Czarna pieśń - Anthony Ryan - ebook

Czarna pieśń ebook

Anthony Ryan

4,5

Opis

Toczyliśmy bitwy, po których zostawało na ziemi ponad sto trupów, ale nie napisano o nich ani słowa. Zakon walczy, ale często robi to w ciszy, bez chwały czy nagrody. Nie mamy sztandarów. Vaelin Al Sorna jest najnowszym rekrutem Szóstego Zakonu. Podczas brutalnego szkolenia uczy się wykuwać miecze, przetrwać w dziczy, zabić człowieka szybko i cicho, a wszystko w imię obrony Królestwa i wiary. Teraz jego umiejętności zostaną poddane próbie. Zbliża się wojna. Vaelin musi wykorzystać całą swoją siłę i spryt, żeby przeżyć nadciągający konflikt. Lecz kiedy świat będzie balansował na krawędzi chaosu, Vaelin pozna prawdę, która tnie głębiej niż miecz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 596

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (97 ocen)
62
25
6
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Nie oderwiesz się od lektury

Ryan znowu w formie. Bardzo dobra książka.
10
marusia45

Nie oderwiesz się od lektury

cudo! zachwycam się
10
simonsith

Dobrze spędzony czas

świetny tom, aż chciałoby się więcej.
00

Popularność




CZĘŚĆ I

Nawet naj­więk­sze kłam­stwo można unie­waż­nić naj­ostrzej­szym mie­czem.

Wiersz seor­da­ski, autor nie­znany

Relacja Obvara

Rela­cja Obvara

Lura­lyn kie­dyś mnie zapy­tała:

– Jak to jest umie­rać?

Wyczu­łem pra­gnie­nie pocie­chy kry­jące się za tym pyta­niem, więc odpo­wie­dzia­łem:

– To jest jak spa­da­nie. Świat kur­czy się do jed­nego punk­cika świa­tła daleko w górze, a ty scho­dzisz w wieczną otchłań. Potem on też znika i nie ma już nic.

Muszę jed­nak wyznać, że ta dość poetycka odpo­wiedź była kłam­stwem. Oczy­wi­ście mogę mówić tylko za sie­bie, bo inni może odbie­rali śmierć jako coś nie­wiele gor­szego od łagod­nego zapa­da­nia w wieczny sen. Moja śmierć tak nie wyglą­dała.

Wie­dzia­łem, że rana jest śmier­telna, gdy tylko poczu­łem, że ostrze Al Sorny prze­bija mój krę­go­słup i wycho­dzi ple­cami. Ból był taki, jak można sobie wyobra­zić. Ale ja zna­łem ból. Byłem bowiem Obva­rem Nage­ri­kiem, namasz­czo­nym czem­pio­nem samego Ostrza Ciem­no­ści i w Stahl­ha­ście tylko jemu ustę­po­wa­łem sławą. Sto­czy­łem wiele bitew i nie będzie prze­chwałką, kiedy powiem, że nie potra­fi­łem i na­dal nie potra­fię zli­czyć, ilu ludziom ode­bra­łem życie. Odnie­sione przeze mnie rany rów­nież są nie do poli­cze­nia, choć nie­które prze­trwały w pamięci dłu­żej niż inne. Strzała w Bitwie Trzech Rzek, która prze­szyła moje ramię aż do kości. Miecz, który roz­orał mój oboj­czyk w dniu, kiedy wyrżnę­li­śmy pierw­szą armię, wysłaną prze­ciwko nam przez kupiec­kiego króla. Ale żadna z nich nie bolała tak mocno jak ta ani nie zadała rów­nie potęż­nego ciosu mojej dumie. Przez wszyst­kie póź­niej­sze lata nie byłem pewien, co zabo­lało bar­dziej: prze­bi­cie ostrzem mojej piersi aż do ple­ców czy świa­do­mość, że zaraz umrę z ręki prze­klę­tego uzur­pa­tora, Zło­dzieja Imion. Bowiem jego słowa mnie roz­gnie­wały, a w tam­tych cza­sach prze­ży­wało nie­wielu z tych, któ­rzy wzbu­dzili mój gniew.

„On nie jest bogiem. Ty nie jesteś czę­ścią boskiej misji. Wszyst­kie mordy, któ­rych doko­na­łeś, są bez­war­to­ściowe. Jesteś zabójcą w służ­bie kłamcy…”. Jego słowa. Budzące wście­kłość, nie­na­wistne słowa. Tym gor­sze, że zawie­rały prawdę, prawdę ujaw­nioną w pie­śni Jade­ito­wej Księż­niczki, choć w głębi serca zna­łem ją już wcze­śniej.

Wie­rzę, że to gniew utrzy­mał mnie wtedy przy życiu, kiedy krew zbie­rała się w moim gar­dle, a płu­com bra­ko­wało powie­trza. Kiedy ból roz­ry­wał mnie od stóp do głów, a moje trze­wia się roz­luź­niły, nie mia­łem złu­dzeń i wie­dzia­łem, że nie­gdyś potężny Obvar wkrótce będzie kolej­nym tru­pem wala­ją­cym się po obo­jęt­nym Żela­znym Ste­pie. Jed­nakże nawet wtedy uchwyt mojej dłoni na ręko­je­ści sza­bli nie osłabł, a ramiona zacho­wały dość siły, by wycią­gnąć ostrze z ciała wroga. Al Sorna stał pro­sto, kiedy ja zro­bi­łem chwiejny krok do tyłu, coś do niego beł­ko­cząc. Wście­kłość i ból spra­wiły, że to, co wtedy mówi­łem, nie prze­trwało w mojej pamięci, ale wolę myśleć, że było to coś sto­sow­nie wyzy­wa­ją­cego, może nawet szla­chet­nego. Po coraz więk­szej bla­do­ści skóry widzia­łem, że Al Sorna umiera, kiedy na mnie patrzył z twa­rzą zasty­głą w wyra­zie nie­ulę­kłego ocze­ki­wa­nia.

Żad­nego stra­chu, pomy­śla­łem, kiedy unio­słem sza­blę, żeby go dobić. Przy­naj­mniej mia­łem jakąś satys­fak­cję. Mimo zasłu­żo­nej repu­ta­cji okrut­nego tak naprawdę ni­gdy nie lubi­łem zabi­jać ludzi, któ­rzy bła­gali o litość.

Pod­kute żela­zem kopyto tra­fiło mnie naj­pierw w udo, łamiąc je rów­nie łatwo jak suchą gałąź. Runą­łem na zie­mię. Nawet gdy­bym miał na to siłę, nie zdą­żył­bym się odto­czyć, bo kop­niaki spa­dały na mnie jak żela­zny deszcz, miaż­dżąc kości i roz­ry­wa­jąc ciało. Wcze­śniej wyobra­ża­łem sobie, że ból dobi­ja­ją­cego ciosu Al Sorny będzie naj­gor­szym, co mnie spo­tka. Myli­łem się. Nie było spa­da­nia w bło­go­sła­wioną nicość, żad­nego male­ją­cego punk­cika świa­tła, a jedy­nie prze­ra­że­nie i ago­nia czło­wieka zadep­ty­wa­nego na śmierć przez roz­ju­szo­nego konia, na koniec zaś uczu­cie szar­pa­nia. Przy­nio­sło ono nowy rodzaj cier­pie­nia, głęb­szego i bar­dziej fun­da­men­tal­nego, które prze­szyło samo moje jeste­stwo, nie tylko ciało. Zro­zu­mia­łem, że dusza została ze mnie wyszarp­nięta jak mięso z trupa.

Wkrótce to dozna­nie ustą­piło miej­sca mdlą­cej dez­orien­ta­cji. Wbrew kłam­stwu, któ­rym pocie­szy­łem Lura­lyn, nie upa­dłem, umie­ra­jąc, tylko poto­czy­łem się bez­ład­nie. Obrazy i emo­cje zaata­ko­wały mnie chmarą, nie pozo­sta­wia­jąc miej­sca na żadną logiczną myśl. Choć fizyczna ago­nia się skoń­czyła, ta część pod wie­loma wzglę­dami była gor­sza, bo wydo­była naj­gor­sze stra­chy, paniczną, roz­pacz­liwą świa­do­mość, że to, co znaj­duje się poza życiem, jest niczym wię­cej jak wiecz­nym cha­osem. Mimo to panika sła­bła, w miarę jak natłok obra­zów stop­niowo zle­wał się w wyraźne wspo­mnie­nie. Oto patrzy­łem oczami dziecka na zimną gniewną twarz matki.

„Jesz wię­cej niż prze­klęte konie”, wybur­czała, odpę­dza­jąc mnie, kiedy się­gną­łem po upie­czone przez nią ciastka owsiane. „Inne łona są bło­go­sła­wione przez Boską Krew, a ja dostaję cho­dzący żołą­dek”. Rzu­ciła we mnie patel­nią, wyga­nia­jąc z namiotu. „Idź zabierz jedze­nie innym bacho­rom, jeśli jesteś taki głodny! I nie wra­caj przed nocą”.

Wspo­mnie­nie roz­pa­dło się i zama­zało, a po chwili ponow­nie ufor­mo­wało w coś zna­jo­mego. W twarz Lura­lyn tam­tego dnia, kiedy wal­czy­łem z Kehl­bran­dem. Zna­łem je dobrze, bo czę­sto mnie nawie­dzało, a przy­naj­mniej sądzi­łem, że je znam. W mojej pamięci zawsze domi­no­wała walka, silne ciosy pię­ści, żela­zny posmak wła­snej krwi, kiedy Kehl­brand spu­ścił mi naj­so­lid­niej­sze lanie, jakie w życiu dosta­łem. Ale tym razem było ina­czej, bo widzia­łem obli­cze Lura­lyn ścią­gnięte w bez­sil­nej wście­kło­ści i łzy pły­nące z jej oczu – widzia­łem, a ude­rze­nia Kehl­branda sta­no­wiły jedy­nie zakłó­ce­nie. Potem jej twarz się zmie­niła, nabrała kobie­cej peł­no­ści, budząc we mnie pełną roz­go­ry­cze­nia, ale upo­rczywą mie­sza­ninę pożą­da­nia i tęsk­noty.

Ależ z cie­bie obrzy­dliwe zwie­rzę, Obva­rze.

Teraz wyraz jej twa­rzy, oświe­tlo­nej przez zacho­dzące słońce i przy­ćmiony blask tysięcy obo­zo­wych ognisk ota­cza­ją­cych Wielki Tor, był pogar­dliwy. Pomy­śla­łem wtedy, jak przy­jem­nie na jej gład­kim licu wyglą­dają zmie­nia­jące się kolory. Na języku czu­łem smak wina, cum­bra­el­skiego wina, choć w tam­tych cza­sach nie mia­łem poję­cia o jego pocho­dze­niu ani mnie ono nie obcho­dziło. Za Lura­lyn widzia­łem wysoką postać jej brata, który stał nad tru­pem leżą­cym na ołta­rzu. Dłu­gie, musku­larne, obna­żone ciało Teh­lvara było blade, bez­władne, popla­mione zaschniętą krwią, która wycie­kła z rany od noża na jego piersi.

To dzień, kiedy Wielki Kapłan zadał Teh­lva­rowi dru­gie pyta­nie, uświa­do­mi­łem sobie, patrząc, jak Lura­lyn nie­chęt­nie pociąga łyk z bukłaka, który podało jej moje młod­sze ja. Kiedy wszystko się zaczęło.

Poczu­łem to wszystko znowu, w miarę jak wspo­mnie­nie się roz­wi­jało. Kolejny przy­pływ żądzy i gniewu z powodu – teraz już zwy­cza­jo­wej – odmowy Lura­lyn, jesz­cze sil­niej­szy, gdy Kehl­brand wezwał ją do sie­bie, a mnie odpra­wił. To, co zamie­rzał powie­dzieć, nie było prze­zna­czone dla moich uszu. I dla­czego mia­łoby być? Jakiej mądrej rady mógł­bym udzie­lić? Mia­łem zostać czem­pio­nem Ostrza Ciem­no­ści, ale nie jego doradcą. Upływ lat pozwo­lił wyraź­niej dostrzec ścieżkę pro­wa­dzącą do tego punktu histo­rii, w któ­rym imię Kehl­branda Rey­erika prze­nosi się do kró­le­stwa mrocz­nej legendy. Sądzi­łem, że zaczęło się to w chwili mojej śmierci, ale teraz wiem, że począt­kiem była chwila, kiedy wielka bestia ruszyła cięż­kim kro­kiem do ciem­nie­ją­cego obozu, żeby wyła­do­wać swoje fru­stra­cje we wszel­kiego rodzaju paskud­nych uczyn­kach. W głębi serca bestia wie­działa, że jest jedy­nie cenio­nym psem, ow­szem, sil­nym i bru­tal­nym, ale mimo wszystko psem.

Czy tym jest śmierć? – zasta­na­wia­łem się, kiedy wspo­mnie­nie znowu się zmie­niło. Wielki Tor i obóz znik­nęły w wiru­ją­cej mgle. Odtwa­rza­niem wciąż na nowo, bez końca, krzywd zazna­nych w życiu. Jeśli tak, to czy mogę zgod­nie z prawdą twier­dzić, że nie zasłu­ży­łem na taki los?

Kiedy obraz znowu się wyostrzył, zda­wało się, że i tym razem potwier­dza on moje podej­rze­nia, gdyż była to następna chwila, którą wolał­bym zapo­mnieć. Sta­łem z Kehl­bran­dem w komo­rze pod Gro­bow­cem Nie­wi­dzial­nych. Trupy kapła­nów, któ­rych zabi­li­śmy, do tej pory się roz­ło­żyły, wysu­szone ciało odpa­dło od kości w tej suchej, pra­sta­rej jaskini. Mimo to zapach śmierci na­dal uno­sił się w powie­trzu.

Przy­po­mnia­łem sobie teraz, że Kehl­brand zasko­czył mnie nale­ga­niem na powrót do Wiel­kiego Toru po upadku Leshun-Kho. Tak wiel­kie zwy­cię­stwo powinno zakoń­czyć się cało­nocną zabawą wraz ze wszyst­kimi jej atrak­cjami. Głód, za który kar­ciła mnie matka, nie osłabł w miarę dora­sta­nia, a wraz z nadej­ściem doro­sło­ści dołą­czyły do niego inne ape­tyty. Jed­nakże Ostrze Ciem­no­ści nie pozwo­lił na żadne świę­to­wa­nie. Kiedy rzeź się doko­nała, a Lura­lyn wybrała sobie jeń­ców, Kehl­brand prze­ka­zał mia­sto w ręce zaufa­nego skel­tira z dzie­się­cioma tysią­cami wojow­ni­ków, żeby go strze­gli przed kontr­ude­rze­niem z połu­dnia.

– Zamie­rzasz ruszyć na Keshin-Kho? – spy­ta­łem. W mojej piersi nie­cier­pliwe wycze­ki­wa­nie mie­szało się z lękiem. Choć zawsze pali­łem się do walki, wielka for­teca była celem budzą­cym grozę, nawet dla naszych wciąż powięk­sza­ją­cych się sił.

– Nie, przy­ja­cielu – odpo­wie­dział Kehl­brand. – Jedziemy do domu. Czas się przy­go­to­wać.

– Na co?

Zmru­żył oczy, patrząc na swoją sio­strę. Od upadku mia­sta obli­cze Lura­lyn było posępne, przy­pusz­cza­łem, że z powodu jej zbyt­niej wraż­li­wo­ści, która zawsze wyda­wała mi się dziw­nie nie­ty­powa jak na hordę. Jed­nakże Kehl­brand nie­zmien­nie oka­zy­wał zaufa­nie, jakim obda­rzał sio­strę, przy­naj­mniej do tej pory.

– Jesz­cze nie jestem pewien… – rzekł, wsia­da­jąc na konia. – Ale będę cze­goś od cie­bie potrze­bo­wał, przy­sługi, o którą nie­chęt­nie pro­szę.

– Jesteś mestra-skel­ti­rem – przy­po­mnia­łem mu. Nawet wtedy wzdra­ga­łem się przed uży­wa­niem jego boskiego miana, a on uznał za sto­sowne tego nie dostrze­gać. – Proś o wszystko, a ja to zro­bię.

Wbił we mnie nie­ru­chome, ale pozba­wione wyrazu spoj­rze­nie. Kiedy prze­mó­wił, w jego gło­sie pobrzmie­wała nuta żalu, który rzadko u niego sły­sza­łem.

– Przy­po­mnę ci o tej obiet­nicy, bra­cie.

Poje­cha­li­śmy zatem do domu z woj­skiem za ple­cami. Thula zostali wysłani na wschód i na zachód, żeby nękać nad­gra­niczne gar­ni­zony, ale Stahl­hast ruszył na pół­noc, z powro­tem do Wiel­kiego Toru, a tam Kehl­brand kazał mu podą­żyć za nim do Gro­bowca i tego, co się pod nim kryło.

– Dotknij go.

Kamienna powierzch­nia była gładka i czarna, nie licząc zło­tych żył, które ją prze­ci­nały i które w bla­sku pochodni wyglą­dały, jakby pul­so­wały wła­snym świa­tłem. Przy­po­mnia­łem sobie prze­ra­że­nie Lura­lyn tam­tej nocy, kiedy zabi­li­śmy kapła­nów, i stwier­dzi­łem, że wcale się jej nie dzi­wię.

– Ktoś nad­cho­dzi – powie­dział Kehl­brand. – Wróg, któ­rego nie możesz poko­nać.

Ode­rwa­łem wzrok od kamie­nia i przy­wo­ła­łem na usta sze­roki uśmiech, żeby ukryć nie­pew­ność, którą budziła we mnie bli­skość naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego przed­miotu w dzie­jach Stahl­ha­stu, obiektu tak świę­tego, że Wieczne Prawa naka­zy­wały kara­nie śmier­cią każ­dego, kto na niego spoj­rzał, a nie został wybrany przez kapła­nów. Tyle że oni teraz nie żyli, a Wieczne Prawa były rzadko przy­wo­ły­waną pozo­sta­ło­ścią po cza­sach przed wynie­sie­niem Kehl­branda. Po co Stahl­ha­stowi Hor­dzie były jakieś prawa, skoro mie­li­śmy słowo Ostrza Ciem­no­ści, słowo boga?

– Nie ma takiego czło­wieka, któ­rego nie potra­fię poko­nać – powie­dzia­łem.

– Ależ jest, możesz być pewien. Ukradł moje imię i wkrótce przy­bę­dzie, żeby ukraść wszystko, co zbu­do­wa­li­śmy. – Kehl­brand się­gnął ponad kamie­niem i chwy­cił moje przed­ra­mię. – Dotknij go. – Jego wzrok był ostry, nie­ustę­pliwy, roz­ka­zu­jący. To była twarz, którą przy­brał, kiedy został kimś wię­cej niż mestra-skel­ti­rem, twarz Ostrza Ciem­no­ści. – Dotknij go, a potężny Obvar sta­nie się jesz­cze potęż­niej­szy.

Nawet mimo słabo tłu­mio­nego powąt­pie­wa­nia w boskość boga trudno jest odmó­wić jego roz­ka­zowi. Wcze­śniej czę­sto roz­wa­ża­łem myśl, że powłoka Ostrza Ciem­no­ści to tylko kolejny for­tel, spo­sób na prze­cią­ga­nie na swoją stronę tych, któ­rych kie­dyś znie­wo­li­li­śmy, i tych, któ­rych wkrótce mie­li­śmy pod­bić. Jeśli tak, z pew­no­ścią sztuczka oka­zała się sku­teczna. Ale patrząc teraz w jego oczy, zro­zu­mia­łem po raz pierw­szy, że Kehl­brand Rey­erik nie odgry­wał roli boga. Przy­naj­mniej w swoim mnie­ma­niu był Ostrzem Ciem­no­ści i w tam­tej chwili ja też w to wie­rzy­łem. Wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łem, że wła­śnie takie chwile sła­bo­ści ska­zują na zagładę, mgnie­nia, w któ­rych rozum i wąt­pli­wo­ści są przy­ćmie­wane przez ślepą wiarę i miłość.

Roz­po­star­łem palce, kiedy Kehl­brand posłał mi ponury uśmiech satys­fak­cji i przy­ci­snął moją dłoń do powierzchni kamie­nia.

To było jak dotknię­cie pło­mie­nia, ale poczu­łem ból dużo gor­szy niż przy zwy­kłym opa­rze­niu. Prze­szył moją dłoń, ramię, całe ciało. Biały ogień eks­plo­do­wał w moich oczach i towa­rzy­szył mu ryk, który zagłu­szył mój wła­sny wrzask. Ogień zgasł rów­nie szybko, jak się poja­wił, a ja przez krótką sekundę widzia­łem przed sobą parę oczu. Czarne źre­nice osa­dzone w żół­tych gał­kach nakra­pia­nych zie­le­nią i oto­czo­nych przez prę­go­wane futro o wzo­rze rów­nie zło­żo­nym jak syme­trycz­nym. Tygrys, uświa­do­mił sobie mój obo­lały umysł, kiedy śle­pia zaj­rzały w moją duszę. Nie usły­sza­łem żad­nych słów, nie zoba­czy­łem niczego oprócz tych oczu, ale poczu­łem moc ich wła­ści­ciela wyraź­niej niż wszel­kie rany, które odnio­słem wcze­śniej i póź­niej.

Głód. Głę­boki, żar­łoczny, nie­na­sy­cony głód.

Oczy zamru­gały i znik­nęły, zosta­wia­jąc po sobie szarą mgłę i nagły brak wszel­kich doznań. Kiedy mgła się roz­wiała, stwier­dzi­łem, że leżę na ple­cach i patrzę na zatro­skaną twarz Rey­erika.

– Było ina­czej – stwier­dził Kehl­brand gło­sem cichym i zamy­ślo­nym, jakby mówił bar­dziej do sie­bie niż do mnie. – Dla­czego było ina­czej?

– Ina­czej? – Jęk­ną­łem i ują­łem jego dłoń, a on pomógł mi wstać.

– Obda­rzy­łem darami wielu przed tobą, bra­cie. Był u nich zamęt w gło­wie, ale żad­nego bólu. – Przyj­rzał mi się z uwagą, z czo­łem zmarsz­czo­nym w nie­zwy­kłej dla niego kon­cen­tra­cji. – Czu­jesz to? Wiesz, co to jest?

– Czuję?

Kelh­brand wes­tchnął z iry­ta­cją, widząc moją dez­orien­ta­cję, a ja doda­łem:

– Bolało.

– I nic wię­cej? Nie czu­jesz niczego wię­cej?

Cof­ną­łem się i nie dba­jąc o ska­żone powie­trze tego miej­sca, wzią­łem ury­wany oddech. Prawdę mówiąc, czu­łem jedy­nie lek­kie mro­wie­nie po doświad­czo­nym bólu. Ręce mia­łem silne jak zawsze, ale nie sil­niej­sze. Podob­nie wzrok, teraz oczysz­czony z sza­rej mgły, był ostry, ale oprócz solid­no­ści tej jaskini nie dostrze­ga­łem niczego nie­zwy­kłego.

– Ja jestem… sobą, bra­cie.

– Nie. – Kelh­brand pokrę­cił głową. Czoło na­dal miał zmarsz­czone, głos zabar­wiony słabą nutą gniewu. – Twoja melo­dia jest inna. – Prze­krzy­wił głowę i ści­szył głos do szeptu. – Nie jestem pewien, czy mi się podoba.

Zamru­gał, a ja nie zdo­ła­łem poha­mo­wać drże­nia, bo w tym momen­cie jego oczy tak bar­dzo przy­po­mi­nały tygry­sie, że poczu­łem spazm nie­daw­nego bólu. Kiedy Kehl­brand znowu się ode­zwał, jego czoło się wygła­dziło, a ton był nie­dbały.

– No, dobrze, na pewno wkrótce to da o sobie znać.

– Lura­lyn mogłaby wie­dzieć … – zaczą­łem, ale szybko zosta­łem uci­szony.

– Nie. – Ton jego głosu był roz­ka­zu­jący. – Prawdę mówiąc, Obva­rze, wolał­bym, żebyś od tej pory cał­ko­wi­cie uni­kał towa­rzy­stwa mojej sio­stry. Ona uważa cię w naj­lep­szym razie za męczą­cego i, szcze­rze mówiąc, twoje sta­ra­nia zawsze były nie­po­trzebne, nawet nie­sto­sowne. Osta­tecz­nie ona jest naj­bliż­szą i naj­bar­dziej uko­chaną krewną Ostrza Ciem­no­ści. Lura­lyn nie jest dla cie­bie.

I wtedy to poczu­łem, oprócz urazy wywo­ła­nej jego sło­wami, że jestem nie­godny serca jego sio­stry, oprócz gniewu spo­wo­do­wa­nego przez jego non­sza­lancki ton, ton pana wobec nie­wol­nika. Pośród tego wszyst­kiego poczu­łem i usły­sza­łem coś wię­cej. Coś jakby słowa wypo­wie­dziane przez dwoje ust jed­no­cze­śnie, jedne z bez­tro­sko obraź­liwą nutą Kehl­branda, dru­gie brzmiące bar­dziej jak syk pod­łego, zdra­dli­wego nik­czem­nika. Słowa były iden­tyczne, ale ton nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, że wszystko jest kłam­stwem. Każda sylaba ocie­kała fał­szem. Usły­sza­łem, że istot­nie Lura­lyn zawsze lubiła odrzu­cać moje awanse, ale to nie dla­tego Kehlbn­rand chciał, żebym jej uni­kał.

On się boi tego, co ona mi powie, albo co ja mogę jej powie­dzieć.

Wró­ci­łem spoj­rze­niem do kamie­nia, niczym nie­wy­róż­nia­ją­cego się czar­nego cokołu ze zło­tymi żyłami, jesz­cze wyraź­niej pul­su­ją­cego teraz życiem. To jego dar, zro­zu­mia­łem. Kłam­stwa.

– Och, nie bądź zły – powie­dział Kehl­brand, uśmie­cha­jąc się i kła­dąc dłoń na moim ramie­niu w geście współ­czu­cia i otu­chy. – W głębi serca wie­dzia­łeś, że zawsze tak będzie. Kiedy ruszymy na połu­dnie, nie zabrak­nie ci żon. Sły­sza­łem, że król Lian Sha ma całe skrzy­dło pałacu zamiesz­kane przez bar­dzo uro­dziwe kon­ku­biny.

„To tylko pies”, poin­for­mo­wał mnie drwiący głos. „Któ­remu rzuca się ochłapy ze stołu Ostrza Ciem­no­ści”.

Instynkt wojow­nika to cenna rzecz, podobna pod wie­loma wzglę­dami do instynktu tchó­rza, bo docho­dzi do głosu w chwi­lach naj­więk­szego zagro­że­nia. Kiedy Kehl­brand zaśmiał się i uści­snął moje ramię z bra­ter­skim uczu­ciem, wie­dzia­łem, że zabiłby mnie bez waha­nia, gdyby moje następne słowa były inne od tych, któ­rych ocze­kuje się od naj­wier­niej­szego psa.

– Jak Ostrze Ciem­no­ści roz­każe – powie­dzia­łem, skła­nia­jąc głowę.

Zaraz potem zalały mnie wspo­mnie­nia niczym poszar­pane kur­tyny desz­czu nie­sione przez wiatr. Wiel­kie zwy­cię­stwo nad armią kupiec­kich kró­lów, sze­regi zała­mu­jące się pod napo­rem Uwol­nio­nych Lura­lyn, eks­taza rzezi, jaka potem nastą­piła. Powrót do Wiel­kiego Toru i przy­by­cie Jade­ito­wej Księż­niczki w towa­rzy­stwie uzdro­wi­cielki i Zło­dzieja Imion, któ­rego Kelhl­brand spo­dzie­wał się od dawna. Choć byłem przy­zwy­cza­jony do wyczu­wa­nia zagro­żeń ze strony poten­cjal­nych wro­gów, to stwier­dzi­łem, że ten jest dziw­nie zagad­kowy. Wysoki i silny, to pewne, ale nie tak jak ja. Miał bystry umysł i sły­nął z prze­bie­gło­ści, ale, prawdę mówiąc, nie poczu­łem przy nim ani onie­śmie­le­nia ani stra­chu. Może wła­śnie to prze­są­dziło o moim losie, bo gdy­bym się bał, mógł­bym go poko­nać.

Potem roz­brzmiała pieśń Jade­ito­wej Księż­niczki, a przed jej prawdą nie dało się uciec. Dar kamie­nia obda­rzył mnie zdol­no­ścią sły­sze­nia kłamstw, tak że sta­wa­łem się bogaty w świe­ci­dełka, uży­wa­jąc go w namio­cie hazardu, ale nie ujaw­nił mi, do jakiego stop­nia sam sie­bie oszu­ki­wa­łem. Koiłem swoją dumę, zra­nioną przez lek­ce­wa­że­nie Kelhl­branda, przy­kła­da­jąc zbyt dużą wagę do sza­cunku, jaki oka­zy­wał mi od tam­tej pory. Stahl­hast nie postrzega bogac­twa tak samo jak połu­dniowcy. Choć cenimy złoto i roz­ma­ite skarby, praw­dziwe bogac­two kryje się w sła­wie, a teraz moją legendę przy­ćmie­wała tylko legenda Ostrza Ciem­no­ści i jego obda­rzo­nej sio­stry. Stała się ona tar­czą prze­ciwko moim wąt­pli­wo­ściom, wygod­nym futrem otu­la­ją­cym mnie, kiedy szy­der­czy głos wra­cał, żeby mnie drę­czyć. Ale nie ist­niała żadna tar­cza chro­niąca przed pie­śnią Jade­ito­wej Księż­niczki.

To wszystko kłam­stwo.

Zro­zu­mia­łem to, kiedy jej pieśń bez wysiłku for­so­wała moją obronę, ata­ko­wała moją duszę, jed­no­cze­śnie piękna i straszna. Wszyst­kie jego pochwały, wszyst­kie dary, uda­wa­nie bra­ter­stwa od lat chło­pię­cych. Kłam­stwa. Pieśń zmu­siła mnie do spoj­rze­nia na niego nowymi oczami, do zoba­cze­nia sztucz­no­ści w każ­dym wyra­zie twa­rzy, kal­ku­la­cji kry­ją­cej się za każ­dym sło­wem. Pośród tego wszyst­kiego dostrze­głem tylko dwie prawdy: jego miłość do Lura­lyn i wiarę we wła­sną boskość. Kłam­liwy bóg, ale żywy w jego wła­snych oczach.

Wspo­mnie­nia nagle się zatrzy­mały w chwili, kiedy Kehl­brand ude­rzył Jade­itową Księż­niczkę, co oszczę­dziło mi widoku mojego poje­dynku z Al Sorną. Poczu­łem się unie­ru­cho­miony, spę­tany. Chyba przez cały wiek nic nie widzia­łem, nic nie sły­sza­łem i nic nie czu­łem, oprócz wra­że­nia, że jestem uwię­ziony. Wyda­wało mi się, że sły­szę wście­kłe dud­nie­nie wła­snego serca, ale wkrótce zro­zu­mia­łem, że to tylko wspo­mnie­nie pulsu, bo już nie mia­łem serca ani ciała. Pomimo mojej repu­ta­cji strach nie był nie­obecny w moim życiu, podob­nie jak w życiu każ­dego innego czło­wieka sto­ją­cego w obli­czu śmierci. Zawsze jed­nak potra­fi­łem nad nim zapa­no­wać, kon­tro­lo­wać go, prze­kuć we wście­kłość, która roz­kwi­tała w cza­sie bitwy. Ale tutaj nie było żad­nej bitwy, tylko schwy­ta­nie w pułapkę, jak w przy­padku muchy ska­za­nej na mio­ta­nie się w paję­czej sieci. Strach szybko zmie­nił się w prze­ra­że­nie, w rodzaj prze­ra­że­nia, które ogar­nia czło­wieka i zmu­sza go do krzyku, ale ja nie mia­łem ust, żeby krzy­czeć.

Wtedy roz­legł się ryk, krótki, ale gniewny, pełen nie­cier­pli­wo­ści. Nie roz­róż­ni­łem w nim żad­nych słów, ale w jakiś spo­sób od razu poją­łem roz­kaz: „Cisza!”.

Odzy­ska­łem wzrok i poczu­łem się zaplą­tany w sieć, a gdzieś w głębi mnie nara­stał słaby pomruk cie­ka­wo­ści. W mroku uka­zało się dwoje zmru­żo­nych badaw­czo oczu, które już wcze­śniej widzia­łem.

To mnie zje! Ta myśl wypły­nęła na powierzch­nię umy­słu z sza­le­ją­cego potoku stra­chu. Czu­łem jego głód, rów­nie nie­na­sy­cony jak wcze­śniej. Tygrys naj­wy­raź­niej nie dostrzegł w mojej duszy solid­nego pokarmu, bo jego szczęki pozo­stały zamknięte. Poczu­łem ulgę, która szybko zga­sła, gdy śle­pia się zbli­żyły, zimne i nie­mru­ga­jące. Bestia zary­czała, tym razem gło­śniej i dłu­żej. I znowu roz­kaz był jasny: „Zwrócę cię! A ty mnie nakar­misz!”.

Jego wola oto­czyła mnie niczym gigan­tyczna pięść ści­ska­jąca komara. Potem poja­wiło się uczu­cie wyry­wa­nia, uwal­nia­nia z sieci i odrzu­ca­nia. Pyłek kurzu ciśnięty przez bez­kształtną pustkę, spa­da­jący i spa­da­jący, do czasu, aż coś go schwy­tało, kolejna sieć, ale tym razem ufor­mo­wana z bólu. Ten ból mnie zalał, połą­czył się w ogni­ste kule, a te wydłu­żyły się i roz­cią­gnęły, aż stały się koń­czy­nami. Szybko nastą­piło wię­cej cier­pie­nia i powstało serce, które zaczęło pra­co­wać, kiedy zamknęły się wokół niego świeżo wykute żebra. Macki ago­nii stały się żyłami, kur­tyna ognia spa­dła na nagie mię­śnie nowego ciała, innego ciała, zmie­niła się w skórę. Ból osłabł, kiedy ciało okrze­pło wokół mojej duszy, ale nie ustą­pił cał­kiem, tylko czaił się we wnętrz­no­ściach jak gorący, gniewny pło­mień.

Krzyk­ną­łem ura­do­wany, że mam głos i mogę krzy­czeć. Mia­łem rów­nież skórę i czu­łem pod sobą twardy kamień i piesz­czotę chłod­nego powie­trza. Jed­nakże wszelka radość wypa­ro­wała, gdy sobie uświa­do­mi­łem, że w moim brzu­chu nara­sta ból i roz­prze­strze­nia się z gwał­tow­no­ścią, która – wie­dzia­łem to – wkrótce mnie zabije.

– Anti­do­tum! – pole­cił ktoś. – Szybko!

Ukłu­cie cze­goś draż­nią­cego na języku, spa­zma­tyczne dła­wie­nie się, kiedy płyn spły­wał mi do gar­dła. Kolejny krótki wybuch ago­nii we wnętrz­no­ściach, a potem wszystko znik­nęło, uga­szone przez paskudz­two, które połkną­łem.

– Otwórz oczy – pole­ciła ta sama osoba i poczu­łem na szczęce silne palce.

Na widok ostrego świa­tła pło­ną­cej pochodni przy­su­nię­tej do twa­rzy zamru­ga­łem i gwał­tow­nie wcią­gną­łem powie­trze, a z oczu stru­mie­niem pocie­kły mi łzy. On maja­czył nade mną, wpa­try­wał się we mnie twar­dym, badaw­czym, pyta­ją­cym spoj­rze­niem.

– Masz dla mnie wia­do­mość? – spy­tał w języku połu­dniow­ców.

Drgnął zdzi­wiony, kiedy odpo­wie­dzia­łem w języku Stahl­ha­stu, choć wyda­wało się, że te gło­ski źle pasują do ust, które je for­mo­wały.

– Kehl­brand… – wychry­pia­łem. – Bra­cie?

Wypro­sto­wał się i jego ręka zsu­nęła się z mojej twa­rzy, a badaw­czy wyraz twa­rzy zmie­nił się w powi­talny uśmiech. Jaka­kol­wiek była natura moich ostat­nich podróży, dar kamie­nia w jakiś spo­sób zdo­łał prze­trwać w mojej duszy, bo usły­sza­łem kłam­stwo rów­nie wyraź­nie jak dźwięk biją­cego dzwonu.

– Witaj z powro­tem, Obva­rze.

„To zwró­ciło mi psa”, prze­tłu­ma­czył szy­derca. „Może w końcu okaże się uży­teczny”.

* * *

Wielka for­teca Keshin-Kho leżała pod sza­rymi opa­rami, które wyda­wały się odporne na silny pół­nocny wiatr, który pędził od strony Żela­znego Stepu. Na uli­cach nie było żad­nych miesz­kań­ców, tylko wędru­jące bandy Stahl­ha­stu, Thuli i Uwol­nio­nych zajęte poszu­ki­wa­niem łupów. Tu i ówdzie leżały trupy, ale więk­szość została usu­nięta w ciągu dwóch dni po upadku mia­sta. Potra­fi­łem jed­nak oce­nić zażar­tość bitwy po poczer­nia­łych ruinach, które na­dal posy­łały dym w całun zale­ga­jący nad mia­stem.

– Trzy­dzie­ści tysięcy albo wię­cej – powie­dział Kehl­brand, z typową dla sie­bie łatwo­ścią śle­dząc bieg moich myśli. – Tyle mnie kosz­to­wało jego zaję­cie, Obva­rze. To było wido­wi­sko, muszę przy­znać. Już kaza­łem kilku uczo­nym pra­co­wać nad rela­cją. Kolejny roz­dział do eposu o Ostrzu Ciem­no­ści, oczy­wi­ście, gdy zosta­nie sto­sow­nie zre­da­go­wany.

Poło­żył dłoń na moich ple­cach i ruszył wzdłuż blan­ków. Przy­pro­wa­dził mnie do wewnętrz­nego i naj­wyż­szego muru mia­sta, przez cały czas opo­wia­da­jąc o swo­ich osią­gnię­ciach od czasu mojej śmierci, pod­czas gdy mój na­dal zamro­czony umysł sta­rał się przy­swoić istotne szcze­góły. Dużo mnie omi­nęło, a zwłasz­cza zaję­cie Keshin-Kho, co od poko­leń było ambi­cją Stahl­ha­stu. Mimo całego oszo­ło­mie­nia wstyd, że nie bra­łem udziału w zdo­by­ciu twier­dzy, bolał mnie bar­dziej, niż­bym chciał.

– Nie oba­wiaj się, przy­ja­cielu – powie­dział Kehl­brand. – Będzie sława do zdo­by­cia, kiedy ruszymy na połu­dnie. Choć nie­stety uzna­nie przy­pad­nie w udziale two­jemu nowemu ja.

Spoj­rza­łem na niego, gdy nagle poją­łem, jak oso­bli­wie zabrzmiały te słowa.

Rey­erik był wyso­kim czło­wie­kiem, lecz ja zawsze prze­wyż­sza­łem go wzro­stem, a teraz stwier­dzi­łem, że nie podoba mi się ta nowa dys­pro­por­cja.

– Nie przej­muj się tym zbyt­nio – uspo­koił mnie Kehl­brand z uśmie­chem, w któ­rym było iry­tu­jąco dużo roz­ba­wie­nia. – Z tego, co rozu­miem, to pierw­sza z two­ich powłok. Może następna bar­dziej ci się spodoba.

– Gdzie…? – Urwa­łem, kiedy ogar­nęła mnie następna fala dez­orien­ta­cji.

Obrazy, któ­rych ni­gdy nie widzia­łem, prze­mknęły przez moją głowę wraz z emo­cjami, któ­rych ni­gdy nie czu­łem. Sko­rupa, przy­po­mnia­łem sobie. To tylko sko­rupa ukra­dziona czło­wie­kowi nie­mal zabi­temu przez tru­ci­znę.

– Musia­łem go zmu­sić, żeby dotknął kamie­nia – wyja­śnił Kehl­brand w tam­tych pierw­szych chwi­lach po moim prze­bu­dze­niu, kiedy zata­cza­łem się po kom­na­cie cał­kiem zdez­o­rien­to­wany. – Ina­czej nie mógł­byś zawład­nąć tym cia­łem. Zdaje się, że ten czło­wiek miał nie­sa­mo­witą zdol­ność licze­nia. Wpraw­dzie to mało zna­czący dar, ale na pewno znaj­dziemy dla niego zasto­so­wa­nie.

Zaci­sną­łem zęby, odpę­dza­jąc obce wspo­mnie­nia, żeby sku­pić się na swoim pyta­niu:

– Gdzie jest Lura­lyn?

Kehl­brand zatrzy­mał się rap­tow­nie, a z jego twa­rzy znik­nął dobry humor. Dłoń spo­czy­wa­jącą na moim ramie­niu nagle zwi­nął w pięść i zabrał ją z cichym wes­tchnie­niem.

– Odje­chała, przy­ja­cielu, Wybrała ścieżkę zdrady.

– Lura­lyn cię zdra­dziła?

W jego gło­sie wyczu­łem brak kłam­stwa i smu­tek. Znowu się zachwia­łem i może bym upadł, gdyby on mnie nie przy­trzy­mał.

– Wszystko się wyja­śni, ale teraz… – Kehl­brand wska­zał głową w stronę ulic mia­sta – …chcę, żebym ode­grał rolę, o któ­rej mówi­li­śmy.

Zatrzy­ma­li­śmy się na skraju blan­ków i spoj­rze­li­śmy w dół na roz­le­gły teren koszar, świą­tyni i dzie­dzińca. Na środku dzie­dzińca duża grupa ludzi sie­działa z pochy­lo­nymi gło­wami pod czuj­nym wzro­kiem oddziału wojow­ni­ków Stahl­ha­stu z wycią­gnię­tymi sza­blami. Mur patro­lo­wało stu albo wię­cej łucz­ni­ków, goto­wych w razie koniecz­no­ści wypu­ścić grad strzał. W mojej oce­nie jeń­ców było może sześć tysięcy, wszystko, co zostało z gar­ni­zonu liczą­cego dzie­siątki tysięcy żoł­nie­rzy.

– Zanim zdo­ła­li­śmy oto­czyć mia­sto, gene­rał ewa­ku­ował wszyst­kich oprócz żoł­nie­rzy – powie­dział Kehl­brand z nutą nie­chęt­nego sza­cunku w gło­sie. – Sprytny drań. Pew­nie uznał, że lepiej oszczę­dzić miesz­kań­com naszej bar­ba­rzyń­skiej uwagi. Zamiast tego pozba­wił ich miło­ści Ostrza Ciem­no­ści i zosta­wił mi tylko tę bandę. – Wska­zał na jeń­ców. – Tchó­rzy zbyt stra­chli­wych na to, by zgi­nąć w walce. Mia­łem nadzieję na wię­cej, ale to dopiero począ­tek. – Ruszył w stronę scho­dów. – Chodź, gene­rale, czas poznać swoją armię.

Wśród jeń­ców zapa­no­wało poru­sze­nie, kiedy szli­śmy przez dzie­dzi­niec. Posępny lęk poko­na­nych spo­dzie­wa­ją­cych się śmierci ustę­po­wał miej­sca prze­ra­że­niu na widok Ostrza Ciem­no­ści. Przez bez­ładne sze­regi prze­biegł nie­spo­kojny szmer, ale ze stra­chu przed Stahl­ha­stem nikt nie wstał. Jed­nakże nie­po­kój prze­ro­dził się w otwarte zdu­mie­nie, gdy jeńcy zoba­czyli moją twarz. Nie­któ­rzy krzyk­nęli, inni, zapewne wete­rani, zerwali się i sta­nęli na bacz­ność.

– Opu­ścić broń! – zawo­łał Kehl­brand do wojow­ni­ków Stahl­ha­stu, goto­wych ściąć tych, któ­rzy wstali. – Dobrzy żoł­nie­rze oka­zują sto­sowny sza­cu­nek swo­jemu gene­ra­łowi.

Naj­wy­raź­niej wziąw­szy te słowa za coś w rodzaju znaku, wszy­scy jeńcy pod­nie­śli się z ziemi, a sier­żanci i kaprale zaczęli cicho wyda­wać roz­kazy, żeby zapro­wa­dzić jaki taki porzą­dek w sze­re­gach. Choć poko­nani sta­nęli na bacz­ność, wpa­try­wali się we mnie uważ­nie. Nie­któ­rzy nie byli we sta­nie ukryć podejrz­li­wo­ści, inni patrzyli z despe­racką nadzieją, że moja obec­ność może ozna­czać uwol­nie­nie. Przy­glą­da­jąc się ich twa­rzom, odnio­słem dziwne wra­że­nie, że nie­któ­rych roz­po­znaję i bez trudu przy­po­mi­nam sobie ich imiona.

Znam tych ludzi. Zamkną­łem oczy i oszo­ło­miony potrzą­sną­łem głową. Nie. To on znał tych ludzi.

– Nie masz żad­nych słów dla swo­ich żoł­nie­rzy? – zapy­tał Kehl­brand cicho, ale z naci­skiem.

Wypro­sto­wa­łem się i odchrząk­ną­łem. Zna­łem jedy­nie pod­stawy chu-shin i spo­dzie­wa­łem się, że dźwięki pły­nące z moich ust będą nie­pewne, nazna­czone mięk­kim akcen­tem Ste­pów. Mimo to słowa popły­nęły swo­bod­nie i z bie­gło­ścią, tak że nikt ze słu­cha­ją­cych nie oka­zał naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że zwraca się do nich czło­wiek, któ­rego twarz nosi­łem.

– Zna­cie mnie – zaczą­łem. – Wy i ja wal­czy­li­śmy lojal­nie ramię w ramię. Słu­ży­li­ście pod moim sztan­da­rem z odwagą i męstwem w naj­trud­niej­szych cza­sach, a wasza służba przy­nosi mi zaszczyt. Dzi­siaj znowu pro­szę was o zaufa­nie. Czas, byście poznali prawdę, wsty­dliwe fakty o naszej zdra­dzie. Przez wiele dni wal­czy­li­śmy, żeby ura­to­wać to mia­sto, prze­le­wa­li­śmy krew, patrzy­li­śmy, jak umie­rają nasi bra­cia, a wszystko to robi­li­śmy z nadzieją, że zosta­nie dotrzy­mana obiet­nica ratunku. Nie­stety nie nad­szedł żaden ratu­nek. Kupiecki król nie przy­słał posił­ków. Opusz­czono nas, żeby­śmy tu zgi­nęli, a on mógł sie­dzieć w swoim pałacu i cie­szyć się bogac­twami. Zawsze tak było; bogac­two kupiec­kich kró­lestw zostało oku­pione krwią ich żoł­nie­rzy.

Więk­szość jeń­ców na­dal patrzyła na mnie zdez­o­rien­to­wana i zafa­scy­no­wana, ale ja zoba­czy­łem, że kilku marsz­czy brwi z gniewu albo pogardy. Czy ich dowódca został zdrajcą?

– Wiedz­cie, że moje słowa są prawdą, bo Ostrze Ciem­no­ści mówi tylko prawdę. – Wycią­gną­łem sztywne ramię w stronę Kehl­branda, który teraz miał na twa­rzy dosko­nale opa­no­wany wyraz żalu, jak czło­wiek bole­jący nad cier­pie­niem przy­ja­ciela. – On do mnie prze­mó­wił, a ja usły­sza­łem w jego sło­wach prawdę i bez­miar lito­ści. On ofe­ruje nam życie, wol­ność od kaj­dan kupiec­kiego króla. Już nie będzie­cie dłu­żej nie­wol­ni­kami chci­wego starca, wasze żony i dzieci nie będą znały tylko pod­dań­stwa. Czci­godne Kró­le­stwo jest jedy­nie mar­twym potwo­rem żąd­nym zabi­ja­nia. Ja, Sho Tsai, nie­gdyś wasz gene­rał, nie­gdyś głu­piec, który spę­dzał dni na kła­nia­niu się przed nie­za­słu­gu­ją­cym na to skąp­cem, oddaję swój miecz na służbę Ostrza Ciem­no­ści. – Wycią­gną­łem rękę z pal­cami roz­po­star­tymi w geście zapro­sze­nia. – Przy­łącz­cie się do mnie. Razem zmie­ciemy zepsu­tych kupiec­kich kró­lów. Dołącz­cie do mnie!

Przez sze­regi prze­biegł gniewny pomruk, żoł­nie­rze wymie­niali spoj­rze­nia pełne roz­pa­czy i oszo­ło­mie­nia. Sho Tsai, dowódca Czer­wo­nych Zwia­dow­ców i obrońca Keshin-Kho, naj­wier­niej­szy sługa kupiec­kiego króla Lian Sha, teraz nawo­ły­wał do zdrady. Szem­ra­nie przy­brało na sile, roz­brzmiały okrzyki: „sza­le­niec” i „zdrada”. Upo­rząd­ko­wane sze­regi zała­mały się, wielu jeń­ców, nie zwa­ża­jąc na nie­bez­pie­czeń­stwo, sta­nęło w posta­wie goto­wo­ści do walki. Było dla mnie jasne, że ci ludzie zaraz zginą pod gra­dem strzał i pod cio­sami sta­lo­wych ostrzy, że wszystko, co usły­szeli od swo­jego gene­rała, to kłam­stwa zdrajcy.

Kehl­brand wystą­pił do przodu.

Kiedy sze­roko roz­ło­żył ramiona, jeńcy natych­miast uci­chli, gniewne twa­rze zmie­niły się w puste maski ocza­ro­wa­nej widowni. Ja coś poczu­łem. Gdy wkro­czył w ich sze­regi, a oni roz­stą­pili się przed nim, tylko ja jedyny pośród tych ludzi wyczu­łem puls mocy. Od dawna wie­dzia­łem, że Kehl­brand otrzy­mał potężny dar po dotknię­ciu kamie­nia, ale teraz zro­zu­mia­łem, że dostał wię­cej niż jeden. Idąc mię­dzy jeń­cami, prze­mó­wił, a jego twarz i głos wyra­żały łagodną, ale wład­czą szcze­rość.

– Posłu­chaj­cie słów swo­jego gene­rała – rzekł, ści­ska­jąc po dro­dze ręce poko­na­nych żoł­nie­rzy. – Posłu­chaj­cie prawdy.

Ale ja widzia­łem, że to nie jego słowa ich ocza­ro­wują, tylko on sam. Jego obec­ność spra­wiała, że twar­dzi wete­rani i nie­opie­rzeni mło­dzieńcy padali na kolana z oczami wil­got­nymi od uwiel­bie­nia. Lecz nie wszy­scy. Nie­któ­rzy nie uklę­kli, kil­ku­dzie­się­ciu jeń­ców cofało się przed nim z wyraźną odrazą. Po wyprak­ty­ko­wa­nej szyb­ko­ści, z jaką straż­nicy Stahl­ha­stu wkro­czyli, żeby odcią­gnąć te nie­uwie­dzione dusze przy cał­ko­wi­tej obo­jęt­no­ści ich klę­czą­cych towa­rzy­szy, pozna­łem, że takie sceny roz­gry­wały się już wcze­śniej. Wła­śnie w ten spo­sób Kehl­brand zwer­bo­wał swoją armię Uwol­nio­nych. Wła­śnie w ten spo­sób Ostrze Ciem­no­ści zapew­nił sobie prze­wagę nad wszyst­kimi innymi bogami.

– Będzie­cie zaczy­nem nowej armii – powie­dział do swo­ich nowych wyznaw­ców, któ­rzy z pochy­lo­nymi gło­wami skła­dali mu hołd albo wycią­gali do niego drżące ręce. – Pod przy­wódz­twem boha­tera Sho Tsaia oswo­bo­dzi­cie naj­pierw Czci­godne Kró­le­stwo, a potem cały świat, żeby wszy­scy mogli poznać miłość Ostrza Ciem­no­ści.

* * *

W świą­tyni zoba­czy­łem ponad dwa tuziny nie­dawno zabi­tych jeń­ców, obok licz­nych tru­pów ludzi, któ­rzy naj­wy­raź­niej zgi­nęli w noc upadku mia­sta. Pamięć gene­rała, na­dal głów­nie bez­ładny natłok doznań i obra­zów, zawie­rała nie­ja­sne wspo­mnie­nie, że w cza­sie oblę­że­nia ta budowla została oddana ran­nym. Ostrze Ciem­no­ści naj­wi­docz­niej nie potrze­bo­wał nie cał­kiem zdro­wych na ciele. Scena przy­wo­łała nowy obraz, jaśniej­szy i wyraź­niej­szy niż inne. Kobiety, ciem­no­wło­sej i bla­dej, przy­po­mi­na­ją­cej wiele innych ze Stahl­ha­stu, o twa­rzy zna­nej rów­nież mojemu daw­nemu ja.

Uzdro­wi­cielka. Ta, którą połu­dniowcy nazy­wali Bło­go­sła­wień­stwem Nie­bios. Podró­żo­wała ze Zło­dzie­jem Imion. She­rin, miała na imię She­rin.

Przy­po­mnia­łem sobie, jak opa­try­wała rany na moich ple­cach, kiedy Kehl­brand zabrał Al Sornę do Gro­bowca. Tam­tej nocy entu­zja­stycz­nie odda­wa­łem się zaba­wie, dla­tego szu­ka­łem tych, któ­rzy podob­nie sobie fol­go­wali. Cie­le­sne popędy zawio­dły mnie do dwóch sióstr ze skeldu Woh­ten, czer­pią­cych taką samą przy­jem­ność z zada­wa­nia bólu jak z przyj­mo­wa­nia roz­ko­szy. Mimo bło­giego wytchnie­nia, które mi zapew­niały, mój nastrój pozo­sta­wał posępny. Przy­by­cie Zło­dzieja Imion po tylu mie­sią­cach cze­ka­nia skło­niło mnie do roz­my­ślań o kłam­stwach Kehl­branda, a to z kolei przy­po­mniało mi jego słowa, wypo­wie­dziane, zanim otrzy­ma­łem swój dar. „Ktoś nad­cho­dzi… Wróg, któ­rego nie możesz poko­nać”.

Kolejne kłam­stwo, pocie­szy­łem się. Zwy­kła drwina, żeby ura­zić moją dumę.

– Uhh! – syk­ną­łem, kiedy rany na ple­cach zapie­kły od maści nakła­da­nej przez uzdro­wi­cielkę. – Uwa­żaj, ty cudzo­ziem­ska dziwko! – Zer­k­nąw­szy na nią przez ramię, ujrza­łem jedy­nie znu­żoną pobłaż­li­wość kogoś, kto bez wąt­pie­nia sły­szał wiele takich prze­kleństw. Łama­nym chu-shin zapo­wie­dzia­łem groź­nie: – Jutro zabiję two­jego męż­czy­znę, wiesz?

Jej spoj­rze­nie bez cie­nia lęku było dener­wu­jące.

– On nie jest moim męż­czy­zną – powie­działa, a ja nie usły­sza­łem kłam­stwa w jej sło­wach. – Ale, przez wzgląd na cie­bie, bła­gam, żebyś z nim nie wal­czył. On cię zabije.

Ostry krzyk prze­pło­szył wspo­mnie­nie i spro­wa­dził mnie z powro­tem do świą­tyni. Kobiecy krzyk.

– Zna­la­złem ją w piw­nicy pod sto­sem węgla – powie­dział wojow­nik Stahl­ha­stu. Ści­skał w gar­ści włosy swej zdo­by­czy i wlekł ją po posadzce świą­tyni.

Kobieta była wysoka, nie­mal w tym samym wieku co sko­rupa gene­rała i nawet pod war­stwą pyłu węglo­wego dostrze­głem pewien powab w jej rysach. Pół tuzina innych wojow­ni­ków zbli­żyło się, kiedy ich towa­rzysz puścił kobietę, tak że teraz leżała na pod­ło­dze i ciężko oddy­chała.

– Służka Nie­bios – rzu­ciła jedna z wojow­ni­czek Stahl­ha­stu o ostrej, pokry­tej bli­znami twa­rzy wete­rana i trą­ciła czub­kiem sza­bli pobru­dzoną suk­nię mniszki. – Ostrze Ciem­no­ści będzie chciał, żeby odpo­wie­działa na jego pyta­nie.

– Po co? – ode­zwał się ktoś inny znu­żo­nym tonem. – Oni ni­gdy nie odpo­wia­dają. – Ukuc­nął, żeby zetrzeć pył z twa­rzy kobiety. – Nie­zbyt brzydka jak na połu­dniowca. Mogli­by­śmy sprze­dać ją Tuh­lom. Oni lubią nie­zep­sute mięso.

Byłem pod wra­że­niem, ujrzaw­szy, jak rysy kobiety tward­nieją w bun­tow­ni­czym wyra­zie, a ona sama zaczyna odma­wiać z zaci­śnię­tymi zębami lita­nię. Widzia­łem to wcze­śniej w Leshun-Kho, kiedy zabi­ja­li­śmy mni­chów. Od wszyst­kich zażą­dano wyrze­cze­nia się wiary w Nie­biosa i pod­po­rząd­ko­wa­nia Ostrzu Ciem­no­ści, a ich jedyną reak­cją były modły. Słowa zostały wypo­wie­dziane w archa­icz­nej odmia­nie chu-shin, nie­zro­zu­mia­łej dla jej drę­czy­cieli, ale sko­rupa, w któ­rej tkwi­łem, nie miała trud­no­ści z roz­po­zna­niem ich zna­cze­nia.

– Łaska Nie­bios jest wieczna. Sąd Nie­bios jest wieczny…

– Kolejna ple­ciuga. – Wete­ranka wes­tchnęła, prze­wra­ca­jąc oczami. – Dla­czego oni zawsze beł­ko­czą? – Odwró­ciła głowę w stronę kuca­ją­cego towa­rzy­sza. – Pode­rżnij jej gar­dło i oszczędź moje uszy.

Wojow­nik wycią­gnął szty­let zza pasa, lecz lita­nia nie uci­chła, a mniszka wbiła weń wście­kłe spoj­rze­nie. Nie odwró­ciła wzroku, kiedy chwy­cił w garść jej włosy i szarp­nął głowę do tyłu, żeby wysta­wić gar­dło na zabój­czy cios.

W tym momen­cie wzrok kobiety padł na mnie i jej oczy roz­sze­rzyły się ze zdu­mie­nia.

– Sługa Świą­tyni! – wykrztu­siła, co spo­wo­do­wało u mnie przy­pływ wspo­mnień.

Wysoka Świą­ty­nia… Świą­ty­nia Włóczni… Było tego za wiele, żeby od razu wszystko pojąć, nagro­ma­dze­nie prze­żyć sprzed dekady. Żyla­sty męż­czy­zna z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami i suro­wym obli­czem udzie­la­jący lek­cji, słowa zbyt znie­kształ­cone, bym mógł je zro­zu­mieć. Zoba­czy­łem jed­nak, że ten czło­wiek trzyma w ręce pro­stą drew­nianą laskę popla­mioną krwią. Żela­zi­sty posmak na języku powie­dział mi, że to była krew tej sko­rupy. „W spo­koj­nych chwi­lach myśli mogą pły­nąć jak łagodny stru­mień przez zie­lone pola”, rzekł nauczy­ciel. „Ale w cza­sie bitwy…”. Laska zawi­ro­wała w jego rękach, a w moich wnętrz­no­ściach eks­plo­do­wał ostry ból. „Myśl to luk­sus, dzia­ła­niem musi kie­ro­wać dobrze wykształ­cony odruch. Żeby było oczy­wi­ste”. Kolejny cios laską po gole­niach. „Prze­stań sobie pozwa­lać na to cho­lerne roz­pro­sze­nie uwagi…”.

Potem natłok scen ze służby woj­sko­wej i bitew, poprze­dzie­la­nych krót­kimi epi­zo­dami z codzien­nego życia. Poczu­łem, że w Sho Tsaiu roz­kwita uczu­cie do kobiety o ostrej twa­rzy i ostrym języku, z powodu któ­rego on kochał ją jesz­cze bar­dziej. Dwójka kłó­cą­cych się dzieci w skrom­nym, ale dobrze urzą­dzo­nym ogro­dzie. Ten obraz pociem­niał nie­mal natych­miast i zmie­nił się w chaos: ogród zaro­śnięty chwa­stami, dom nie­oświe­tlony i pusty, nie licząc trzech ciał. Ofiar jed­nej z zaraz, które od czasu do czasu prze­ta­czały się przez Kupiec­kie Kró­le­stwa. Potem jesz­cze wię­cej bitew, ban­dyci i roz­ma­ite szu­mo­winy zabite jego ostrzem, kiedy pro­wa­dził oddział żoł­nie­rzy w czer­wo­nych mun­du­rach z jed­nego krańca Czci­god­nego Kró­le­stwa w inny. Tumult się uspo­koił, a pamięć znowu przy­wo­łała suro­wego nauczy­ciela sto­ją­cego obok innej postaci, która roz­ma­zy­wała się, gdy pró­bo­wa­łem sku­pić wzrok. Wyczu­łem w niej jakiś blask, zamknięty klej­not wie­dzy o wiel­kim zna­cze­niu. Gdy po niego się­gną­łem, on się cof­nął i pociem­niał. A przez sko­rupę prze­biegł zimny, nie­przy­jemny dreszcz. Przez krótką chwilę wie­dzia­łem, że patrzę na świat dwiema parami oczu, że dzielę umysł z drugą świa­do­mo­ścią, że coś mną potrząsa jak wię­zień kra­tami swo­jej celi.

Na­dal tu jesteś, uświa­do­mi­łem sobie, kiedy ten drugi ktoś wyco­fał się w zaka­marki pamięci, zabie­ra­jąc ze sobą klej­not wie­dzy. Co przede mną ukry­wasz?

Zamru­ga­łem i zoba­czy­łem jasne, bła­ga­jące oczy kobiety. Na­dal się we mnie wpa­try­wała, pod­czas gdy wojow­nik przy­ci­skał szty­let do jej szyi.

– Prze­stań! – wark­ną­łem, powstrzy­mu­jąc oprawcę. Wszy­scy na mnie spoj­rzeli, kiedy się zbli­ży­łem i mach­ną­łem na nich ręką. – Odejdź­cie. Mam do niej sprawę.

Kuca­jący wojow­nik wark­nął cicho, ale wstał ze ścią­gniętą twa­rzą i pochmur­nym czo­łem zabójcy, któ­remu zabrano ofiarę.

– Nie jesteś moim dowódcą, wypierdku z połu­dnia! – rzu­cił, prze­su­wa­jąc pal­cami po ręko­je­ści szty­letu.

– Byłeś przy Trzech Rze­kach – odpar­łem, kiwa­jąc głową. Zoba­czy­łem, że jego furia lekko słab­nie na dźwięk mojej płyn­nej wymowy, która powinna być poza zasię­giem połu­dniowca. Wście­kłość jed­nak wró­ciła z całą siłą, kiedy uśmiech­ną­łem się i doda­łem: – Ucie­kłeś przed ostrzem Obvara, a on poczuł gówno wycie­ka­jące z two­jego tchórz­li­wego tyłka.

Wete­ranka wycią­gnęła rękę ostrze­gaw­czym gestem, ale za późno. Atak był odru­chowy i prze­pro­wa­dzony z impo­nu­jącą szyb­ko­ścią. Szty­let wyglą­dał jak zama­zana plama, kiedy wojow­nik pró­bo­wał wbić go w moją pierś nie­chro­nioną przez zbroję. Zamie­rza­łem odpa­ro­wać pchnię­cie i stłuc prze­ciw­nika do nie­przy­tom­no­ści, ale moja sko­rupa miała inny pomysł. Poru­sza­jąc się jakby z wła­snej woli, moje ręce chwy­ciły nad­gar­stek awan­tur­nika, wykrę­ciły go i zła­mały jak gałązkę, a następ­nie usta­wiły szty­let pio­nowo i wypro­wa­dziły cios w górę. Szty­let wbił się w pod­bró­dek wojow­nika, dłu­gie, trój­kątne ostrze dotarło aż do mózgu.

W walce należy się kie­ro­wać dobrze wykształ­co­nym odru­chem, pomy­śla­łem z satys­fak­cją. Ta sko­rupa może nie była impo­nu­jąca, ale zde­cy­do­wa­nie miała swoje zalety.

Wyszarp­ną­łem szty­let i pozwo­li­łem ciału upaść na posadzkę. Odwró­ci­łem się do pozo­sta­łych wojow­ni­ków Stahl­ha­stu, a oni cof­nęli się o krok i przy­cza­ili z na wpół wycią­gnię­tymi sza­blami.

– Walcz ze mną, a będziesz wal­czyć z Ostrzem Ciem­no­ści – powie­dzia­łem, celu­jąc zakrwa­wio­nym szty­le­tem w twarz kobiety z bli­znami. – Tego chcesz?

Zaci­snęła zęby i popa­trzyła na ostrze, ale gdy wkrótce roz­są­dek wziął górę nad wście­kło­ścią, odwró­ciła wzrok.

– A jed­nak ona musi umrzeć – wymam­ro­tała, gestem dając znak innym, żeby zabrali ciało swo­jego nie­mą­drego towa­rzy­sza. – On tak zarzą­dził.

Odcze­ka­łem, aż ich kroki ucichną, po czym ukuc­ną­łem przy wyso­kiej kobie­cie. Odsu­nęła się ode mnie, a jej bła­galne spoj­rze­nie pociem­niało i stało się podejrz­liwe.

– Bra­cie? – Ścią­gnęła pokryte pyłem brwi, przy­glą­da­jąc się mojej twa­rzy.

I wtedy jej imię wysko­czyło z bała­ganu wspo­mnień. Poczu­łem słaby dreszcz gniewu, głę­boko w zaka­marku umy­słu, gdzie na­dal kryła się dusza ukra­dzio­nej powłoki.

– Matka Wehn. – Wycią­gną­łem rękę. – Pozwól, że pomogę.

Jej spoj­rze­nie pomknęło do mojej dłoni i zaraz wró­ciło do twa­rzy, podejrz­li­wość zmie­niła się w pew­ność.

– Zna­łam Sho Tsaia przez dwie dekady – powie­działa mniszka cichym, gniew­nym gło­sem. – Nosisz jego twarz, masz jego głos, ale nie jego duszę. Znam mojego brata.

Smutny uśmiech prze­mknął po moich war­gach, kiedy opu­ści­łem rękę.

– Nie, nie mam jego duszy. Ale mam jego wspo­mnie­nia. – Matka Wehn cof­nęła się, kiedy się zbli­ży­łem. Zaim­po­no­wała mi swoim opo­rem mimo stra­chu, który wpra­wiał ją w drże­nie. – Świą­ty­nia Włóczni. Mój stary nauczy­ciel. Kie­dyś coś mi dał. Co to było?

Mniszka wzięła głę­boki wdech i zamknęła oczy. Jej wargi się poru­szyły, kiedy znowu zaczęła szep­tać swoją lita­nię. Słowa były teraz inne, ale wyma­wiane z jesz­cze więk­szym prze­ko­na­niem.

– Praw­dziwy Sługa Nie­bios nie zna stra­chu. Praw­dziwy Sługa Nie­bios nie zna bólu…

Cię­cie w pode­szwy stóp, pomy­śla­łem, chwy­ta­jąc ją za kostkę. To jest zawsze dobre miej­sce, żeby zacząć.

Modli­twa nie umil­kła, kiedy przy­ci­sną­łem brzeg ostrza do stopy kobiety, słowa na­dal pły­nęły z jej ust, wolne od płacz­li­wej nuty. Przy­ła­pa­łem się na tym, że od jakie­goś czasu trzy­mam szty­let nie­ru­chomo. Stro­piony fak­tem, że moje ręce odmó­wiły posłu­szeń­stwa, zapy­ta­łem: „Czy to ty?”. Zasta­na­wia­łem się, czy Sho Tsai w jakiś spo­sób zain­fe­ko­wał mnie swo­imi skru­pu­łami połu­dniowca. „Litość to sła­bość”, upo­mnia­łem samego sie­bie. „Współ­czu­cie to tchó­rzo­stwo. Mądrość to fałsz”. Nauki kapła­nów zawsze były prawdą dla serca wojow­nika Stahl­ha­stu mimo napo­mnień Ostrza Ciem­no­ści, by nie wypo­wia­dać ich na głos. Teraz jed­nak uzna­łem, że są puste, nie­zdolne do wpra­wie­nia moich dłoni w ruch. Po pro­stu nie mia­łem ochoty spra­wiać tej kobie­cie bólu. Śmierć powo­duje zmiany, nawet w potęż­nym Obva­rze.

– Po pro­stu mi powiedz. – Puści­łem jej stopę. – Pro­szę.

Lita­nia uci­chła, mniszka otwo­rzyła oczy. Teraz zawład­nął nią strach, łzy zosta­wiały smugi na brud­nych policz­kach, ciało drżało z prze­ra­że­nia, ale ona na­dal krę­ciła głową. Może to łzy przy­wo­łały obraz tej kobiety w umy­śle Sho Tsaia i wzbu­dziły dość emo­cji, żeby dopro­wa­dzić mnie do tego wspo­mnie­nia.

– Byłaś tam – uświa­do­mi­łem sobie, kiedy obraz się wyostrzył.

Matka Wehn stała z sze­ro­kim uśmie­chem na młod­szej twa­rzy i patrzyła na mło­dzika sto­ją­cego u boku nauczy­ciela, mło­dzika, któ­rego ta powłoka znała i kochała przez wszyst­kie następne lata.

„Pro­wadź go i ucz”, rzekł nauczy­ciel. „A przede wszyst­kim chroń”.

* * *

– Żad­nego śladu?

Mała strużka potu spły­nęła po szyi Uwol­nio­nego, kiedy pokrę­cił głową w odpo­wie­dzi na pyta­nie Kehl­branda.

– Żad­nego, odkąd zna­leź­li­śmy zawa­lony tunel, Ostrze Ciem­no­ści.

– A kanał?

– Tylko ciała, Ostrze Ciem­no­ści.

Kehl­brand odwró­cił twarz bez wyrazu z powro­tem do cylin­drycz­nego wyna­lazku osa­dzo­nego na trój­nogu i przy­ci­snął oko do jego wąskiego końca.

– Ciała – powtó­rzył cicho. – Ale nie konia.

Prze­su­wał urzą­dze­niem tam i z powro­tem, obser­wu­jąc oko­licę w dole. Wspią­łem się po wielu stop­niach na szczyt tej wieży i zna­la­złem go w trak­cie narady ze spo­co­nym męż­czy­zną, miesz­kań­cem pogra­ni­cza, sądząc po ubio­rze, solid­nym, ale bez żad­nego woj­sko­wego wypo­sa­że­nia. Uwol­niony był ode mnie kilka lat młod­szy, albo raczej młod­szy od Sho Tsaia, i miał szczu­płą, ale mocną budowę czło­wieka spę­dza­ją­cego czas w dzi­czy.

– Ja… – zaczął zdła­wio­nym gło­sem i prze­łkną ślinę – …odga­dłem, że cudzo­ziemcy się roz­dzie­lili, Ostrze Ciem­no­ści. Tych tro­pi­łem do Drogi Gro­bów. Inni na­dal są na kanale.

– Jego nie ma na kanale – stwier­dził Kehl­brand, odwra­ca­jąc się od lunety. – Stąd nie­obec­ność konia.

Przez kilka ude­rzeń serca patrzył na Uwol­nio­nego, któ­remu zapewne wyda­wało się to wiecz­no­ścią, a następ­nie prze­niósł spoj­rze­nie na mnie.

– Gene­rale, pro­szę pozdro­wić mistrza Lah Vo, naj­słyn­niej­szego tro­pi­ciela Pół­noc­nej Pre­fek­tury.

Wymie­ni­łem płytki ukłon z Uwol­nio­nym, a on nie wyka­zał chęci spoj­rze­nia mi w oczy, podob­nie jak wcze­śniej Kehl­bran­dowi.

– Mówi się, że Lah Vo potrafi wyczuć sza­blo­zęb­nego pod wiatr, a jako chło­piec powa­lił niedź­wie­dzia strza­łem z procy – cią­gnął Kehl­brand. – Mimo to nie wychwy­cił naj­mniej­szego śladu zapa­chu mojej sio­stry ani Zło­dzieja Imion.

– Mnie wyślij – powie­dzia­łem. – Jak wiesz, mam z nim rachunki do wyrów­na­nia.

– Masz armię do szko­le­nia. – Kehl­brand zbli­żył się do Lah Vo, budząc w nim mimo­wolny dreszcz, pokle­pał go po ple­cach i skie­ro­wał do scho­dów. – Nie martw się, przy­ja­cielu. Zło­dziej Imion jest prze­bie­gły, podob­nie moja sio­stra. Odpocz­nij i odzy­skaj siły. Wkrótce będę miał dla cie­bie nowe zada­nie.

Gdy kroki tro­pi­ciela prze­brzmiały, Kehl­brand wró­cił do lunety.

– Ta suka z Ostry miała go wykoń­czyć – wymam­ro­tał. – Melo­dia była wyraźna. Teraz nic nie sły­szę.

– Podej­rze­wam, że wkrótce go zoba­czysz. Al Sorna zro­bił na mnie wra­że­nie czło­wieka, który nie pozwala, by uraza zbyt długo się jątrzyła.

Kehl­brand zaśmiał się cicho.

– Czy to sza­cu­nek sły­szę w twoim gło­sie, przy­ja­cielu?

– Czło­wiek powi­nien znać swo­jego wroga.

– Chętny na drugą próbę? W takim razie żałuję, że cię roz­cza­ruję. Pokuta Babu­kira pra­wie się koń­czy, a ja muszę zna­leźć jakiś spo­sób, żeby go wyko­rzy­stać. – Odwró­cił się od lunety i utkwił we mnie pyta­jące spoj­rze­nie. – Wyczu­wam, że masz mi coś do powie­dze­nia. Co to może być?

– Coś sobie przy­po­mnia­łem, coś, co wie­dział gene­rał. Jakieś ważne imię.

Kehl­brand posłał mi roz­ba­wiony uśmiech i zbli­żył się, pew­nie po to, by znowu spoj­rzeć na mnie z góry.

– A jakież ono może być?

Na­dal jestem dla niego psem, pomy­śla­łem. Wier­nie przy­no­szą­cym zdo­bycz swo­jemu panu. Ale pies o paskud­nym cha­rak­te­rze potrafi ugryźć nazbyt ufną rękę. Naj­pierw jed­nak musi zdo­być to zaufa­nie.

– Imię zagi­nio­nego dzie­dzica tronu Szma­rag­do­wego Impe­rium – odpo­wie­dzia­łem.

Rozdział pierwszy

Pijąc, wyczuł, że Ahm Lin umiera. Słaby, pra­wie nie­wy­czu­walny wydech, ostat­nie drże­nie i przy­ja­ciel odszedł.

Vaelin stłu­mił falę roz­pa­czy i wyssał do cna krew, która pły­nęła z rany kamie­nia­rza. Omal się nie zadła­wił, gdy gęsty, meta­liczny płyn wypeł­nił jego usta i utknął mu w gar­dle. Prze­łknął go, nie zwa­ża­jąc na odrazę. Kiedy pierw­sze kro­ple tra­fiły do wnętrz­no­ści, poczuł, że dar w nim roz­kwita i roz­prze­strze­nia się z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy, nie­sie pieśń przy­wo­dzącą na myśl krzyk.

Muzyka była bole­śnie ogłu­sza­jąca, wypeł­niła jego umysł kaskadą nakła­da­ją­cych się na sie­bie nut, które mimo brzyd­kiej dys­har­mo­nii two­rzyły rodzaj melo­dii. Melo­dii zawie­ra­ją­cej pew­ność i zna­cze­nie: Śmierć nad­ciąga ze wszyst­kich stron. Nad­cho­dzi teraz!

Vaelin odsko­czył od ciała Ahm Lina i przy­kuc­nął, uchy­la­jąc się przed świsz­czą­cym cię­ciem sza­bli, kiedy potężny wojow­nik Stahl­ha­stu w peł­nej zbroi wysko­czył z wyso­kiej trawy pora­sta­ją­cej brzeg kanału. Prze­ciw­nik zaklął i zaata­ko­wał ponow­nie, trzy­ma­jąc ręko­jeść obu­rącz i celu­jąc w pierś Al Sorny. Pieśń na­dal krzy­czała, a wzrok Vaelina przy­kuły toporne, wykrzy­wione rysy napast­nika. Melo­dia opo­wia­dała o męż­czyź­nie unu­rza­nym we krwi i naj­szczę­śliw­szym w chwi­lach prze­mocy. Męż­czyź­nie, który wal­czył, zabi­jał, gwał­cił i łupił w ciągu całego mar­szu przez Żela­zny Step i pogra­ni­cze. Męż­czyź­nie, który pra­gnął wię­cej, gdy horda wdarła się do serca Czci­god­nego Kró­le­stwa. Męż­czyź­nie, który zanie­dbał napra­wie­nia małej płyt­kiej zbroi, jej czę­ści zasła­nia­ją­cej miej­sce nad lewym bio­drem, odłu­pa­nej w cza­sie ostat­niego ataku na Keshin-Kho. Wszystko to pieśń wykrzy­czała w gło­wie Vaelina w trak­cie jed­nego ude­rze­nia serca.

Gdy wojow­nik zro­bił wypad, Al Sorna okrę­cił się, tak że sza­bla minęła jego pierś o cal, po czym wbił czu­bek mie­cza w otwór w zbroi. Ostrze dotarło głę­boko, prze­cięło żyłę, ścię­gno i chrząstkę, prze­ry­wa­jąc wszyst­kie połą­cze­nia mię­dzy nogą i bio­drem. Zasko­czony i wście­kły krzyk­nął i runął na zie­mię. Łypiąc na Al Sornę, obrzu­cił go ste­kiem wyzwisk. Vaelin wyrwał miecz z rany i zadał cios z góry. Ostat­nie słowa wojow­nika porwał stru­mień krwi, która try­snęła z jego ust.

Krzyk pie­śni skie­ro­wał wzrok Vaelina ku nowemu zagro­że­niu, kolej­nym dwóm wojow­ni­kom Stahl­ha­stu prze­dzie­ra­ją­cym się przez wysoką trawę. Al Sorna ponow­nie ciął szyję umie­ra­ją­cego wojow­nika, a potem chwy­cił za jego hełm i zerwał mu głowę z ramion. Pierw­szy wróg, który wyło­nił się z trawy, dostał głową pro­sto w twarz i zato­czył się do tyłu, oszo­ło­miony i ośle­piony przez fon­tannę krwi. Gdy udało mu się zetrzeć z oczu czer­woną mia­zgę, ostrze mie­cza prze­szyło jego mózg, tak że nie zdą­żył nawet się zorien­to­wać, że umiera.

Al Sorna odkop­nął na bok drga­jące ciało i wyrwał z niego miecz w samą porę, żeby odpa­ro­wać cios dru­giego prze­ciw­nika. Zanim ten zdą­żył się cof­nąć, Vaelin sko­czył i zadał szybki cios głową w jego nie­chro­niony nos, po czym wyrwał szty­let zza pasa nie­szczę­śnika, okrę­cił się i wbił go w nie­osło­nięty zbroją tył jego uda.

Kolejne alar­mu­jące krzyki pie­śni spra­wiły, że Vaelin padł na trawę w chwili, gdy w powie­trzu świ­snęły strzały. W pierś pecho­wego wojow­nika, który, zata­cza­jąc się, pró­bo­wał wyrwać szty­let z nogi, wbiły się trzy poci­ski, naj­wy­raź­niej wypusz­czone z bli­skiej odle­gło­ści, sądząc po tym, z jaką łatwo­ścią sta­lowe groty prze­biły kol­czugę i płytę. Kiedy Vaelin zaczął peł­znąć, szo­ru­jąc brzu­chem po ziemi, usły­szał przed­śmiertne char­cze­nie wroga. Na zasnu­tym mgłą brzegu roz­brzmie­wały pokrzy­ki­wa­nia, prze­ry­wane od czasu do czasu świ­stem strzał, ale żadna nie tra­fiła w cel.

Jest ina­czej, pomy­ślał Vaelin, czoł­ga­jąc się i krzy­wiąc na dźwięk zgrzy­tli­wej melo­dii, która na­dal w nim roz­brzmie­wała. Jej ton wzno­sił się i opa­dał, przy­po­mi­nał syk węża w jed­nej chwili, a w następ­nej skrze­cze­nie zanie­po­ko­jo­nego jastrzę­bia. Przy każ­dej kul­mi­na­cji Vaeli­nowi ciem­niało w oczach, a jego puls przy­śpie­szał, czemu towa­rzy­szył rzadko odczu­wany, ale zna­jomy głód. Pierw­szy raz poczuł go w Lesie Mar­ti­she przed wielu laty, kiedy jego przy­ja­ciel leżał umie­ra­jący, a on popę­dził za łucz­ni­kiem, który go tra­fił. To była żądza krwi, potrzeba zabi­ja­nia zro­dzona przez tę pieśń. Inną pieśń, wie­dział z rosnącą pew­no­ścią. Nie moją. Nie pieśń, która zosta­wił w Zaświa­tach po tym, jak w All­tor wykrwa­wił się nie­mal na śmierć. Nie pieśń, za którą od tam­tej pory tęsk­nił.

Zatrzy­mał się, kiedy melo­dia znowu roz­brzmiała gło­śniej, choć już nie tak nie­har­mo­nijna. Nie budziła głodu, ale była w niej gorzka nuta, nie­chętny powi­talny pomruk.

Koń­skie kopyto stąp­nęło kilka cali od jego głowy, nie­cier­pli­wie. Vaelin uniósł wzrok i skrzy­wił się, kiedy prych­nię­cie Derki owiało gorą­cem jego twarz. Ogier prze­krzy­wił łeb, łyp­nął na niego jed­nym okiem i potrzą­snął głową.

– Tak – mruk­nął Vaelin, się­ga­jąc po wodze. – Cie­bie też dobrze znowu widzieć.

Kiedy wsko­czył na sio­dło, roz­legł się chór okrzy­ków. Za nimi podą­żył kolejny grad poci­sków. Strzały tra­fiły w powie­trze, kiedy nie­po­ga­niany Derka puścił się galo­pem, żeby po chwili znik­nąć we mgle. Pieśń ponow­nie roz­brzmiała w ostrym wrza­sku ostrze­że­nia chwilę przed tym, jak z mgły wypa­dła wysoka ama­zonka, zata­cza­jąc nad głową obu­siecz­nym topo­rem. Vaelin moc­niej chwy­cił wodze, żeby wymi­nąć ją po lewej stro­nie, ale ogier miał wła­sne plany. Siwek zatrzy­mał się gwał­tow­nie i z rże­niem sta­nął dęba przed szar­żu­ją­cym wierz­chow­cem. W powie­trze unio­sły się zie­mia i trawa, po czym roz­legł się gło­śny trzask łama­nej kości, kiedy Derka opu­ścił kopyto na łeb dru­giego rumaka, tak że ten runął bez­wład­nie na zie­mię wraz z jeźdź­cem.

Vaelin już miał spiąć Derkę ostro­gami, ale powstrzy­mał się, bowiem znowu roz­brzmiała pieśń, tym razem nie tak gło­śna, ale jesz­cze bar­dziej bole­sna. Dźwięki były draż­niące i natar­czywe, wwier­cały się w niego głę­boko, wywo­łu­jąc obrazy oblę­że­nia, wszyst­kich żoł­nie­rzy, któ­rymi dowo­dził, teraz giną­cych z rąk hordy Ostrza Ciem­no­ści, a na koniec bla­dej, bła­gal­nej twa­rzy Ahm Lina.

Pro­szę… mój dar dla cie­bie…

Kiedy melo­dia stała się ogłu­sza­jąca, zaćmił mu się wzrok, świat zmie­nił się w czer­wo­no­szarą mgłę. Vaelin czuł wodze w jed­nej dłoni, ręko­jeść mie­cza w dru­giej, i napię­cie mię­śni, ale nie miał nad nimi żad­nej kon­troli. Nie potra­fił stwier­dzić, ile czasu minęło, zanim pieśń uci­chła, a w oczach mu poja­śniało. Może to było kilka sekund, a może godzina, ale kiedy to się stało, zoba­czył wojow­niczkę Stahl­ha­stu opartą bez­wład­nie o bok zabi­tego konia. Jej twarz wyglą­dała tak samo jak Ahm Lina w ostat­nich chwi­lach przed śmier­cią, blada jak płótno. Kobieta spoj­rzała na niego i zamru­gała raz, po czym skie­ro­wała wzrok na stru­mień krwi try­ska­jący z kikuta ucię­tego ramie­nia. Raczej z fascy­na­cją niż z prze­ra­że­niem patrzyła, jak wycieka z niej życie.

Al Sorna odwró­cił głowę, wsu­nął miecz do pochwy na ple­cach i popę­dził Derkę do galopu. Po raz kolejny znik­nął we mgle. Krzyki i świst strzał na­dal za nim roz­brzmie­wały, ale wkrótce uci­chły. Vaelin zwol­nił do stępa i rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu jakie­goś punktu cha­rak­te­ry­stycz­nego, wska­zówki, gdzie może się znaj­do­wać. Teraz już tylko rzadki opar prze­sła­niał słońce, tak że widać było rów­ninę wyso­kich traw cią­gnącą się na połu­dnie ku pofał­do­wa­nym wzgó­rzom. Na pół­nocy wzno­sił się nie­wy­raźny stoż­ko­waty zarys Keshin-Kho, a kil­ka­set kro­ków na zachód bie­gła cał­kiem pro­sta linia kanału. Jedyną jako taką osłonę mógł zapew­nić skra­wek gęstego lasu na wscho­dzie. Vaelin ruszył w jego stronę rów­nym galo­pem, świa­domy, że wkrótce zjawi się pościg.

W cza­sie jazdy powra­cał do niego obraz umie­ra­ją­cej wojow­niczki. Vaelin ode­brał życie wielu ludziom, ale zawsze z koniecz­no­ści, przy­naj­mniej tak wolał myśleć. Ama­zonka stra­ciła konia, więc spo­koj­nie mógł poje­chać dalej. Zabi­ja­nie jej nie było konieczne, a jed­nak to zro­bił. W tonie pie­śni wybrzmiało ostre wark­nię­cie i surowa nagana przy­nio­sła nową myśl: Wróg zasłu­guje tylko na śmierć.

Vaelin ścią­gnął wodze i zatrzy­mał Derkę. Gdy usły­szał słabe, ale nara­sta­jące okrzyki prze­śla­dow­ców, obej­rzał się przez ramię na tra­wia­stą rów­ninę. Zabili Ahm Lina, pomy­ślał, a pieśń stała się bar­dziej melo­dyjna, nie­mal uwo­dzi­ciel­ska w swo­jej obiet­nicy. Zabili Sho Tsaia i wielu innych, wszystko w służ­bie fał­szy­wego boga. A ja znowu mam pieśń krwi. Czy tak trudno byłoby zabić ich wszyst­kich? Czy nie byłoby obrazą dla pamięci Ahm Lina, gdy­bym tego nie zro­bił? Osta­tecz­nie on prze­ka­zał mi swój dar.

Gło­śne, pełne iry­ta­cji rże­nie Derki wdarło się w jego roz­my­śla­nia, pro­wo­ku­jąc kolejne wark­nię­cie pie­śni. Vaelin zaci­snął zęby, skie­ro­wał zde­cy­do­wany wzrok z powro­tem na wschód i popę­dził konia. Nie, posta­no­wił, choć wygłod­niała melo­dia na­dal roz­brzmie­wała natar­czy­wie, powo­du­jąc stały ból w gło­wie, gdy odma­wiał odpo­wie­dzi na jej wezwa­nie. To nie jest pieśń krwi. Krew to sub­stan­cja życia. To jest pieśń śmierci. Czarna pieśń.

* * *

Kiedy dotarli do drzew, pieśń uci­chła do posęp­nego pomruku, a ból głowy prze­szedł w tępe pul­so­wa­nie. Vaelin zatrzy­mał Derkę po kilku jar­dach, zsiadł z niego i przy­kuc­nął z zamknię­tymi oczami, żeby wchło­nąć dźwięki i zapa­chy lasu. Zie­mia jest wil­gotna po ostat­nim desz­czu, stwier­dził, rękami bada­jąc pod­łoże. Śpiewy pta­ków przy­ci­szone… Dym drzewny z połu­dnia. W tej gęstwi­nie byli ludzie.

Gałę­zie wisiały nisko, tak że musiał pro­wa­dzić Derkę mię­dzy drze­wami i utrzy­my­wać kie­ru­nek na wschód, żeby unik­nąć tego, co znaj­do­wało się na połu­dniu. Zamie­rzał dotrzeć do końca pusz­czy, zanim ruszy na poszu­ki­wa­nie kanału, a kiedy go wypa­trzy, podąży wzdłuż niego na połu­dnie, aż trafi na Nor­taha, Ellese i pozo­sta­łych. Liczył na to, że mieli dość roz­sądku, by go nie szu­kać, i pocie­szał się myślą, że Nor­tah pomimo wszyst­kich swo­ich wad nie jest głup­cem i nie da się łatwo zwieść sen­ty­men­tom, zwłasz­cza kiedy będzie trzeźwy. On ich popro­wa­dzi. Ja muszę jedy­nie ich zna­leźć.

Zwol­nił, kiedy czarna pieśń rap­tem znowu roz­brzmiała z całą natar­czy­wo­ścią. Była draż­niąca i zgrzy­tliwa, lecz bra­ko­wało w niej wcze­śniej­szego głodu zemsty. Został zastą­piony nutą łączącą ostrze­że­nie z naka­zem pcha­ją­cym go na połu­dnie w stronę inten­syw­nego zapa­chu dymu drzew­nego. Coś tam jest, pomy­ślał Vaelin i stwier­dził, że melo­dia jest zbyt nie­od­parta, żeby ją zigno­ro­wać. Coś, z czym trzeba się upo­rać.

Popro­wa­dził Derkę przez ćwierć mili gęstego lasu, aż wyśle­dził smużki dymu snu­jące się nad wierz­choł­kami drzew. Przy­naj­mniej trzy ogni­ska, oce­nił. Nagle się skrzy­wił, gdy wśród drzew usły­szał krzyk. Tym razem dźwięk nie pocho­dził z jego wnę­trza, tylko wydo­był się z ludz­kiego gar­dła i był nazna­czony prze­ra­że­niem świad­czą­cym o tor­tu­rach. Trwał przez kilka sekund, a kiedy nagle ucichł, ciszę, która po nim nastą­piła, wypeł­niła salwa śmie­chu. Coś, z czym trzeba się upo­rać, powtó­rzył w myślach Vaelin. Krzyk i śmiech roz­wiały wszel­kie wąt­pli­wo­ści co do zamia­rów pie­śni.

Derka par­sk­nął oskar­ży­ciel­sko i ze zło­ścią potrzą­snął łbem, kiedy Vaelin zaczął przy­wią­zy­wać wodze do zwa­lo­nej gałęzi cisu. „Zaśpie­wa­łam mu”, powie­działa Jade­itowa Księż­niczka w cza­sie podróży przez Żela­zny Step. „Krótką melo­dię, żeby zwią­zać was ze sobą”.

– Zacze­kaj tutaj – szep­nął Vaelin i pogła­skał ogiera po chra­pach, a następ­nie schy­lił się i wśli­znął pod osłonę paproci.

W miarę jak Vaelin się pod­kra­dał, śmiech sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Kilka osób roz­ma­wiało w języku, któ­rego nie znał. Gdy się zatrzy­mał, żeby posłu­chać, wychwy­cił podo­bień­stwo do języka Stahl­ha­stu i odmiany chi-shin uży­wa­nej na pogra­ni­czu, ale spo­sób wyra­ża­nia się i akcent spra­wiały, że słowa były nie­zro­zu­miałe. Vaelin przy­padł do ziemi i zaczął się czoł­gać. Poru­szał się w sta­łym, wyprak­ty­ko­wa­nym, powol­nym ryt­mie, odsu­wa­jąc przed sobą gałązki, które mogły zdra­dzić jego obec­ność. Znie­ru­cho­miał, kiedy do jego uszu dotarł zna­jomy dźwięk. Dostrzegł smużkę pary uno­szą­cej się za pniem jesionu. Powoli odpełzł na bok i zoba­czył męż­czy­znę w skó­rza­nej zbroi, który ze znu­dzoną miną sikał na pod­szy­cie.

Tuhla, doszedł do wnio­sku Vaelin, roz­po­zna­jąc strój. Prze­su­nął wzro­kiem w prawo i w lewo, ale nie wypa­trzył nikogo innego. Z oddali na­dal dobie­gały śmiech i roz­mowy. W cza­sie wojny nie jest dobrze sikać samot­nie, pomy­ślał Vaelin. Męż­czy­zna odwró­cił się i zaczął iść, po dro­dze zapi­na­jąc spodnie. Vaelin uniósł się do przy­siadu, a potem wypro­sto­wał się i ruszył za nim. Na odgłos jego kro­ków Tuhla przy­sta­nął i się obej­rzał, ale było za późno, by zdo­łał zare­ago­wać. Vaelin oplótł ramio­nami jego pierś i szyję, pod­ciął mu nogi i szarp­nął jego głowę w dół i na prawo, kiedy razem upa­dali. Satys­fak­cjo­nu­jące podwójne chrup­nię­cie powie­działo mu, że skrę­cił prze­ciw­ni­kowi kark. Zaci­snął dłoń na jego ustach, żeby stłu­mić przed­śmiertne odgłosy, i zatkał mu nos, nie pozwa­la­jąc na ostatni oddech. Trzy­mał go, aż drgawki ustały.

Sto­czył z sie­bie trupa i go prze­szu­kał. Thula nosił przy pasie bułat i butelkę jakie­goś cuch­ną­cego napitku o sil­nej woni alko­holu. W bucie miał nóż myśliw­ski z kościaną ręko­je­ścią. Vaelin zabrał broń i ruszył w powol­nym i rów­nym tem­pie, trzy­ma­jąc się gęstego pod­szy­cia. Po dwu­dzie­stu kro­kach tra­fił na następ­nych dwóch wojow­ni­ków Thula, obu zde­cy­do­wa­nie mniej nie­ostroż­nych niż ich towa­rzysz. Jeden trzy­mał kuszę ze strzałą nasa­dzoną na cię­ciwę, drugi ści­skał w ręce bułat. Obaj prze­szu­ki­wali wzro­kiem gęstwinę drzew z czuj­no­ścią dra­pież­ni­ków zapra­wio­nych w wykry­wa­niu zagro­że­nia.

– Ulska! – zawo­łał łucz­nik ści­szo­nym gło­sem, przy­pusz­czal­nie nawo­łu­jąc towa­rzy­sza, który zbyt długo nie wra­cał.

Kiedy wojow­nicy się zbli­żyli, Vaelin roz­płasz­czył się na mięk­kiej ziemi. Był czę­ściowo zasło­nięty przez sze­roki pień sta­rego dębu i bal­da­chim z paproci, ale wkrótce ta osłona mogła się oka­zać nie­do­sta­teczna. Ukrył w dłoni jeden ze swo­ich noży do rzu­ca­nia i popra­wił uchwyt na zdo­bycz­nym, cze­ka­jąc, aż męż­czyźni znajdą się w odle­gło­ści pię­ciu kro­ków od niego.

Wtedy zerwał się z ziemi, odchy­lił ramiona do tyłu i cisnął oboma nożami z pre­cy­zją, którą, jak sądził, utra­cił wraz z mło­do­ścią. Lewy rzut oka­zał się mini­mal­nie mniej celny, sta­lowe ostrze wbiło się w miej­sce mię­dzy szyją a ramie­niem Thuli, ale i tak odna­la­zło ważną żyłę. Wojow­nik padł na zie­mię, z jego ust buch­nął ciemny stru­mień. Łucz­nik utrzy­mał się na nogach, choć nóż z kościaną ręko­je­ścią wbił mu się w gar­dło. Pró­bo­wał nawet wyce­lo­wać z łuku, kiedy Al Sorna zbli­żał się do niego nie­śpiesz­nie, ale broń szybko wypa­dła z jego trzę­są­cych się rąk. Vaelin schy­lił się po łuk, a potem wyszarp­nął nóż z rany i zabrał Thuli koł­czan, gdy ranny w końcu runął na zie­mię i wydał ostat­nie zdu­szone tchnie­nie.

Vaelin nasa­dził strzałę na cię­ciwę i ruszył dalej. Tym­cza­sem czarna pieśń prze­ra­dzała się w brzydki pomruk, zabar­wiony nutą, któ­rej nie sły­szał od wielu lat, szu­mem roz­po­zna­nia ozna­cza­ją­cym tylko jedno: W pobliżu jest inny Obda­rzony. Nowy wybuch śmie­chu dopro­wa­dził go do luź­nego kręgu dwu­na­stu wojow­ni­ków sto­ją­cych wokół małej grupki klę­czą­cych męż­czyzn. Jeńcy mieli obna­żone torsy, ale stos opan­ce­rzo­nych kafta­nów świad­czył, że byli to żoł­nie­rze kupiec­kiego króla. Pod­cho­dząc bli­żej, Vaelin stwier­dził rów­nież, że zna tych ludzi.

Z przodu grupy klę­czał Cho-ka, a po jego bokach leżały ciała dwóch człon­ków Zie­lo­nych Żmij. Jego spo­cona twarz była wykrzy­wiona z nie­na­wi­ści i fru­stra­cji, kiedy z god­nym podziwu wyzwa­niem patrzył na sto­ją­cego nad nim tęgiego męż­czy­znę.

– Gdzie on jest? – zapy­tał postawny osob­nik.

W prze­ci­wień­stwie do Thuli był bez zbroi i broni, a na sobie miał strój typowy dla miesz­kań­ców pogra­ni­cza. Gdy prze­krzy­wił głowę i nachy­lił się do Cho-ka, Vaelin poczuł rosnącą moc wraz z prze­bły­skiem roz­po­zna­nia. Namiot Ostrza Ciem­no­ści, przy­po­mniał sobie. Dzień, w któ­rym ten czło­wiek zabił Jade­itową Księż­niczkę. A kiedy Vaelin pró­bo­wał pomścić jej śmierć, to on go unie­ru­cho­mił.

– Mów. – Męż­czy­zna prze­su­nął dło­nią przed wście­kłym obli­czem Cho-ka. – Wiemy, że pomo­głeś mu uciec z mia­sta. Więc dla­czego nie ma go teraz z wami? Zabi­łeś go? Okra­dłeś?

Cho-ka nie odpo­wie­dział, tylko pogar­dli­wie skrzy­wił usta, co wywo­łało ciche wes­tchnie­nie u jego drę­czy­ciela.

– Widzia­łeś, jaką cenę zapła­cili ci, któ­rzy odtrą­cili miłość Ostrza Ciem­no­ści. – Męż­czy­zna wska­zał na ciała leżące po obu stro­nach prze­myt­nika. Vaelin nie widział, jakie odnie­śli rany, ale zie­mia pod nimi pociem­niała od krwi, a odór był zna­jomy dla tych, któ­rzy kie­dy­kol­wiek byli świad­kami patro­sze­nia. – Po co nara­żać się na taki los dla cudzo­ziemca? W dodatku nik­czem­nego i zdra­dli­wego. – Przy­su­nął się bli­żej i ści­szył głos. – Oszczędź sie­bie i innych. Zre­ha­bi­li­tuj się w oczach jedy­nego praw­dzi­wego żyją­cego boga. Powiedz mi, gdzie jest Zło­dziej Imion?

Cho-ka odpo­wie­dział mu pogar­dliwą miną i wark­nię­ciem przez zaci­śnięte zęby. Vaelin zoba­czył, że jego ręce nie są zwią­zane, ale przy­ci­śnięte do boków.

– Taka zamknięta dusza. – Tęgi męż­czy­zna pokrę­cił głową. – Chyba powi­nie­nem uwol­nić ją z klatki two­jego ciała. – Prze­su­nął wzrok na nagi tors Cho-ka. Vaelin poczuł kolejny przy­pływ mocy, gdy prze­myt­nik zadrżał, jego ramiona unio­sły się spa­zma­tycz­nie, dło­nie ufor­mo­wały się w drżące szpony. – Choć duszę kogoś takiego jak ty trudno będzie zna­leźć. Trzeba głę­boko pogrze­bać.

Dło­nie Cho-ka przy­ci­snęły się do jego wła­snego pła­skiego brzu­cha, całe ciało zadrżało w bez­owoc­nym opo­rze, kiedy palce zaczęły orać skórę. Czarna pieśń zmie­niła się w krzyk, gdy na ciele prze­myt­nika uka­zała się pierw­sza strużka krwi. Muzykę prze­peł­niała wszech­ogar­nia­jąca wście­kłość. Jest ich zbyt wielu, zapro­te­sto­wała mała, racjo­nalna część umy­słu, kiedy Vaelin uniósł łuk. Nacią­gnął cię­ciwę, a ta zadra­pała mu poli­czek. Jedyną odpo­wie­dzią pie­śni był cichy, zło­śliwy tryl roz­ba­wie­nia, zanim jego palce wypu­ściły strzałę.

Vaelin zoba­czył, że drzewce prze­szywa pierś tęgiego męż­czy­zny, poczuł, że jego dar słab­nie i umiera. Zanim czer­wo­no­szara mgła znowu prze­sło­niła świat, uświa­do­mił sobie, że odrzuca łuk, dobywa mie­cza i ciska nóż z kościaną ręko­je­ścią, a ten wbija się w zie­mię obok Cho-ka. Wszystko znik­nęło, kiedy pierw­szy Thula uniósł sza­blę, żeby spa­ro­wać jego cios. Ostat­nim wyraź­nym obra­zem była roz­pła­tana twarz tego czło­wieka, prze­cięta od czoła do brody przez srebrne ostrze.

* * *

– Nie powin­ni­śmy go powstrzy­mać? Już bar­dziej mar­twi być nie mogą.

– Możesz pró­bo­wać.

Głosy były zale­d­wie nie­wy­raź­nymi szep­tami poza czer­woną mgłą, ale dosta­tecz­nie zro­zu­mia­łymi, żeby dotrzeć do resz­tek roz­sądku nie­za­głu­szo­nych przez jazgot czar­nej pie­śni. Vaelin odzy­skał świa­do­mość, gdy pieśń przy­ci­chła i zmie­niła się w ból głowy, który on zaczy­nał odbie­rać jako stan wytchnie­nia. Cały drżał od nie­daw­nego wysiłku, jego mię­śnie pul­so­wały, pierś falo­wała, pot ście­kał mu po ple­cach. Mimo to nie czuł wyczer­pa­nia, choć ramię go bolało, kiedy opu­ścił miecz i zoba­czył krew pokry­wa­jącą ostrze od czubka do ręko­je­ści. U jego stóp leżał czło­wiek albo raczej to, co z niego zostało. Szczęka zabi­tego była odrą­bana razem z dużą czę­ścią gór­nej wargi, zęby lśniły bielą wśród czer­wo­nej mia­zgi. Prze­su­nąw­szy wzrok, Vaelin zoba­czył kolej­nego trupa leżą­cego twa­rzą w dół kilka kro­ków dalej. Skó­rzana zbroja była roz­cięta na ple­cach, ciało zostało roz­pła­tane aż do krę­go­słupa.

– Panie?

Vaelin odwró­cił się w stronę głosu, odru­chowo uno­sząc miecz. Cho-ka cof­nął się przed nim, opusz­cza­jąc bułat. Palce wol­nej ręki roz­po­starł w uspo­ka­ja­ją­cym geście.

– Musimy stąd iść – powie­dział.

– My? – ode­zwał się ktoś inny.

Głos nale­żał do przy­sa­dzi­stego męż­czy­zny, któ­rego Vaelin pamię­tał z sze­re­gów Cza­szek. Ten czło­wiek był dobrym żoł­nie­rzem, nie­za­chwia­nym w obli­czu kolej­nych rzezi Ostrza Ciem­no­ści. Teraz jed­nak mie­rzył swo­jego byłego dowódcę wzro­kiem, w któ­rym podejrz­li­wość mie­szała się z głę­bo­kim lękiem. Inny oca­lały czło­nek Żmij stał za jego ple­cami, a na jego twa­rzy odbi­jały się te same uczu­cia.

– Zamknij się, Kiyen! – wark­nął Cho-ka. – Nie­spła­cony dług jest prze­kleń­stwem. A może nie cenisz swo­jej skóry? – Słowa miały w sobie wład­czość, jakby prze­myt­nik recy­to­wał uro­czy­stą zasadę, któ­rej nie wolno łamać.

Twarz przy­sa­dzi­stego męż­czy­zny stward­niała po tej naga­nie.

– Naprawdę chcesz, żeby on z nami podró­żo­wał? – spy­tał, zata­cza­jąc wokół sie­bie ręką.

Rozej­rzaw­szy się, Vaelin nali­czył jesz­cze sześć ciał, więk­szość podob­nie oka­le­czo­nych jak to leżące u jego stóp.

– Czy ja…? – Skrzy­wił się, czu­jąc ostry ból w gło­wie.

– My zabi­li­śmy dwóch. – Cho-ka pokle­pał nóż z kościaną ręko­je­ścią zatknięty za pas. – Reszta ucie­kła, kiedy zoba­czyli… – Z gry­ma­sem wska­zał głową na trupy. – To. Nie mogę powie­dzieć, żebym ich winił.

– Wrócą z więk­szymi siłami – stwier­dził Vaelin i potrzą­snął głową, żeby pozbyć się resz­tek czer­wo­nej mgły. – Jeśli wcze­śniej Ostrze Ciem­no­ści nie straci ich za tchó­rzo­stwo.

– W takim razie to szczę­ście, że nam je zosta­wili. – Cho-ka ruszył w stronę spę­ta­nych koni. – Jakie­goś sobie upa­trzy­łeś, panie?

Vaelin usły­szał tętent kopyt i zoba­czył Derkę wybie­ga­ją­cego spo­mię­dzy drzew.

– Już nie muszę.

– To nie jest roz­sądne, Cho – powie­dział Kiyen w chu-shin, kiedy Vaelin wsiadł na konia. Rzu­cił ostrożne spoj­rze­nie w jego stronę, przy­su­nął się do swo­jego towa­rzy­sza i ści­szył głos. – Nawet gdyby nie był sza­lony jak wygłod­niały sza­blo­zębny, ludzie Ostrza Ciem­no­ści prze­cze­szą każdą piędź tego kraju w poszu­ki­wa­niu go.

– Dług to dług – rzekł twardo Cho-ka, wska­zu­jąc głową na stos porzu­co­nych zbroi i broni. – Zabie­raj ekwi­pu­nek i wsia­daj na konia albo zni­kaj. Ale jeśli to zro­bisz, ni­gdy wię­cej nie będziesz mógł się nazy­wać Zie­loną Żmiją. – Wbił w Kiy­ena zimny wzrok. – A znasz zasady doty­czące wyrzut­ków.

Przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna zdu­sił odpo­wiedź i prze­niósł spoj­rze­nie na Al Sornę.

– Pojadę z tobą, cudzo­ziem­cze, bo on tego chce. Ale żad­nego wię­cej wiel­ko­pań­stwa. Tam ode­bra­łem od cie­bie ostat­nie roz­kazy. – Wska­zał pal­cem w stronę Keshin-Kho. – Skoń­czy­łem z wojo­wa­niem dla kupiec­kiego króla, jasne?

Vaelin nie widział sensu w odpo­wia­da­niu, więc odwró­cił się do Cho-ka, ale myślami był już przy swo­ich przy­ja­cio­łach. Wie­dział, że Nor­tah zachowa dość roz­sądku, by spró­bo­wać odwieść innych od poszu­ki­wań, ale miał poważne wąt­pli­wo­ści, czy Ellese będzie skłonna go posłu­chać. We mgle bar­dzo wyraź­nie roz­brzmie­wały jej roz­pacz­liwe woła­nia, kiedy sko­czył do wody.

– Musimy wró­cić nad kanał – powie­dział. – Moi przy­ja­ciele…

– Żad­nych łodzi przez wiele kilo­me­trów. – Prze­myt­nik pokrę­cił głową. – Poza tym zbyt łatwo będzie nas zna­leźć. Ruszymy do Daiszhen-Khi. Tam Wielki Pół­nocny Kanał łączy się z innymi. Pew­nie roi się na nim od łodzi pró­bu­ją­cych prze­do­stać się przez śluzy. Tam masz, panie, naj­więk­szą szansę dogo­nić pozo­sta­łych cudzo­ziem­ców.

– Kiedy opu­ścimy ten las, reszta drogi będzie pro­wa­dzić przez otwarty teren – rzu­cił Kiyen, wsia­da­jąc z ponurą miną na konia.

Vaelin zoba­czył, że Cho-ka się zawa­hał, a potem rzu­cił z wymu­szoną pew­no­ścią sie­bie:

– Nie, jeśli poje­dziemy Drogą Gro­bów.

Pozo­stali dwaj człon­ko­wie Zie­lo­nych Żmij wymie­nili spoj­rze­nia.

– To miej­sce to prze­kleń­stwo więk­sze niż nie­spła­cony dług – zauwa­żył wyż­szy z nich.

W prze­ci­wień­stwie do Kiy­ena ten nie wbił się Vaeli­nowi w pamięć w cza­sie oblę­że­nia, nie licząc naj­wy­raź­niej wro­dzo­nej nie­zdol­no­ści do współ­dzia­ła­nia.

– Moje słowo obo­wią­zuje – oświad­czył Cho-ka, patrząc w oczy wszyst­kim po kolei. – Jedzie­cie z nami i spła­ca­cie dług albo idzie­cie w swoją stronę, wie­dząc, co to ozna­cza.

Popę­dził konia do rów­nego kłusa. Rusza­jąc za nim, Vaelin sły­szał za sobą przy­tłu­mioną, ale gwał­towną dys­ku­sję Żmij. Doszedł do wnio­sku, że ci dwaj jed­nak posta­no­wili zary­zy­ko­wać gniew swo­jej wspól­noty wyrzut­ków. Potem wychwy­cił odgłosy prze­dzie­ra­nia się nie­wpraw­nych jeźdź­ców przez gęstwinę. Pieśń jed­nak nie zna­la­zła pocie­chy w ich decy­zji, ostrą nutą wyra­ża­jąc nie­har­mo­nijną, ale wyraźną opi­nię.

– Pla­nują nas zabić – powie­dział Vaelin do Cho-ka. – Mnie ze stra­chu, cie­bie z koniecz­no­ści. Gdy znik­niesz, nie będzie nikogo, kto powie­działby Żmi­jom o ich zdra­dzie. – Zgrzyt­nął zębami, kiedy pieśń stała się jesz­cze gło­śniej­sza, i dodał chra­pli­wym, wygłod­nia­łym gło­sem: – Powin­ni­śmy ich teraz wykoń­czyć.

– Znam ich plany, panie. – Ton Cho-ka wyra­żał raczej roz­tar­gnie­nie niż obawę. Wyrzu­tek jechał z więk­szą wprawą niż jego towa­rzy­sze, swo­bod­nie pro­wa­dząc dłu­go­no­giego ste­po­wego wierz­chowca wokół zwa­lo­nych pni i nie­bez­piecz­nych korzeni drzew. – Moich braci nie­trudno przej­rzeć.

– Więc dla­czego nie pozwo­lić im odje­chać?

– Cztery mie­cze są lep­sze niż dwa, jeśli wpad­niemy w tara­paty. – Cho-ka prze­je­chał mię­dzy dwoma drze­wami na bar­dziej otwarty teren. Las się prze­rze­dził, tak że Vaelin widział na wscho­dzie pofał­do­wany tra­wia­sty obszar. Głos prze­myt­nika stał się cich­szy, jego ton był pełen posęp­nej deter­mi­na­cji, choć czarna pieśń ode­brała ją jako głę­bo­kie poczu­cie winy. – A ja już podró­żo­wa­łem Drogą Gro­bów. Nie można prze­mie­rzać jej samot­nie.

Rozdział drugi

Wyje­chaw­szy z lasu, spięli konie do galopu, kie­ru­jąc się na połu­dniowy wschód. Vaelin prze­cze­sał wzro­kiem falu­jące trawy w poszu­ki­wa­niu śla­dów Thuli albo Stahl­ha­stu, choć czarna pieśń przy­ci­chła teraz do zwy­kłego bólu, co ozna­czało, że nie ma żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa. Wciąż zada­wał sobie pyta­nie: dla­czego ona jest inna? Ahm Lin był dobrym czło­wie­kiem. Jak jego pieśń może być taka mroczna?

Poszu­kał w pamięci strzęp­ków wie­dzy o Ciem­no­ści, które zgro­ma­dził przez lata, i stwier­dził, że jest to zaska­ku­jąco bez­u­ży­teczny zle­pek ludo­wych mądro­ści, legend i aneg­dot. Cały czas poświę­cony na ślę­cze­nie nad księ­gami we wciąż powięk­sza­ją­cej się biblio­tece w Pół­noc­nej Wieży wyda­wał się teraz bez­sen­sowny. Siódmy Zakon miał roz­le­głe archi­wum, które z pew­no­ścią dostar­czy­łoby wska­zó­wek co do jego obec­nego stanu, ale od końca wojny wyzwo­leń­czej skru­pu­lat­nie trzy­mał się od niego z daleka. Intrygi i sekrety Zakonu Ciem­no­ści zawsze budziły w nim pogardę, a kłam­stwa Caenisa na­dal odczu­wał jako zdradę, mimo jego śmierci i roli, jaką ode­grał w dopro­wa­dze­niu do upadku Sojusz­nika.

Było wiele rze­czy, któ­rych ni­gdy mu nie powie­dzia­łeś. Kto zdra­dził kogo?

Gdy niebo poczer­wie­niało, Cho-ka zatrzy­mał wierz­chowca. Al Sorna zrów­nał się z nim i zoba­czył, że prze­myt­nik patrzy ze zmarsz­czo­nym czo­łem i oczami peł­nymi nie­skry­wa­nego lęku na ciem­nie­jący hory­zont. O ile Vaelin się nie mylił, nie­prze­rwaną linię prze­ła­my­wało jedy­nie niskie, pła­skie wznie­sie­nie odle­głe o kilka mil. Wziąłby je za wzgó­rze, gdyby nie dziwna regu­lar­ność jego kształtu.

– Miej­sce po sta­rej for­tecy? – zapy­tał.

– Kopiec Cesa­rza, jak wszy­scy go nazy­wają – odparł wyrzu­tek, spusz­cza­jąc wzrok. Vaelin uznał, że to próba ukry­cia stra­chu. Jeśli tak, drże­nie rąk ści­ska­ją­cych wodze i zbie­lałe kostki rów­nież wiele zdra­dzały. – Począ­tek Drogi Gro­bów.

– Jest strze­żony? – zapy­tał Vaelin.

W odpo­wie­dzi usły­szał ochry­pły, krótki śmiech.

– Nawet kupieccy kró­lo­wie nie mają dość bogac­twa, żeby zapła­cić komuś za strze­że­nie go. W każ­dym razie tylko sza­leńcy albo despe­raci tutaj przy­jeż­dżają.

Vaelin obej­rzał się na Kiy­ena i dwóch innych człon­ków Żmij, któ­rzy też zatrzy­mali wierz­chowce. Pieśń zamru­czała gło­śniej, kiedy Vaelin spo­strzegł, że tamci uni­kają jego wzroku. Sza­leńcy albo despe­raci, pomy­ślał. W takim razie na szczę­ście jeste­śmy jed­nym i dru­gim.

– Jakie zagro­że­nie się tutaj kryje? – spy­tał, odwra­ca­jąc się z powro­tem do Cho-ka.

Wyrzu­tek nie odpo­wie­dział od razu, tylko na­dal patrzył na odle­gły pagó­rek nazbyt błysz­czą­cymi oczami. Dło­nie trzy­mał teraz na łęku sio­dła. Vaelin był przy­zwy­cza­jony do takiego zacho­wa­nia, widział je przed wie­loma bitwami: postawę czło­wieka zbie­ra­ją­cego odwagę.

– Kie­dyś sły­sza­łem, że twój lud, panie, oddaje cześć zmar­łym – rzekł w końcu Cho-ka. – Czy to prawda?

– Nie­zu­peł­nie. To… skom­pli­ko­wane i trzeba by sporo czasu, żeby to wyja­śnić.

– Zatem nie poro­zu­mie­wa­cie się z nimi? Oni do was nie prze­ma­wiają?