Pamięci mordercy - Pascal Engman, Johannes Selåker - ebook
NOWOŚĆ

Pamięci mordercy ebook

Pascal Engman, Johannes Selåker

3,8

Opis

W cieniu masowej strzelaniny w szwedzkim Falun latem 1994 roku, dochodzi do kolejnego morderstwa. Znaleziono uduszoną kobietę. Wkrótce okazuje się, że jest to jedna z wielu ofiar zamordowanych w podobny sposób.

Odnalezieniem sprawcy zajmuje się Tomas Wolf, funkcjonariusz policji, który niedawno powrócił z misji pokojowej w Bośni. Z pomocą przychodzi mu Vera Berg, dziennikarka wieczornych wiadomości, która ucieka przed szukającym zemsty byłym chłopakiem i jego gangiem motocyklowym.

Głównym podejrzanym jest popularny aktor filmowy Micael Beatt, jednak zarówno Vera jak i Tomas podejrzewają, że prawdziwy morderca jest zupełnie bliżej śledztwa niż się wszystkim wydaje.

Pascal Engman – pisarz i dziennikarz wieczornej gazety „Expressen”. Od debiutu w 2017 roku cieszy się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. Seria książek o detektyw Vanessie Frank przetłumaczona na 19 języków uczyniła go jednym z najpopularniejszych szwedzkich autorów kryminałów.

Johannes Selåker – pisarz i dziennikarz, który pracował jako dyrektor ds. wiadomości oraz redaktor naczelny w „Aftonbladet”, „Expressen” i „Aller Media”. Był odpowiedzialny za prowadzenie głównych śledztw ruchu #metoo w 2017 roku. Jako autor zadebiutował powieścią sensacyjną w 2020 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (8 ocen)
3
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#czytam_se "– Serio masz za­miar wyjść z wał­kami na gło­wie? – A jakże. Prze­cież się nie będę stro­iła dla tych pata­ła­chów w ryb­nym. O nie, nie. Wie­czo­rem idę na bry­dża. Naj­waż­niej­sze to mieć prio­ry­tety. A poza tym to dzię­ki temu nikt mi się nie oświad­cza. – A, to rozu­miem." Kocham takie podejście w Szwecji. Nie ważne czy pójdziesz w wałkach na zakupy, czy w pidżamie odprowadzisz dziecko do szkoły. To jest tu całkowicie NORMALNE! Nikt nie będzie patrzył jak na kogoś z innej planety. A może u Ciebie jest podobnie? Daj znać! Nowo poznany duet, który będę miała na uwadze, bo jest można koło nich przejść obojętnie. Serio! "Pamięci mordercy" to lektura w której od samego początku dzieje się wiele. Trzeba być uważnym i śledzić każdy ruch bohaterów, ale w tym przypadku nie przeszkadzało mi to ani na chwilę. Głównymi bohaterami jest Vera Berg i Tomas Wolf. Ona jest dziennikarką. Ucieka przed swoim chłopakiem i przeszłością, która nie należy do takich, którą można się c...
00
Hellina

Dobrze spędzony czas

Rewelacyjna lektura
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Till minne av en mördare

Copy­ri­ght © 2022 Pas­cal Eng­man & Johan­nes Selåker First publi­shed by Forum, Swe­den Publi­shed by arran­ge­ment with Nor­din Agency AB, Swe­den and Booklab, Poland Copy­ri­ght © 2024 for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Anna Kicka All rights rese­rved

Prin­ted in Poland

Redak­tor ini­cju­jąca: Domi­nika Duda­rew-Osiecka Redak­cja: Jacek Ring Korekta: Kata­rzyna Dzie­dzicka, Beata Wój­cik Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Daniel Rusi­ło­wicz Zdję­cie na okładce: © Robert_M / UNSPLASH Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2024 ISBN 9788382524710

Naszemu przy­ja­cie­lowi Ander­sowi. Bra­kuje nam cie­bie.

Prolog

Wieś Stupni Do w Bośni, paź­dzier­nik 1993 roku

Z przy­po­mi­na­ją­cych szkie­lety domów uno­sił się dym. Z jed­nego z nich wysta­wała rura, z któ­rej try­skała woda, two­rząc na ziemi cał­kiem sporą kałużę. Tomas Wolf odwró­cił się i pomy­ślał, że w tej zie­lo­nej doli­nie szwedz­kie trans­por­tery opan­ce­rzone Sisu wyglą­dają jak ogromne wie­lo­ryby wyrzu­cone na plażę. Nad wio­ską wisiało cięż­kie szare niebo, powie­trze było rześ­kie i chłodne.

Spoj­rzał w stronę kra­wę­dzi lasu i jesz­cze wyżej, na zale­sione pagórki otu­lone mleczną mgłą. Szwedzcy żoł­nie­rze sił poko­jo­wych prze­szu­ki­wali pozo­sta­ło­ści po tym, co kie­dyś było ludz­kim domem. Każdy budy­nek został uszko­dzony. Gdzie są wszy­scy? – pomy­ślał Tomas. Udało im się uciec?

Dobiegł go dźwięk klak­sonu. A potem trą­bie­nie kolej­nych trans­por­te­rów Sisu. Tomas wie­dział, że miały one na celu wywo­ła­nie ewen­tu­al­nych oca­la­łych.

Ktoś zawo­łał, że zna­lazł kawa­łek żuchwy. Ekipa tele­wi­zyjna, która przy­je­chała ze Szwe­dami do wio­ski, natych­miast pośpie­szyła w tam­tym kie­runku.

Tomas prze­miesz­czał się czuj­nie w stronę otwar­tych brą­zo­wych drzwi do piw­nicy kamien­nego domu. Wypiął wiszącą przy pasku latarkę. Wszedł do środka. Dobiegł go zapach wil­goci i ziemi. Prze­su­nął pro­mie­niem świa­tła wokół sie­bie. Drew­niane półki wzdłuż ścian. Worki z ziem­nia­kami na pod­ło­dze. Drgnął, gdy w kącie coś się poru­szyło. Rudy kot par­sk­nął roz­złosz­czony, a potem prze­ci­snął się koło jego pra­wej nogi i znik­nął na zewnątrz.

Tomas wziął kilka roz­luź­nia­ją­cych wde­chów i zaczął dokład­niej badać piw­nicę. Świa­tło latarki prze­miesz­czało się po ścia­nach i pod­ło­dze, aż w końcu padło na coś bia­łego, nie­malże błysz­czą­cego na tle ziemi. Nagły szok spra­wił, że aż upu­ścił latarkę.

Pochy­lił się, szu­ka­jąc jej po omacku na pod­ło­dze. Po chwili pod­niósł ją i skie­ro­wał w to samo miej­sce. Snop świa­tła tra­fił na nagą stopę. Z paznok­ciami uma­lo­wa­nymi na czer­wono. Drżącą ręką prze­su­nął latarkę, oświe­tla­jąc rury. Przed jedną z pó­łek leżały na ple­cach trzy mar­twe kobiety. Trzy­mały się za ręce. Dziury po kulach w gło­wach. Pode­rżnięte gar­dła. Odwró­cił się i poty­ka­jąc, wypadł na zewnątrz. Sku­lił się na scho­dach i ciężko oddy­chał chłod­nym powie­trzem. Kawa­łek dalej w kałuży błota leżała czarno-biała sfla­czała piłka do nogi. A obok dzie­cięcy kalosz.

– Co tu się, kurwa, stało? – szep­nął.

Widział już wcze­śniej ludz­kie zwłoki. Zarówno tutaj, w Bośni, jak i w Szwe­cji, gdzie był aspi­ran­tem w sztok­holm­skim wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią. Ale to było coś innego. Zaczęło to do niego docie­rać, gdy tylko wje­chali do tej upior­nej wio­ski, ale widok trzech mar­twych kobiet ude­rzył go z całej siły – tutaj nie­na­wiść znisz­czyła dosłow­nie wszystko. Wszyst­kich, któ­rzy sta­nęli na jej dro­dze. Nikt też nie przej­mo­wał się poszu­ki­wa­niami spraw­ców. Nie sły­chać było żad­nych sygna­łów ani syren poli­cyj­nych. Nikt nie prze­pro­wa­dził oglę­dzin miej­sca prze­stęp­stwa. Nie będzie sek­cji zwłok. Ani żad­nej biu­ro­kra­cji. Mar­twi ludzie na woj­nie stali się fak­tem, któ­rego nikt nie pod­wa­żał. Kopano groby i skła­dano w nich ofiary, zamie­nia­jąc je we wspo­mnie­nia.

Pod­biegł do niego żoł­nierz i pomógł mu wstać. Tomas wska­zał ręką na wej­ście do piw­nicy, pró­bu­jąc oddać sło­wami to, co wła­śnie zoba­czył. Męż­czy­zna, na oko dwu­dzie­sto­pię­cio­letni, z błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami i przy­strzy­żo­nymi na jeża wło­sami, przy­słu­chi­wał się z przy­gnę­bioną miną.

Gdy Tomas zamilkł, żoł­nierz wska­zał ręką kolejne ruiny domu.

– Tam z tyłu leży chło­piec. Ma pew­nie z osiem, może dzie­więć lat. Sko­pany na śmierć. Rozu­miesz? Jego maleń­kie ciało jest całe w śla­dach po ubło­co­nych tre­pach.

Tomas nie odpo­wie­dział, męż­czy­zna ski­nął krótko głową i pokle­pał go prze­lot­nie po ramie­niu, a potem ruszył w kie­runku trans­por­te­rów. Tomas oparł się o poręcz scho­dów, żeby nie upaść.

Pró­bo­wał się zebrać w sobie. Mgła już nieco zelżała.

Chor­wacki atak na wio­skę roz­po­czął się w sobotę rano, dziś był wto­rek. Oczami wyobraźni Tomas pró­bo­wał odtwo­rzyć sceny, które zapewne się tu roze­grały. Ale nie dał rady.

Chcę już wra­cać do domu, do dzieci, pomy­ślał. Nie chcę już spo­ty­kać na swo­jej dro­dze męż­czyzn z kałasz­ni­ko­wami, na któ­rych dla zacho­wa­nia rachuby wyryli znaki upa­mięt­nia­jące zabi­tych przez sie­bie ludzi.

Wytarł kolana zie­lo­nego mun­duru polo­wego. Ruszył nie­równą szu­trową drogą, prze­szedł przez niski drew­niany pło­tek. W zdzi­cza­łym ogro­dzie wyro­sły z ziemi zaspane, ano­rek­tyczne drzewka owo­cowe. Drzwi wej­ściowe wisiały krzywo na zawia­sach. W środku było tak samo zimno jak na zewnątrz.

– Halo?! Jest tu kto?

Na podwórku obok sterty gruzu stała biała, pokryta pla­mami rdzy łada. Samo­chód usta­wiono na pro­wi­zo­rycz­nym lewarku, bo bra­ko­wało mu wszyst­kich opon.

Tomas wycią­gnął papie­rosa i zapa­lił go drżą­cymi dłońmi. Wsa­dził do ust, poło­żył ręce na dachu samo­chodu i zaj­rzał do środka przez boczną szybę.

Zza bia­łego dymu wyło­niła się żółta ręka­wiczka do zmy­wa­nia naczyń. Świe­ciła niczym pło­mień na tle sza­rego oto­cze­nia. Prze­su­nął wzrok wyżej i doj­rzał parę brą­zo­wych wytrzesz­czo­nych oczu. Papie­ros upadł na zie­mię, wchło­nęła go kałuża błota. Kobieta żyła.

Przy­glą­dali się sobie w ciszy przez kilka sekund, a potem Tomas zła­pał za klamkę i otwo­rzył drzwi. Schy­lił się do środka. Miała ze dwa­dzie­ścia pięć lat. Ciem­no­brą­zowe krę­cone włosy się­gały ramion. Trzę­sła się cała z zimna, sku­lona na tyl­nym sie­dze­niu pod zro­bio­nym na dru­tach sza­rym kocem.

– I’m Tomas – powie­dział mięk­kim gło­sem. – I’m here to help you.

Jego ruchy były powolne i ostrożne. Nie chciał jej wystra­szyć. Wiel­kimi oczami przy­glą­dała się dłoni wycią­gnię­tej w jej kie­runku. Zdzi­wił się nieco, bo jej nie zła­pała. Ścią­gnęła za to żółtą ręka­wicę zakry­wa­jącą prawą rękę i deli­kat­nie uści­snęła jego dłoń.

– Azra – przed­sta­wiła się.

Jej mała i drobna ręka pach­niała lekko gumą.

CZĘŚĆ I

Ponie­dzia­łek 6 czerwca 1994 roku

1

Tomas Wolf wle­pił wzrok w Klarę. Żona cze­kała na jego odpo­wiedź. Kawa­łek dalej na ulicy Horns­ga­tan trą­biła cię­ża­rówka, jazgot prze­ci­nał cie­płe let­nie powie­trze.

– Pyta­łam, gdzie podziały się pie­nią­dze – powtó­rzyła Klara.

Odwró­cił wzrok, przy­glą­dał się witry­nie banku, z któ­rego wła­śnie wyszli. Przy ban­ko­ma­cie na lewo od wej­ścia utwo­rzyła się nie­wielka kolejka. Zaschło mu w ustach. Tomas obli­zał wargi i polu­zo­wał węzeł kra­wata. Ależ się głu­pawo wystroił. Brą­zowa mary­narka, ciem­no­czer­wony kra­wat. Pod białą koszulą spły­wał pot. Wycią­gnął papie­rosa z kie­szeni na piersi i wsa­dził do ust. Klara zła­pała papie­rosa, rzu­ciła go na zie­mię i przy­dep­tała, zanim jesz­cze zdą­żył go odpa­lić.

– Możesz mi, do cho­lery, odpo­wie­dzieć?

– Zała­twię to. Chodź.

Chwy­cił ją lekko pod ramię i popro­wa­dził do samo­chodu, w któ­rym cze­kała dwójka ich dzieci, Ale­xan­der i Ebba. Był pierw­szy dzień waka­cji. Klara miała urlop, a Tomas wziął tego dnia wolne, żeby go z nimi spę­dzić. Błę­kitne volvo 240 zapar­ko­wali w cie­niu przy ulicy Swe­den­borgs­ga­tan. Minęli cukier­nię i Tomas poczuł zapach świeżo upie­czo­nych bułe­czek. W środku sie­dzieli zgar­bieni, posi­wiali sta­rusz­ko­wie, pochy­leni nad wypie­kami.

Klara nieco się uspo­ko­iła, z rezy­gna­cją szła teraz obok. Przy­sta­nęła kawa­łek od samo­chodu i spoj­rzała na niego. Jej wzrok był raczej pro­szący niż wzbu­rzony. Widoczny w nich zawód przy­pra­wił go o wyrzuty sumie­nia.

– Powiedz mi prawdę, kocha­nie. Nie będę zła. Dałeś pie­nią­dze bra­ciom? Coś nabro­ili?

Pokrę­cił lekko głową. Zalała go fala wstydu. Ni­gdy nie będzie jej tego mógł powie­dzieć. To nie­moż­liwe.

– Nie.

– Jak kupimy dom?

– Prze­cież powie­dzia­łem, że zała­twię pie­nią­dze.

– Jak? Musimy wyło­żyć dwa­dzie­ścia pięć tysięcy. Zara­biasz dwa­dzie­ścia trzy na mie­siąc, a zostało nam mniej niż dwa mie­siące. Póź­niej pośred­nik poszuka innego kupca.

Nie odpo­wie­dział, zro­bił kilka kro­ków do samo­chodu i otwo­rzył drzwi po stro­nie kie­rowcy. Zdjął mary­narkę, szybko ją zwi­nął, a potem uło­żył na tyl­nym sie­dze­niu mię­dzy Ale­xan­drem i Ebbą i wsiadł do środka.

Szyby w oknach były opusz­czone, mimo to twa­rze dzieci zaczer­wie­niły się i spo­ciły od gorąca. Tomas włą­czył sil­nik i pod­krę­cił kli­ma­ty­za­cję. Stru­mień powie­trza, który wystrze­lił z kra­tek, był cie­pły i zatę­chły.

– Wsia­dasz? – zapy­tał Klarę na­dal sto­jącą na chod­niku.

Drzwi po stro­nie pasa­żera się otwo­rzyły i żona opa­dła na fotel.

Wyje­chał na ulicę i wkrótce oto­czył go przed­po­łu­dniowy korek na Horns­ga­tan. Klara sie­działa odwró­cona od niego. Ebba zaczęła gło­śno pła­kać. Ale­xan­der, star­szy od niej, już sze­ścio­la­tek, kopał i ude­rzał w sie­dze­nie kie­rowcy. Szyb­kie, ryt­miczne ude­rze­nia.

– Czy mógł­byś prze­stać? – zapy­tał Tomas.

Stu­ka­nie ustało.

Zatrzy­mali się na czer­wo­nym świe­tle, za auto­bu­sem. Bure opary die­sla prze­nik­nęły do środka samo­chodu. Tomas puścił drą­żek zmiany bie­gów i ujął dłoń Klary, lekko ją uści­snął. Odsu­nęła się i zało­żyła ręce na piersi.

Świa­tło zmie­niło się na zie­lone. Auto­bus ciężko wes­tchnął, a potem ruszył. Płacz Ebby wypeł­nił wnę­trze samo­chodu. Wolno toczyli się po Horns­ga­tan. Duszne powie­trze w środku zro­biło się cięż­kie i gęste. Tomas ciężko oddy­chał przez usta, skóra na nogach swę­działa i cier­pła. Przed nich wci­snęło się zie­lone volvo. Zaha­mo­wał i zdu­sił prze­kleń­stwo. Na czer­wo­nym świe­tle na skrzy­żo­wa­niu z Ringvägen ponow­nie sta­nęli. Tomas widział kark kie­rowcy w aucie przed nimi. Ale­xan­der znów zaczął kopać w jego fotel. Nie tak inten­syw­nie jak poprzed­nio, ale moc­niej, bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Tomas się­gnął po mary­narkę na tyl­nym sie­dze­niu i poło­żył ją sobie na udach. Wytarł pot z rąk i prze­szu­ki­wał sztywny mate­riał w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów.

– Chyba nie będziesz, do cho­lery, palić w samo­cho­dzie – rzu­ciła Klara.

Nie odpo­wie­dział. Otarł czoło ręka­wem koszuli. Wło­żył papie­rosa do ust. Ebba zapła­kała jesz­cze gło­śniej. Zapa­lił. Przy­mknął oczy. Wypu­ścił dym nosem. Zami­go­tało mu przed oczami, palce zaci­snęły się w skur­czu, włą­czyło się zie­lone, tylne świa­tła volva znik­nęły. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, jak ma usta­wić stopy, by samo­chód ruszył. Patrzył tępo na pręd­ko­ścio­mierz. Auta za nim zatrą­biły. Naj­pierw poje­dyn­czy klak­son, ale hałas szybko nara­stał, zamie­nia­jąc się w nie­spójną jękliwą orkie­strę.

Ale­xan­der kopał coraz moc­niej.

– Tato, dla­czego nie jedziesz? – zapy­tał.

Klara spoj­rzała na niego.

Kolejne kop­nię­cie.

Muszę się stąd wydo­stać. Muszę się wydo­stać z tego samo­chodu i z tego miej­sca, ina­czej umrę.

Tomas szarp­nął za drzwi. Wysiadł. Klara prze­chy­liła się przez fotel kie­rowcy i zawo­łała za nim. Nie­pewny przy­sta­nął przy masce samo­chodu. Kiwał się, otu­ma­niony jak po ude­rze­niu. Pole widze­nia się roz­myło. Mru­gnął kilka razy. Ludzie zatrzy­mali się na chod­niku, z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­da­jąc się całemu zamie­sza­niu. Odwró­cił się, prze­ciął cią­głą linię, kie­ru­jąc się w stronę sta­cji Zin­kens­damm. Jakiś samo­chód zatrzy­mał się z piskiem, żeby go nie potrą­cić. Klara krzy­czała, ale on szedł dalej.

2

Minął tydzień, odkąd Vera Berg po raz ostatni widziała swo­jego chło­paka, Jon­nego Möllera. Ślad po nim zagi­nął zeszłej nie­dzieli, gdy wyszedł po piwo i już nie wró­cił.

Jego sze­ścio­letni syn Sigge sie­dział teraz przy kuchen­nym stole w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy ulicy Ystads­ga­tan w Malmö i gapił się na Verę.

– Zostanę tu cał­kiem sam, jak się wypro­wa­dzisz?

Na pod­ło­dze stała czarna walizka Very. Niczym mur mię­dzy nimi. Osta­teczny dowód na zdradę, któ­rej Vera dokona zaraz na chłopcu.

– Ni­gdy nie zosta­wi­ła­bym cię prze­cież samego, chło­paku.

Jesz­cze tylko dwie godziny, a potem musi wsiąść do samo­chodu i ruszyć do Sztok­holmu. Tam cze­kało na nią nowe miesz­ka­nie. I nowa praca repor­terki w oddziale redak­cji „Kvällsposten”. Jedno z naj­cięż­szych sta­no­wisk w gaze­cie.

Wstała z krze­sła i zro­biła krok w stronę Sig­gego. Wycią­gnęła dłoń, by pogła­skać go po gło­wie, ale chło­piec odchy­lił się gwał­tow­nie na tabo­re­cie.

– Zosta­wisz mnie, wiem to – rzu­cił. – Wszy­scy mnie cią­gle zosta­wiają. Naj­pierw mama. Potem tata, a teraz ty.

Vera wie­działa, jak to jest, gdy cała rodzina odwraca się ple­cami. Dla­tego też prze­ło­żyła wyjazd o tydzień. W ocze­ki­wa­niu na Jon­nego, który ni­gdy nie wró­cił. Jed­nak w pią­tek nowa sze­fowa zagro­ziła, że wycofa pro­po­zy­cję współ­pracy, jeśli Vera nie raczy się poja­wić w ponie­dzia­łek po połu­dniu.

– Tata z pew­no­ścią nie­długo wróci, kolego.

Sama już nie wie­rzyła w te słowa, ale co mogła powie­dzieć? Chło­piec miał rację. Jego ojciec naj­wy­raź­niej prze­stał się nim inte­re­so­wać. Matka nie żyła. A Vera musiała wyko­rzy­stać oka­zję, którą dała jej gazeta.

– Nie jesteś nawet moją mamą – powie­dział Sigge. – Wcale cię nie inte­re­suję.

To nie była prawda. Przez cały tydzień pró­bo­wała odszu­kać Jon­nego, a gdy to się nie udało, gorącz­kowo myślała nad innym roz­wią­za­niem. Wszystko po to, żeby nie musieć robić tego, do czego, jak wie­działa, w końcu doj­dzie.

– Jesteś naj­waż­niej­szym małym chłop­cem w moim życiu. Wiem, że nie jestem twoją mamą, ale trak­tuję cię jak syna.

Chło­piec zmiękł. Wycią­gnęła do niego rękę. Tym razem pozwo­lił się pogła­skać po ciem­nych, zmierz­wio­nych wło­sach. Jego zie­lone oczy błysz­czały.

Sekundę póź­niej Sigge zerwał się z krze­sła i pobiegł do dużego pokoju. Z tele­wi­zora dobie­gła począt­kowa muzyka z Mio, mój Mio.

Vera pró­bo­wała powstrzy­mać nara­sta­jącą złość.

Kto robi coś takiego wła­snemu dziecku?

Na przy­kład moi rodzice, pomy­ślała. Jonny o tym wie­dział.

Skur­wiel.

To dla­tego sobie poszedł. W ten spo­sób miał nad nią kon­trolę. Był jedyną osobą, która znała jej tajem­nicę. Całe zło, które wyda­rzyło się dwa­na­ście lat temu. To, co tak naprawdę stało się z Vin­cen­tem. I dla­czego rodzice już nie postrze­gali jej jako wła­snej córki. Teraz wyko­rzy­stał to prze­ciwko niej.

Wie­dział, że Vera ni­gdy nie zostawi chłopca.

Miała ochotę walić pię­ściami w szafki. Wtedy jed­nak przy­biegłby Sigge, zanie­po­ko­jony, że coś się stało.

Poczuła, że nacho­dzą ją ponure myśli. Przy­po­mniała sobie wszyst­kie te razy, gdy Jonny nie wró­cił do domu. Zatrzy­many przez poli­cję. Gdy poje­chał do Nie­miec, żeby przy­wieźć do Szwe­cji spid. Albo gdy po pro­stu jedno piwo w barze zamie­niało się w trzy­dniową imprezę w klu­bie moto­cy­klo­wym South Side.

Vera prze­kli­nała samą sie­bie, że nie zosta­wiła go wcze­śniej. Wtedy nie byłoby pro­blemu. Jonny wie­dział, co się święci. Że zamie­rzała z nim skoń­czyć. Więc się urwał, z nadzieją, że Vera zosta­nie z Sig­gem aż do jego powrotu.

Prze­su­nęła dło­nią po znisz­czo­nym sosno­wym bla­cie. To tutaj pie­przyli się pierw­szej nocy, gdy w pokoju obok trwała jesz­cze impreza. Po fak­cie Vera miała na poślad­kach czer­wone ślady. Zadra­pa­nia od wysu­szo­nego drewna. Seks był swo­istą walką, dziką próbą oswo­je­nia dru­giego.

Pew­nie zosta­wi­łaby go już dawno temu, gdyby nie miała u niego długu. Byli ze sobą od czte­rech lat, a przez pierw­sze dwa to on ją utrzy­my­wał. Dał jej dom, gdy stra­ciła swój. Spła­cał jej dług stu­dencki. Bez niego Vera ni­gdy nie skoń­czy­łaby szkoły dzien­ni­kar­skiej.

To tak jakby cią­gle wal­czyły ze sobą dwie wer­sje Jon­nego. W ostat­nim roku wygry­wała nie­stety ta gor­sza.

Zadzwo­nił tele­fon. Casper Seger, naj­lep­sze źró­dło Very jako repor­terki kry­mi­nal­nej.

– Pro­szę cię, powiedz, że go zna­la­złeś – jęk­nęła Vera. – Nie wiem, co robić.

Mimo zło­ści mar­twiła się o Jon­nego. I to wku­rzało ją jesz­cze bar­dziej. Wzięła do ręki nóż kuchenny i wbiła w blat. Pro­sto w leżący na nim for­mu­larz zgło­sze­niowy Sig­gego do szkoły pły­wa­nia. Aqua-cool. Co za durna nazwa.

– Jonny nie został zatrzy­many – powie­dział Casper. – Ale wydaje mi się, że wiem, gdzie może prze­by­wać. Dosta­łem cynk od kolegi, który ma infor­ma­tora w jego krę­gach.

– Okej?

– Zwią­zek mniej­szych klu­bów moto­cy­klo­wych pla­nuje spo­tka­nie. Naj­wy­raź­niej chcą się bar­dziej zor­ga­ni­zo­wać. Stwo­rzyć sieć, żeby poka­zać Hells Angels, jacy są efek­tywni. Ich celem jest dołą­cze­nie do ich bandy jako klub part­ner­ski.

– Cudow­nie. Czyli wła­śnie zry­wam z człon­kiem Hells Angels. Gdzie jest to spo­tka­nie?

– Tu już się robi pod górkę. W Niem­czech. Mają wyzna­czać tery­to­rium i je mię­dzy sie­bie podzie­lić. Tro­chę im zej­dzie, zanim te wszyst­kie koguty się tam napu­szą.

– Kurwa.

– No.

– I co ja mam zro­bić z chłop­cem?

– Nie ma żad­nej bliż­szej rodziny, z którą możesz go zosta­wić?

– Nie.

– W takim razie masz tylko dwie opcje, z któ­rych jedna może zostać odczy­tana jako porwa­nie. Vera, rozu­miem, że chcesz, ale nie możesz go ze sobą zabrać. Przy­naj­mniej dopóki Jonny jest na wol­no­ści. Wylą­du­jesz w wię­zie­niu, jak coś pój­dzie nie tak.

– Wiem.

Vera zakoń­czyła roz­mowę. Wyszła do przed­po­koju. Poczuła pod sto­pami żwir. Wszę­dzie leżały poroz­rzu­cane buty. W kącie stał pacho­łek dro­gowy, który Jonny przy­tar­gał kie­dyś po pijaku. Obok sto­lik, a na nim tele­fon. Vera wycią­gnęła książkę tele­foniczną, prze­kart­ko­wała do litery p, wyrwała numer do pogo­to­wia opie­kuń­czego i wsa­dziła kartkę do kie­szeni. Potem wró­ciła do kuchni.

Nie chciała tego robić, wie­działa jed­nak, że musi. Nie mogła dłu­żej pozwo­lić, by Sigge żył w opa­rach cha­osu Jon­nego.

Na kuchen­nym stole leżała książka kuchar­ska z okrą­głym przy­pa­lo­nym śla­dem garnka na okładce. Pamiątka po tym, jak kie­dyś naspi­do­wany Jonny pozwo­lił Sig­gemu samo­dziel­nie przy­go­to­wać popcorn i wszystko zaczęło się palić.

Vera przy­szła do domu w momen­cie, gdy z garnka buch­nęły pło­mie­nie.

Sceny z tego ostat­niego, okrop­nego roku prze­le­ciały jej przed oczami. Za każ­dym razem, gdy Jonny zosta­wał z synem sam, koń­czyło się to kata­strofą. Na zebra­nie rodzi­ców w szkole przy­szedł pijany. Naćpany pro­wa­dził samo­chód z nie­za­pię­tym pasami Sig­gem na tyl­nym sie­dze­niu. Któ­re­goś dnia w marcu Vera zna­la­zła chłopca w bur­delu, bo Jonny zosta­wił go tam, nie mając dla niego innej opieki. Za każ­dym razem mogła to wszystko zosta­wić i odejść.

Kartka w kie­szeni spodni z nume­rem pogo­to­wia opie­kuń­czego była bez­na­dziej­nym wybo­rem. Ale też jedy­nym, jaki miała.

– Sigge! – zawo­łała na chłopca.

– Tak.

– Chcesz poje­chać do bawialni dla dzieci?

Szyb­kie kroki z dużego pokoju. Sigge poja­wił się w drzwiach. Z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Naprawdę?

– Może będziesz tam musiał prze­no­co­wać. Dopóki nie wróci tata. Spa­kuj więc torbę ze wszyst­kimi ulu­bio­nymi zabaw­kami.

– A tata na pewno przy­je­dzie?

– Obie­cuję.

Chło­piec spoj­rzał naj­pierw na nią z powąt­pie­wa­niem. Ale poszedł spa­ko­wać zabawki. Nie­świa­domy, że od tego dnia jego życie ni­gdy już nie będzie takie samo.

3

Tomas stał przed drzwiami do miesz­ka­nia. Gorąco na­dal mu doskwie­rało, ale ruch uliczny na Horns­ga­tan zelżał. Przy­glą­dał się tabliczce, na któ­rej wid­niało nazwi­sko Wolf.

To nasze nazwi­sko, trzy­mamy się razem, ale już od dawna nie jeste­śmy rodziną. I to jedy­nie moja wina.

Przez okno przy drzwiach widział Klarę przy­go­to­wu­jącą w kuchni lancz. Wło­żył klucz do zamka. Pach­niało sma­żoną cebulą. Zdjął buty, usły­szał szum tele­wi­zora. Wszedł do kuchni. Klara zatrzy­mała się w pół ruchu i wolno obró­ciła. W ręce trzy­mała garść spa­ghetti.

– Musisz coś z tym zro­bić – powie­działa. – Tak dalej się nie da.

Spoj­rzała na niego nie­spo­koj­nie. Sos mię­sny bul­go­tał na patelni.

– Co się stało? – zapy­tała.

– Nie wiem – szep­nął. – Prze­pra­szam. Jak dzieci?

– W porządku.

– Pora­dzi­łaś sobie z autem?

Klara pra­wie nie­zau­wa­żal­nie kiw­nęła głową, zdjęła pokrywkę z garnka i wło­żyła do niego maka­ron. Pla­sti­kową cho­chlą doci­snęła kawałki wysta­jące ponad wodę. Kochał ją. Zda­wał sobie sprawę, że to było nie do przy­ję­cia, że nie można tak po pro­stu zosta­wić rodziny na środku skrzy­żo­wa­nia.

– Zała­twię to. Pojadę do brata. Jest mi winny pie­nią­dze.

Zro­bił krok do przodu, poło­żył jej dło­nie na bio­drach. Przy­ci­snął do sie­bie i poczuł, jak się roz­luź­nia w jego ramio­nach.

W oknie za sto­łem wisiała gwiazda bożo­na­ro­dze­niowa. Od mie­sięcy obie­cy­wał, że ją zdej­mie, i pozo­stałe ozdoby roz­wie­szone po całym domu też. Posta­no­wił, że zaj­mie się tym wie­czo­rem, gdy wróci od Kri­stiana.

– Samo­chód stoi po dru­giej stro­nie ulicy, przy skle­pie węd­kar­skim – powie­działa Klara, uwal­nia­jąc się z uści­sku.

Zaczęła mie­szać sos, a Tomas przy­glą­dał jej się przez chwilę. Może powi­nien cho­ciaż nakryć do stołu? Na coś się przy­dać?

– Zała­twię to. Będziemy mieć nasz dom. Sły­szysz? Obie­cuję.

Nic nie odpo­wie­działa.

W samo­cho­dzie poło­żył nie­pew­nie stopy na peda­łach. Prze­su­nął dłońmi po drążku zmiany bie­gów i kie­row­nicy. Pamię­tał, jak się jeź­dzi. Zawró­cił, skrę­cił w prawo na tym samym skrzy­żo­wa­niu, na któ­rym przed połu­dniem zosta­wił rodzinę. Koło boiska spor­to­wego Zin­kens­damm. Rzu­cił okiem na murawę.

Nagle przed oczami poja­wiła się twarz mar­twej dziew­czynki.

Każde mia­sto wypeł­niały nie­wi­doczne groby. Sztok­holm nie był wyjąt­kiem. Gdy pra­co­wał jako aspi­rant w wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią, nie­wi­doczne groby sta­wały się coraz częst­sze, a teraz wzno­siły się już nie­malże wszę­dzie. Kon­tury zwłok ni­gdy do końca nie zni­kały, bez względu na to, ile by się sprzą­tało zarówno ulice, jak i chod­niki. W grud­niu tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dru­giego roku na ławce przy boisku zna­le­ziono dźgniętą nożem nasto­latkę ze śnie­giem we wło­sach. Kilka mie­sięcy póź­niej kilo­metr dalej z zatoki Lil­je­hol­men wyło­wiono zastrze­lo­nego dilera nar­ko­ty­ków. A dopiero co, w kwiet­niu, w Tan­to­lu­den para nasto­lat­ków zna­la­zła poćwiar­to­wane ciało nar­ko­mana, roz­dzie­lone do czte­rech czar­nych wor­ków na śmieci.

Sztok­holm pełen był zamor­do­wa­nych ofiar, o któ­rych pamię­tało nie­wielu: rodzina, detek­tywi z zespołu śled­czego i sprawcy.

Tomas wolałby zapo­mnieć, ale to było nie­moż­liwe. Nie umiał wyma­zać ich twa­rzy i oskar­ża­ją­cych pustych spoj­rzeń.

Pogło­śnił muzykę w radiu.

Pół godziny póź­niej w dro­dze do brata minął w Sig­tu­nie plan fil­mowy. Nad samo­cho­dem na meta­lo­wym dźwigu umiesz­czono kamerę. Widział odwró­co­nych do niego ple­cami akto­rów, oto­czo­nych ekipą fil­mową. Prze­je­chał wolno obok, kie­ru­jąc się na pod­upa­dłą i zapy­ziałą Märsta.

W nie­wiel­kiej dziel­nicy prze­my­sło­wej nie­cały kilo­metr od domu brata zatrzy­mała go blo­kada dro­gowa. Zaha­mo­wał, zasta­wia­jąc sto­jący już tam inny samo­chód. Młody funk­cjo­na­riusz poli­cji pona­glił go ruchem dłoni, myśląc zapewne, że to jedy­nie cie­kaw­ski oby­wa­tel, ale zamarł, gdy Tomas z wewnętrz­nej kie­szeni kurtki wycią­gnął legi­ty­ma­cję poli­cyjną.

– Tomas Wolf. Wydział zabójstw, Sztok­holm.

Za funk­cjo­na­riu­szem poli­cji dostrzegł leżącą na ulicy kobietę. Tech­nicy poli­cyjni foto­gra­fo­wali miej­sce zda­rze­nia i roz­kła­dali miarki. Ich syl­wetki rzu­cały na asfalt dłu­gie cie­nie. Tomas się pochy­lił i prze­szedł pod taśmą.

– Dopiero co ją zna­le­ziono, ale leży tak pew­nie od nocy – wyja­śnił funk­cjo­na­riusz. – Pod bre­zen­tem, udu­szona.

Tomasz spoj­rzał na jej oczy.

– Kto to jest?

– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że miesz­kała w obo­zie dla uchodź­ców – wyja­śnił poli­cjant, wska­zu­jąc długi trzy­pię­trowy budy­nek z czer­wo­nej cegły.

Tomas poczuł, że zaci­ska mu się gar­dło, a w ustach robi się sucho. Oddy­chał cię­żej.

– Nie spraw­dzi pan? – zapy­tał poli­cjant.

Tomas pokrę­cił gwał­tow­nie głową. Nie miał siły doda­wać kolej­nego zdję­cia do albumu, który nosił w gło­wie. Nie chciał zoba­czyć twa­rzy jesz­cze jed­nej mar­twej osoby.

– Muszę jechać – powie­dział i pod­niósł taśmę poli­cyjną.

4

Docho­dziła już jede­na­sta, a Vera dopiero otwie­rała bagaż­nik jasno­nie­bie­skiego saaba 900 zapar­ko­wa­nego przy Ystads­ga­tan. Musi się pospie­szyć, jeśli ma zdą­żyć do Sztok­holmu na szó­stą na spo­tka­nie z nową sze­fową.

Ciemne chmury wisiały nisko na nie­bie. Wyglą­dały, jakby w każ­dej chwili miały na nich spaść. Z jed­nego z bal­ko­nów docho­dziła woń dymu z mari­hu­any. Przy drzwiach pasa­żera Sigge prze­bie­rał nogami jak pies, któ­remu chce się sikać. Roz­ocho­cony, że jadą do bawialni.

Bagaż­nik znów się zaci­nał. W końcu, szar­piąc, udało jej się go otwo­rzyć.

– Ożeż, kurwa, Jonny – wyrwało się Verze.

Sigge natych­miast poja­wił się u jej boku.

– Walizka ci się nie zmie­ści – powie­dział. – Dla­czego to wszystko tu leży?

– Bo twój ojciec to dzia­dow­ski zło­dziej – wyja­śniła Vera.

Przed kil­koma tygo­dniami Jonny wró­cił do domu późno w nocy. Cho­ler­nie wku­rzony, mio­tał się po kuchni w poszu­ki­wa­niu butelki wódki. Verze udało się go w końcu uspo­koić i prze­ko­nać, by opo­wie­dział, co się stało. South Side MC dostali cynk o cię­ża­rówce wypeł­nio­nej domową elek­tro­niką w dro­dze do maga­zynu Experta w Malmö. Jonny wraz z kom­pa­nami zablo­ko­wali mu drogę i z bro­nią w ręku prze­jęli trans­port. Poje­chali do maga­zynu, żeby roz­ła­do­wać towar.

Nie­stety infor­ma­tor się pomy­lił. Trans­port nie miał tra­fić do Experta, ale do naj­bliż­szego sklepu spo­żyw­czego. I teraz w bagaż­niku Very leżało pra­wie sto kilo­gra­mów kon­serw. Oliwki, kuku­ry­dza i tuń­czyk. A nawet kocia karma.

Sigge zaczął prze­glą­dać puszki.

– Chcesz kuku­ry­dzę czy oliwki? – zapy­tała Vera. – A może whi­skas?

– Oliwki – odparł Sigge i zachi­cho­tał. – Prze­cież nie jestem kotem.

Vera rzu­ciła mu puszkę.

– Wska­kuj do samo­chodu.

Dzie­sięć minut póź­niej skrę­ciła na par­king w dziel­nicy Värnhem. Przed nimi pię­trzył się wysoki budy­nek urzędu, tak jakby chciał ukraść miesz­kań­com całe niebo.

Na tyl­nym sie­dze­niu Sigge pod­rzu­cił oliwkę i pró­bo­wał zła­pać w usta. Odbiła mu się od policzka i upa­dła na pod­łogę.

– Jeste­śmy na miej­scu – powie­działa Vera.

Jesz­cze nie zde­cy­do­wała, jak wyja­śni Sig­gemu, że go okła­mała.

– Chodź – rzu­ciła. – Weź ze sobą ple­cak.

Sigge rozej­rzał się dookoła. Potem wysiadł nie­pew­nie z samo­chodu. Ruszyli wol­nym kro­kiem w stronę cegla­stego budynku. Za rękę.

– Po-go-to-wie opie-kuń-cze – odczy­tał napis na szyl­dzie. – Co to?

– To takie miej­sce, w któ­rym można dostać pomoc.

– Ktoś nam pomoże?

Vera nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Minęło kilka sekund i Sigge zro­zu­miał, że coś jest nie tak.

– Nie ma tu żad­nej bawialni.

– Nie – przy­znała Vera.

Uścisk dłoni chłopca stę­żał. Zaczął się opie­rać.

– Chcesz mnie zosta­wić?

Łzy spły­wały mu po policzku. Już to do niego dotarło, mimo że nie chciał zro­zu­mieć.

– Nie możesz mnie zosta­wić.

– Przez jakiś czas będziesz u jakiejś miłej cioci. Aż tata wróci.

Vera pomy­ślała o wła­snej matce. Nie widziały się ponad dzie­sięć lat. Dzwo­niła do Very kilka razy do roku. Scho­wana w spi­żarni, tak żeby ojciec nie sły­szał, że roz­ma­wiają.

Porzu­ce­nie dziecka to naj­więk­sza zdrada. Jak Sigge miałby to prze­żyć?

Wró­ciły wspo­mnie­nia o tym, co wyda­rzyło się tej pie­kiel­nej nocy przed dwu­na­stoma laty. Gdy Vera spoj­rzała na wykrzy­wioną pła­czem twarz Sig­gego, zoba­czyła też młod­szego brata Vin­centa. Chłopca, który nie zdą­żył doro­snąć. Z powodu Very.

– Nie chcę! – krzyk­nął Sigge.

– Musisz – odparła Vera. – Tak będzie naj­le­piej. Dla cie­bie.

Nie czuła jed­nak, że to dobry wybór. Wycią­gnęła z kie­szeni kar­teczkę z nume­rem tele­fonu pogo­to­wia. Pocią­gnęła sze­ścio­latka za sobą.

– Powie­dzia­łaś, że jestem twoim synem! – zawo­łał Sigge. – Kła­ma­łaś.

Doszli do wej­ścia. Na znak pro­te­stu chło­piec usiadł na ziemi. Powta­rzał raz za razem, że ona nie może go zosta­wić.

Vera przy­kuc­nęła. Przy­tu­liła go mocno. Poczuła cie­pło jego szczu­płego ciałka. Zapach zalewy z oli­wek, która pobru­dziła mu poli­czek.

– Będę za tobą tęsk­nić, kochany. Ale nie możesz ze mną jechać. Bo wtedy aresz­tuje mnie poli­cja.

Uścisk chłopca stę­żał. Chu­dziut­kie ramionka nie pusz­czały. Plecy wykrzy­wiły się w skur­czu.

Wkro­czyła do jego życia, gdy miał dwa lata. Teraz był sze­ścio­lat­kiem. Nagle do Very dotarło, dla­czego tak długo została z Jon­nym. To przez Sig­gego.

– Musisz mnie puścić, kocha­nie – powie­działa.

Ostroż­nie odcią­gnęła palce chłopca. Z tru­dem powstrzy­my­wała płacz.

– Zoba­czymy się jesz­cze. Nie­długo. Obie­cuję.

A potem drżą­cymi rękami wybrała numer pogo­to­wia opie­kuń­czego.

Wpół do dwu­na­stej przed połu­dniem Vera wyje­chała na auto­stradę E22 i wci­snęła pedał gazu. W lusterku wstecz­nym Malmö robiło się coraz mniej­sze, a wkrótce cał­kiem znik­nęło.

Jechała szybko, by się nie roz­my­ślić.

Przez otwarte okno docie­rał do niej zapach palo­nych opon. Nad Ska­nię nad­cią­gała burza. Może nawet z pio­ru­nami. To jed­nak nic w porów­na­niu z tym, jak zare­aguje Jonny, gdy się dowie, co zro­biła Vera.

5

Czarne chmury dymu wydo­by­wały się z ust sze­fo­wej redak­cji Anity Alsén, sie­dzą­cej w swoim naroż­nym gabi­ne­cie w sztok­holm­skiej filii „Kvällsposten”.

Drzwi stały otwo­rem, ale Vera dobrze wie­działa, że nie należy tak po pro­stu wcho­dzić. Zapu­kała więc we fra­mugę. Nie patrząc nawet na nią, Anita pod­nio­sła rękę na znak stop, a potem zga­siła papie­rosa. To nie był dobry moment na spo­tka­nie.

Vera rozej­rzała się po zagra­co­nym pię­trze w budynku z prze­łomu wie­ków, które od teraz było jej nowym miej­scem pracy. Z salonu znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie kory­ta­rza bez prze­rwy docho­dziły roz­mowy z info­li­nii. W gabi­ne­cie Anity przez cały czas dźwię­czał tele­wi­zor. Poka­zy­wał wła­śnie zdję­cia CNN z wojny w Bośni i Her­ce­go­wi­nie. Zawie­sze­nie broni miało nadejść wkrótce. Może wtedy ustą­pią masa­kry.

Kawa­łek dalej przy­sta­nął młody prak­ty­kant, który przed­sta­wił się jako Per Svens­son, gdy Vera kilka minut wcze­śniej wkro­czyła do redak­cji. Wyło­żył na stół kon­ku­ren­cyjne gazety, żeby porów­nać czo­łówki i pierw­sze strony. Zapewne po to, by oce­nić, która z nich wygrała dzi­siej­szą pogoń za new­sem. Każdy dzień to nowy wyścig o czy­tel­nika. Czo­łówki i pierw­sze strony to ich jedyny spo­sób na wpły­nię­cie na decy­zję zaku­pową czy­tel­nika w kio­skach i na sta­cjach ben­zy­no­wych w całym kraju.

Wśród nowych kole­gów Vera czuła się nie na miej­scu. Znów się za cie­pło ubrała. Skó­rzana kurtka opi­nała ją nieco w ramio­nach, a biały pod­ko­szu­lek pod spodem nieco prze­świ­ty­wał. Na czole poja­wiły się kro­pelki potu. Wisząca nad Ska­nią burza ni­gdy nie dotarła do Sztok­holmu. Wie­czór był lepiąco cie­pły niczym latem, cho­ciaż mieli dopiero począ­tek czerwca.

Główny repor­ter gazety Leif M. Ivars­son poczła­pał w stronę kuchni. Nawet się nie przy­wi­tał. Zatrzy­mał go prak­ty­kant, kur­czowo szu­ka­jący u niego potwier­dze­nia.

– „Afton­bla­det” jest dziś cho­ler­nie dobre – powie­dział Svens­son. – „Expres­sen” chyba nawet lep­sze. Ale nikt nie pobije two­jej histo­rii o Pal­mem.

Leif M. Ivars­son mruk­nął coś pra­wie nie­sły­szal­nie pod nosem. Rzu­cił pozba­wione wyrazu spoj­rze­nie na Verę.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się Vera, pró­bu­jąc prze­ła­mać pierw­sze lody.

Wie­działa, że Ivars­son to pro­stacki cham. Ich drogi już się wcze­śniej skrzy­żo­wały.

Leif M. Ivars­son spoj­rzał na nią bez zain­te­re­so­wa­nia. Pasek opi­nał go niczym opa­ska zaci­skowa. Koszula wyle­wała się spod nie­za­pię­tej mary­narki.

– To jakieś pie­przone przed­szkole? – zapy­tał.

Wska­zał głową na Sig­gego, nie racząc nawet na niego spoj­rzeć. Vera instynk­tow­nie poło­żyła dłoń na gło­wie chłopca.

Nie dała rady zosta­wić go rano w pogo­to­wiu opie­kuń­czym. Stała z tele­fo­nem przy uchu, słu­cha­jąc kobiety z info­li­nii dopy­tu­ją­cej, o co cho­dzi. Potem wzięła Sig­gego za rękę i ruszyła w stronę samo­chodu.

Pół godziny temu wpro­wa­dzili się do zała­twio­nego przez gazetę miesz­ka­nia w stylu retro przy ulicy Pil­ga­tan, w odle­gło­ści krót­kiego spa­ceru od redak­cji miesz­czą­cej się przy alei Kung­sholm­storg. Wspól­nie wnie­śli na górę walizkę Very zawie­ra­jącą całe jej życie i nie­wielki ple­cak Sig­gego z kil­koma ubra­niami i zabaw­kami, które chło­piec do niego wrzu­cił.

– Nie wiem – powie­działa Vera do Ivars­sona. Wie­działa, że na takich jak on jest tylko jeden spo­sób. Trzeba ude­rzyć jesz­cze moc­niej niż oni. – A może to jakiś obóz odchu­dza­jący?

Leif M. Ivars­son spoj­rzał na nią zdzi­wiony. Poczer­wie­niał ze zło­ści. Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wał się kontr­ataku.

– W takim razie chyba powi­nien pan żądać zwrotu pie­nię­dzy – cią­gnęła Vera.

Sigge się zaśmiał.

– Już! – zawo­łała Anita Alsén i kiw­nęła ręką na Verę, zanim Ivars­son zdą­żył odpo­wie­dzieć.

Vera zamknęła za sobą drzwi i usia­dła na znisz­czo­nym fotelu. Za nią krę­cił się nie­spo­koj­nie Sigge.

– Łap, chło­paku – powie­działa, poda­jąc mu jojo, które wycią­gnęła z kie­szeni.

Anita Alsén zapa­liła papie­rosa i trzy razy zacią­gnęła się mocno. Nie­które elek­trow­nie węglowe wyrzu­cały z sie­bie mniej dymu niż ona.

– Obie dobrze wiemy, dla­czego tu jesteś – powie­działa Alsén i odchrząk­nęła.

Vera miała wra­że­nie, że wsłu­chuje się w trak­tor z rzę­żą­cym sil­ni­kiem, który wła­śnie ruszył do pracy.

– Za tobą cho­ler­nie dobry rok. Ilu dzien­ni­ka­rzy może się pochwa­lić roz­wią­za­niem zagadki mor­der­stwa na łamach prasy?

Sze­fowa redak­cji miała na myśli mor­der­stwo dżo­keja Erica Einars­sona. Verze udało się usta­lić sprawcę dzięki kry­mi­nal­nym kon­tak­tom Jon­nego.

Mor­derca pró­bo­wał poży­czyć pie­nią­dze od gangu moto­cy­klo­wego jej part­nera, żeby oddać dług, który miał u Einars­sona. A gdy dżo­keja zna­le­ziono mar­twego, chciał nawet wymu­sić na South Side pozby­cie się broni i ciała. W chwili sła­bo­ści, gdy Jon­nego dopa­dły wyrzuty sumie­nia wzglę­dem Very, sprze­nie­wie­rzył się zasa­dom klubu i zdra­dził jej, gdzie ukryto broń. Już następ­nego dnia naj­więk­szy news jej życia zdo­bił pierw­szą stronę „Kvällsposten”, a jej odkry­cie dopro­wa­dziło do zła­pa­nia, a potem ska­za­nia mor­dercy.

– To jed­nak wczo­raj­sze okładki – skwi­to­wała Anita Alsén. – Nic już nie zna­czą. Jesteś tu po to, żeby stwo­rzyć nowe. Chcę cię widzieć w czo­łówce pierw­szych stron ligi.

– Oczy­wi­ście.

Anita zacią­gnęła się ponow­nie. Spoj­rzała na popla­mione palce. Żółte od niko­tyny i czarne od farby dru­kar­skiej.

– No i… mamy jesz­cze to dru­gie. Szef redak­cji z Malmö oczy­wi­ście o wszyst­kim mnie poin­for­mo­wał.

Ton jej głosu się wyostrzył i Vera wie­działa, dokąd pro­wa­dzi ta roz­mowa. Do zda­rze­nia z zeszłej zimy, przez które nie­malże stra­ciła pracę.

– Z tego, co mi wia­domo, dosta­łaś ofi­cjalne ostrze­że­nie. Więk­szość ma tylko jedną szansę w tej gaze­cie. Tobie dano już dwie. Co ozna­cza, że nie możesz sobie pozwo­lić na wygłupy. Zro­zu­miano?

– Zro­zu­miano.

Anita spoj­rzała na Sig­gego. Tak jakby dopiero teraz go zauwa­żyła.

– Nie wygląda mi na takiego, co się uro­dził wczo­raj. Na roz­mo­wie o pracę nie wspo­mi­na­łaś o dzie­ciach.

– To nie jest moje dziecko – powie­działa Vera i od razu poża­ło­wała swo­ich słów.

Brzmiały ostro.

– Dora­biasz jako nia­nia?

– Nie, ale…

Anita pod­nio­sła rękę, prze­ry­wa­jąc jej.

– Super, naprawdę gra­tu­la­cje – mruk­nęła. – A teraz chodź, przed­sta­wię cię sze­fowi wia­do­mo­ści.

– Zacze­kaj tutaj – powie­działa Vera do Sig­gego.

Anita popro­wa­dziła ją przez wystawne pomiesz­cze­nia redak­cji. Garstka repor­te­rów, któ­rych Vera znała jedy­nie z not redak­cyj­nych, zebrała się wokół owal­nego stołu. Chyba oma­wiali jakiś więk­szy mate­riał, nad któ­rym pra­co­wali. Na środku ogrom­nego salonu usta­wiono biurka repor­te­rów wia­do­mo­ści. Na zawie­szo­nym na ścia­nie tele­wi­zo­rze prze­wi­jały się ame­ry­kań­skie dzien­niki. W jed­nym z kątów sie­dział Leif M. Ivars­son i obie­rał jajko.

– Anders Enbacka – przed­sta­wił się szef wia­do­mo­ści, spo­glą­da­jąc prze­lot­nie na Verę.

Enbacka wyglą­dał jak typowy klon wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych do tej pory widziała w Sztok­hol­mie. Prze­dzia­łek na środku głowy, luźna mary­narka, pod­ko­szu­lek, cał­kiem przy­stojny, ale nie aż tak, jak sam o sobie myślał. Na opar­ciu fotela typowy weł­niany swe­ter w biało-czarny motyw.

– Vera Berg.

Anita Alsén bez słowa ruszyła w stronę swo­jego gabi­netu.

– Wybierz dowolne miej­sce. Poza Ivars­so­no­wym. Bo wtedy długo tu nie zaba­wisz.

Vera pode­szła do biurka przy oknie. Zdej­mu­jąc kurtkę, wyj­rzała na Kung­sholm­storg. Nie umknęło jej, że szef wia­do­mo­ści bez skrę­po­wa­nia przy­glą­dał się jej syl­wetce. Zatrzy­mał wzrok na pier­siach i tak jakby odpły­nął w myślach.

– Zado­mo­wisz się póź­niej – rzu­cił, gdy wła­śnie miała usiąść na pod­nisz­czo­nym fotelu. – Jedziesz do Märsta. Podej­rze­nie mor­der­stwa. Młoda kobieta.

Mówił z prze­rwami. Tak jakby każde zda­nie było roz­ka­zem.

– Teraz?

Vera nie spo­dzie­wała się, że dosta­nie zle­ce­nie już pierw­szego dnia w pracy. Nie mogła prze­cież na miej­sce mor­der­stwa zabrać Sig­gego. Może mógłby zostać kilka godzin w redak­cji?

– Tak, do jutra pew­nie nie będzie tam leżeć – rzu­cił Enbacka. – Na miej­sce jedzie już też foto­graf. Nie mówi­łem mu, żeby na cie­bie zacze­kał… bo to nie do końca typ, z któ­rym pozwo­lił­bym jechać kobie­cie.

– Mam wła­sny samo­chód.

Z naroż­nego gabi­netu Anity Alsén pod dru­giej stro­nie redak­cji dobiegł nagle wrzask.

– Czy ktoś mógłby zabrać tego tu z mojego gabi­netu?!

Vera przy­mknęła na chwilę oczy.

– Sigge! – zawo­łała, w biegu łapiąc skó­rzaną kurtkę i notat­nik, i od razu ruszyła w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych na klatkę scho­dową. – Chodź. Jedziemy na wycieczkę.

6

– Tutaj jestem.

Przez otwarte drzwi gara­żowe Tomas zoba­czył od tyłu ogo­loną głowę Kri­stiana. Garaż wyglą­dał tak samo jak ostat­nio. Prze­ro­biony na miej­sce do spę­dza­nia czasu, z wysie­dzia­nymi kana­pami i niskim sto­li­kiem. Na ścia­nie powy­żej tele­wi­zora wisiała szwedzka flaga, a obok tar­cza do darta przed­sta­wia­jąca twarz zamor­do­wa­nego pre­miera Olofa Pal­mego. Kri­stian kucał przed lodówką ze szkla­nymi drzwiami i napeł­niał ją pusz­kami z piwem.

– Chcesz jedno? – zapy­tał, wciąż odwró­cony do Tomasa ple­cami.

– Nie, przy­je­cha­łem tylko na chwilę.

– Jak zwy­kle. Co cię spro­wa­dza?

Kri­stian zamknął drzwi lodówki. Wypro­sto­wał się, tak żeby brat mógł dostrzec czarną swa­stykę na jego ramie­niu. Tomas towa­rzy­szył mu, gdy ją sobie robił w Västerås na początku lat osiem­dzie­sią­tych.

– Jesteś mi winien dwa­dzie­ścia tysięcy. Potrze­buję ich.

Kri­stian pod­szedł do jed­nej z kanap. Na opar­ciu leżała zie­lona bom­berka. Zarzu­cił ją na biały pod­ko­szu­lek, usiadł wygod­nie i wyło­żył nogi przed sie­bie. Czarne tra­pery ze wzmoc­nio­nymi meta­lem czub­kami wyda­wały się zbyt masywne na chwiej­nym sto­liku.

Nie odpo­wia­dał, więc Tomas cią­gnął dalej:

– Poży­czy­łem ci pie­nią­dze, żebyś dopro­wa­dził dom do porządku, pamię­tasz? A ty je wyda­łeś na wyjazd do Jugo­sła­wii, by mor­do­wać nie­win­nych ludzi. Teraz chcę je z powro­tem.

– Żyd. Gadasz jak jakiś żydow­ski lichwiarz. Wiesz o tym?

Kri­stian pod­niósł się z kanapy i pod­szedł do wieży, przej­rzał uło­żone w stosy płyty CD, wziął jedną z nich i umie­ścił w szu­fladce.

– Robisz imprezę? – zapy­tał Tomas.

– Zapo­mnia­łeś, jaki dziś dzień, bra­ciszku?

Tomas nie odpo­wie­dział. Kri­stian się­gnął po otwartą puszkę z piwem. Prze­chy­lił głowę do tyłu. Upił kilka solid­nych łyków.

– Szó­sty czerwca. Święto naro­dowe Szwe­cji. Kie­dyś to jesz­cze coś dla cie­bie zna­czyło. Dla mnie i dla innych, któ­rzy wciąż wal­czą o nie­za­leż­ność kraju na­dal to coś zna­czy. Więc tak, robię imprezę.

– Oddaj mi po pro­stu pie­nią­dze i się zmy­wam. Nie chcę się kłó­cić.

Bez słów zmie­rzyli się wzro­kiem. Kri­stian przy­ło­żył puszkę do ust, wypił do końca i rzu­cił ją na pod­łogę.

– Nie mam. Zała­twię ci je w ciągu tygo­dnia. Dosta­niesz te swoje jebane pie­nią­dze.

Tomas wbił w niego wzrok.

– Obie­cu­jesz?

– Obie­cuję.

Tomas odwró­cił się do wyj­ścia, nie chciał tu być, gdy poja­wią się pozo­stali. Nie wytrzyma nawet chwili z tym chla­niem, nie­na­wi­ścią i okrzy­kami o krwi poli­ty­ków i imi­gran­tów.

– Zostań chwilę – powie­dział Kri­stian. – Dawno się nie widzie­li­śmy.

– Muszę wra­cać do Klary i dzie­cia­ków.

– Co tam u nich?

– Wszystko dobrze.

Usiadł na kana­pie. Na sto­liku przed nim leżało kilka nume­rów „Blod & Ära” i parę „Storm”.

– Bra­kuje mi cie­bie – powie­dział Kri­stian. – Wiesz o tym? Myślę o tobie każ­dego dnia. Nie musimy się kłó­cić tylko dla­tego, że mamy inne poglądy. Mimo wszystko jeste­śmy braćmi. Matka by się ucie­szyła, jeśli kie­dyś odwie­dzi­li­by­śmy ją wspól­nie w Hal­l­sta­ham­mar. Możesz zabrać ze sobą Klarę i dzie­ciaki.

– A ja myśla­łem, że wraz z innymi poli­cjan­tami powinno się nas usta­wić w sze­regu i zaszczy­cić strza­łem w poty­licę wyłącz­nie dla­tego, że bro­nimy socjal­de­mo­kra­tów. Przy­naj­mniej tak śpie­wa­li­ście ostat­nio.

– Nawet po osta­tecz­nym zwy­cię­stwie będziemy potrze­bo­wać poli­cji. Powiem wtedy o tobie dobre słowo.

– Peter tu przy­cho­dzi?

Ich młod­szy brat. Miał dwa­dzie­ścia dwa lata i miesz­kał jesz­cze z matką w Hal­l­sta­ham­mar.

– Naj­pierw miał jechać pod Kungsträgården skuć ryj paru bru­da­som. Ale będzie tu kimał.

Kri­stian się uśmiech­nął. Tomas nie odwza­jem­nił gestu.

– Musi­cie już dać spo­kój – powie­dział. – Masz trzy­dzie­ści pięć lat, czas odpu­ścić to gówno.

Od razu poża­ło­wał swo­ich słów. Skoń­czy się na kolej­nej kłótni. Petera może uda się ura­to­wać, zdąży jesz­cze zro­bić coś ze swoim życiem. Ale na Kri­stiana już za późno.

– Nie­da­leko stąd zna­le­ziono zwłoki kobiety – powie­dział Tomas, kie­ru­jąc roz­mowę na inne tory.

– Sły­sza­łem. Jakiejś bru­da­ski. Jak zwy­kle czar­nu­chy muszą nam zepsuć nastrój w święto naro­dowe. – Kri­stian się zaśmiał.

Pod­szedł do wieży, wci­snął play i pod­krę­cił gło­śność.

– Te nowe chło­paki są zaje­bi­ste – rzu­cił. – Plu­ton Svea. Z Eskil­stuny.

Tomas pod­niósł się z kanapy. Wycią­gnął dłoń i uści­skał brata.

– Dosta­niesz tą kasę – rzu­cił Kri­stian.

Był cie­pły wcze­sno­letni wie­czór. Tomas zatan­ko­wał na Sta­to­ilu kawa­łek od domu Kri­stiana. Na par­kingu z otwar­tymi drzwiami samo­chodu zjadł hot doga i wypił luro­watą kawę. Wkrótce na widoku poja­wiły się kolumny ski­nów w bom­ber­kach, kie­ro­wały się w stronę domu jego brata. Sły­sząc ich zachryp­nięte pijac­kie okrzyki, poczuł lekko nostal­giczną tęsk­notę za wspól­notą.

W innym, wcze­śniej­szym życiu był jed­nym z nich.

Ruszył do Sztok­holmu dopiero około ósmej wie­czo­rem. W radiu poważny głos dono­sił, że w mie­ście docho­dzi do zamie­szek. Odby­wają się mar­sze. Skini bijący się z imi­grancką mło­dzieżą. Rapor­to­wano pobi­cia, pijań­stwo i roz­ru­chy.

A w środku tego wszyst­kiego jego zaśle­piony prze­mocą młod­szy brat. Obo­wiąz­kiem Tomasa było go chro­nić, prze­mó­wić mu do roz­sądku. Ni­gdy nie mieli ojca, żaden z nich. Narze­czeni mamy nie zosta­wali na dłu­żej.

Zaczęło się ściem­niać, gdy dotarł do sta­cji Nor­r­tull. Zatrzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle przy Cen­trum Wen­ner-Grena, skie­ro­wał wzrok pod numer pięć na ulicy Ynglin­ga­ga­tan, gdzie kie­dyś miesz­kał John Auso­nius, męż­czy­zna z lase­rem.

Nad­cho­dzący mrok zmie­niał mia­sto, które nagle sta­wało się zimne i twarde. Ulice na Vasa­stan pusto­szały, zwy­kli ludzie sie­dzieli w domach.

Zamiast jechać tune­lem Kla­ra­tun­neln w stronę Södermalmu, ruszył pro­sto, skrę­cił przy placu Ser­gel­stor­get i wje­chał w Hamn­ga­tan. Dostrzegł nie­bie­skie świa­tła poli­cyjne i samo­chody służb pre­wen­cyj­nych na obrze­żach Kungsträgården. Skrę­cił w Rege­rings­ga­tan i zapar­ko­wał. Gdy wysiadł z volva, dobie­gły go krzyki i nawo­ły­wa­nia odbi­ja­jące się echem po kamien­nych fasa­dach budyn­ków. W powie­trzu czuć było napię­cie. Ruszył w stronę parku Kungsträgården. Peter gdzieś tam był, w samym środku cha­osu. Obok niego prze­bie­gła grupa poli­cjan­tów w bia­łych heł­mach i z pał­kami w rękach. Tomas spraw­dził, czy ma w kie­szeni legi­ty­ma­cję poli­cyjną.

Marsz z pochod­niami szedł od strony placu Nybro­plan. Szwedz­kie flagi okla­pły nieco w ten bez­wietrzny wie­czór.

Żydow­skie świ­nie, żydow­skie świ­nie!

Tomas przy­sta­nął, oparł się o jeden z fila­rów przy budynku Sve­ri­ge­hu­set.

Sieg heil! Sieg heil!

Zapa­lił papie­rosa. Demon­stra­cja skrę­ciła w Kungsträgården. Tomas zmru­żył oczy, ni­gdzie jed­nak nie widział Petera. Ale dzie­liła go od masze­ru­ją­cych spora odle­głość. Z miej­sca, w któ­rym stał, wszy­scy skini wyglą­dali iden­tycz­nie.

Co zamie­rza zro­bić, kiedy już go znaj­dzie? Prze­ci­śnie się mię­dzy poli­cją i demon­stran­tami do orszaku i tak go po pro­stu wycią­gnie? Pobiją go, zanim do niego dotrze. Wyrzu­cił nie­do­pa­łek i od razu zapa­lił nowego papie­rosa. Wró­cił do samo­chodu. Peter był stra­cony. Przy­naj­mniej dziś wie­czo­rem.

Jego myśli wró­ciły do Klary. Jej zawie­dzio­nego spoj­rze­nia. Zga­sił papie­rosa, wsiadł do samo­chodu i zawró­cił. Na wyso­ko­ści fon­tanny przy placu Ser­gel­stor­get przed jed­nym z biur podróży na Sveavägen zauwa­żył radio­wóz.

Przed nim twa­rzą do witryny stali w rzę­dzie skin­he­adzi. Ręce na oknie, pochy­leni do przodu i z sze­roko roz­sta­wio­nymi nogami. Ileż to razy sam był w takiej sytu­acji? Prze­szu­ki­wało ich kilku poli­cjan­tów. Wśród zatrzy­ma­nych roz­po­znał brata i pod­je­chał do kra­węż­nika. Zosta­wił klu­czyki w sta­cyjce. Pochy­lił się do schowka po stro­nie pasa­żera i wycią­gnął kaj­danki. Potem wysiadł i pod­szedł do dowódcy, któ­rego znał z widze­nia. Nazy­wał się Gun­nars­son i był jed­nym z twar­dzieli z patrolu z Nor­r­malmu. Męż­czy­zna przy­wi­tał się, pod­no­sząc rękę. Tomas nie wycią­gnął legi­ty­ma­cji z kie­szeni.

– Co zro­bili? – zapy­tał.

– Pobili jakie­goś czar­nego na Plat­tan – wyja­śnił Gun­nars­son, wska­zu­jąc dło­nią w ręka­wiczce w kie­runku placu Ser­gel­storg.

– Bar­dzo?

– Nie tak, jak mu się nale­żało.

Kilku skin­he­adów odwró­ciło głowy. Tomas zni­żył głos.

– Ten tam. To mój brat – powie­dział, kiwa­jąc głową na Petera.

Gun­nars­son prze­su­nął wzrok.

– No to go zabie­raj do domu.

Tomas pod­szedł do Petera, łypią­cego na niego posęp­nym wzro­kiem. Pozo­stali skin­he­adzi zaczęli coś mię­dzy sobą mam­ro­tać. Gun­nars­son ryk­nął na nich, żeby się zamknęli.

Peter odwró­cił się i uśmiech­nął. Kiwał się nie­pew­nie na nogach. Ogo­lona głowa świe­ciła od potu, oczy błysz­czały od upo­je­nia. Tomas zauwa­żył, że na koszulce wysta­ją­cej spod roz­pię­tej kurtki miał plamy krwi.

– Ręce na plecy – rzu­cił Tomas.

– Co ty, kurwa, jaja sobie robisz?

Tomas odwró­cił go gwał­tow­nie, doci­snął do witryny wysta­wo­wej biura i zało­żył mu kaj­danki.

– Co ty wypra­wiasz? – jęk­nął Peter.

Tomas zła­pał go za ramię i pocią­gnął za sobą w stronę volva. Otwo­rzył drzwi i wci­snął go na fotel pasa­żera.

– Pie­przony zdrajca! – krzyk­nął Peter, gdy Tomas zatrza­snął za nim drzwi i obszedł samo­chód, by jak naj­szyb­ciej stam­tąd odje­chać.

Przez szybę dole­ciał go jesz­cze głos brata, odle­gły i obcy, jakby z innego wymiaru.

7

Przez cen­trum Märsty wzdłuż i wszerz snują się zjawy. Pijaczki, ćpuny i bez­domni. Wszy­scy z tym samym tru­pim wzro­kiem. Ludzie, któ­rych nikt nie widział i nie chciał widzieć.

Vera wje­chała saabem na par­king przed komi­sa­ria­tem poli­cji i wysia­dła. W lusterku bocz­nym popra­wiła błysz­czyk, który nało­żyła, zanim jesz­cze wkro­czyła do redak­cji. Zawsze czuła się nieco głu­pawo, gdy się malo­wała, tak jakby pró­bo­wała być kimś innym, nace­lo­waną na męż­czyzn wer­sją sie­bie.

Wyjęła z bagaż­nika puszkę oli­wek dla Sig­gego.

– Nary­su­jesz mi coś? W nowym miesz­ka­niu przy­da­łyby się nam jakieś obrazy.

– A jakie?

– Nary­suj coś, co naprawdę lubisz.

– Okej.

Drzwi wej­ściowe do budynku komi­sa­riatu były już zamknięte, mimo że w kilku oknach paliło się jesz­cze świa­tło. Vera nie zauwa­żyła innych dzien­ni­ka­rzy, zało­żyła więc, że ci z „Expres­sen” i „Afton­bla­det” znaj­do­wali się na miej­scu prze­stęp­stwa. Roz­ma­wiali z zanie­po­ko­jo­nymi sąsia­dami i pstry­kali fotki taśmy poli­cyj­nej. Przy­szło jej do głowy, że jedyny spo­sób, by wró­cić do redak­cji z wyjąt­ko­wym new­sem, to przy­je­chać tutaj i wycią­gnąć coś od poli­cjan­tów. Może któ­ryś puści parę z gęby. Albo przy odro­bi­nie szczę­ścia uda się jej zoba­czyć, jak dopro­wa­dzają na prze­słu­cha­nie jakie­goś podej­rza­nego. Poza tym na miej­sce prze­stęp­stwa mogła zawsze pod­je­chać w dro­dze powrot­nej, jak Sigge już uśnie.

Rozej­rzała się i zauwa­żyła dwóch funk­cjo­na­riu­szy idą­cych w kie­runku radio­wozu. Prze­cze­sała pal­cami nie­dbały prze­dzia­łek na środku głowy. Przyj­rzała się swo­jemu odbi­ciu w szy­bie i wsu­nęła swe­ter za pas dżin­sów z wyso­kim sta­nem. Wie­działa, że dobrze wygląda. Męż­czyźni czę­sto ją w tym utwier­dzali. Jed­nak dopiero przy Jon­nym poczuła się naprawdę zauwa­żona. Kimś wię­cej niż tylko cia­łem.

Dogo­niła poli­cjan­tów przy radio­wo­zie.

– Vera Berg z „Kvällsposten”.

– Przy­kro nam, ale nie możemy udzie­lić pani żad­nych infor­ma­cji – powie­dział jeden z nich, nawet się nie przed­sta­wia­jąc. – Pro­szę dzwo­nić do szefa.

Vera posta­wiła wszystko na jedną kartę. Mor­derca pra­wie zawsze pocho­dził z bli­skiego kręgu ofiary.

– Ale zatrzy­ma­li­ście męża. Jest podej­rzany?

Poli­cjant zatrzy­mał się w pół kroku.

– To jedy­nie prze­słu­cha­nie – rzu­cił krótko. – W czy­sto infor­ma­cyj­nym celu. Ale pro­szę mnie nie cyto­wać.

– Jest jesz­cze w komi­sa­ria­cie?

Poli­cjant uśmiech­nął się i uniósł brew. Dotarło do niego, że Vera ble­fuje. Skoro wie­działa, że mąż został dopro­wa­dzony na prze­słu­cha­nie, to powinna też wie­dzieć, czy już go puścili, czy nie.

– Na pani miej­scu jesz­cze bym tu chwilę postał. Może się to pani opła­cić.

Pół godziny póź­niej z komi­sa­riatu wyczła­pał męż­czy­zna. Zatrzy­mał się na chod­niku, tak jakby nie wie­dział, w którą stronę ma iść. Vera pode­szła do niego wol­nym kro­kiem i się przed­sta­wiła. Jego czer­wone od pła­czu oczy ponow­nie się zaszkliły.

– Nie mówić po szwedzki – powie­dział.

– English?

– English okey.

Nazy­wał się Elve­din Ali­ho­dzić i miał trzy­dzie­ści pięć lat. Czarne włosy, szczu­płe ramiona i przy­gnie­cione żałobą ruchy. Ubrany w znisz­czone dżinsy i obszerny pod­ko­szu­lek z nadru­kiem z serialu z lat osiem­dzie­sią­tych, który zapewne dostał z jakieś zbiórki darów dla nowo przy­by­łych uchodź­ców. Przed rokiem z żoną Nad­iją przy­je­chali do Szwe­cji.

– Byłem pewien, że stracę ją na woj­nie – powie­dział. – A nie w taki spo­sób.

Zamilkł.

– Myślą, że to ja ją zabi­łem. Ja.

Wybuch­nął pła­czem. Tak jakby nie docie­rało do niego, jak poli­cja może w ogóle podej­rze­wać go o coś takiego. Jakim cudem byłby w sta­nie ode­brać życie wła­snej żonie? Prze­cież tak ją kochał. Uciekł dla niej nocą przez lasy pełne min, by znów się z nią połą­czyć w obo­zie dla uchodź­ców w Chor­wa­cji.

Vera dała Elve­di­nowi nieco czasu na uspo­ko­je­nie, a potem znów zaczęła go wypy­ty­wać.

– Pro­szę opo­wie­dzieć, co się dzi­siaj wyda­rzyło.

– Nocami sprzą­tam w fabryce, tutaj w oko­licy. Dopiero co dosta­łem pozwo­le­nie na pracę. Ran­kiem, gdy wra­ca­łem do domu rowe­rem, zatrzy­ma­łem się jesz­cze po chleb. Nad­ija uwiel­bia świeży. W sumie to nas nie stać, ale chcia­łem jej zro­bić nie­spo­dziankę. Gdy doje­cha­łem do ośrodka dla uchodź­ców, stały tam już dwa radio­wozy. Potem nic już nie pamię­tam.

– Wie pan, co się przy­da­rzyło żonie?

– Nie. Poli­cja nie chce mi nic powie­dzieć. Poza tym, że nie żyje. I że ktoś ją zabił.

Vera zapy­tała, czy ma jakieś zdję­cie Nad­iji. Męż­czy­zna wyjął z kie­szeni popę­kany skó­rzany port­fel. Drżą­cymi rękami wycią­gnął z niego pożół­kłą foto­gra­fię i zawie­sił na niej wzrok. Tak jakby nie mógł się z nią roz­stać.

– Obie­cuję, że dosta­nie ją pan z powro­tem. Ma pan moje słowo.

Elve­din zamru­gał. Podał jej czarno-białe zdję­cie.

Vera szła wła­śnie spraw­dzić, czy z Sig­gem wszystko w porządku, gdy brama poli­cyj­nego par­kingu się otwo­rzyła. Pod­bie­gła w tamtą stronę i zatrzy­mała cywilny samo­chód, który aku­rat przez nią prze­jeż­dżał.

Sie­dzący w środku poli­cjant opu­ścił szybę i Vera się przed­sta­wiła. Męż­czy­zna na moment się zawa­hał, nie­pewny, czy z nią poroz­ma­wiać, czy nie. Potem uśmiech­nął się sze­roko, odchy­lił i poło­żył masywną rękę na drzwiach.

– Jer­ker Wretström – przed­sta­wił się. – To ja pro­wa­dzę śledz­two. Teraz do mor­derstw wysy­łają dziew­czyny?

Vera nachy­liła się do niego.

– Naj­wy­raź­niej. Ma pan coś prze­ciwko?

Poli­cjant spoj­rzał na nią, jakby była sztuką mięsa.

– Nie. Wręcz prze­ciw­nie.

– Czy mąż na­dal jest podej­rzany?

– Nie, wypu­ści­li­śmy go. Biedny dupek. Był w pracy, gdy to się wyda­rzyło. Ma alibi.

– Z jakich powo­dów roz­pa­tru­je­cie tę sprawę jako mor­der­stwo?

– Po pierw­sze została udu­szona. A po dru­gie zgwał­cona.

– Skąd wia­domo, że została zgwał­cona? Zapewne nie dosta­li­ście jesz­cze wyni­ków od pato­loga?

– Nie miała maj­tek.

– Ktoś zabrał jej majtki?

To, co powie­dział Wretström, przy­po­mniało jej o gwał­cie, o któ­rym pisała wio­sną w Malmö. Vera roz­ma­wiała wtedy z ofiarą, młodą dziew­czyną Mer­sihą Seli­mo­vić. Kobieta zeznała, że sprawca zabrał jej majtki. I dusił ją, dopóki nie stra­ciła przy­tom­no­ści.

Sprawę, jak i pozo­stałe tego typu, wał­ko­wano przez kilka dni w tele­wi­zji, a potem o niej zapo­mniano. Pamię­tała jedy­nie ofiara. Jeśli Vera się nie myliła, sprawcy ni­gdy nie zła­pano. Jej mózg auto­ma­tycz­nie połą­czył te dwa przy­padki w pogoni za new­sem. Jed­nak ani majtki, ani duszący ofiary sprawca nie były czymś szcze­gól­nym w prze­stęp­stwach sek­su­al­nych. Vera dobrze o tym wie­działa. Zwią­zek nie miał zna­cze­nia.

– Skąd macie pew­ność, że miała na sobie majtki, gdy wycho­dziła z domu? – zapy­tała Vera.

– Słu­cham? A pani ich zwy­kle nie ma?

Wretström się wyszcze­rzył. Vera sły­szała jego ciężki oddech.

Nagle uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. Tak jakby dotarło do niego, że już powie­dział za dużo.

– Nie wie pani tego ode mnie, okej? Pro­szę mnie nazwać źró­dłem, czy jak tam pani chce. No i to oczy­wi­ste, że miała majtki. Była prze­cież muzuł­manką. Nawet jestem zdzi­wiony, że nie miała na sobie pasa cnoty.

Zanim poli­cjant odje­chał, Vera popro­siła o jego wizy­tówkę. Był oble­śny, ale nada­wał się na źró­dło. Naj­bar­dziej napa­lone dupki były też naj­czę­ściej naj­bar­dziej poży­tecz­nymi idio­tami.

Przyj­rzała się wizy­tówce. Wretström był komi­sa­rzem. To naprawdę nie­zły fuks, żeby zapew­nić sobie infor­ma­tora na tak wyso­kim sta­no­wi­sku. I to jesz­cze pierw­szego dnia pracy.

Gdy otwo­rzyła drzwi samo­chodu, zna­la­zła Sig­gego wci­śnię­tego przed fotel pasa­żera z zie­loną koparką w dłoni. Bawił się, prze­su­wa­jąc nią pla­sti­kowe pale drewna po sie­dze­niu. Pudełko z pisa­kami leżało obok niego, ale obra­zek zsu­nął mu się pod nogi.

– Cześć, kocha­nie. Prze­pra­szam, że to tyle trwało. Wszystko u cie­bie okej?

Sigge wzru­szył ramio­nami.

– Chcesz zoba­czyć mój obra­zek?

– Pew­nie.

Chło­piec się­gnął po kartkę. W tym samym momen­cie zadzwo­nił tele­fon. Vera dostrze­gła numer kie­run­kowy. Zero czter­dzie­ści. Malmö.

– Gdzie jesteś? – zapy­tał głos po dru­giej stro­nie. – A Sigge?

Jonny. W duchu prze­klęła samą sie­bie, że była tak głu­pia, że w ogóle ode­brała. Ale nie roz­po­znała numeru. Jonny dzwo­nił zapewne z jakiejś mety albo od kum­pla.

Dała chłopcu sygnał, by był cicho. Jonny nie mógł się dowie­dzieć, że Sigge jest z nią.

– Nie mogę już tak dłu­żej – powie­działa. – To koniec.

– Pyta­łem, gdzie jest Sigge.

– Zosta­wi­łam go w opiece spo­łecz­nej.

Jonny nie ode­zwał się przez dobrą chwilę. Vera wstrzy­mała oddech i zer­k­nęła na chłopca. Rozu­miał, że mówiła o nim? Pochło­nięty koparką wyda­wał z sie­bie dra­ma­tyczne dźwięki, gdy poukła­dane w stosy pale drewna się wywró­ciły. Vera go uci­szyła.

– Jak mogłaś tak postą­pić? Po tym wszyst­kim, co dla cie­bie zro­bi­łem.

Miał smutny głos. Ale na­dal sły­chać było, że jest na haju. Zachryp­nięty. Z zatka­nym nosem. To nie ten Jonny, w któ­rym się zako­chała.

– A co mia­łam robić? Żyjesz prze­cież wła­snym życiem. Bez nas.

– Odda­łem ci wszystko, co mia­łem. Wszyst­kie newsy. Wszyst­kich kum­pli pusz­cza­ją­cych farbę dla „Kvällsposten”. A ty zabie­rasz mi dziecko. Beze mnie jesteś, kurwa, nikim.

Smu­tek prze­szedł w złość. Wyrzu­cał z sie­bie słowa przez zaci­śnięte zęby. Zapewne był na spi­dzie.

– Musisz spro­wa­dzić Sig­gego do domu. Nie możesz pozwo­lić, żeby mi go zabrali. Rozu­miesz?

– Tam będzie mu lepiej, dobrze to wiesz.

Jonny nie słu­chał.

– Wisisz mi trzy­dzie­ści koła. Opła­ci­łem twój jebany kre­dyt stu­dencki, zapo­mnia­łaś już?

Gdy Vera nie odpo­wia­dała, krzyk­nął:

– Odda­waj moją kasę. Albo jesteś ze mną, albo prze­ciwko mnie. A to jest cho­lerna róż­nica.

Vera poczuła uciąż­liwy ucisk w klatce pier­sio­wej. Pro­mie­niu­jący na całą rękę. Miała wra­że­nie, że zaraz dosta­nie zawału. Jakim cudem ma ochro­nić Sig­gego?

– Lepiej uwa­żaj – cią­gnął Jonny. – Mam kilku kum­pli w Sztok­hol­mie, któ­rzy chęt­nie zro­bią mi przy­sługę. Nawet się nie spo­dzie­wasz, kiedy staną pod two­imi drzwiami, a wtedy…

Vera się roz­łą­czyła. Drżały jej ręce.

– Kto dzwo­nił? – zapy­tał Sigge.

– Taki stary kolega, który nie naj­le­piej się czuje. Poka­żesz mi ten obra­zek?

Sigge się­gnął po kartkę, nieco pomiętą i pobru­dzoną w jed­nym rogu. Rysu­nek przed­sta­wiał jego samego trzy­ma­ją­cego za rękę tatę przed cen­trum han­dlo­wym Trian­geln w Malmö.

8

Tomas opu­ścił szyby w oknach, żeby nie musieć wdy­chać wypeł­nia­ją­cych samo­chód opa­rów alko­holu, sta­rał się wyłą­czyć i nie słu­chać pijac­kiego beł­kotu młod­szego brata.

– Chcę jechać na wojnę tak jak ty. I Kri­stian. Chcę tam poje­chać i strze­lać do ludzi.

Tomas przy­glą­dał się mu z boku.

– Nie masz poję­cia, o czym mówisz. Nie wiesz, czym jest wojna i co robi z czło­wie­kiem.

– Będę gwał­cił muzuł­mań­skie kurwy. Wsa­dzę w nie fiuta, tak jak oni robią to z naszymi kobie­tami – cią­gnął Peter.

Tomas zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy tak mocno, że aż pobie­lały mu kostki. Peter na­dal beł­ko­tał, że zacią­gnie się do tych, któ­rzy chcą oczy­ścić całe Bał­kany z muzuł­ma­nów.

Zaczął wykrzy­ki­wać wojenną przy­śpiewkę. Woj­skowe buty w mar­szu, spły­wa­jąca krew, biali boha­te­ro­wie, żydow­skie opryszki.

Minęli Slus­sen, Tomas zapar­ko­wał przy ulicy Gamla Lun­da­ga­tan.

– Dokąd idziemy? – zapy­tał Peter.

Tomas wpa­try­wał się pustym wzro­kiem w ścianę przed maską samo­chodu.

– Poje­bało cię czy co? Co my tu, kurwa, robimy?

Tomas otwo­rzył przed­nie drzwi, wycią­gnął brata i popchnął przed sie­bie przez wąską dróżkę pro­wa­dzącą do ska­łek na Skin­nar­viks­ber­get. Peter szedł nie­zdar­nie z rękami spię­tymi kaj­dan­kami na ple­cach.

– Pusz­czaj. Dokąd mnie, kurwa, pro­wa­dzisz?

Tomas zła­pał go moc­niej z tyłu za kurtkę. Roz­po­zna­wał w bra­cie samego sie­bie. W obu swo­ich bra­ciach. Nie tylko z wyglądu, ale rów­nież z nie­na­wi­ści, tęsk­noty za prze­mocą. W naj­mrocz­niej­szych momen­tach potra­fił się przy­znać sam przed sobą, że to dla­tego zosta­wił rodzinę i ruszył na wojnę do Bośni. Dla prze­mocy. Przy­gody. To, co zastał na miej­scu, nie miało jed­nak nic wspól­nego z jego wyobra­że­niami.

Okna w sta­rych drew­nia­nych domach przy ścieżce były poga­szone. Spali w nich zamożna bohema i arty­ści. Doszli do punktu wido­ko­wego. Pod nimi roz­cią­gały się wody Riddarfjärden, a dalej wzno­siło się Kung­shol­men. Pięć­dzie­siąt trzy metry nad pozio­mem morza pla­so­wały to miej­sce naj­wy­żej w obrę­bie gra­nic mia­sta.

– Po co mnie tu zabra­łeś?

Głos Petera brzmiał nie­na­tu­ral­nie, krótki spa­cer pozba­wił go pew­no­ści sie­bie. Punkt wido­kowy był pusty. Wiał wiatr. Tomas zmu­sił brata, żeby usiadł na ławce.

– Musisz odejść z ruchu. Prze­stań wyga­dy­wać głu­poty, bo nie masz poję­cia, czym jest wojna i co się tam dzieje. Widzia­łem to na wła­sne oczy i wcale nie wygląda to tak, jak się wydaje, gdy tak czło­wiek sie­dzi i gada z kum­plami.

Peter zamru­gał, tak jakby go nie rozu­miał.

– Widzia­łem mar­twe kobiety, mar­twe dzieci. We wsi Stupni Do w jed­nym z domów w piw­nicy na ziem­niaki zna­la­złem trzy zabite kobiety. Roz­cięte gar­dła, rany postrza­łowe w gło­wach. Gdy prze­no­si­li­śmy ciała, spod pachy jed­nej z nich wypadł gra­nat. Cza­isz? Zami­no­wali mar­twą kobietę.

Peter obli­zał wargi.

– Rozu­miesz bez­sil­ność, jaką czuje gwał­cona kobieta, która nie ma kon­troli nad wła­snym cia­łem, gdy recho­czący obcy czło­wiek wkłada w nią jakieś przed­mioty?

Peter odchy­lił się na ławce i jęk­nął.

– Pro­szę cię, kurwa. Gadasz jak jakiś pie­przony socja­li­sta. To jest wojna. Takie rze­czy dzieją się na woj­nie.

Tomas pochy­lił się nad nim tak, że ich nosy pra­wie się sty­kały.

– Nie masz poję­cia, czym jest wojna! – krzyk­nął. – Nie wiesz, co wojna robi z czło­wie­kiem.

Peter spoj­rzał na niego roz­ju­szony.

– Wcze­śniej byłeś o wiele zabaw­niej­szy. Sły­sza­łem histo­rie o tym, jak potra­fi­łeś sza­leć. Jeden z naj­lep­szych, a teraz żydow­ski słu­gus. Muzuł­mań­skie kurwy nie są nic warte, czym ty się w ogóle przej­mu­jesz? Nie będziesz mi mówił, co mam…

Tomas ude­rzył brata z główki pro­sto w nos. Roz­le­gło się głu­che chrup­nię­cie. Peter pole­ciał do tyłu. Z jego ust wydo­był się wrzask bólu. Tomas przy­glą­dał się bratu, poczuł, jak jego całe ciało drży, jak rośnie w nim dawna chęć, by kogoś skrzyw­dzić. Z nosa Petera try­snęła krew pro­sto na biały pod­ko­szu­lek. Zamilkł, spu­ścił głowę, wydo­był z sie­bie cichy jęk. Tomas odcze­ki­wał.

Peter pod­niósł wzrok i zare­cho­tał. Krew spły­wała mu po zębach, bar­wiąc je na czer­wono.

– Pojadę tam i pode­rżnę gar­dło każ­dej, każ­dej zaku­ta­nej babie w tym pier­do­lo­nym kraju. Nie powstrzy­masz mnie.

Tomas pode­rwał go na nogi. Dowlókł do skraju skał. Peter się opie­rał, kopiąc na prawo i lewo. Nad prze­pa­ścią Tomas zła­pał prawą dło­nią za kaj­danki, a lewą popchnął brata. Sły­chać było, jak Pete­rowi trzesz­czą stawy. Wisiał teraz pra­wie cał­ko­wi­cie w powie­trzu. Wrzesz­czał spa­ni­ko­wany, krzyk wydo­by­wa­jący się z jego gar­dła mie­szał się z docho­dzą­cymi z daleka odgło­sami mia­sta.

– Chcia­łeś wie­dzieć, czym jest wojna. Wła­śnie tym – powie­dział Tomas. – Bez­sil­no­ścią, byciem na łasce kogoś innego, sil­niej­szego. A ty sie­dzisz skuty, cze­ka­jąc na całe to zło. Wojna na zawsze pozo­staje w tobie. Ni­gdy się nie skoń­czy, będzie cię drą­żyć, nawet jeśli tobie wydaje się już, że od niej ucie­kłeś.

Zamilkł. Dziki krzyk Petera na­dal roz­dzie­rał ciszę nocy.

Po chwili Tomas przy­cią­gnął brata. Peter, ciężko dysząc, opadł na skały. Tomas pochy­lił się nad nim, roz­piął mu kaj­danki, wsa­dził je do kie­szeni i ruszył w stronę samo­chodu.

9

Vera zapar­ko­wała przed redak­cją na Kung­sholm­storg o pierw­szej w nocy. Na nie­bie roz­cią­gały się niczym malo­wane pędz­lem poma­rań­czowe pasy, nada­jąc Sztok­hol­mowi marzy­ciel­ską aurę. Sigge spał na tyl­nym sie­dze­niu. Usnął, gdy Vera spod komi­sa­riatu poli­cji ruszyła na miej­sce prze­stęp­stwa, żeby poroz­ma­wiać ze świad­kami i z zanie­po­ko­jo­nymi sąsia­dami. Przy­kryła chłopca skó­rzaną kurtką, wysia­dła z samo­chodu i upew­niła się, czy wszyst­kie drzwi są zamknięte.

W redak­cji zastała Anitę Alsén, która przy biur­kach redak­to­rów wysy­łała ostat­nie tek­sty do redak­cji kra­jo­wej w Malmö.

Na samym końcu ośmio­po­ko­jo­wego lokalu znaj­do­wało się biuro Scan­di­na­vian Pho­tos. Przez otwarte drzwi Vera zauwa­żyła tele­wi­zor z pusz­czo­nym bez­gło­śnie fil­mem por­no­gra­ficz­nym. Nocne pro­gramy TV1000 były stan­dar­do­wym wido­kiem w redak­cjach szwedz­kich gazet.

Verze przy­szła do głowy Liza, korek­torka, która w zeszłym roku pró­bo­wała wpro­wa­dzić zakaz por­no­gra­fii w redak­cji w Malmö. Namó­wiła kilka kobiet pra­cu­ją­cych w gaze­cie, by pod­pi­sały pro­test, a potem wybrała się z nim do związ­ków zawo­do­wych. Następ­nego dnia ich przed­sta­wi­ciel wkleił twarz Lizy do por­no­gra­ficz­nego zdję­cia, które ku ucie­sze innych zawie­sił koło gabi­netu redak­tora naczel­nego. Vera nie pod­pi­sała się pod pro­testem. Czuła wstyd, gdy cała redak­cja natrzą­sała się z korek­torki, ale mimo to nie kiw­nęła pal­cem, by jej pomóc.

W pokoju foto­gra­fów jeden z nich nalał sobie piwa i zasiadł w fotelu, w ocze­ki­wa­niu aż wszyst­kie zdję­cia do wie­czor­nego wyda­nia zostaną prze­słane do Malmö. Nie­obec­nym wzro­kiem spo­glą­dał na ekran tele­wi­zora, na któ­rym w dużym zbli­że­niu przed­sta­wiano wła­śnie pene­tra­cję nasu­wa­jącą sko­ja­rze­nie z pracą wier­tarki uda­ro­wej.

– Zablo­ko­wa­łam jedną kolumnę na mor­der­stwo – powie­działa Anita Alsén. – Cztery łamy. Masz jakieś dobre szcze­góły?

– I to mocne – rzu­ciła Vera. – Jeśli wydawca się zgo­dzi, to możemy mieć nazwi­sko i zdję­cie ofiary. Udu­sze­nie. Plus nie miała maj­tek.

– Bar­dzo dobrze. Czyli gwałt?

– Tak, w każ­dym razie na to wygląda. Poli­cja jesz­cze tego nie potwier­dziła.

– Dobra robota.

Vera ode­tchnęła z ulgą. Takiego nowego początku potrze­bo­wała. Pierw­szy dzień wypadł lepiej, niż zakła­dała.

– W sumie to bar­dzo smutna histo­ria – cią­gnęła Vera. – Ofiara wraz z mężem przy­je­chała w zeszłym roku do Szwe­cji. Ucie­kli przed wojną, a śmierć dopa­dła ich w naszym bez­piecz­nym kraju.

Anita Alsén zapa­liła papie­rosa.

– A więc to imi­grantka?

– Tak.

Sze­fowa redak­cji wes­tchnęła.

– Po męż­czyź­nie z lase­rem ludzie mają już dość mar­twych imi­gran­tów.

Vera kiw­nęła głową. Miała wra­że­nie, że Anita posmut­niała.

– Okej, w takim razie wystar­czy jeden łam – kon­ty­nu­owała sze­fowa. – I nie zapo­mnij o majt­kach.

Vera opa­dła na fotel i wyj­rzała przez okno na samo­chód, w któ­rym spał Sigge. Z daleka dobie­gało wycie syreny alar­mo­wej. Na ulicy wal­czyły dwa ptaki. Wkle­pała do kom­pu­tera tysiąc dwie­ście zna­ków i wysłała tekst do Malmö. Sta­rała się nie myśleć o tym, co zrobi Jonny, gdy się dowie, że zabrała Sig­gego.

Środa 8 czerwca

10

Pocią­giem zako­ły­sało i Micael Bratt pra­wie stra­cił rów­no­wagę. Utrzy­mał się na nogach, opie­ra­jąc z całej siły o okno, zaklął i ruszył dalej w stronę wagonu restau­ra­cyj­nego. Czuł na sobie wzrok pozo­sta­łych pasa­że­rów. Cza­sem mu to prze­szka­dzało, ich wytrzesz­czone oczy wle­pione w niego w każ­dym miej­scu w Szwe­cji, ale dziś był w dobrym humo­rze.

W dłoni trzy­mał rekla­mówkę z butelką wina, „Expres­sen” i sce­na­riusz filmu. Do roz­po­czę­cia zdjęć w Falun pozo­stały jesz­cze trzy dni. Co ozna­czało trzy dni pijań­stwa i hula­nek. Już dziś wie­czo­rem zamie­rzał pode­rwać jakąś miej­scową pięk­ność i zacze­pić się z nią w hotelu Stad­sho­tel­let, w któ­rym jego agent zare­zer­wo­wał mu pokój.

Wszedł do łączą­cej dwa wagony śluzy. Hałas i stu­kot pociągu przez chwilę był wręcz ogłu­sza­jący, otwo­rzył więc kolejne drzwi i jazgot ucichł. W kolejce do bufetu stały cztery osoby, kilka innych sie­działo już przy sto­li­kach. Wszę­dzie roz­no­sił się zapach pod­grze­wa­nego w mikro­fa­lówce jedze­nia i kana­pek z jaj­kiem.

Za oknem mijali Dalarnę.

Młoda kobieta opusz­cza­jąca wagon z małym zasmar­ka­nym chłop­cem trzy­ma­nym za rękę otwo­rzyła sze­roko oczy, gdy go zoba­czyła.

– Prze­pra­szam, czy pan nie jest przy­pad­kiem Mica­elem Brat­tem? – zapy­tała moc­nym miej­sco­wym dia­lek­tem.

– Zga­dza się, kocha­nieńka.

Micael poczo­chrał chłopcu czu­prynę.

– Co pan tu robi? – zapy­tała kobieta.

– Jadę do pracy.

Kobie­cie aż zaświe­ciły się oczy.

– Czy mogła­bym pana pro­sić o auto­graf? Oczy­wi­ście, jeśli to nie kło­pot.

– Myślę, że da się to zała­twić – powie­dział Micael i mru­gnął do niej.

Była atrak­cyjna. Nie nie­sa­mo­wita, ale piękna, cho­ciaż miał już atrak­cyj­niej­sze. Na jeden wie­czór w sam raz.

– Jak ma pani na imię?

– Vero­nica.

– Moje imię już pani zna – powie­dział, wycią­ga­jąc do niej dłoń.

– To prawda.

Ode­rwał kawa­łek ser­wetki z jej tacy, a ona podała mu dłu­go­pis.

– Gdzie miesz­ka­cie? – zapy­tał zacie­ka­wiony, tak jakby po pro­stu pro­wa­dził luźną kon­wer­sa­cję. Pod­pi­sał się na ser­wetce.

– W Falun – odparła kobieta.

Micael zmie­rzył ją wzro­kiem, odwró­cił ser­wetkę i zapi­sał na niej nazwę hotelu i numer pokoju.

– Pro­szę wpaść dziś około dwu­dzie­stej, jeśli ma pani ochotę na nieco zabawy – dodał cicho.

Uśmiech­nął się do niej, podał jej ser­wetkę i dłu­go­pis, a potem prze­su­nął się w kolejce.

Gdy doszedł do lady, wybrał ziem­niaki zapie­kane z kieł­basą, usiadł przy sto­liku przy oknie i wycią­gnął z rekla­mówki upitą do połowy butelkę czer­wo­nego wina. Nalał sobie do papie­ro­wego kubka. Wła­ści­wie alko­hol był w pociągu zaka­zany, ale kto mu zabroni? Następ­nie wycią­gnął sce­na­riusz filmu. Na pierw­szej stro­nie wid­niał tytuł: Pościg. Z pew­no­ścią jakaś kiep­ska histo­ria kry­mi­nalna, ale dobrze płatna. Plan nagrań w Falun też nie wyglą­dał na wyczer­pu­jący.

Inni akto­rzy mogli się jesz­cze kry­go­wać, krę­cić nosem na filmy, ale nie Micael. Już się w życiu naro­bił. W wieku czter­dzie­stu sze­ściu lat nie miał ochoty stać na małych sce­nach, recy­tu­jąc Szek­spira, i wygłu­piać się w kiep­sko wen­ty­lo­wa­nych loka­lach w piw­nicy. Był praw­dzi­wym arty­stą, a recen­zenci z bru­kow­ców mogli sobie pisać, że się sprze­dał. Po pro­stu mu zazdro­ścili. Zwy­kła szwedzka zazdrość. Micael był bogaty i odniósł suk­ces. Według ankiety, którą w zeszłym tygo­dniu prze­pro­wa­dził jakiś tygo­dnik, to wła­śnie z nim kobiety naj­chęt­niej chcia­łyby mieć romans.

Przej­rzał sce­na­riusz. Z pew­no­ścią jakieś gówno. Tak jak się domy­ślał, postać, którą grał, to poli­cjant, który lubo­wał się w kobie­tach i alko­holu. Micael przej­rzał kilka stron kula­wego dia­logu, ale szybko się zmę­czył, zło­żył wydruki wpół i sku­pił się na piciu wina i podzi­wia­niu kra­jo­bra­zów za oknem. Od czasu do czasu grze­bał jesz­cze widel­cem w ziem­nia­kach, ale już nie jadł. Powoli zaczy­nał czuć upo­je­nie.

W końcu wstał. Zło­żył sce­na­riusz, wci­snął go w rekla­mówkę, a na stole zosta­wił pustą butelkę po winie. Cze­ka­jący w kolejce do bufetu pasa­że­ro­wie gapili się na niego bez skrę­po­wa­nia.

Ruszył przez wagon w kie­runku swo­jego miej­sca w pierw­szej kla­sie. Gdy prze­cho­dził obok sto­lika z parą mło­dych ludzi, pocią­giem ponow­nie zako­ły­sało. Tym razem Micael stra­cił rów­no­wagę i pole­ciał na chło­paka, roz­le­wa­jąc mu na sze­ro­kie dżinsy cały kubek kawy sto­jący przed nim. Chło­pak zaklął i bez namy­słu go ode­pchnął.

– Nie doty­kaj mnie, skur­wy­synu – ryk­nął Micael.

Ten spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Prze­cież to pan się na mnie wywró­cił, mógłby pan chyba zacho­wać się jak przy­stało na ludzi i prze­pro­sić?

Micael rzu­cił w jego stronę pełne obrzy­dze­nia spoj­rze­nie.

– Ty zgorzk­niały gnoju, sam jesteś sobie winien, że sie­dzisz tu nie­za­do­wo­lony, biedny i brzydki. A weź, spier­da­laj.

Chwiej­nym kro­kiem ruszył dalej wzdłuż wagonu. Usiadł na swoim fotelu i odchy­lił głowę. Dźwięki wokół niego umil­kły, wszystko ustało. Nagle się zerwał i otwo­rzył oczy. Ponury kon­duk­tor wpa­try­wał się w niego z głup­ko­wa­tym uśmiesz­kiem.

– Jeste­śmy w Falun.

11

Sztok­holm­ski wydział zabójstw znaj­do­wał się na szó­stym pię­trze komi­sa­riatu na Kung­shol­men. Pięć­dzie­się­ciu jego pra­cow­ni­ków nad­zo­ro­wało śledz­twa doty­czące mor­derstw, rabun­ków i prze­stępstw z uży­ciem prze­mocy. Po poran­nym zebra­niu na temat sta­rych i nowych spraw, które do nich tra­fiały, w wydziale zosta­wali jesz­cze ci, któ­rzy pra­co­wali nad więk­szymi śledz­twami wyma­ga­ją­cymi osob­nych spo­tkań.

Tomas do nich nie nale­żał. Obec­nie zaj­mo­wał się pobi­ciem w barze Bro­der Tuck. Wziął ze sobą nowe wyda­nie „Expres­sen” z pre­mie­rem Car­lem Bild­tem na okładce i usiadł w pokoju socjal­nym. Klara zabrała dzieci i poje­chała do domu let­ni­sko­wego swo­ich rodzi­ców w Rättviku w Dalar­nie. Zasta­na­wiał się, czy wolała, żeby ich odwie­dził w week­end, czy jed­nak chciała ten czas spę­dzić sama. Odkąd wró­cił od Kri­stiana z niczym, nie ode­zwała się pra­wie sło­wem. Rozu­miał ją. Cie­kawe, co by pomy­ślała, gdyby wie­działa, jakie pro­wa­dził sprawy.

Roz­ło­żył gazetę na stole i zdą­żył prze­czy­tać zale­d­wie kilka zdań, gdy mu prze­rwano.

– Wolf, nie wiesz, gdzie jest Johans­son?

Stał przed nim szef wydziału, komi­sarz Gun­nar Borssén. Był rosłym męż­czy­zną około sześć­dzie­siątki, z błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami, scho­wa­nymi za pro­sto­kąt­nymi oku­la­rami. Miał siwe, krótko ostrzy­żone włosy.

– Wyszedł na obchód – rzu­cił Tomas bez namy­słu, mimo że nie miał poję­cia, gdzie znaj­duje się Lars Johans­son.

– Jak spo­tkasz Zinga… to zna­czy Johans­sona, to powiedz mu, że chcę z nim roz­ma­wiać – mruk­nął Borssén.

– Się robi – rzu­cił posłusz­nie Tomas.

Borssén odwró­cił się na pię­cie i znik­nął w kory­ta­rzu. Tomas ponow­nie pochy­lił się nad gazetą. Wśród swo­ich na Larsa Johans­sona zawsze wołano Zingo. Pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych w Västerås, gdy pra­co­wał w jed­no­stce zaj­mu­ją­cej się kra­dzie­żami, przy jed­nej z inter­wen­cji bro­nił się przed uzbro­jo­nym w nóż wła­my­wa­czem i pobił go do nie­przy­tom­no­ści butelką z napo­jem gazo­wa­nym marki Zingo. Przy­do­mek przy­lgnął do niego i powę­dro­wał za nim aż do Sztok­holmu.

Śled­czy czy­ta­jący komiks dwa sto­liki dalej zaśmiał się gło­śno.

– Zingo będzie sobie nie­długo musiał spra­wić oku­lary. Tyle, ile ten chłop się nacho­dzi na te obchody, to prze­cież można sobie oczy wypa­trzeć.

Tomas się ziry­to­wał. Zarówno z powodu Zinga, dla któ­rego musiał skła­mać, jak i z powodu śled­czego z komik­sem.

Wró­cił z kawą i gazetą do gabi­netu. Zamknął za sobą drzwi i opadł na krze­sło za biur­kiem. Miał już dość cią­głego kry­cia Zinga, który zapewne leżał teraz z kacem w łóżku w domu w Lilla Essin­gen. Jed­nak Zingo był jedyną osobą na świe­cie, którą uwa­żał za przy­ja­ciela. To on wziął go pod swoje skrzy­dła, spra­wił, że Tomas został poli­cjan­tem, a potem tra­fił do wydziału. To coś zna­czyło. Zadzwo­nił do przy­ja­ciela, ale bez rezul­tatu.

Pomy­ślał o Kri­stia­nie, który jesz­cze nie ode­zwał się w spra­wie pie­nię­dzy. Naci­snął widełki i wybrał numer domowy brata. Minęło kilka sygna­łów, ale nikt nie odbie­rał.

– Idioci – mruk­nął.

Z kory­ta­rza dobie­gły go głosy i śmie­chy.

Nie chciał jechać do Klary, nie mogąc jej dać odpo­wie­dzi w spra­wie pie­nię­dzy. Nie zasłu­gi­wała na kolejny zawód. Ze zło­ścią pod­niósł ponow­nie słu­chawkę i wybrał ostatni numer. Ku swemu zdzi­wie­niu po dru­giej stro­nie ktoś ode­brał. Nie był to jed­nak Kri­stian.

– Z kim roz­ma­wiam? – zapy­tał.

– Aspi­rant Fre­drik Jans­son z poli­cji w Märscie.

Tomas wstrzy­mał oddech, zasta­na­wia­jąc się, czy odło­żyć słu­chawkę. Cie­ka­wość i nie­po­kój jed­nak zwy­cię­żyły. Kri­stian był mimo wszystko jego bra­tem.

– Co się stało? Dla­czego jest pan w domu Kri­stiana? – zapy­tał.

– Kto mówi?

– Nazy­wam się Tomas Wolf, jestem bra­tem Kri­stiana.

Odpo­wiedź nade­szła po chwili, tak jakby aspi­rant musiał się zasta­no­wić, co może, a czego nie może mu powie­dzieć.

– Wła­śnie pro­wa­dzimy prze­szu­ka­nie.

Tomas jęk­nął.

– Co zro­bił?

– Pań­ski brat został zatrzy­many, jest podej­rzany o mor­der­stwo.

12

– Sigge, chodź już! – zawo­łała Vera, wkła­da­jąc klucz do zamka w drzwiach miesz­ka­nia przy Pil­ga­tan.

Chło­piec nie chciał się ode­rwać od tele­wi­zora. Już w butach uciekł z powro­tem do pokoju dzien­nego i włą­czył kasetę VHS z Wojow­ni­czymi Żół­wiami Ninja, którą Vera kupiła mu w second han­dzie w Malmö.

– Eeee – jęk­nął Sigge, gdy Vera do niego pode­szła.