Pan Wilk. Pan Wilk tam i z powrotem - Jarosław Wilk, Jarosław Wilk - ebook

Pan Wilk. Pan Wilk tam i z powrotem ebook

Wilk Jarosław

4,1

Opis

* Rok 2015. Wrocław. Pewien mężczyzna poddaje się operacji, która na zawsze ma odmienić jego życie.

* Koniec lat 90. Pewna nastolatka wysiada z pociągu na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Jeszcze tego samego wieczoru zostanie prostytutką.

* Czasy starożytne. Okolice rzeki Styks. Pewien rzeczny przewoźnik znudzony swoją pracą postanawia się wybrać na urlop.

* Warszawa. Okupacja. Pewna dziewczynka z przerażeniem patrzy na płonące getto. Świat, który zna, przestaje istnieć.

* Rok 2049. Pewna kobieta wznosi toast nad grobem mężczyzny.

* Wyspa na Morzu Andamańskim. Obecnie. Pewien mało poczytny autor zaczyna tworzyć kolejną powieść.

Wszystko to znalazło się w najnowszej książce Jarosława Wilka, tworząc nierozerwalny łańcuch zdarzeń jednej opowieści.

Ta książka to emocjonalna bomba. Trafia czytelnika prosto w serce, na długo pozostawiając je rozedrganym. Próby klasyfikowania pisarstwa Jarosława Wilka nie mają sensu. To pisarz, który ma nieprawdopodobną lekkość i moc opowiadania oraz swój własny niepodrabialny styl. Lektura obowiązkowa.

Aleksandra Szoć, blogerka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­log

Pro­log

„Jeden na czte­rech męż­czyzn po czter­dzie­stym roku życia doświad­cza nie­trzy­ma­nia moczu” – dole­ciało z radio­od­bior­nika.

Spraw­dzi­łem dło­nią oko­lice roz­porka, żeby się upew­nić, że spodnie mam suche.

– Nic mnie nie wkur­wia tak jak debilne reklamy – pod­su­mo­wa­łem, par­ku­jąc przed kutym ogro­dze­niem.

Wysia­dłem i skie­ro­wa­łem się do bramy. Docho­dziła dwu­dzie­sta trze­cia, wokół pano­wała ciem­ność. Oczy potrze­bo­wały dłuż­szej chwili, by przy­wyk­nąć. Kiedy doj­rza­łem zarysy ścieżki, ruszy­łem dalej.

Dawno tu nie byłem. Zmie­niło się. Ledwo roz­po­zna­wa­łem miej­sce, które zna­łem od dzie­ciaka. Ale nic dziw­nego – codzien­nie ktoś umiera, więc cmen­ta­rze roz­bu­do­wują się szyb­ciej niż osie­dla na przed­mie­ściach. W końcu odna­la­złem punkty odnie­sie­nia. Rząd drzew. Przed­wo­jenny rodzinny gro­bo­wiec jakichś Niem­ców. Śmiet­nik.

Zbli­ża­jąc się do grobu, zauwa­ży­łem, że na ławeczce usta­wio­nej tuż przed mogiłą sie­dzi kobieta. Mimo gęstego mroku jej syl­wetka wydała mi się zna­joma. Przy­sta­ną­łem. W ciszy obser­wo­wa­łem lekko poru­sza­jącą się postać.

Sie­działa pochy­lona, z nogą na nodze, łok­ciem opar­tym o kolano, dło­nią pod­pie­ra­jącą czoło. Zawsze twier­dziła, że tak dobrze jej się myśli. Nie śmia­łem prze­szka­dzać. Już jako dziecko wie­dzia­łem, co ozna­cza ta poza. Nie poga­damy. Za chwilę pew­nie tak, i o wszyst­kim, ale nie teraz.

Wiatr przy­brał na sile, poru­szył gałę­ziami sta­rego drzewa. Gra cieni zmie­niała kształty uko­cha­nej postaci, a potem postać znik­nęła. Pod­sze­dłem do krypty, zgar­ną­łem liście z kamien­nej płyty, usia­dłem na ławeczce, którą kie­dyś zro­bił mój tato.

– Cześć, mamo – rzu­ci­łem i zamil­kłem, bo nie wie­dzia­łem, od czego zacząć. – Popie­przyło się tro­chę, mamo – powie­dzia­łem wresz­cie. – Przy­sze­dłem do cie­bie, żeby się wyża­lić. Bo tro­chę się boję. Zacho­ro­wa­łem. Leka­rze mówią, że mar­twić się jest za wcze­śnie, ale pogrze­ba­łem w necie i na dwoje babka wró­żyła. Może być chu­jowo. Prze­pra­szam, że prze­kli­nam. Czy jest źle, będę wie­dział dopiero po ope­ra­cji. Jak zba­dają to, co mi wytną. Więc sama rozu­miesz…

Urwa­łem. Jak­bym cze­kał na to, że mama mnie przy­tuli. Jak­bym znowu był dziec­kiem. Tylko że mar­twi nie przy­tu­lają.

– Naj­bar­dziej boję się o Lolę. Bo gdy­bym jed­nak miał pecha, to źle, że ojca koło niej już nie będzie. Ty i tato byli­ście przy mnie zawsze. Sporo czasu musiało upły­nąć, bym to zauwa­żył, doce­nił. Gdyby nie to, że wy byli­ście, pew­nie mnie nie byłoby dzi­siaj tutaj. Nie byłem ani zbyt mądrym, ani zbyt dobrym synem. Sama wiesz… Ale wy zawsze przy mnie… Powiedz mi, mamo, jak to jest: gdy wszystko zaczyna się w życiu ukła­dać, to wła­śnie wtedy przy­cho­dzi hio­bowa wieść? Córka zdrowa i mądra. Nad głową dach. Chleba i wina też nie bra­kuje. Głu­pot w życiu mniej. Już się nie szar­pię, nie sza­mo­czę, droga taka nagle przy­jem­nie pro­sta. Co lubię, wiem, a co waż­niej­sze, wiem też, czego nie lubię. Faj­nie jest żyć. Wiesz, że czę­ściej budzę się rano z uśmie­chem niż bez? Wcze­śniej nie wie­dzia­łem, że to takie pro­ste. I teraz co? Mam wszystko zosta­wić? Totalna bzdura. Ostat­nio sporo myślę o tym, co mi mówi­łaś. I chyba dopiero teraz zaczą­łem to rozu­mieć. W sumie nic dziw­nego, zwy­kła kolej rze­czy. Nie widzia­łem, mamo, two­jego życia two­imi oczami, więc i wszyst­kiego pojąć nie mogłem. Złe rze­czy widzia­łaś. Dom dziecka. Wojnę. Głód. Ojca idą­cego na śmierć. Przy twoim życiu moje zawsze było rajem. Być może nawet dziś, w tej sytu­acji, nie mam prawa narze­kać. Wiem, że takie gada­nie sensu już nie ma, ale gdy­bym zro­zu­miał pewne rze­czy wcze­śniej, gdy­bym mógł zoba­czyć twoje życie two­imi oczami, poczuć je naprawdę, to pew­nie kilka razy bym sobie butów gów­nem nie obry­zgał. A lepiej iść, gdy ślady, które zosta­wiasz, nie śmier­dzą. Tylko że ja nie zawsze cię słu­cha­łem. Nie tak dawno twier­dzi­łem, że już niczego się nie boję. To nie­prawda. Dziś znowu się boję. Pamię­tam jeden dzień… Było gorąco, mia­łem wtedy nie wię­cej niż pięć lat. Szli­śmy razem bar­dzo długą ulicą po chod­niku z nie­równo uło­żo­nych beto­no­wych płyt. Nio­słaś mnie na barana. Potknę­łaś się i choć pró­bo­wa­łaś mnie osło­nić, upa­da­jąc, ude­rzy­łem głową o beton. Krew pły­nęła mi po twa­rzy, bar­dzo pła­ka­łem. Tuli­łaś. Cało­wa­łaś. Wiesz, nie pamię­tam bólu. Pamię­tam tylko twoje uści­ski i twoje poca­łunki na mojej zary­cza­nej twa­rzy. Dziś dał­bym za nie wszystko. Nawet za ten ból i tę krew. Po tam­tym zda­rze­niu została mi bli­zna na czole. Widzę ją w lustrze.

Zamil­kłem na dłu­żej, bez­wied­nie doty­ka­jąc czoła.

– Naj­bar­dziej boję się tego, że nie przy­tulę Loli, gdy upad­nie. Bo każdy cza­sem upada i każdy powi­nien mieć kogoś, kto wtedy poca­łuje i przy­tuli.

Już póź­niej, kiedy poło­ży­łem się spać w domu w Wilcz­ko­wie, wymam­ro­ta­łem sam do sie­bie:

– Będzie, co ma być, Wilk. Wyżej wła­snego chuja nie pod­sko­czysz.

I zasną­łem.

1. Życie kurew­skie

Życie kurew­skie

– Każdy facet przy­naj­mniej raz w życiu powi­nien zerżnąć dziwkę.

Wiśnia, ni z tego, ni z owego, odla­ty­wał. Mówił, co wie­dział, a potem nastę­po­wała cisza. Cza­sami odno­si­łem wra­że­nie, że koleś gada głów­nie do sie­bie.

Pozna­łem go w dniu skła­da­nia przy­sięgi stu­denc­kiej w Auli Leopol­dina. Stu­dio­wał na dru­gim roku i przy­ku­wał uwagę. Dwa metry wzro­stu, sze­roka klata, obci­słe, mocno zwę­żane ku dołowi dżinsy, skó­rzana ramo­ne­ska, pod którą nie nosił nic poza gru­bym, zło­tym łań­cu­chem, a na nogach czarne piko­laki numer czter­dzie­ści dzie­więć. Do tego włosy pocią­gnięte bry­lan­tyną i twarz cyborga. Naprawdę trudno było w jego obec­no­ści czuć się swo­bod­nie.

Mówili na niego Pre­da­tor. Gdy mel­do­wa­łem się w pierw­szym w swoim życiu aka­de­miku, o wdzięcz­nej nazwie Ul, miesz­czą­cym się przy ulicy Trau­gutta we Wro­cła­wiu, sądzi­łem, że ślady krwi na ścia­nie pokoju to naj­gor­sza rzecz, jaką będę musiał oglą­dać tego dnia. Myli­łem się. Wła­śnie zasy­pia­łem, gdy poja­wił się jeden z trzech loka­to­rów, do któ­rych mnie dokwa­te­ro­wano. „O kurwa, Pre­da­tor…” – pomy­śla­łem. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom.

Widząc, że nie śpię, pod­szedł do mnie, wycią­gnął wielką grabę na przy­wi­ta­nie i rzu­cił krótko:

– Wiśnia.

– Wilk – odpo­wie­dzia­łem, na wszelki wypa­dek tro­chę za mocno odda­jąc uścisk.

– Wilk, jesteś kotem – oświad­czył.

Rzu­cił mi spoj­rze­nie mor­dercy, po czym, tak jak stał – w ciu­chach, butach – wal­nął się na swoją pry­czę i się­gnął po książkę, która leżała pod jego łóż­kiem. Ze zdzi­wie­niem odkry­łem, że czyta Zamek Franza Kafki. Po kolej­nych minu­tach ciszy z zado­wo­le­niem przy­ją­łem fakt, że to koniec naszego dia­logu. Już zasy­pia­łem, gdy Wiśnia pal­nął:

– Każdy facet przy­naj­mniej raz w życiu powi­nien zerżnąć dziwkę.

Nie ode­rwał się przy tym od lek­tury.

– Dla­czego? – pod­ją­łem, chcąc nie chcąc, temat.

– Bo to zdrowe jeba­nie jest. Bez zobo­wią­zań. Oczy­wi­ście poza kasą, którą trzeba wyło­żyć. O dziew­czynę musisz zadbać, ina­czej jesteś palan­tem. Dzi­wek to nie doty­czy. Tu jest odwrot­nie. Jesteś palan­tem, jak zaczy­nasz dbać, by dziwce było dobrze. Gdy walisz dziwkę, myślisz o sobie. Grę wstępną ogra­ni­czasz do zdję­cia maj­tek i chuj cię obcho­dzi jej orgazm. Liczysz się tylko ty, twoja przy­jem­ność. Spusz­czasz się i po spra­wie. Nor­malna dupa by się zbie­siła, żeś cham i pro­stak, ale dziwce to pasuje. Każdy cza­sem potrze­buje takiego jeba­nia. Więc dla­tego, kocie, dla­tego.

Wła­śnie wtedy polu­bi­łem faceta. Miał odlot.

Dzie­sięć lat póź­niej spo­tka­łem go w jed­nym z wro­cław­skich barów. Uści­ska­li­śmy się ser­decz­nie. Wiśnia opo­wia­dał, że po stu­diach mu się nie wio­dło i że był samotny, ale wła­śnie opi­jał koniec złego okresu. Poznał cudowną kobietę, chciał się zarę­czyć. Za tydzień wyjeż­dżał do War­szawy, bo zła­pał świetną robotę, dopiero miał zacząć żyć. Nie zaczął. Dwa tygo­dnie po naszej roz­mo­wie dostał sie­dem cio­sów nożem w mod­nej sto­łecz­nej dys­ko­tece. Zabił go naćpany amfą mało­lat. Zało­żył się z kum­plami, że wystar­tuje do naj­więk­szego kozaka w klu­bie. Padło na Wiśnię, choć Wiśnia koza­kiem nie był. Miał dobre serce i lubił ludzi. Tylko wyglą­dał, jak wyglą­dał.

Kwie­cień już w pierw­szych swo­ich dniach dał się poznać jako bar­dzo wio­senny. Wra­ca­jąc z pracy, z przy­jem­no­ścią obser­wo­wa­łem pierw­sze w tym roku laseczki w krót­kich spód­nicz­kach, prze­cha­dza­jące się po wro­cław­skich uli­cach. Nie inte­re­so­wało mnie, że pew­nie więk­szość z nich przy­płaci spa­cer prze­zię­bio­nymi jaj­ni­kami, bo to nie mi miały w maju odma­wiać dupy. No wła­śnie… W kwe­stii dup cier­pia­łem na poważny defi­cyt. Od czasu Pro­myka nie zda­rzyło się w moim życiu nic pach­ną­cego waginą. Ow­szem, zawsze można było zdy­mać chętną na to starą, dobrą kole­żankę, ale ostat­nio jakoś mi to nie paso­wało. Wyma­ga­łoby słów, do któ­rych musiał­bym się zmu­szać. A kła­mać też nie lubię.

Uliczny korek mocno spo­wal­niał powrót do domu, a na ulicy Trau­gutta zatrzy­ma­łem się na dobre. Sta­łem w miej­scu dobrych kilka minut, gdy dotarło do mnie, że znam okna po mojej pra­wej. Kie­dyś tam miesz­ka­łem. Natych­miast pomy­śla­łem o Wiśni. Zapo­mnia­łem o sek­su­al­nym defi­cy­cie, bo przed oczyma sta­nął mi Pre­da­tor jak żywy. Uśmiech­ną­łem się. Ulica ruszyła, a ja wraz z nią.

W domu otwo­rzy­łem Tourigi Nacio­nal – czer­wone, wytrawne por­tu­gal­skie wino dające kon­kretny posmak tanin ze względu na małą ilość soku w owo­cach. Wła­śnie smaku potrze­bo­wa­łem. W żad­nym razie upi­cia, ewen­tu­al­nie lek­kiego szumu w gło­wie.

Popi­ja­jąc wino, tro­chę sprzą­ta­łem, słu­cha­łem Pink Floyd i od czasu do czasu pod­cho­dzi­łem do kom­pu­tera, żeby poga­dać z Lois. Jakiś mie­siąc temu bez żad­nych głęb­szych inten­cji i nadziei pozna­łem tę dziew­czynę w Inter­ne­cie. Sko­men­to­wała opu­bli­ko­wany przeze mnie frag­ment książki, nad którą aktu­al­nie pra­co­wa­łem, kiedy pilo­ta­żowo udo­stęp­ni­łem go szer­szej publicz­no­ści. Od dawna nie pro­wa­dzi­łem w necie roz­mów z dupami, ani w celu wyrwa­nia, ani w jakim­kol­wiek innym. Na zmie­rza­jące doni­kąd rela­cje nie mia­łem ochoty, a pod­ryw na pisa­rza, choć cza­sami kor­cił, wyda­wał mi się wyjąt­kowo fra­jer­ski. Gdy więc po dru­giej stro­nie zda­rzyła się kobieta zafa­scy­no­wana moim pió­rem, nie sta­ra­łem się zaraz jej tego pióra wepchać do tyłka.

Tak było z Lois. Lubiła moje pisa­nie, tyle. Jej zdję­cie na fej­sie wtedy też mnie nie zain­te­re­so­wało. Ot, zwy­kła fotka twa­rzy z dziób­kiem, za którą mogła się kryć laska z nogami do samej dupy, jak i z dupą do samej ziemi. Oce­nia­łem ją na jakieś dwa­dzie­ścia osiem lat.

Zdzi­wi­łem się, bo mówiła z sen­sem. Nasza pierw­sza roz­mowa skoń­czyła się około pierw­szej w nocy, co zauwa­ży­łem dopiero po jej zakoń­cze­niu. Tknięty cie­ka­wo­ścią zapro­si­łem Lois do zna­jo­mych. Nie odpo­wie­działa natych­miast, czego się spo­dzie­wa­łem. Naj­wi­docz­niej wcze­śniej wylo­go­wała się z por­talu.

Następ­nego ranka ugo­to­wa­łem w tygielku kawę i roz­bu­dza­jąc nią umysł, zaj­rza­łem na fejsa. Z uśmie­chem odno­to­wa­łem, że Lois przy­jęła zapro­sze­nie. Przej­rza­łem kilka ostat­nich postów dziew­czyny. Frag­menty wier­szy i linki do cie­ka­wych stron utwier­dziły mnie w prze­ko­na­niu, że mam do czy­nie­nia z kimś doj­rza­łym. Wsze­dłem w zdję­cia. Kawa ulała mi się na brodę, bo patrząc na foto­gra­fie dziew­czyny, siorb­ną­łem nie­świa­do­mie sporą ilość wrzątku z kubka i popa­rzy­łem sobie wargi. Lois była rewe­la­cyjna. Figury nie mogłem oce­nić, zdję­cia nie poka­zy­wały całej syl­wetki, ale poka­zy­wały dość. Dłu­gie, falo­wane, zadbane włosy, ciemna oprawa dużych oczu, lekko puco­ło­wate policzki, uro­cze dołeczki w uśmie­chu i sam uśmiech, który uszla­chet­niał rysy. Miała ide­al­nie wykro­jone usta i mądre spoj­rze­nie. Tylko że było jesz­cze coś. Mogła mieć naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć lat. Zbity z tropu, przej­rza­łem pro­fil dokład­niej. Dwa­dzie­ścia trzy. Natych­miast wylo­go­wa­łem się z fejsa.

– Nie dla psa kieł­basa, Wilk – rzu­ci­łem. Zaraz jed­nak doda­łem ku pokrze­pie­niu: – Na bank ma grubą dupę, ina­czej tak skrzęt­nie by jej nie ukry­wała.

Tak naprawdę nie bolało mnie jakoś szcze­gól­nie, że ta kieł­basa nie dla mnie. Jasne, wyjąt­kowa uroda mło­dej dziew­czyny krę­ciła, ale w taki sam spo­sób poru­szała mnie piękna kobieta na płót­nie czy foto­gra­fii uta­len­to­wa­nego arty­sty. Lois miesz­kała w Ber­li­nie, była nie­mal nie­let­nia i jej zain­te­re­so­wa­nie mną przy­po­mi­nało moje zain­te­re­so­wa­nie twórcą Tytusa, Romka i A’Tomka, Hen­ry­kiem Jerzym Chmie­lew­skim, zwa­nym Pap­ciem Chmie­lem. Czyli było, ow­szem, spore, ale prze­cież za chuja bym Pap­ciowi nie obcią­gnął.

Wbrew moim prze­wi­dy­wa­niom wir­tu­alna zna­jo­mość z Lois nie urwała się po kilku roz­mo­wach. Stała się za to, zupeł­nie natu­ral­nie i jed­no­cze­śnie nie­spo­dzie­wa­nie, czę­ścią dnia powsze­dniego. Lois lubiła banały w stylu „Jak Ci minął dzień, Wilku?”. Nieco mnie draż­niły, ale z cza­sem je zaak­cep­to­wa­łem. I szybko przy­zwy­cza­iłem się do miłej świa­do­mo­ści faktu, że gdzieś daleko, a zara­zem bli­sko, jest Lois. W okre­sie gdy potrzeba pier­do­le­nia dla pier­do­le­nia ule­ciała, a potrzeba kon­taktu i roz­mowy z kobietą wprost prze­ciw­nie poja­wie­nie się Lois zadzia­łało zba­wien­nie, może wręcz tera­peu­tycz­nie dla mojej samot­no­ści. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się. Wir­tu­al­nie, ale szcze­rze.

W butelce poka­zało się dno, a Lois się zmyła. Posta­no­wi­łem skrę­cić blanta. Szu­ka­łem kostki haszy­szu, którą widzia­łem ostat­nio na para­pe­cie, gdy w ręce wpa­dła mi dziwna wizy­tówka – całą jej tre­ścią był numer tele­fonu zapi­sany zło­tymi lite­rami na bia­łym tle. Długo obra­ca­łem ją w pal­cach, usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć, jak do mnie tra­fiła.

Sie­dzia­łem wtedy na piwie z Her­mo­lem, sta­rym kum­plem z rodzin­nego Mor­doru, z któ­rym w cza­sach liceum two­rzy­li­śmy thra­shową kapelę. W Casa de la Musica wła­śnie roz­po­czy­nały się kubań­skie tańce, gdy pode­szła do nas świetna dupa. Blon­dynka, koło trzy­dziestki, ze spo­rymi cyc­kami, mocno eks­po­no­wa­nymi przez bluzkę typu gor­set, oraz kosmicz­nie dłu­gimi nogami wydłu­żo­nymi dodat­kowo przez wyso­kie szpilki i ela­styczne dżinsy dokład­nie opi­na­jące ciało. Oparła się o bar i bez skrę­po­wa­nia rzu­ciła do nas:

– Posta­wi­cie drinka?

– Nie ma pro­blemu, ale jak ci tego drinka posta­wię, to pew­nie będziemy musieli jesz­cze poroz­ma­wiać – odpar­łem.

– A co? Macie pro­blemy z wysła­wia­niem się? – Wybuch­nęła sztucz­nym śmie­chem. – Jestem z kole­żanką, we czwórkę znaj­dziemy pew­nie jakieś inte­re­su­jące tematy – rzu­ciła, kie­ru­jąc spoj­rze­nie na sie­dzącą przy sto­liku kobietę.

Tak podobną do niej, że w pierw­szej chwili pomy­śla­łem, że to sio­stry. Dopiero po kilku sekun­dach obser­wa­cji zro­zu­mia­łem, że łączy je co innego. Obie były kur­wami.

– Pro­blem nie w roz­mo­wie. Pro­blem w tym, że tak dla nas, jak i dla was roz­mowa będzie stratą czasu. Mój kolega – tu wska­za­łem głową Her­mola – jest nieco upo­śle­dzony. Kocha swoją żonę. Taka jebana przy­pa­dłość, któ­rej zresztą bar­dzo mu zazdrosz­czę. Nie żony, cho­ciaż rze­czy­wi­ście fajna, ale tej miło­ści. Więc on, jak go znam, na bank ni­gdzie z wami nie pój­dzie. Dobrze pra­wię, Her­mol?

– Bar­dzo dobrze pra­wisz, Wilk – potwier­dził Her­mol, pod­no­sząc bro­war do ust.

– A ja, śliczna – cią­gną­łem – jestem tu z nim. I nie mam ochoty tego zmie­niać. Zresztą nawet gdy­bym był sam, to też trudno by nam się było poro­zu­mieć.

Zacie­ka­wi­łem ją.

– Dla­czego niby?

– Taki czas, piękna. Długo by opo­wia­dać. Po pro­stu spóź­ni­łaś się dla mnie, czy też ja dla cie­bie, o dobrych kilka lat.

– Nie staje ci, czy co?

Przy­glą­da­łem się jej chwilę. Miała nie­głupi wyraz twa­rzy. I pew­nie była nie­głupia, jeżeli można tak powie­dzieć o jakiej­kol­wiek kobie­cie zara­bia­ją­cej na chleb pizdą.

– Idź już. – Całym sobą dałem jej do zro­zu­mie­nia, że zakoń­czy­łem roz­mowę.

Poszła.

Tego wie­czoru, jak pod­czas każ­dego innego spę­dza­nego z Her­mo­lem, dobrze się gadało i jesz­cze lepiej piło. Dwie godziny póź­niej trudno było mi utrzy­mać pion w dro­dze do kibla. Wycho­dząc z toa­lety, zato­czy­łem się i potrą­ci­łem kobietę. Prze­pro­si­łem i roz­po­zna­łem w niej blond kurwę.

– Jak się bawisz? – Uśmiech­nęła się.

Mru­gną­łem do niej i bez słowa skie­ro­wa­łem się w kie­runku kum­pla. Prze­py­cha­łem się przez tłum, gdy nagle poczu­łem na ramie­niu dłoń. Znowu ona. Usi­ło­wała prze­krzy­czeć gło­śną muzykę. Przy­sta­ną­łem. Byłem już naprawdę mocno pijany. Nie pamię­tam, o czym roz­ma­wia­li­śmy, jed­nak chwilę to trwało, bo prze­rwa­li­śmy, dopiero gdy pod­szedł do mnie Her­mol i zarzą­dził zmianę lokalu.

Ock­ną­łem się ran­kiem w Wilcz­ko­wie. Leża­łem w peł­nym umun­du­ro­wa­niu w łóżku, razem z Her­mo­lem. W kie­szeni spodni wyma­ca­łem wizy­tówkę z nume­rem tele­fonu. Rzu­ci­łem ją na para­pet, gdzie stan­dar­dowo gro­ma­dzi­łem wszyst­kie dro­bia­zgi, dla któ­rych nie znaj­dy­wa­łem lep­szego miej­sca.

Por­tu­gal­skie wino się skoń­czyło, docho­dziła pół­noc, a na stole leżał tek­tu­rowy pro­sto­kąt. Moje myśli wędro­wały w wielu kie­run­kach. Pew­nie dla­tego przy­po­mnia­łem sobie głos z zaświa­tów: „Każdy facet przy­naj­mniej raz w życiu powi­nien zerżnąć dziwkę”. W sumie nie paso­wało mi tylko jedno słowo. Raz.

Wzią­łem do ręki tele­fon.

– Cześć. Nie za późno dzwo­nię?

Oka­zało się, że wręcz prze­ciw­nie. Chwilę tłu­ma­czy­łem, skąd się znamy. Co dziwne, pamię­tała. Albo kła­mała, że pamięta, bo w sumie dla kurwy nie jest ważne, kto dzwoni, ale że dzwoni w ogóle.

Godzinę póź­niej tak­sówka par­ko­wała na Krzy­kach, przed ele­ganc­kim apar­ta­men­tow­cem. Dziew­czyna, która otwo­rzyła drzwi, wyglą­dała świet­nie. Tak jak to zapa­mię­ta­łem z klubu. W szpil­kach była wyż­sza ode mnie. Na szczę­ście także o połowę szczu­plej­sza. No i te nogi. Kurew­sko dłu­gie. Alko­hol, trawa, potrzeba chwili oraz wizja, że kurew­skie nogi roz­kła­dają się przede mną, wywo­łały przy­jemne mro­wie­nie w kro­czu. Momen­tal­nie ola­łem mora­li­tet na temat pier­do­le­nia kurew, już tylko chcia­łem pier­do­lić i już.

– Chcesz wódki? – zapy­tała.

– Nie masz wina?

– Klient wyma­ga­jący. – Roze­śmiała się, a potem wyjęła z oszklo­nej szafki butelkę. – Wisisz mi za nie dodat­kowe sto zło­tych.

Spoj­rza­łem na ety­kietkę. Szmata nie zapła­ciła wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć zło­tych. Pra­gną­łem jed­nak jej dupy, więc się zgo­dzi­łem. Dodat­kowa stówa za całą noc jeba­nia eks­klu­zyw­nej dziwki nie zmie­niała zna­cząco wydat­ków na ten wie­czór. Wino nato­miast było wska­zane, bo na spe­cjal­nie cie­kawy dia­log nie liczy­łem, a jebać zamie­rza­łem długo.

– Mam tylko jedną prośbę. Możesz podać mi to wino roze­brana?

Bez mru­gnię­cia okiem pod­nio­sła się z fotela. Naj­pierw roz­pięła guziki bluzki. Nie zdjęła jej jed­nak. Popa­trzyła mi pew­nie w oczy, uśmiech­nęła się i zwil­żyła języ­kiem i tak świe­cące od pomadki usta. Potem powoli roz­pięła dżinsy i zsu­nęła je z bio­der, ud, kolan. Zatrzy­mały się na szpil­kach. Odwró­ciła się do mnie tyłem, wyko­nu­jąc ide­alny skłon w przód. Dłuż­szą chwilę pozby­wała się buci­ków. Wci­śnięte w jej dokład­nie ogo­loną cipkę stringi, spo­rych roz­mia­rów dupa, wcię­cie w talii i dłu­gie nogi robiły robotę.

Sta­nęła przede mną kom­plet­nie naga. Musia­łem przy­znać, że także jej cycki, choć wypeł­nione sili­ko­nem, są świetne. Podała mi spo­rej wiel­ko­ści kie­lich wypeł­niony czer­wo­nym winem.

– Naprawdę dobre wino – stwier­dzi­łem z zasko­cze­niem i pomy­śla­łem, że prze­cież ni­gdzie mi się nie śpie­szy. – Usiądź. Wino lubi słowa.

Opa­dła na fotel naprze­ciwko mnie. Sobie rów­nież nalała.

– Z tym, że mam prośbę… – Mój wzrok padł na zdjęte przez nią szpilki.

– Wiem – prze­rwała mi.

Uśmie­cha­jąc się, się­gnęła po buty, żeby wsu­nąć w nie stopy.

Czyli koja­rzyła pra­wi­dłowo.

– Dobra jesteś, cho­lera, dobra – mruk­ną­łem z zado­wo­le­niem.

– Bez prze­sady… – Zmru­żyła oczy. – Jak się pozna kilku z was, to zna się prak­tycz­nie wszyst­kich, a nie będę ci maka­ronu na uszy nawi­jać, że wła­śnie debiu­tuję na kurew­skiej sce­nie. Już na stu­diach się tym zaj­mo­wa­łam, a stu­dia skoń­czy­łam dawno temu.

Znów się roze­śmiała. Natu­ral­nie, miło. Była wesołą kurwą.

– To o czym poroz­ma­wiamy? – Pod­nio­sła do ust wielki kie­lich, nie przej­mu­jąc się tym, że jest naga, a ja ubrany.

– A o czym chcesz?

– Poli­tykę lubię. Stu­dio­wa­łam poli­to­lo­gię.

– Pięć lat stu­diów, a zosta­łaś przy tym, co szkół nie wyma­gało? Chciał­bym poznać twoją histo­rię.

– Histo­ria jakich wiele. – Wzru­szyła ramio­nami. – Nic cie­ka­wego.

– Pozwól, że ja to oce­nię.

– OK. Ty pła­cisz.

– Płacę. Dla­tego przy­łóż się. Tak teraz, jak i potem.

Naga dziwka roz­sia­dła się wygod­niej na swoim okrą­głym, obi­tym miłą dla oka czer­wie­nią fotelu, napiła się wina i prze­szła do opo­wie­ści.

– Kiedy zaczy­na­łam, to wła­ści­wie jesz­cze nie byłam stu­dentką, a nawet nie mia­łam stu­diów w pla­nach. Przy­je­cha­łam do Wro­cła­wia jako szes­na­sto­latka, w waka­cje. Lep­sza ławka na Dworcu Głów­nym we Wro­cła­wiu niż łóżko w rodzin­nym domu, tyle że odwie­dzane przez ojczyma… Po kilku nocach na pero­nie zrozumia­łam, co powin­nam zro­bić. Chcia­łam zaosz­czę­dzić parę gro­szy, żeby wyje­chać gdzieś na Zachód. Pierw­sze tygo­dnie to była mia­zga. Ruchano mnie czę­sto, pła­cono rzadko, jak to waka­cyj­nej mewce dzia­ła­ją­cej na wła­sną rękę. Pozna­łam chło­paka. Wła­ści­wie alfonsa. Zresztą sama nie wiem, czy naj­pierw był moim chło­pa­kiem, czy alfon­sem, to było pra­wie dwa­dzie­ścia lat temu.

– Masz trzy­dzie­ści pięć lat? – prze­rwa­łem jej ze zdzi­wie­niem.

– Trzy­dzie­ści sześć. – Uśmiech­nęła się. – A wra­ca­jąc do opo­wie­ści… Klien­tów mia­łam codzien­nie, a po pracy dymał mnie alfons. To zna­czy mój chło­pak. Pie­nią­dze, które zaczę­łam zara­biać, wyda­wały mi się wtedy ogromne, szybko uza­leż­ni­łam się od ich wyda­wa­nia. A jak się przy­zwy­cza­isz, to potem trudno bez tego żyć. Młode dziew­czyny lubią per­fumy, sukienki, dys­ko­tekę. Nie byłam inna. Po dwóch latach wycie­ra­nia dupą Wro­cła­wia coś mnie tknęło. Zro­bi­łam maturę, zaczę­łam stu­dia, pró­bo­wa­łam wszystko zmie­nić. Szczę­ściem mój chło­pak poszedł sie­dzieć. Bo dwie roboty miał. Gdy nie był alfon­sem, kradł. Wyda­wało mi się, że się uwol­ni­łam. Zaraz po magi­sterce zaczę­łam pracę w urzę­dzie miej­skim. Niby z sen­sem, ale po opła­ce­niu wynaj­mo­wa­nego miesz­ka­nia forsy z wypłaty star­czało na góra dwa tygo­dnie. Więc znów zaczę­łam dora­biać na boku. Prze­sta­łam myśleć o wyjeź­dzie, chcia­łam kupić wła­sne miesz­ka­nie. Pew­nego razu umó­wi­łam się na noc z kolegą z urzędu. Przy­pa­dek, chu­jowy przy­pa­dek. Prze­czy­tał mój anons w gaze­cie i zadzwo­nił. Pamię­tam jego minę, gdy sta­nął w drzwiach mojego miesz­ka­nia… Zapro­si­łam go do środka, bo było za późno, żeby grać nie­po­ro­zu­mie­nie. Poroz­ma­wia­li­śmy. Wyda­wał się miły i bar­dziej skrę­po­wany ode mnie. Taki chudy pokurcz, jakich pełno w pań­stwów­kach za biur­kiem. Opo­wia­dał o żonie, o mał­żeń­stwie, które jest farsą, i o roz­wo­dzie, o który na razie nie wystę­puje ze względu na dzieci. Takie tam typowe dyr­dy­mały… Dałam mu, ale pie­nię­dzy nie wzię­łam, idiotka. Uro­iłam sobie, że jak mu nie poli­czę, to mnie polubi i będzie mil­czał. Nie prze­wi­dzia­łam jed­nego. Że za dobrze mu dałam… Zako­chał się… W pracy robił maślane oczy, a po pracy odwie­dzał mnie pod róż­nymi pre­tek­stami. Kolej­nego dyma­nia mu jed­nak nie zafun­do­wa­łam. Zby­wa­łam go, nie odbie­ra­łam tele­fonu, nie otwie­ra­łam drzwi. A on, jak więk­szość mięk­kich gamoni w takiej sytu­acji, pogrą­żał się w roz­pa­czy. Ster­czał prak­tycz­nie codzien­nie pod moim domem. W końcu zro­zu­miał, że nic z tego nie będzie, no i znie­na­wi­dził mnie. Pew­nie odrzu­ce­nie przez kurwę uznał za wyjąt­kowo upo­ka­rza­jące. Książę w zdar­tych moka­sy­nach z super­mar­ketu i kurtce z second-handu, kurwa jego mać. Dla spo­rej czę­ści męż­czyzn ist­nieją tylko dwa rodzaje kobiet. Kró­lewna i dziwka. Z tym że zazwy­czaj kró­lewna staje się dziwką… W moim przy­padku było odwrot­nie, ale na samym końcu podzie­li­łam los innych kobiet. Jakiś czas póź­niej dosta­łam SMS-a. Nie, nie od niego. Nie wiem od kogo. Fra­jer w zemście roz­ga­dał wszystko w urzę­dzie. Poszło w eter, musia­łam się zwol­nić. Nie będę ściem­niać, że potem szu­ka­łam pracy. Mia­łam dość bie­do­wa­nia. Wyszłam na ulicę. Kurwą zostaje się na całe życie… I tyle, podo­bało się?

Nie odpo­wie­dzia­łem. Pomy­śla­łem, że to pro­sta, dobra i być może warta zapa­mię­ta­nia histo­ria, ale przy­znać, że mi się podoba, to jakby zachwy­cić się łuną ognia nad bom­bar­do­wa­nym mia­stem. Zresztą gdyby każda kurwa miała histo­rię godną wyko­rzy­sta­nia przez pisa­rza, półki biblio­tek ugi­na­łyby się pod cię­ża­rem kurew­skich opo­wie­ści.

Sie­dzie­li­śmy tak chwilę, fotel w fotel, popi­ja­jąc wino. Patrze­nie na tę kobietę było przy­jem­no­ścią samą w sobie. Jed­nak nie po to tu przy­sze­dłem.

– No dobra… Uklęk­nij ład­nie…

Pod­nio­słem się z fotela, zro­bi­łem krok w przód, a ona posłusz­nie uklę­kła. Wpraw­nym ruchem ust, uśmie­cha­jąc się przy tym do mnie oczami, zało­żyła gumę na mojego chuja, a potem zaczęła mi obcią­gać.

Jej twarz była zro­biona. Naj­bar­dziej usta, napom­po­wane niczym u ryby z rodziny glo­no­ja­dów. Na ulicy bym się z nią nie poka­zał, ale w zaci­szu jed­no­oso­bo­wego bur­delu mi paso­wała. Chwy­ci­łem za dłu­gie blond włosy zwią­zane w koń­ski ogon, pocią­gną­łem ku górze.

– Coś nie tak? – zapy­tała, pod­no­sząc się z kolan.

– Prze­ciw­nie. Wszystko bar­dzo tak. Uklęk­nij tyłem do mnie. Roz­staw dło­nie sze­roko na pod­ło­dze i wypnij się.

– Eee… – wyją­kała.

Nie dałem jej szansy na popis kra­so­mów­stwa.

– Nie myśl. Rób.

I zro­biła. Cudow­nie wyglą­dały jej dłu­gie ramiona, jej nogi roz­sta­wione sze­roko na par­kie­cie, jej opusz­czona nisko głowa i zadarta w górę dupa z wyeks­po­no­waną spe­cjal­nie dla mnie cipką. Chwilę się przy­glą­da­łem. Cze­goś mi w tym obra­zie bra­ko­wało. Pod­sze­dłem i roz­pu­ści­łem jej jasne włosy. Cof­ną­łem się dwa kroki i bio­rąc do ręki kie­li­szek, znów chwilę patrzy­łem na swoje dzieło. Uzna­łem, że teraz obraz jest dosko­nały. Pocią­gną­łem wina, odło­ży­łem szkło na stół i przy­ku­ca­jąc, wsze­dłem w nią jed­nym ruchem. Wali­łem mocno i nie żało­wa­łem sil­nych klap­sów. Szybko poczu­łem, że nie wytrzy­mam. Uprze­dzi­łem dziwkę.

– Nie mam zamiaru kom­bi­no­wać. Spusz­czę się…

– Jak to? Już?!

– Jakiś pro­blem? Nie bzy­ka­łem w chuj i ciut, a męczyć się dla twej wąt­pli­wej przy­jem­no­ści nie mam zamiaru. Po pro­stu dasz mi chwilę, a potem poka­żesz cały swój dziw­kar­ski kunszt i posta­wisz go znów do pionu. Coś ci nie pasuje?

– Dobrze! – krzyk­nęła, spra­wia­jąc wra­że­nie kobiety bli­skiej orga­zmu.

Jej uda­wany orgazm mi wisiał. Mój był krótki, mało inten­sywny, a że pierw­szy od dawna to nie­mal bole­sny i wyjąt­kowo obfity. Przy­szło mi nawet do głowy, że guma może nie wytrzy­mać ciśnie­nia, ale przy­po­mnia­łem sobie, ile wody można wpom­po­wać w pre­zer­wa­tywę, by potem rzu­cać nią w ludzi z czter­na­stego pię­tra aka­de­mika Kredka.

Łącz­nie pie­prze­nie nie trwało dłu­żej niż kilka minut. Opa­dłem na kobietę, przy­ci­ska­jąc twarz do jej nagich ple­ców. Mój wzrok przy­kuł tatuaż na pra­wej łopatce. Przed­sta­wiał anioła ze zła­ma­nymi skrzy­dłami.

– Nie martw się – ode­zwała się dziwka. – To się zda­rza. Zaraz temu zara­dzę.

Nie chciało mi się tłu­ma­czyć, że kom­plet­nie się nie mar­twię. Że mam w dupie to, co ona sądzi. Była dziwką i chuj z nią oraz z jej „jak powinno być”. Co innego zwró­ciło moją uwagę. Zapach jej skóry. Niby nie­moż­liwe, ale poczu­łem smród dzie­siąt­ków takich jak ja.

Zepchnęła mnie z sie­bie, wstała i dolała sobie wina.

– Daj mi sekundę, muszę się napić. Tyłek pie­cze mnie jak cho­lera. Ciężką masz rękę.

Otwo­rzy­łem oczy i popa­trzy­łem w sufit. W połą­cze­niu ścian dostrze­głem brud. W kilku miej­scach odpa­dał tynk…

– Zaraz się za cie­bie zabie­ram, panie szybki – zachi­cho­tała dziwka.

– Nie trzeba. To by było na tyle. Zamó­wię tak­sówkę.

– Ej, no co ty! Nie spi­naj się. Zaraz zro­bię wszystko, czego potrze­buje twój mały.

– Nie. To koniec.

– Wiem, jak to jest. Myślisz, że już nie możesz, ale zaufaj mi, możesz. Zostaw sprawę w moich rękach, a raczej ustach.

Pod­nio­słem się z pod­łogi, wcią­gną­łem slipy na tyłek, napi­łem się wina i patrząc dziwce w oczy, powtó­rzy­łem:

– Nie, dzięki. To był twój dobry dzień. Ładna kasa za trzy minuty pracy i pięt­na­ście roz­mowy. Ja mia­łem swoje trzy minuty i w sumie dobrą opo­wieść. Po głęb­szym zasta­no­wie­niu stwier­dzam, że to dru­gie było warte wyda­nych u cie­bie pie­nię­dzy, więc nie musisz mieć wyrzu­tów sumie­nia. Żadne z nas nic wię­cej od sie­bie nie potrze­buje, ani dostać wię­cej nie może.

Wra­ca­łem do Wilcz­kowa, tępo wpa­tru­jąc się w mijane za szybą tak­sówki obrazy. Nie wiem, co pusz­czał tak­siarz, ale w mojej gło­wie roz­le­gała się muzyka Rycha Pei.

Oto życie kurew­skie, które tak czę­sto prze­kli­nasz, oto życie kurew­skie, w któ­rym tak czę­sto prze­gi­nasz, oto życie kurew­skie, życie kurew­skie, za to życie kurew­skie miej do sie­bie pre­ten­sje.

Pre­ten­sje mia­łem, ale wyrzu­tów sumie­nia z powodu kurwy już nie. Kurwy były i będą, a ja nikogo nie oszu­ki­wa­łem. Poza sobą, oczy­wi­ście.

W domu wylą­do­wa­łem plus minus trze­cia. Byłem zmę­czony, ale kotłu­jące się w gło­wie myśli nie pozwa­lały spać. Wrzu­ci­łem pod igłę Comę w nadziei, że zgod­nie z tytu­łem płyty uda mi się wyjść z mroku. Z zasłu­cha­nia wyrwał mnie dźwięk docho­dzący z lap­topa.

„Nie śpisz?” – pytała z fejsa Lois.

„Jakoś nie mogę” – odpi­sa­łem.

„Aku­rat wró­ci­łam z imprezy i pomy­śla­łam, że się ode­zwę”.

„Dobrze pomy­śla­łaś”.

„Jak Ci minął wie­czór, Wilk? Co robi­łeś?”

Odpo­wiedź: „Byłem na kur­wach” nie padła. Pomimo tego, że Lois była ogar­niętą kobietą i znała moje mroczne strony, nie mia­łem odwagi bru­kać jej czy­stego, mło­dego umy­słu. Wymy­śli­łem coś, płyn­nie zmie­nia­jąc temat.

„Wiesz, że roz­ma­wiamy już pięć­dzie­siąt sześć dni?” – zapy­tała.

Roze­śmia­łem się.

„Liczysz to?”

„Nie dora­biaj do tego ide­olo­gii, Wilk :-) Piłam dziś wódkę ze zna­jo­mymi i szcze­rze mówiąc, tro­chę się nudzi­łam. Pomy­śla­łam o Tobie. Bo nawet jak roz­ma­wiamy o niczym, to się nie nudzę. I z cie­ka­wo­ści prze­gląd­nę­łam fejsa. Zacze­pi­łeś mnie pra­wie dwa mie­siące temu”.

„I na­dal nie wiem, czy nie masz wiel­kiej dupy :-)”.

„Ma to dla Cie­bie jakieś zna­cze­nie? Nie sądzę”.

„W sumie nie ma. Mia­łoby, gdy­by­śmy pla­no­wali się spo­tkać. Ale nie pla­nu­jemy. Bo nie pla­nu­jemy?”

Osta­nie pyta­nie dopi­sa­łem z nadzieją.

„Nie pla­nu­jemy, Wilk :-)”.

„A dla­czego? Cho­dzi Ci o mój wiek, Lois?”

„Nie bądź nie­do­rzeczny. Wiem, ile masz lat. Tylko rok mniej niż mój ojciec”.

„Małpa!”

„Takie są fakty, Wilk. Nie umó­wi­ła­bym się z Tobą, ale nie z powodu Two­jego wieku”.

„Roz­wiń temat”.

„Z powodu two­ich ocze­ki­wań. Są zbyt odle­głe od moich. Tro­chę Cię znam. Roz­ma­wiamy już dość długo, czy­ta­łam Cię, Wilk, ze zro­zu­mie­niem. Jesteś świet­nym face­tem. Inte­re­su­ją­cym. Mistrzem bajery :-) Jesteś też zepsutą moral­nie jed­nostką. Maszynką do jeba­nia. Nie wyobra­żam sobie sie­bie w roli Two­jego mate­raca. Któ­re­goś z kolei. Dla­tego, Wilk”.

„Nie lubisz seksu?”

„Sądzę, że lubię. A Ty, Wilk, nie świ­ruj. Seks nie ma z tym mimo pozo­rów nic wspól­nego. Wiesz dobrze, o czym mówię. Nie muszę Ci tłu­ma­czyć”.

Nie musiała. Nie pro­po­no­wa­łem jej randki. Pod­skór­nie i od początku czu­łem, że to bez sensu. Choć sama roz­mowa z nią powo­do­wała wzwód.

Wyją­łem piwo z lodówki. Gdy svi­jany cudow­nie spie­niało się w szkla­nicy, coś kazało mi zadać Lois pyta­nie.

„Byłaś kie­dyś w poważ­niej­szym związku?”

Okno dia­logu komu­ni­ka­tora dłuż­szą chwilę ziało pustką. Lois musiała zasta­no­wić się nad odpo­wie­dzią.

„Byłam. Trwał tro­chę ponad dwa lata. Na randki nato­miast, jeżeli o to też pytasz, uma­wia­łam się wiele razy”.

„Kiedy ostat­nio?”

„To prze­słu­cha­nie?”

„Nie. Po pro­stu roz­ma­wiamy na tyle czę­sto, że pozwo­li­łem sobie zapy­tać. Masz dwa­dzie­ścia trzy lata…”

„No i? Twoim zda­niem powin­nam mieć kuta­sów w dupie wię­cej niż par butów w sza­fie? Życie nie kręci się tylko wokół seksu, Wilk. Przy­naj­mniej nie moje, bo Twoje naj­praw­do­po­dob­niej tak”.

„Lois, bez ner­wów, pro­szę. Poza tym nie wspo­mi­na­łem o dupie, ale miło wie­dzieć, że to lubisz :-)”.

„Świ­nia! :-) Naj­zwy­klej­sza świ­nia! Wilk, ja Cię ostatni raz pro­szę, nie wkrę­caj się w szcze­góły, bo to nie­zdrowe dla Cie­bie, a krę­pu­jące dla mnie”.

Nie wkrę­ca­łem się więc. Prze­szli­śmy na inne tematy, kon­kret­nie na Cho­pina. Lois tak jak i ja bar­dzo lubiła Frycka.

Zasy­pia­łem bez uczu­cia samot­no­ści. Jak zawsze po roz­mo­wie z tą dziew­czyną.

2. Zegar­mistrz świa­tła

Zegar­mistrz świa­tła

Opie­ra­łem się ramie­niem o fra­mugę sze­roko otwar­tych drzwi tara­so­wych, trzy­ma­jąc w dłoni kie­lich mocno schło­dzo­nego tra­mi­nera i przy­glą­da­jąc się nie­ko­szo­nemu od zimy traw­ni­kowi. Wyso­kie na prze­szło pół metra traw­sko zda­wało się wołać roz­pacz­li­wie: „Skoś mnie, Wilk, skoś! Pro­szę! Naprawdę tego potrze­buję!”.

– Wal się, suko – mruk­ną­łem, roz­sia­da­jąc się wygod­nie na drew­nia­nej ławeczce przed domem.

Wysta­wi­łem twarz ku słońcu i pocią­gną­łem z kie­li­cha chłodną, przy­jem­nie cierpką ciecz. Zbli­żał się ter­min ope­ra­cji. Dziwne, ale im było bli­żej, tym rza­dziej o tym myśla­łem. Do wszyst­kiego można się przy­zwy­czaić.

Z zadumy wyrwał mnie dźwięk Sym­phony of Destruc­tion. Ktoś dzwo­nił.

– Jak żyjesz, Wilk? Sorki, że dawno się nie odzy­wa­łam, ale tro­chę mnie po świe­cie nosiło. Sprawę mam. – Usły­sza­łem.

Zarówno głos, jak i numer tele­fonu, który poka­zał się na wyświe­tla­czu smart­fona, były dla mnie enigmą.

– Super – odpar­łem. – A jak ty, dziew­czynko, masz na imię?

Moja roz­mów­czyni roze­śmiała się per­li­ście.

– Jesteś nie­zmienny, Wilk. Naja, koja­rzysz, sta­ruszku?

– O, witaj, młoda. – Szcze­rze się ucie­szy­łem. – Co u cie­bie?

– Jak mówi­łam, mam sprawę. Albo raczej prośbę.

– Nawi­jaj.

– Potrze­buję chwili odde­chu. Coś się skoń­czyło i nim zacznie się coś nowego, muszę sobie w gło­wie wszystko poukła­dać. Wilcz­ków nadałby się do tego ide­al­nie.

Mil­cza­łem, zasta­na­wia­jąc się nad odpo­wie­dzią.

– Ale żebyś miał jasność, Wilk. – Naja jakby wyczuła moje waha­nie. – Ja niczego od cie­bie nie chcę. Po pro­stu jesteś jedyną osobą, która mnie dziś zro­zu­mie, a do tego daruje sobie pyta­nia. Teraz potrze­buję przy­stani, a na póź­niej plan już mam. Tylko to za mie­siąc, może dwa…

– Kiedy chcesz się u mnie zja­wić?

– W ponie­dzia­łek.

– Który?

– Ten naj­bliż­szy. Za trzy dni.

Chwilę skła­da­łem sens dia­logu w całość, by w końcu stwier­dzić:

– Gość w dom, Bóg w dom.

– Naprawdę to nie pro­blem, Wilk? Żadna kobieta mnie na łyso nie ogoli, jak się za trzy dni zwalę do cie­bie z tobo­łami?

– Bez obaw, Naja. Sytu­acja pod tym wzglę­dem u mnie sta­bilna.

Poże­gna­li­śmy się. Pomimo sym­pa­tii, jaką mniej wię­cej pięć lat temu darzy­łem tę młódkę, jej przy­jazd do Wilcz­kowa nie był dla mnie darem nie­bios.

Moja samot­ność ewo­lu­owała. Obec­nie, szczę­śli­wie wyzwo­lony z ser­co­wych cier­pień, cele­bro­wa­łem chwile spę­dzane sam na sam ze sobą. Z upły­wem czasu tylko zyski­wały na war­to­ści. Ow­szem, na­dal lubi­łem dupy wpa­da­jące na week­endy, ale naj­bar­dziej doce­nia­łem te, któ­rych w nie­dzielę nie musia­łem już oglą­dać. Poroz­ma­wiać mogłem sobie z Lois. Tak, życie dawało się prze­żyć i Nai do tego nie potrze­bo­wa­łem. Zwłasz­cza że wsa­dze­nie jej chuja w usta w nagrodę za gościnę raczej nie wcho­dziło w rachubę. Nie odmó­wi­łem tylko dla­tego, że byłem przy­ja­cie­lem wszyst­kich kobiet, które kie­dyś pier­do­li­łem. No, pra­wie wszyst­kich. Men­talne suki dosta­wały bana.

Dokład­nie w chwili, w któ­rej zoba­czy­łem w butelce dno, wpadł sąsiad. Z lekką obawą zapro­po­no­wa­łem mu kufel lokal­nej Górki z Sobótki. Obawa wyni­kała z doświad­cze­nia. Wspólne piwo z sąsia­dem prze­waż­nie koń­czyło się zgo­nem. Jego zawsze, moim czę­sto.

Dzi­siaj jed­nak nie mia­łem się o co mar­twić. Dawida męczył gigan­tyczny kac po sza­leń­stwie, na które pozwo­lił sobie pod­czas nie­obec­no­ści żony. Wyje­chała z dziećmi gdzieś do zna­jo­mych, a on korzy­stał. Wszystko co dobre, ma jed­nak swój koniec, więc znowu wszedł w rolę sta­tecz­nego ojca i męża, ocze­ku­jąc powrotu fami­lii w dopro­wa­dzo­nym do porządku domo­stwie. Obie­cał, że tym razem nic się nam spod kon­troli nie wymknie. Zro­bi­li­śmy po trzy małe górki na łeb. Uzna­łem, że wystar­czy, i zasy­gna­li­zo­wa­łem to gościowi jak naj­de­li­kat­niej. Dopił piwo, wstał i podał mi rękę na poże­gna­nie. Wtedy w kie­szeni jego spodni zater­ko­tał tele­fon.

– Że jak?! – Wściekł się natych­miast. – Ale jacy, kurwa, rodzice!? Co mnie to, do chuja, obcho­dzi?! Mia­łaś być dzi­siaj!

Oso­bi­ście nie postrze­ga­łem tej sytu­acji tak źle jak kolega. Po pro­stu zyskał dodat­kowy dzień wol­nego. Podzie­li­łem się z nim tą uwagą, gdy skoń­czył roz­mowę.

– Miała wró­cić, to wró­cić powinna – uciął. – Dasz jesz­cze bro­wara?

Dałem. Wypił, a przy ostat­nim łyku popa­trzył na mnie uważ­nie.

– Pier­dol­niem?

– Ale co? – Nie zro­zu­mia­łem.

– Ścieżkę.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, ner­wowo grze­bał po kie­sze­niach, by wycią­gnąć wore­czek ze sporą białą grudą.

– Ja odpa­dam – stwier­dzi­łem sta­now­czo. – Chcę jesz­cze dziś popi­sać. I jutro rano. A jak jebnę, to z pisa­nia nici. Więc nie.

– A ja pisać nie mam zamiaru. – Dawid się roze­śmiał. – Ani dzi­siaj, ani jutro.

Za pomocą leżą­cej na stole karty kre­dy­to­wej dopro­wa­dził białą grudę do kon­sy­sten­cji mąki, odciął mniej wię­cej jedną piątą proszku i ufor­mo­wał dwie pię­cio­cen­ty­me­trowe ścieżki. Następ­nie zwi­nął w rulon wycią­gnięty z kie­szeni bank­not i spoj­rzał na mnie jesz­cze raz.

– Na pewno nie?

– Na pewno.

Koka­ina opu­ściła stół, by tra­fić wprost do nosa Dawida i przez ślu­zówkę dostać się do jego krwio­biegu. Źre­nice sąsiada zabłysz­czały, choć jesz­cze nie z powodu dzia­ła­nia nar­ko­tyku. To był odruch bez­wa­run­kowy, jak u psów Paw­łowa. Zwil­żo­nym piwem pal­cem Dawid wyczy­ścił sobie nos.

– Kurwa, mleko w proszku do tego dosy­pują? Oddy­chać się nie da.

Nała­do­wany i nie­wi­dzący we mnie kom­pana na ten wie­czór, posta­no­wił się poże­gnać.

– Jak mnie wkur­wiła, jebana blać. U sta­rych sobie została…

Wola­łem nie wni­kać.

Kiedy zosta­łem sam, zapa­rzy­łem zie­loną her­batę i zasia­dłem do pisa­nia. Koło trze­ciej w nocy, wpa­tru­jąc się w litery na ekra­nie lap­topa, zro­zu­mia­łem, że są już gówno warte i poło­ży­łem się spać. Do pisa­nia mia­łem wró­cić rano.

Obu­dzi­łem się bar­dzo wcze­śnie, bo słońce nie dotarło jesz­cze do okien od strony tarasu. Wie­dzia­łem jed­nak, że ze spa­nia już nici. Wsta­łem i delek­tu­jąc się sma­kiem kawy, zapa­trzy­łem się w pola zasiane rze­pa­kiem. Zanu­ci­łem pio­senkę, para­fra­zu­jąc Nosow­ską sto­sow­nie do sytu­acji.

Kawa gorąca, skoń­czył się mrok, A pod pió­rem cią­gle nic. Obo­wią­zek obo­wiąz­kiem jest, Książka to życie, a życie powinno posia­dać tekst. Gdyby cho­ciaż mucha zja­wiła się, Mógł­bym ją zabić, a póź­niej to opi­sać…

Prze­rwa­łem poranne pie­nia, dostrze­ga­jąc dziwne poru­sze­nie przed domem sąsiada. Z daleka roz­po­zna­łem sio­strę i rodzi­ców Dawida. Niby nor­malny widok, ale wszy­scy troje zacho­wy­wali się prze­dziw­nie. Krzy­czeli jedno przez dru­gie, machali rękami, na zmianę wbie­ga­jąc i wybie­ga­jąc z domu. Posta­no­wi­łem spraw­dzić, co się dzieje. Narzu­ci­łem szla­frok na nagie ciało i z kub­kiem kawy w dło­niach podrep­ta­łem w tam­tym kie­runku. Dawid sie­dział nie­ru­chomo na progu. Nakrytą rękami głowę opie­rał na kola­nach. Wie­dzia­łem już, że nie jest dobrze, nie wie­dzia­łem jesz­cze tylko dla­czego. Przy­wi­ta­łem się z rodzi­cami sąsiada. Beata, jego sio­stra, na mój widok uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

– Wilk, kurwa, nie uwie­rzysz, co mój brat debil nawy­pra­wiał!

– Mnie rów­nież miło cię widzieć, Beatko. – Zer­k­ną­łem na jej kształtny tyłek.

– Wejdź do środka – wes­tchnęła.

Wsze­dłem, mija­jąc sie­dzą­cego na progu Dawida, który nawet nie odpo­wie­dział na przy­wi­ta­nie. W salo­nie zro­zu­mia­łem, co się stało. Popę­kany tele­wi­zor LCD na ścia­nie, roz­bita szyba kominka, kilka dziur w rigip­sie powsta­łych ewi­dent­nie wsku­tek kop­nięć i ude­rzeń pię­ścią oraz tu i ówdzie ślady krwi. Nie było wąt­pli­wo­ści – Dawi­dowi odpier­do­liło. Nie pierw­szy raz, choć tej nocy wyjąt­kowo prze­sa­dził z impre­zo­wa­niem.

Zawró­ci­łem. Rodzice wino­wajcy i Beata kłó­cili się nie wia­domo czemu ze sobą. Klap­ną­łem na progu obok impre­zo­wi­cza.

– Prze­gią­łeś.

– Roz­wie­dzie się ze mną.

Zna­łem histo­rię mał­żeń­stwa kolegi, więc nie zaprze­czy­łem.

– Praw­do­po­dobne. Ale nie na sto pro­cent. Wiele razy chciała się wypro­wa­dzić, więc może i tym razem ci się uda.

– Nie uda. Dzwo­ni­łem do niej w nocy. Kilka razy. Dałem jej wycisk.

– A tak swoją drogą, to co za imprezę zmon­to­wa­łeś? Z kim balo­wa­łeś?

– Z nikim, kurwa. Sam byłem.

Chwilę mil­cza­łem.

– Czyli co? Sie­dzia­łeś sobie skok­so­wany i nagle posta­no­wi­łeś roz­je­bać dom?

– Mniej wię­cej – mruk­nął Dawid.

Znowu zamil­kłem.

– Kiedy wraca sza­nowna mał­żonka? – zapy­ta­łem wresz­cie.

– Mówiła, że po kola­cji u rodzi­ców. Nie daruje mi tego, kurwa!

– Zna­czy plus minus dwu­dzie­sta pierw­sza. – Zaczą­łem głów­ko­wać.

– Może. Jakie to ma zna­cze­nie? Jak zoba­czy ten syf, zrobi awan­turę, a potem spa­kuje walizy i wypro­wa­dzi się do sta­rych. Jak amen w pacie­rzu.

– Chyba że jak przy­je­dzie, wszystko będzie git – odpar­łem.

– Jak git? Wilk, kurwa, jak git? Widzia­łeś salon?

– Jest taki jeden koleś, ma ksywę Gościu, a ja mam na niego namiar. – Zigno­ro­wa­łem histe­rię Dawida. – Facet na twój pro­blem. Wiem, bo byłem kie­dyś na impre­zie, gdzie sprawy wymknęły się spod kon­troli. Gość zaje­chał i dał radę. A uwierz, miał co robić.

Dawid oży­wił się.

– Więc jest szansa, Wilk?

– Z tego co widzia­łem, ściany da się zała­tać, poma­lo­wać się zdąży, szyba w kominku to sprawa do ogar­nię­cia, a na drugi tele­wi­zor kogo jak kogo, ale cie­bie stać.

Dawid pod­niósł głowę z kolan.

– Sądzisz?

– Wiem. Im szyb­ciej zaczniesz dzia­łać, tym łatwiej unik­niesz roz­wodu.

– A jak stara zapyta o świeżą farbę?

– Powiesz, że wpa­dłem do cie­bie z winem i kor­ko­ciągu nie mogłem zna­leźć, więc odbi­ja­łem korek przez ręcz­nik o ścianę. Nie dość, że dziurę zro­bi­łem, to jesz­cze fla­cha pękła. A ja rękę roz­wa­li­łem. Ude­rzę do was w nie­dzielę zaban­da­żo­wany, z bukie­tem kwia­tów na prze­pro­siny i będzie po spra­wie. Uwie­rzy. Prze­cież wia­domo, że jestem naj­więk­szym poje­bem we wsi.

– Wkurwi się na cie­bie, Wilk…

– Bez urazy, Dawid, to aku­rat mi wisi.

Około trzy­na­stej, kiedy wła­śnie roz­my­śla­łem nad kolej­nym roz­dzia­łem książki, usły­sza­łem war­kot sil­nika. Po dźwięku roz­po­zna­łem, że to nie ści­gacz któ­re­goś z miej­sco­wych, tylko coś god­nego uwagi. Wyj­rza­łem przez kuchenne okno. Przed domem dostoj­nie prze­jeż­dżał facet na błysz­czą­cym har­leyu. Mniej wię­cej w moim wieku, dżin­sach, czar­nej skó­rza­nej kurtce i z ban­danką na gło­wie. Gościu.

Godzinę póź­niej przed domem Dawida zapar­ko­wał mały bus z napi­sem „Ser­wis budow­lano-remon­towy 24 h”. Trzech face­tów zaczęło z niego wyła­do­wy­wać narzę­dzia i mate­riały budow­lane.

Przed wie­czo­rem wyrzuty sumie­nia spo­wo­do­wane kil­ku­dniową spor­tową abs­ty­nen­cją pognały mnie na siłow­nię. Dałem sobie wycisk, więc po powro­cie nagro­dzi­łem się ste­kiem z jagnię­ciny, do któ­rej przy­go­to­wa­łem tzat­ziki. Z ogór­kiem, kozim jogur­tem i sporą ilo­ścią czosnku. Kie­li­szek wytraw­nego czer­wońca też się zna­lazł.

Po posiłku spa­li­łem blanta, gapiąc się w rze­pak. Powi­nie­nem był wresz­cie zacząć pisać, ale wciąż nie rusza­łem się z miej­sca. Błogi stan prze­rwało nagłe poja­wie­nie się Dawida. Nie byłem z tego powodu szczę­śliwy, ale rozu­mie­jąc, że ciężki dzień za nim, zapro­po­no­wa­łem kie­li­szek wina.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki