrym? – zapytałem Fornala w czasie posiłku, głosem niewiele głośniejszym od szeptu, jakim posługiwaliśmy się zawsze w trakcie wędrówki.

– Nie nękaj mnie swoją paplaniną, poganinie – odpowiedział Fornal. Z powodów, których nie dane było mi poznać, Fornal rezerwował tytuł poganina jedynie dla mnie. Pozostali byli prostymi grzesznikami.

– To ponoć królewski czempion – ciągnąłem beztrosko. – Myślałem, że może spotkałeś go kiedyś, gdy parałeś się żołnierką.

Była to zamierzona drwina, zdawałem sobie bowiem sprawę, że czas spędzony przez Fornala pod sztandarami był dlań tematem bolesnym. Dowiedziałem o tym z kazań, które Fornal wygłaszał sam do siebie z braku innego audytorium. Wieczorem zazwyczaj kręcił się wokół swojego ogniska z zamkniętymi oczami, cytując w nieskończoność inwektywy ze Zwojów Męczenników, przeplatane rzadkimi, ale interesującymi wyrazami skruchy za liczne grzechy, które zabarwiły jego życie, skruchy, która nie przeszkodziła mu związać się z najbardziej niesławną bandą banitów w całej Kniei Shavine.

Nie dalej jak latem widziałem, jak ten człowiek rozłupał siekierą czaszkę gwardzisty. Był równie bezwartościowy i podły jak każdy inny członek tej bandy, ale jego przekonanie o swoim niechybnym zbawieniu nigdy nie osłabło. Już dawno temu doszedłem do wniosku, że jego wiara jest żarliwą wiarą szaleńca i przestałem zastanawiać się nad sprzecznościami w jego zachowaniu, z wyjątkiem sytuacji, gdy znajdowałem się w centrum jego zakłamanych urojeń.

Spodziewałem się kolejnej zwięzłej odmowy, więc zdziwiłem się, gdy na twarzy Fornala pojawił się wyraz, który musiał być związany z ponurym wspomnieniem. Niektórzy mogliby nazwać banitę przystojnym, choć blask obłędu, który często płonął w jego spojrzeniu, raczej nie sprzyjał takiej ocenie. Teraz jednak Fornal wyglądał prawie normalnie, a kiedy się odezwał, w jego głosie nie było słychać potępienia.

– Kiedy go widziałem, nie był czempionem – powiedział. – Tylko młodym rycerzem w służbie króla Mathisa, ale nawet wtedy, we wszystkich księstwach nie było chyba wojownika, który mógłby mu dorównać. To, że człowiek tak wielki poruszał się z taką szybkością wydawało się... nienaturalne. A rzeź, jaką potrafił urządzić, nawet jeśli chodziło o buntowników, niektórym mogła wydawać się grzeszna. Ale nie lubował się w masakrze tak, jak inni rycerze, ani nie brał udziału w okrucieństwach, jakie zadawali jeńcom. Kiedy układaliśmy ciała, klęczał z należytą powagą, gdy ascendant wygłaszał modlitwy. Prawdziwy rycerz Przymierza i Korony.

Dobrze, że go lubisz, skwitowałem w duchu, wspominając rozmowę Deckina i Lorine. Być może wkrótce go spotkamy.

– A sir Althus Levalle? – drążyłem. – Słyszałeś kiedyś o nim?

Fornal gwałtownie zmrużył oczy, co stanowiło wyraźny znak, że się zagalopowałem. Ten człowiek mógł być szalony jak ospowata małpa, ale nie był głupi.

– Skąd ta ciekawość, poganinie? – zapytał, przesuwając się tak, by siedzieć przodem do mnie.

– Słyszałem, jak rozmawiali ci Kordwainczycy na drodze – odpowiedziałem starannie obojętnym tonem, wzruszając ramionami. – Mówili, że stoczyli niedawno jakąś bitwę.

Spojrzenie Fornala bynajmniej nie złagodniało, wpatrywał się we mnie pytająco, najwyraźniej doszedł do głosu jego instynkt do wykrywania cudzych występków. Kolejne pytania zmusiłyby mnie do bardziej skomplikowanych kłamstw. Choć byłem wprawiony w oszustwie, to z Fornalem rzadko mi się udawało. Uratował mnie słaby aromat dymu, który przywiał nam w nozdrza południowy wiatr. Fornal i ja mrugnęliśmy równocześnie i obaj natychmiast kucnęliśmy.

Po drugiej stronie niewielkiej polanki Baker i Twine również podnosili się na nogi, każdy nakładał na cięciwę wyciągniętą z kołczanu strzałę. Tylko głupiec rozpaliłby ogień w tym rejonie lasu. Nadal znajdowaliśmy się głęboko na ziemiach, które uważano za należące do Króla Banitów, książęcy żołnierze i szeryfowie byli zbyt sprytni, by zdradzać swoją obecność w taki sposób.

Fornal podniósł rękę, aby nas zatrzymać i trwał tak przez chwilę w bezruchu i ciszy, z zamkniętymi oczami, ale z rozdętymi nozdrzami. W końcu uniósł powieki i ruchem brody wskazał północny zachód, gdzie drzewa rosły odrobinę rzadziej. Ruszyliśmy, ustawiwszy się w typowej dla zwiadu formacji, ja za Fornalem, a łucznicy na flankach. Zapach się wzmógł, aż wreszcie mogłem dostrzec pasma dymu dryfujące wśród gałęzi powyżej, a potem usłyszeliśmy głosy. Były ciche i brzmiały dziwnie, słów nie sposób było rozpoznać, ale prowadziły nas lepiej niż latarnia statki.

Przeszliśmy kolejnych pięćdziesiąt kroków i głosy stały się wyraźne, nie miałem już wątpliwości, że mówią w nieznanym mi języku. Rzuciłem Fornalowi zdziwione spojrzenie, a on skrzywił się i odpowiedział wymawiając bezgłośnie:

– Askarlijczycy.

Gwałtownym ruchem głowy wskazał szeroki pień wiekowego cisu, rosnącego kilka kroków dalej. Wspiąłem się za nim po poskręcanych konarach z łatwością, jaką dały mi lata praktyki. Gdy znaleźliśmy się na wysokości dwudziestu stóp ponad dnem lasu, zobaczyliśmy obóz. Źródło dymu stało się widoczne od razu – stos drewna, z którego unosiła się bladoszara mgła. Przez baldachim z liści i gałęzi nie do końca widać było ludzi, ale oceniłem, że kręciło się tam ich około tuzina. Dwoje rzucało się w oczy, bo ciągle wędrowali tam i z powrotem przez kłęby dymu. Wysokość ich głosów wskazywała na gorącą kłótnię, a słowa były mieszaniną miękkich samogłosek i ostrych wykrzykników.

– Masz pojęcie, o czym mówią? – szepnąłem do Fornala.

– Nie kalam się mową heretyków – mruknął, przyglądając się obozowi. – Ale to dzicy z północy, nie ma wątpliwości. – Spojrzał na mnie. – Znajdź Deckina. Powiedz mu, że w lesie są intruzi.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O Autorze

Anthony Ryan mieszka w Londynie, jest autorem bestsellerowych serii New York Timesa Kruczy Cień oraz Draconis Memoria. Wcześniej wykonywał wiele prac dla rządu Wielkiej Brytanii, w tej chwili cały swój czas poświęca pisaniu. Interesuje się sztuką, nauką oraz nieskończonym questem znalezienia perfekcyjnej pinty piwa.

Dowiedz się więcej o Anthonym Ryanie oraz o innych autorach Orbit, rejestrując się do naszego newslettera na orbitbooks.net.

Podziękowania

Dziękuję mojemu agentowi Paulowi Lucasowi, redaktorom z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, Jamesowi Longowi i Bradleyowi Englertowi, za wsparcie i ciężką pracę, jaką było tchnięcie życia w historię Alwyna Skryby.

Copyright © 2021 by Anthony Ryan Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2023

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-979-2

Tytuł oryginału: The Pariah

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Tłumaczenie Dominika Repeczko

Ilustracja na okładce Jaimie Jones

Projekt okładki Szymon Wójciak

Redakcja Dorota Pacyńska

KorektaMarta Sobiecka

Ilustracje Dominik Broniek

Mapa Paweł Zaręba

Skład wersji elektronicznej [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow