Pani Bovary - Gustaw Flaubert - ebook + książka

Pani Bovary ebook

Gustaw Flaubert

3,8

Opis

Pani Bovary jest powieścią francuskiego pisarza Gustawa Flauberta należącą do ścisłego kanonu literatury pięknej. Powieść powstała z fascynacji autora balzakowską tezą, w myśl której kobieta staje się w pełni kobieca, kiedy dopuszcza się zdrady.

Opowiada o młodej, cnotliwej z pozoru Emmie Rouault, która wychodzi z rozsądku za mąż za poczciwego doktora Karola Bovary, by pod wpływem niezaspokojonych pragnień i marzeń o wielkiej miłości porzucić moralne konwenanse i puścić się w wir namiętnych romansów, rozrzutności i kłamstwa. Zgodnie z zasadami pozytywistycznego realizmu, autor dokonuje wnikliwej analizy psychologicznej bohaterki, obnażając mechanizmy kobiecej duszy, które są odpowiedzialne za poddanie się instynktom i upadek. Pod względem pisarskiego kunsztu, Pani Bovary jest wzorem harmonii pomiędzy formą a treścią. Flaubert zasłynął w historii literatury jako pisarz, który doprowadził powieść do perfekcji, zarówno pod względem konstrukcji utworu, jak dostosowania stylu narracji do każdej sytuacji i do każdej postaci. Aby doprowadzić powieść na wyżyny doskonałości Flaubert wybiegał niejednokrotnie do pionierskich, jak na swoje czasy metod. Na przykład spędził całe tygodnie jeżdżąc powozem, aby napisać scenę, w której Pani Bovary jedzie do … i rozmyśla o ,,,. Czy wsłuchiwał się godzinami w lekturę własnego tekstu, czytanego raz to przez kobietę, raz przez mężczyznę, aby dokonać korekty dialogów. Uznana za jedną z najważniejszych książek w dziejach literatury,

Pani Bovary była przedmiotem wielu adaptacji filmowych i teatralnych.

Lektura dla szkół średnich

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (55 ocen)
21
14
12
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DanutaKnapczyk68

Nie oderwiesz się od lektury

W obecnym przebodzcowanym świecie klasyka jest balsamem na serce
00
OLGABARTNIK

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale epicka, znakomicie obrazująca bohaterów na tle ich czasów, genialnie prowadzona narracja, błyskotliwe opisy, idealnie odważona struktura. Język, język, język... Zwierciadło kobiety, która nienauczona być, pragnęła mieć i tak szukać swojego odbicia w coraz to nowych zimnych oczach.
00
Karolinka1988

Nie polecam

Jedna z najgłośniejszych powieści XIX wieku. Podobno została wpisana na Indeks ksiąg zakazanych. Emma jest żoną prowincjonalnego lekarza. Całe dnie spędza czytając romanse. Marzy by być jak heroiny z owych romansów. Piękne, bogate i omdlewajace z pożądania w ramionach kolejnych kochanków. Emma marzy też by nosić drogie suknie i tańczyć na balach. W pogoni za wyśnionym życiem wikła się w romanse. I tu następuje bolesne zderzenia z rzeczywistością. Życie to nie romans... Emma jest antypatyczna, rozmarzona, egzaltowana, sama nie wie czego chce. Pragnie być ciągle adorowana i podziwiana, nie potrafi docenić tego co ma. Tu widzę podobieństwo do Julii z "Kobiety trzydziestoletniej" Balzaca. Obie ni wiedziały czego chcą. Były złymi matkami. Zarówno Emma jak i Julia chorowały na borderline i miały osobowość narcystyczną. Jak dla mnie powieść ta jest archaiczna, zakurzona i śmierdząca stęchlizną. Nie sądzę by współczesne kobiety ujrzały siebie w losach Emmy...
12
kto28

Z braku laku…

Nie dałem rady. Po 153 stronach dałem sobie spokój. Jeśli ktoś musi przeczytać tę powieść, niech czyta. Ja przeczytałem o znudzonych bohaterach żyjących w "belle epoque", dla których poważnym problemem jest wybór: czy się zakochać? czy może jakiś pojedynek? a może poczytać popularną literaturę? pojechać do Paryża? Problemy znudzonej szlachty i bogatego mieszczaństwa przerosły mnie, wywołując nieodparty odruch wymiotny. - Nie dałem rady więcej...
12

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Byliśmy w szkole, kiedy wszedł dyrektor w towarzystwie nowego w mieszczańskim ubraniu, i posługacza, niosącego wielki pulpit. Ci, którzy drzemali, przebudzili się, i każdy powstał jak gdyby od pracy.

Dyrektor dał nam znak, abyśmy usiedli, po czym, zwracając się do nauczyciela, rzekł półgłosem:

– Panie Rogerze, oto nowy uczeń, którego panu polecam; wstępuje do piątej. Jeżeli będzie pilny i pracowity, przejdzie do starszych, gdzie go powołuje sam wiek.

Nowy tymczasem stał w kącie za drzwiami, tak że zaledwie można go było dostrzec. Był to chłopak może piętnastoletni, wyższy od nas wszystkich. Włosy miał krótko przystrzyżone nad czołem jak wiejski śpiewak i wydawał się bardzo zakłopotany. Chociaż niezbyt szeroki w ramionach, zdawał się skrępowany zieloną sukienną kurtką z czarnymi guzikami, z której wyglądały czerwone, nie przyzwyczajone do rękawiczek ręce. Łydki jego w niebieskich pończochach wychodziły z żółtawych pantalonów mocno ściągniętych szelkami. Na nogach miał grube skórzane trzewiki nie wyczyszczone i podkute gwoździami.

Zaczęła się lekcja. Nowy słuchał z natężeniem, uważny jak na kazaniu, nie śmiejąc nawet nogi na nogę założyć, lub podeprzeć się łokciem, a kiedy o drugiej godzinie zadzwoniono, nauczyciel musiał mu powiedzieć, żeby stanął z nami w szeregu.

Mieliśmy zwyczaj, wchodząc do klasy, rzucać na ziemię nasze czapki, aby mieć ręce wolniejsze; trzeba było od samego progu ciskać je pod ławkę w taki sposób, żeby uderzały w ścianę i podnosiły jak najwięcej kurzu: taki był szyk.

Nowy jednak, czy nie zauważył tego manewru, czy nie śmiał go naśladować, dosyć, że po odmówieniu modlitwy trzymał jeszcze czapkę na kolanach. Było to coś w rodzaju nakrycia złożonego: znajdowałeś tam pierwiastki czapki baraniej, okrągłego kapelusza, kaszkietu bobrowego i perkalowego czepka, coś nieokreślonego, tak wyraziście brzydkiego jak twarz idioty. Jajowatego kształtu i rozepchana fiszbinami, rzecz ta zaczynała się od trzech okrągłych kiszek; dalej szły kolejno, rozdzielone czerwonym paskiem, czworokąty z aksamitu i z króliczej sierści, po tym następował rodzaj woreczka, zakończonego sztywnym wielokątem, wyszywanym w powikłane wzory, z którego się zwieszał na cieniutkim sznurku złoty kutas na podobieństwo żołędzi. Czapka była nowa: daszek lśnił świeżym lakierem.

– Wstań! – rzekł profesor.

Nowy się podniósł, czapeczka jego upadła na ziemię. Cała klasa zaczęła się śmiać.

Schylił się, aby ją podnieść. Gdy sąsiad wytrącił mu ją z ręki, podniósł czapkę powtórnie.

– Dajże już pokój tej czapce – rzekł profesor, który był człowiekiem taktownym.

Nowe śmiechy uczniów tak zmieszały biednego chłopaka, że sam nie wiedział, czy miał trzymać nieszczęśliwą czapkę w ręku, czy zostawić ją na ziemi, czy też włożyć na głowę.

– Powiedz mi, jak się nazywasz? – rzekł profesor.

Nowy prędko i niewyraźnie wymówił jakieś niezrozumiałe nazwisko.

– Powtórz raz jeszcze!

Dały się słyszeć te same niewyraźnie wybełkotane zgłoski, pokryte szyderskimi okrzykami całej klasy.

– Głośniej! – zawołał profesor – głośniej!

Na koniec nowy, uzbroiwszy się w odwagę, otworzył szerokie usta i krzyknął na całe gardło, jak gdyby kogo wołał: Kahbowahy!

Powstała wrzawa nie do opisania: tupano, krzyczano, śmiano się, powtarzano: karbowany! karbowany! aż wreszcie klasa uspokoiła się jak wzburzona fala, wybuchając tylko miejscami przytłumionym śmiechem jak niedogaszona petarda.

Pod gradem kar porządek w klasie został powoli przywrócony; po wielu trudach profesor dowiedział się nazwiska Karola Bovary, kazał je sobie podyktować, przesylabizować, odczytać i na początek wyznaczył biedakowi miejsce na ławce leniuchów, pod katedrą. Chłopak postąpił parę kroków i zawahał się.

– Czego szukasz? – zapytał nauczyciel.

– Mej cza... – wyjąkał nieśmiało nowy, oglądając się niespokojnie.

– Pięćset wierszy całej klasie! – wykrzyknięte grzmiącym głosem powstrzymało jak Quosy ego1 nową burzę.

– Siedźcie spokojnie! – mówił dalej oburzony profesor, a otarłszy twarz chustką, wydobytą z kieszeni, rzekł: – Ty zaś, nowy, przepiszesz mi dwadzieścia razy ridiculus sum2.

Potem dodał łagodniejszym głosem:

– Znajdzie się twoja czapka, nikt ci jej nie ukradł!

Wszystko wróciło do porządku. Głowy pochyliły się nad tekami, a nowy przez całe dwie godziny zachowywał się wzorowo, chociaż nie obeszło się bez papierowych kulek, które zręcznie puszczane z piór, od czasu do czasu trafiały go w twarz. Lecz on tylko twarz sobie dłonią ocierał i siedział nieporuszony.

Wieczorem w uczelni uporządkował starannie wszystkie swoje rzeczy i poliniował zeszyty. Widzieliśmy, jak pracował sumiennie, wyszukując wszystkich wyrazów w słowniku i zadając sobie wiele trudu. Dzięki zapewne tej pilności i dobrej woli nie dostał się do niższej klasy, bo chociaż znał dosyć dobrze cztery działania, nie miał wcale wprawy w stylowych zwrotach. Od proboszcza swojej wioski uczył się początków łaciny, gdyż rodzice przez oszczędność bardzo późno oddali go do szkół.

Ojciec jego, pan Karol Dionizy Bartłomiej Bovary, dawny pomocnik chirurga sztabowego, skompromitowany około 1812 roku w sprawach poboru rekruta i wskutek tego zmuszony opuścić służbę, skorzystał w tym właśnie czasie z osobistych swoich zalet i w lot pochwycił posag 60 000 franków, który mu się nawinął w postaci córki czapnika, rozkochanej w jego powabach. Piękny mężczyzna, blagier, miał zwyczaj brzęczeć głośno ostrogami, nosił faworyty połączone z wąsami, na palcach pełno pierścieni i ubierał się w jaskrawe barwy, co wszystko nadawało mu wygląd marsowy, przy łatwym obejściu komiwojażera. Gdy się ożenił, żył kilka lat kosztem żony, dobrze jedząc, dobrze się wysypiając, paląc tytoń z wielkich porcelanowych fajek, powracając do domu dopiero po teatrze i przesiadując po kawiarniach. Teść umarł i niewiele co zostawił; pan Bovary oburzony wdał się w spekulacje, stracił na nich, po czym z resztą funduszów przeniósł się na wieś i chciał gospodarować. Ale ponieważ nie więcej się znał na uprawie ziemi jak na perkalikach, ponieważ zajeżdżał konie zamiast posyłać je do pługa, sam wypijał jabłecznik w butelkach zamiast go w baryłkach sprzedawać, zjadał najlepszy drób z podwórza i smarował myśliwskie kamasze słoniną ze swych wieprzy, pomiarkował wkrótce, że lepiej było dać pokój wszelkiej spekulacji.

Najął przeto za dwieście franków rocznie, na granicy Pikardii i Caux, coś pośredniego pomiędzy folwarkiem a dworem, i zgryziony, rozżalony, zły na Pana Boga, zazdroszczący całemu światu, zamknął się w tym domu w czterdziestym piątym roku życia, zniechęcony do ludzi, jak mówił, pragnąc żyć spokojnie.

Żona jego szalała niegdyś za nim; okazywała mu swą miłość nadskakiwaniem, które go do reszty odstręczyło od niej. Dawniej wesoła, wylewna i kochająca, starzejąc się, stała się – na kształt zwietrzałego wina, które się zamienia w ocet – gderliwa, piszcząca i nerwowa. Wycierpiała tyle, nie skarżąc się, gdy biegał za wszystkimi wiejskimi spódniczkami i gdy wieczorem powracał z hulanek, pijany i zdenerwowany! Wreszcie zbuntowała się jej duma niewieścia. Zamilkła, topiąc słuszny gniew swój w niemym stoicyzmie, który zachowała aż do śmierci. Zawsze była zajęta interesami. Chodziła do adwokatów, do prezesa sądu, pamiętała o terminach wypłaty, starała się o uzyskanie zwłoki, w domu zaś prała, prasowała, szyła, dozorowała robotników, płaciła rachunki, podczas gdy pan małżonek, nie troszcząc się o nic, zawsze pogrążony w jakimś zadąsanym ospalstwie, z którego budził się po to tylko, aby powiedzieć jej coś przyjemnego, palił fajkę przy kominku, spluwając w popiół.

Gdy została matką, trzeba było dziecko oddać mamce na wychowanie. Gdy chłopak wrócił do domu rodziców, psuto go jak książęce dziecko. Matka dawała mu przysmaczki, ojciec zaś kazał dziecku biegać boso, a chcąc uchodzić za filozofa, powtarzał nawet, że mogłoby chodzić nago jak dzieci dzikich. Wbrew dążnościom matki, urobił sobie pewien męski ideał dzieciństwa, na wzór którego usiłował kształcić syna, chcąc go hartować po spartańsku, aby uczynić go wytrzymałym. Kazał mu sypiać w nie opalanym pokoju, uczył go pić rum i szydzić z procesji. Chłopczyk jednak, z natury spokojny i łagodnego usposobienia, źle odpowiadał ojcowskim usiłowaniom. Matka brała go zawsze ze sobą; wykrawała mu figurki z tektury, opowiadała różne historie, prowadziła z nim nieskończone rozmowy, przeplatane melancholijną wesołością i tkliwymi pieszczotami. W swym samotnym życiu zlała na tę dziecięcą główkę wszystkie swoje rozproszone i zawiedzione nadzieje. Marzyła o świetnym dla niego stanowisku, widziała go już dorosłego, pięknego, rozumnego, zajmującego wysoką posadę w zarządzie dróg i mostów lub w sądownictwie. Sama go nauczyła czytać, a nawet śpiewać kilka łatwych romansów przy starym fortepianie. Ale Bovary nie był wielkim zwolennikiem piśmiennictwa i sztuk pięknych, powtarzał zawsze, że „to się na nic nie zdało!”. Czy im kiedykolwiek wystarczy na to, aby go utrzymać w rządowych szkołach, wywalczyć stanowisko lub też założyć dlań jaki interes handlowy? Zresztą mężczyzna odważny i pewny siebie zawsze będzie miał powodzenie w świecie. Pani Bovary przygryzała sobie usta, a dzieciak włóczył się po wsi.

Chodził za oraczami i ciskał bryłami ziemi na kruki, które odlatywały. Zbierał jarzyny nad rowami, poganiał indyki długą żerdzią, biegał po lasach, przetrząsał pokosy podczas sianożęcia, w dnie dżdżyste grał w pliszki z wiejskimi dziećmi, a w wielkie święta prosił kościelnego, żeby mu pozwolił dzwonić i wieszał się na wielkiej linie, szczęśliwy, iż go dobrze bujała.

Toteż wyrósł jak młody dębczak. Nabrał siły, ręce mu zgrubiały i twarz zakwitła zdrowiem.

Gdy skończył dwanaście lat, matka wymogła, żeby się zaczął uczyć. Obowiązku tego podjął się proboszcz. Jednakże lekcje te były tak krótkie i tak nieregularne, że niewiele przynosić mogły korzyści. Dawane były w wolnych chwilach, w zakrystii, na stojąco, naprędce, pomiędzy chrztem a pogrzebem, lub też proboszcz posyłał po swego ucznia o zmierzchu, kiedy już nie miał zamiaru wychodzić z domu. Szli wtenczas obydwaj do jego pokoju i zasiadali do lekcji. Komary i ćmy nocne latały wokoło świecy. Powietrze było parne, dzieciak był śpiący, a poczciwy księżyna, złożywszy ręce na brzuchu, wkrótce zaczynał chrapać z otwartymi ustami. Czasem znowu ksiądz proboszcz, powracając od jakiego chorego z okolicy, któremu zanosił wiatyk, spostrzegał Karolka, wałęsającego się po wsi, wołał go do siebie, napominał przez kwadrans, po czym, korzystając ze sposobności, kazał mu w cieniu drzew odmieniać jakie słowo łacińskie. Nieraz przeszkodził im deszcz lub przechodzący znajomy. Zresztą, nauczyciel zawsze był ze swego ucznia zadowolony, mówił nawet, że młodzieniec ma dobrą pamięć.

Karolek jednak nie mógł na tym poprzestać. Pani okazała się energiczna. Pan zawstydzony, a może tylko zmęczony, uległ po słabym oporze, poczekano jeszcze rok, póki chłopak nie odbył pierwszej komunii.

Upłynęło jeszcze pół roku, aż wreszcie oddano Karolka do kolegium w Rouen, dokąd ojciec sam go odwiózł przy końcu października, podczas jarmarku św. Romana.

Dziś już żaden z nas nic prawie sobie o nim przypomnieć nie może. Był to chłopak łagodnego usposobienia, pilny i uważny w klasie, dobry do zabawy, mający wyborny sen i apetyt. Za opiekuna dano mu pewnego kupca z ulicy Rękawiczniczej, który zabierał go raz na miesiąc, w niedzielę, po zamknięciu sklepu, posyłał na przechadzkę do portu, aby się przyjrzał statkom stojącym na kotwicy, potem odprowadzał go do kolegium o siódmej godzinie, przed wieczerzą. Co czwartek wieczorem pisywał do matki długie listy czerwonym atramentem i pieczętował je trzema opłatkami, potem przepowiadał sobie lekcję historii lub czytał stary tomik Anacharisa, poniewierający się w uczelni. Na przechadzce rozmawiał ze służącym, który był ze wsi tak samo jak on.

Dzięki usilnej pracy był zawsze dość dobrym uczniem, raz nawet dostał pierwszą pochwałę za historię naturalną. Jednakże po ukończeniu klasy trzeciej rodzice odebrali go z kolegium, aby się uczył medycyny, przekonani, że potrafi sam się przygotować do baccalaureatu.

Matka wyszukała mu pokoik na czwartym piętrze, u znajomego farbiarza. Ułożyła się o zapłatę, wystarała się o potrzebne sprzęty, to jest o stolik i dwa krzesła, sprowadziła z domu stare łóżko z drzewa wiśniowego i kupiła jeszcze piecyk żelazny wraz z odpowiednim zapasem drzewa, które miało podczas zimy ogrzewać jej kochane dziecię. Wreszcie odjechała po tygodniowej bytności, zaleciwszy chłopcu, aby się dobrze prowadził, teraz, kiedy został zostawiony sam sobie.

Program kursów medycznych, który przeczytał w ogłoszeniu, wywołał zawrót głowy: kurs anatomii, kurs patologii, kurs fizjologii, kurs farmakologii, kurs chemii i botaniki, kliniki i terapeutyki, nie licząc już higieny i nauki o substancjach medycznych, same nazwy, których nie znał źródłosłowu i które przedstawiały mu się jak bramy przybytków, pełnych podniosłych tajemnic.

Nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Na próżno wytężał słuch i uwagę, nic nie mógł pojąć. Pracował jednak usilnie, miał pooprawiane zeszyty, uczęszczał na wszystkie kursy; nie opuszczał ani jednego wykładu. Spełniał swoje codzienne zadanie na sposób konia w kieracie, który chodzi w kółko z zawiązanymi oczyma, nieświadomy dokonywanej pracy.

Dla oszczędzenia wydatku matka przysyłała mu co tydzień ćwiartkę pieczonej cielęciny, z której miał śniadanie po powrocie ze szpitala. Potem musiał biec na wykłady, do sali anatomicznej, jeszcze raz do szpitala i znów wracać przez wszystkie ulice miasta do siebie. Wieczorem, po skromnym obiedzie u swego gospodarza, zamykał się w pokoju i w zmoczonej odzieży, która, parując przy rozpalonym do czerwoności piecyku, wysychała na nim, brał się do pracy.

Podczas pięknych letnich wieczorów, w porze kiedy rozgrzane ulice są puste a służące grają w wolanta przed domami, otwierał okno i opierał się na nim łokciami. U stóp jego płynęła rzeka, czyniąca z tej dzielnicy Rouen niby parodię Wenecji – żółtawa, sina lub szara, pośród śluz i mostów. Robotnicy, skuleni na brzegu, myli ręce w brudnawej wodzie. Na długich żerdziach, powystawianych z poddaszy, schły pasma bawełny. Wprost, poza dachami, rozciągał się czysty błękit niebios, zarumieniony ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Jak tam musiało być dobrze! Co za chłód pod tamtą buczyną! I rozdymał nozdrza, by wciągać w siebie wiejskie zapachy, które do niego nie dochodziły.

Schudł, wysmuklał, a twarz jego nabrała wyrazu cierpienia, który uczynił ją prawie zajmującą.

Powoli zaczęło go ogarniać lenistwo i wszystkie piękne zamiary rozwiały się jeden za drugim. Raz opuścił wykład, nazajutrz nie poszedł wcale na kursy i w końcu, zasmakowawszy w próżniactwie, przestał na nie zupełnie uczęszczać. Przyzwyczaił się chodzić do kawiarni i roznamiętnił się do domina. Wydało mu się to wyzwoleniem, które go podnosiło we własnych oczach, gdy zamykał się co wieczór w brudnej publicznej sali i uderzał w stół białymi, czarno kropkowanymi kostkami. Było to niby wtajemniczenie w życie światowe, zakosztowanie zakazanego owocu i wchodząc tam, brał za klamkę z uczuciem niemal zmysłowej rozkoszy. Rozwinęło się wtedy w nim wiele stłumionych dotąd zdolności, nauczył się na pamięć kupletów, które śpiewał przy kieliszku, zapalił się do Bérangera, umiał przyrządzać poncz i wreszcie poznał miłość.

Dzięki tym pracom przygotowawczym egzaminy nie powiodły mu się zupełnie. A tego samego wieczoru oczekiwano go w domu, aby obchodzić jego powodzenie!

Wyruszył pieszo i zatrzymał się przed wioską; kazał poprosić matkę i opowiedział jej wszystko. Ona go wytłumaczyła, przypisując niepowodzenie niesprawiedliwości egzaminatorów i dodała mu odwagi, biorąc na siebie załagodzenie tej sprawy. Dopiero w pięć lat później Bovary dowiedział się prawdy; zestarzała się przez ten czas, przyjął ją więc taką, jaka była, nie mogąc zresztą przypuścić, aby syn jego był głupcem.

Karol tymczasem zabrał się do pracy i przygotował się niezwłocznie do powtórzenia egzaminu, wyuczywszy się na pamięć wszystkich pytań. Otrzymał dość dobre stopnie i zdał egzamin. Był to piękny dzień dla matki! Uczciła go też sutym obiadem.

Lecz dokąd się uda na swoją praktykę? Do Tostes. Był tam jeden tylko stary już doktor. Pani Bovary od dawna czyhała na jego śmierć i poczciwiec nie zwinął jeszcze manatków, kiedy Karol usadowił się na wprost niego, jako przyszły spadkobierca.

Ale nie dosyć było wychować syna, zrobić z niego lekarza i wynaleźć mu Tostes na miejsce praktyki: potrzeba mu było żony. Troskliwa matka i tę mu znalazła w osobie wdowy po komorniku z Dieppe, która miała czterdzieści pięć lat i tysiąc dwieście franków rocznego dochodu.

Chociaż brzydka, sucha jak drzazga i pokryta krostami, pani Dubuc miała konkurentów do wyboru. Chcąc przeprowadzić swoje zamiary, mama Bovary musiała odsunąć ich wszystkich i nawet bardzo zręcznie zniweczyła intrygi pewnego rzeźnika, popieranego przez księży.

Karol widział w małżeństwie wstęp do lepszego bytu, wyobrażając sobie, że będzie swobodniejszy i będzie mógł dowolnie rozporządzać własną osobą i pieniędzmi. Tymczasem stało się inaczej: żona była panią w domu; nakazywała mu, co miał mówić przy ludziach, czego nie mówić, musiał pościć w piątki, ubierać się tak, jak mu kazała, naprzykrzać się pacjentom, którzy zwlekali z zapłatą za wizyty lekarskie. Otwierała jego listy, śledziła jego kroki i podsłuchiwała konsultacje w gabinecie, jeżeli tam były kobiety.

Rano musiała zawsze mieć czekoladę i wymagała tysiącznych względów. Narzekała ustawicznie na nerwy, na piersi, na kaprysy. Odgłos kroków drażnił ją, samotności znieść nie mogła; kiedy ktokolwiek przychodził do niej, to zapewne po to, żeby zobaczyć, czy nie umiera. Kiedy Karol wracał do domu wieczorem, wyciągała spod kołdry długie i chude ramiona, zarzucała mu je na szyję i, posadziwszy go na brzegu łóżka, zaczynała mu opowiadać o swych zmartwieniach: on ją zaniedbywał, kochał inną! Przepowiedziano jej, że będzie nieszczęśliwa; na zakończenie zwykła była żądać jakiego syropu na piersi i trochę więcej miłości.

1Ja was (nauczę). (Wergiliusz)

2Jestem śmieszny.