Palenie szkodzi - Jarosław Bogusiak - ebook

Palenie szkodzi ebook

Jarosław Bogusiak

0,0

Opis

Wśród literatury kryminalnej “Palenie szkodzi” jest prawdopodobnie pierwszym kryminałem, którego akcja rozgrywa się w jednym z przedszkoli w latach sześćdziesiątych XX wieku. Interesująco poprowadzona intryga z ciekawie zarysowanymi postaciami bohaterów. Zaskakujące zwroty akcji i aluzje do znanych dzieł kultury masowej czynią lekturę dobrą relaksującą rozrywką. Czy śledztwo prowadzone przez małoletnich detektywów odkryje prawdziwych zbrodniarzy? Przekonajcie się sami. (…) Jan T. Nowicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jarosław Dariusz Bogusiak

Palenie szkodzi

Kryminał przedszkolny tylko dla dorosłych

© Jarosław Dariusz Bogusiak, 2023

Wśród literatury kryminalnej “Palenie szkodzi” jest prawdopodobnie pierwszym kryminałem, którego akcja rozgrywa się w jednym z przedszkoli w latach sześćdziesiątych XX wieku. Interesująco poprowadzona intryga z ciekawie zarysowanymi postaciami bohaterów. Zaskakujące zwroty akcji i aluzje do znanych dzieł kultury masowej czynią lekturę dobrą relaksującą rozrywką. Czy śledztwo prowadzone przez małoletnich detektywów odkryje prawdziwych zbrodniarzy? Przekonajcie się sami.

(…)

Jan T. Nowicki

ISBN 978-83-8351-941-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Całą noc męczyły mnie koszmary. Palce prawej dłoni zmieniły się w długie cienkie pajęcze nóżki obejmujące grube, jak baleron, przedramię lewej ręki. A potężna miotła z witek brzozowych, zamiatała zamaszyście wirującą spiralę suchych liści-myśli. Miotła zamiatała cały wszechświat, otulała liściastym kokonem moją głowę i nie kończyła zamiatania. Bez końca. Liście wirowały zmieniając się w czarne kraczące ptaki.

Gorączka skleiła mi włosy i zbryliła poduszkę w mokry twardy kamień. Myśli zamiatane wciąż straszliwą miotłą, wykrystalizowały się w jedno zdanie. Otworzyłem oczy.

Pochylała się nade mną Mama. Tata, zaspany i wkurzony, że się go budzi w środku nocy, patrzył ze swego posłania na mnie z niepokojem, więc musiałem im TO powiedzieć.

— Muszę wam coś powiedzieć — wyszeptałem z trudem.

— Co mówisz? — Mama nie dosłyszała. Pochyliła się nisko.

— Coś ważnego — cedziłem powoli.

— Co? Mów głośniej, nikt nas nie słyszy. Mów — ucho Mamy niemal dotykało moich ust.

— To trochę dziwne, bo sam tego nie rozumiem, ale muszę powiedzieć…

— Ale co? — rodzice pochylili się jeszcze bardziej.

— Nie mów TEGO rodzicom, bo cię zadręczymy.

Rodzice nie zrozumieli. Nic dziwnego. TO było dziwne.

— CZEGO?

— No właśnie TEGO, co powiedziałem.

Mama spojrzała spłoszona na ojca, a potem na mnie

— Ale kto ci kazał?

— No, ONI. — są tam. Ojciec nerwowo zerknął w kąt pokoju.

Chłodna ręka mamy na czole sprawiła mi prawdziwą ulgę i zatrzymała miotłę. Usypiając słyszałem ciche, pełne niepokoju słowa wymieniane między rodzicami. Mama, nie wiedzieć czemu, płakała.

Ojciec wspomniał o dziecięcej psychiatrii — jest coś takiego?

Mama to często płacze, nawet wtedy, gdy Tata wraca wesoły późnym wieczorem i jest taki zmęczony, że się zatacza ze zmęczenia. Potem rozmawia z Mamą bardzo długo i głośno, ale nie chcę tego słuchać, bo krzyczą i spadają różne przedmioty. Nie wiem, dlaczego i to mnie niepokoi. Potem śpię niespokojnie i śni mi się niedobrze. Coś takiego jak te miotły.

Rankiem wspomnienia nocne zbladły. Czułem się już dobrze i mogłem iść do przedszkola. Tylko sińce pod oczami zdradzały męczące nocne zdarzenia.

— Dobrze się czujesz? Naprawdę? — spytała Mama.

— Tak, mamusiu.

Mama odetchnęła z ulgą. Nie musiała brać wolnego dnia w pracy. Zaczęła mi wciągać rajtuzy.

Nie lubiłem tego uczucia obciskania nóg i zabiegu podciągania rajtek pod same pachy. Rajtki z rana były ciasne i szorstkie, by z czasem rozciągnąć się do postaci obwarzanków na kolanach, wiszącego kroku i za długich stóp. Dobrze, że zbliża się lato, niedługo wystarczą same krótkie spodenki i skarpetki.

— O, moja ulubiona koszulka. W samochody. Lubię auta — zauważyłem.

— Tak, pani Henia uszyła ci z kretonu. Ładna, nie?

Pani Henia to Mamy koleżanka, krawcowa.

— Ale fartuszka nie założę, bo nie będzie widać.

— Zakładaj, bo się spóźnię do pracy. O, cholera, plama

po zupie. No już, szybko.

— Nieee, plama. Nie założę. Łeeee!

— O, Chryste, co za dziecko! Zaraz mi to zakładaj. Biegiem. Nie płacz, bo gile z nosa ci lecą. Dmuchnij tu, w chusteczkę.

— Fuuu, Fuuu. Ale ten fartuch… w misie. Nie pasuje do samochodów — tu myliłem się, bo słowa znanej dziecięcej piosenki brzmiały: „Jadą, jadą misie, śmieją im się pysie…”

— Jak nie założysz, to ubiorę cię w sweterek po Marku — zagroziła Mama.

Tak. Mama wiedziała, jak mnie złamać.

— Nieee, tylko nie po Marku — rozdarłem się przerażony.

— Niech będzie fartuszek — skapitulowałem.

Strasznie nie lubiłem donaszać ubrań po starszym bracie. Była to najgorsza tortura, ubrania paliły żywym ogniem, rękawy i nogawki były za długie a najgorsza była świadomość, że ON już je nosił.

***

Weszliśmy do przedszkola. Wciągnąłem nosem powietrze wąchając jak gończy pies.

Uff, tylko zapach zupy mlecznej. Na szczęście. To jeszcze potrafiłem znieść, chociaż trochę mdliło. Gorzej było, jak zupa się przypaliła.

Lecz najgorsze były dni, gdy kucharki od samego rana gotowały zupę jarzynową. Ból brzucha pojawiał się natychmiast, zaraz potem odruch wymiotny, na szczęście, receptory w nosie szybko przyzwyczajały się do niemiłej woni i objawy mijały. Do dziś nie wiem, jaką straszliwą recepturę realizowały kucharki, ale chorobliwy smród gotującego się selera i pora roznosił się po całym przedszkolu. Może wygotowywały tłuste brudne szmaty, których nie dało się doprać? Wszystkie dzieci krzywiły się ze wstrętem i roznosiła się wieść, że dziś będzie zupa „śmieciowa”.

Innym niemiłym zapachem, bezbłędnie rozpoznawanym przez dzieci, były wonie duszonych cynaderek, gotowanej wątróbki i szpinaku.

Nie wszystkie wonie były nieprzyjemne.

Zapach cynamonu zwiastował smaczny obiad, w postaci ryżu z pulpą jabłkową i tą aromatyczną przyprawą.

I cukier. Potrawa była słodka, a to lubił każdy.

Powiesiłem kurteczkę w mojej przegródce w szatni. Z zazdrością spojrzałem na znaczki nad innymi szafkami. Zawsze chciałem mieć grzybka, no ostatecznie muchomorka. Nie wiem jak to się stało, ale po przydzieleniu szafek, dostałem oznakowanie marchewką z wielką natką.

Co ja jestem jakimś zającem, czy co? Jaroszem? Działkowcem? No, pomarańczowa przesada!

A tam, znaczki. To nic, wobec tego, co zdarzyło się parę dni temu. Wychodziliśmy na spacer i trzeba się było ubrać. Zrobił się tłok w szatni i jedna dziewczynka zdejmując płaszczyk z drucianego wieszaka, zahaczyła ostrym zagiętym drutem o powiekę koleżanki. Tłok był niemiłosierny, a ona ciągnęła z całych sił, nie patrząc na powód oporu. Na szczęście oko nie zostało uszkodzone, ale powieka była do zacerowania.

Pogotowie ją zabrało i więcej już jej nie zobaczyliśmy w naszym przedszkolu. Nikt jej nie żałował, podlizywała się pani Teresce i skarżyła na chłopców.

Założyłem kapetki i wszedłem do sali Starszaków. Byłem bardzo podniecony, bo chciałem podzielić się z chłopakami wrażeniami z filmu, na którym byłem poprzedniego dnia z rodzicami w kinie.

„Lobo” — opowieść o losach małego wilczka, który wyrasta na przywódcę watahy, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Produkt Disneya, podbity świetną muzyką i chwytliwą piosenką głęboko wrył się w moją niewinną i jałową duszyczkę. Pragnąłem opowiedzieć kolegom, a tak naprawdę to jednemu z nich. Tomkowi.

Dlaczego tylko jemu? Bo Tomek, to był ktoś niezwyczajny.

Nie wiedzieć czemu, miał w sobie to COŚ.

Co? Nie wiem do tej pory. Wszyscy chcieli być kolegami Tomka. Ja też. Tomek był nieco zażenowany swoją popularnością.

Nie rozumiał, skąd się wzięła, to było działanie jakiejś magii. Może feromonów? Tomek nie wygłaszał sentencji na miarę Konfucjusza, jego zachowanie było zwyczajne. To dziwne, ale nie był zarozumiały. Lubiły go i dziewczynki, i chłopcy, wychowawczynie i kucharki. Trzeba mu przyznać, że nie nadużywał tego daru losu. Przyjmował ze spokojem i godnością umizgi dziewczynek i podlizywanie się chłopców. Myślę, że Tomek w dorosłym życiu miał szansę osiągnąć wysokie stanowisko. Może nawet w polityce.

— Loboo — Loboo— usłyszałem zaraz po wejściu do sali.

Nie wierzyłem własnym uszom. Skąd te słowa i melodia? To ja miałem być tym, który opowie wszystkim o wilku Lobo! Kto mi ukradł show?

Po sali starszaków galopowało na wymyślonych koniach kilku moich kolegów, wśród nich i Tomek. Wyraźnie odtwarzali scenę z filmu ścigania małego wilka. Któryś z nich musiał też być wczoraj na tym filmie.

A niech to dunder świśnie!

***

Zawróciłem na pięcie, nie chciałem, by ktoś zobaczył łzy rozczarowania w moich oczach. Obok szatni były schody do podziemnej kondygnacji budynku. Zbiegłem po schodach w dół, ryzykując spotkanie z Brudnym Harrym, jak go nazywały dzieci, czyli z palaczem.

Nie wolno nam było tam schodzić, ale i tak wiedzieliśmy, że na dole jest schron przeciwatomowy, skład węgla i kotłownia z kanciapą palacza.

Palacz był facetem z wielkim, jak truskawa, nosem. Palił sporty i śmierdział potem, dymem i brudem. Szczerzył się do małych dziewczynek, a chłopców gonił ze swojego ”królestwa”, którym była kotłownia. Na szczęście widywaliśmy go rzadko, bo widok nie był przyjemny. Zapach też.

Zbiegłem po schodach? Tak powiedziałem?

No cóż, łzy w oczach i plączące się rajtki nie pomagają w takich sytuacjach. Zjechałem na tyłku — dy, dy, dy, dy, a na końcu coś przerwało mi jazdę i rzuciło do pozycji Sfinksa. Widziałem ostatnio jego ilustrację w książce o Egipcie. Leżałem z rękami do przodu, na głowie zwisała mi szmata, która nie wiadomo skąd się wzięła, a reszta ciała zamieniła się w kamienny posąg. Na osi moich wyciągniętych łap znajdowała się piramida koksu, z której wystawały stopy władcy tych podziemi.

Jak on się nazywał? Próbowałem znaleźć w pamięci odpowiednie imię. Hades? Sedes? RAMZES!

Przetarłem oczy brudnym fartuszkiem i ogarnąłem trzeźwym spojrzeniem wnętrze kotłowni.

Stopy należały do naszego palacza, a fakt, że reszta ciała spoczywała pod koksem, nasuwała przypuszczenie, że palacz nie żyje. Ale sam się przecież nie zagrzebał po śmierci w wysokoenergetycznym opale. Zawsze był oszczędny, a nadmiar zaoszczędzonego paliwa sprzedawał okolicznym posiadaczom pieców, co wiem od dziadka.

Ktoś, kto przyczynił się do jego śmierci nie bardzo zadbał o zatarcie śladów. Albo… spłoszyłem ptaszka podczas ukrywania zwłok, a to znaczyło, że sprawca jest blisko…. Przetoczyłem się kocim ruchem w ciemny kąt kotłowni i skurczyłem do wielkości węgielka o rozmiarze orzech średni. I dobrze zrobiłem, bo z ciemnych zakamarków piwnicy wynurzyły się dwie postacie w białych, przybrudzonych nieco fartuchach.

— Jak to się stało? — zapytała ta wyższa.

— Powiedział, że wszystko wie o naszych przekrętachi zażądał kasy. A potem mówi, że na razie weźmie drobną zaliczkę i pcha się z łapami pod spódnicę. A z ryja mu jedzie wódą, jak z szamba.

To odepchłam go i trzask go w pysk łopatą. Potknął się na koksie i walnął głową w mur. Leżał nieruchomo, to myślę — zemdlał. Uciekłam, a tera jak zeszłam, to on dalej leży. Macam go, walę po pysku, a on zimny trup! Przysypałam go trochę koksem, ale mu giry wystają. I co tera będzie? — Stanęły obok schodów.

— Słyszałaś coś? — szepnęła jedna — Może jednak żyje?

— E, tobie się ciągle coś zdaje…

— Te gówniarze są wszędzie, mam już tego dosyć, wygotuję im taką ścierę, że popamiętają.

— Zwariowałaś? Teraz, jak jesteśmy tak blisko? Weź walerianę i nie odpierdalaj maniany. Szkoda chłopa, ale teraz zakop denata dokładnie w koksie, żeby nie wystawał. Znajdą go dopiero w przyszłym sezonie grzewczym. He, he. My już będziemy daleko, w Czechosłowacji, na Węgrzech, albo nawet w Jugosławii.

— A masz wkładkę paszportową na wyjazd?

— Jurek mi obiecał, że załatwi. Muszę tylko się z nim przespać.

Ach, więc to jest takie proste! Przespać się z Jurkiem. Trzeba to zapamiętać.

Zawsze, kiedy przeglądałem ogromny atlas świata, marzyłem o dalekich podróżach. Okazuje się, że Polinezja jest osiągalna, wystarczy spać z Jurkiem.

Nie będzie to łatwe, kiedyś na leżakowaniu spałem obok Jurusia, mojego kolegi z grupy i on szczypał mnie po twarzy. Miałem potem czerwone ślady na policzkach, ale nie mogłem się odwrócić, bo pani Tereska strasznie nie lubiła jak dzieci się wiercą, zamiast spać.

Cóż, wszystko ma swoją cenę!

— Weź miotłę i zamieć tu trochę. Trzeba zatrzeć ślady.

Jedna z kobiet złapała stojącą pod ścianą miotłę i zaczęła zamiatać, niebezpiecznie zbliżając się do mnie. Koszmar powrócił. Miotła, jak ze snu. Szu! Szu! Szu! Tam gdzieś w kącie. I coraz bliżej szu, szu, szu. Coraz bliżej. Bez końca.

Przeczołgałem się jak zwinna jaszczurka do ciemnego kąta pod małym okienkiem zsypowym do węgla. O moje kolana otarł się czarny kocur palacza. Też sobie znalazł czas na pieszczoty. Zaraz, jak zacznie miauczeć, zdradzi moją obecność. Złapałem go i cisnąłem w drugi kąt kotłowni.

— Tam ktoś jest — wrzasnęła jedna z kobiet.

Korzystając z zamieszania wypełzłem przez okienko na zewnątrz budynku. Wylądowałem na betonowym podwórku. Ale byłem brudny!

Nie mogłem w takim stanie wrócić do przedszkola, wszystko od razu byłoby jasne. Musiałem się umyć i zmienić ubranie.

Okna budynku przedszkola od strony, na której się znalazłem, były zamalowane białą farbą. Sprzyjało to moim planom. Przemknąłem obok śmierdzącej beczki na zlewki z kuchni i już byłem przy ogrodzeniu. Nieraz widziałem, jak starsi chłopcy pokonywali tę przeszkodę. Skok na siatkę, potem podciągali się na żelazny profil u góry. Opierając się na brzuchu, łapali siatkę po drugiej stronie i hop! Przerzucali nogi nad górną krawędzią i lądowali miękko po drugiej stronie.

Ja miałem inną technikę, może nieco powolniejszą, za to skuteczną. Moje małe stopy mieściły się w oczkach siatki i przelazłem na drugą stronę, jak mała małpka Fiki Miki.

***

Dom Dziadka, w którym mieszkaliśmy, nie był daleko od szkoły. Musiałem tylko uważać, żeby nikt mnie nie zauważył. Babcia była niegroźna, cały dzień siedziała w łóżku pod pierzyną i mamrotała pacierze. Innym jej zajęciem było zbieranie kulek kurzu i pęczków ze swetra, które skrupulatnie odkładała do dużego słoika. Podobno, po urodzeniu czwartego dziecka nie wróciła do zdrowia, straciła chęć do życia i wegetowała w swoim hermetycznym świecie w małej izdebce na poddaszu. Dziadkowie oddali mieszkanie na parterze swojemu synowi, czyli mojemu ojcu, a sami wycofali się do niewielkiego pokoiku na poddaszu z pochyłym dachem. Drugi pokoik należał do najmłodszej córki dziadków, czyli cioci Halinki, ale ona rzadko nocowała w domu. Były lata sześćdziesiąte, to się bawiła.

A potrafiła się bawić! Słyszeliśmy nieraz, jak dziadek lał ją po trzydniowej nieobecności, wrzaski rozlegały się po całym domu. Wrzaski i płacz.

Lubiliśmy przesiadywać u dziadka na górze. My, czyli mój brat Marek, kuzyn Krzysiek i ja. Dziadek dostarczał nam takiej niezwykłej rozrywki jak pieczenie ziemniaków w popielniku piecyka–kozy albo zjadanie niezwykłej ilości pączków w tłusty czwartek. Krzysiek jako dorastający nastolatek mógł ich zjeść kilkanaście, Marek dziesięć, ja ledwo cztery. Dziadek, zadowolony z obecności wnuczków, parzył w garnku kawę Turek, której czekoladowy zapach roznosił się po całym pokoju. Innym razem, przed Bożym Narodzeniem, w trakcie i po, raczyliśmy się ciastem drożdżowym.

Babcia Mania była prawdziwą mistrzynią w robieniu tego specjału. Pokonywała swoją chorobliwą niechęć do jakiejkolwiek pracy, wychodziła z łóżka i mieszała składniki ciasta. A było tego niemało, bo kilka dużych blach do pieczenia. Układaliśmy blachy z wyrośniętym ciastem na sankach, dziadek owijał je kocem i wieźliśmy do piekarni Janika na Dąbrowskiego. Piekarz za niewielką opłatą wypiekał ciasto i po kilku godzinach wracaliśmy z pachnącym ładunkiem do domu. Skubaliśmy kruszonkę już po drodze, choć dziadek nie pozwalał. Za to w domu, mogliśmy jeść do woli. Dziadek zostawiał jedną blachę, a pozostałe wynosił na strych, gdzie czekały do Świąt Bożego Narodzenia.

Ogień huczał w piecu, na piecu grzała się kawa, a my siedzieliśmy przy stole, skubaliśmy „muchy” z ciasta i słuchaliśmy opowieści dziadka. Najbardziej lubiliśmy te o pierwszej wojnie. Dziadek był małym chłopcem, kiedy pod Łodzią toczyły się walki Niemców z Rosjanami. Leżał ze swoimi kolegami w trawie na łąkach pod Rzgowem i obserwował zmagania wojenne. Niemcy w okopach ostrzeliwali atakujących Rosjan i wtedy według relacji dziadka „katataj, katataj na chabetach, przyjechali Kozacy i urrra! na szkopów” Teraz, w opowieści dziadka był moment, na który zawsze czekaliśmy: „Nagle odezwały się niemieckie karabiny maszynowe”

Tu dziadek pochylał się nieco na taborecie i wypuszczał z tyłka serię pierdów, imitujących dźwięk cekaemów, ku naszej nieustannej uciesze.

„Właaadek” babcia odrywała się na chwilę od mamrotania modlitw różańcowych. „Stary chłop, a taki głupi” mówiła z wyrzutem, po czym wracała do swojego świata wewnętrznego.

Wszyscy wnuczkowie ocenili, że najlepszy tekst dziadka to ten, też oprotestowany przez Babcię:

Ożeniła się sarna z jeleniem.

Wyczesała mu dupę grzebieniem.

Dziękuję ci miła sarno,

Nie będzie mnie w tyłku żarło.

Aha, jedna istotna uwaga: Dziadek Władek nosił pod nosem wąs a’ la Hitler, ale upierał się, że on był pierwszy i jakiś parszywy Niemiec nie może zmienić jego wyglądu. To prawda, widziałem zdjęcia Dziadka z początku lat trzydziestych i już wtedy miał ten wąsik, ach ten wąsik.

***

Dziadek i rodzice byli w pracy, brat w szkole, musiałem uważać by nie spotkać siostry ojca, czyli cioci Marysi. Ciocia z mężem i synem zajmowali drugie mieszkanie na parterze, obok naszego.

Ciocia była bardzo dociekliwa i dużo mówiła, co podobno przydawało się jej podczas wróżenia z kart, w czym była podobno bardzo dobra. Poza tym jej orientalna uroda i czarne oczy, podobała się mężczyznom do tego stopnia, że motorniczy tramwaju nr 5, porzucił swój pojazd pełen pasażerów. Ciocia Marysia rzucała kokieteryjne spojrzenia ku przystojnemu kierowcy elektrycznego pojazdu, co widział we wstecznym lusterku.Facet uległ czarowi spojrzeń jej czarnych oczu, na najbliższym przystanku zaciągnął hamulec, wypiął korbę napędową i udał się za ciocią Marysią, jak jakiś zahipnotyzowany zombie.

Ciocia idąc w kierunku domu, z niepokojem zerkała na motorniczego, co ten mylnie brał za zachętę.

Facet wlazł nawet na nasze podwórko, ale Dziadek, zaalarmowany krzykiem córki, pogonił go ze sztachetą w ręce, aż do rogu Lenartowicza.

Do domu dotarłem od strony ogrodu. W płocie zbudowanym z drewnianych sztachet, od strony pola ziemniaków, które uprawiała sąsiadka Pokorska, była obluzowana deska. Wiedziałem, że wystarczy ją odchylić w bok, by przecisnąć się przez dziurę i dostać się do naszego ogrodu w bezpieczne miejsce za krzakami porzeczek.

Diana wyszła z budy i z radością zamerdała ogonem.

— Dobry piesek! Tylko nie szczekaj — Pogłaskałem ją po zakurzonej głowie, a ona polizała mnie po ręce.

Diana była przyjaznym psem, tylko podczas opróżniania miski z jedzeniem ostrzegawczo warczała.

Pewnego razu byłem ciekawy jak Diana ma umeblowaną budę. Byłem wtedy mały i bez trudu wlazłem do środka. Nie bardzo mi się podobała wygnieciona słoma i zapach brudnego psa. Diana z niepokojem dreptała tam i z powrotem, spoglądała na mnie i miała taki zbaraniały wyraz pyska, że aż mnie to rozśmieszyło.

Bała się, że od teraz ja będę zajmował jej miejsce.

Podobnie zaniepokojona była, kiedy się oszczeniła. Dziadek spuszczał ją raz do roku z łańcucha, kiedy miała cieczkę. Robił to po to, by zaspokoić jej naturalne instynkty. Diana pojawiała się po paru godzinach i przeważnie efektem jej wałęsania się po okolicy ze stadem napalonych samców, było urodzenie po dwóch miesiącach, małych piesków. Niestety, rodziło ich się zbyt wiele, by była w stanie wszystkie wykarmić. Dziadek zostawiał jej przeważnie cztery najsilniejsze, a resztę zabierał gdzieś w jutowym worku. Brał też ze sobą szpadel i wracał po pewnym czasie z pustym workiem.

Kiedy szczeniaki podrosły i otwierały już oczy, nie było fajniejszej zabawy, niż igraszki z nimi na kocu. Zabieraliśmy Dianie jej potomstwo i chociaż była mocno zaniepokojona, pozwalała nam na to. Chodziła obok budy, na ile pozwalał jej łańcuch i skomliła od czasu do czasu. Oddawaliśmy jej szczeniaki po zabawie, uspokajała się wtedy, brała każdego delikatnie za skórę na karku i zanosiła do budy. Kiedy miała je wszystkie, kładła się na boku i karmiła. Pieski piły mleczko i zmęczone zasypiały.

Ale to stare dzieje, teraz musiałem zdobyć czyste ubranie i doprowadzić się do porządku.

Przeszedłem przez ciemny korytarzyk, obok komórki pod schodami, gdzie ojciec trzymał czerwony motocykl marki WFM. Lubiłem zapach benzyny i spalin, choć Mama mówiła, że to szkodzi.

Klucz był pod wycieraczką, otworzyłem zamek i wszedłem do środka. Nalałem do miski wody z wiadra stojącego na wodniarce i umyłem twarz i ręce mydłem „Jacek i Agatka”. Z szafy wyjąłem świeże rajtuzy, podkoszulkę i… sweterek po Marku. No trudno, jakoś się przemęczę.

Brudne ubrania zwinąłem w kłębek, wziąłem pod pachę i na paluszkach wszedłem po skrzypiących schodach na strych.

Zawsze lubiłem tu przychodzić. Niewielkie zakurzone okna wpuszczały mało światła, co nadawało wnętrzu tajemniczy wygląd. Były tu rupiecie, sterty starych gazet i książek. Gołębie zostawiły na nich swój ślad. Kiedyś odkryłem „Kalendarz żołnierza” z roku 1950, ta pamiątka z wojska pasowała tylko do wujka Leszka, męża cioci Marysi. Zamieszczono w nim karykatury różnych osobistości takich jak marszałek Tito, którego na smyczy prowadził Wuj Sam. Autor kalendarza dawał rady młodym żołnierzom w zakresie higieny, spraw sercowych, a nawet obycia i zachowania przy stole.

Był też wielki wiklinowy kosz w kształcie skrzyni z zamykanym na skobel wiekiem. Otworzyłem go i w nos buchnął mi zapach naftaliny. Zagrzebałem moje brudne rzeczy pod stertą starych ubrań, niemodnych sukienek i podartych pończoch Babci. Wymacałem wielki słój wypełniony guzikami, spinkami do mankietów i gumkami od podwiązek. Nie oparłem się pokusie i wyjąłem go, żeby jeszcze raz przejrzeć fascynującą zawartość.

Wysypałem na podłogę kolorowe drobiazgi i powoli, oglądając każdą sztukę z osobna, wkładałem je do słoja. Jakie to były skarby! Wielkie guziki od damskich płaszczy, małe kolorowe od koszul, jeden metalowy z orzełkiem i jakieś haftki, zatrzaski, kołki. Bogactwo kształtów, kolorów i materiałów, z których były zrobione. Najwięcej było plastikowych, ale zdarzały się kościane, drewniane, a nawet z grafenu, poliwęglanów i węglików spiekanych. Jeden musiał być z czystego uranu, bo świecił w ciemności.

Niektóre były przezroczyste, jak kamienie szlachetne z bajek, o których czytała mi Mama wieczorami.

Pamiętam, jak Ali Baba oglądał skarby Sezamu.

Topazy, turkusy, rubiny, szmaragdy, szafiry, ametysty. Te nazwy pobudzały wyobraźnię i teraz, przez moment, byłem właścicielem nieprzebranych skarbów. Ali Babą i Sindbadem.

Wypukły purpurowy guzik łypał na mnie okiem ptaka Bulbulezara. Rozejrzałem się z niepokojem, czy nie odezwą się głosy z Góry Cmentarnicy, których zawsze się bałem, ale słychać było tylko szmery i skrzypienia starego domu. Monotonnie gruchały gołębie. Ocknąłem się i wróciłem do rzeczywistości.

Oj, muszę wracać do przedszkola, żeby zdążyć na drugie śniadanie i żeby nie wydała się moja nieobecność.

Ale co zrobić z trupem palacza i moją wiedzą o jego zabójstwie? No, to jest problem, muszę o tym komuś powiedzieć. Poza tym w przedszkolu pracuje kucharek sześć, a ja nie wiem które są winne zbrodni. Trzeba to odkryć, ale ostrożnie, by samemu nie wylądować pod stertą koksu.

***

Wróciłem na teren przedszkola. Dzieci z mojej grupy były na placu zabaw wydzielonym z boiska szkolnego rzadkimi krzaczkami. Dziewczynki kucały grzebiąc patykami w ziemi, obok nich błyszczały jakieś szkiełka, rozrzucone kwiatki i szyszki. Nie pozwalały chłopcom zbliżyć się i zobaczyć co tam robią. Babskie zabawy.

Pani Małgosia, młoda praktykantka z rudymi włosami, siedziała na ławce i chroniła twarz szerokim rondem kapelusza. Obok niej na ławce leżała zaczęta robótka na szydełku. Lubiliśmy ją, była normalna, może zbyt dużo tapety nakładała na policzki, lecz bywają gorsze wady. Wykorzystałem to, że ma przymknięte powieki i wmieszałem się w gromadkę chłopców.

— Loboo — wrzasnął jeden z kolegów, ale już mnie to nie ruszało. Spojrzałem na niego z wyższością.

Co za dzieciuch! Jeszcze rano byłem jak oni, teraz czułem się jakoś starzej. Moja tajemnica zmieniła mnie bezpowrotnie. Czułem się, jakbym miał już osiem, a nie siedem lat.

— Zobacz, co masz na bucie — rzekłem spokojnie. Dał się nabrać i spojrzał w dół.

— Ach ty głupi kogucie! — wypaliłem z satysfakcją. Chłopcy, bawiący się obok nas, zarżeli szyderczym śmiechem.

Tomek, otoczony wianuszkiem wyznawców, coś opowiadał. Przysunąłem się bliżej. Jeden z nich rozejrzał się czujnie na boki i powiedział: — teraz można.

— A znacie to?

Za króla Ćwieczka była fajeczka,

Za króla Sasa była kiełbasa,

a za Gomułki są …stare bułki. —

— Ha, ha, ha, STARE BUŁKI — zaśmiali się chłopcy cicho. Czuliśmy, że nie można śmiać się głośno. Ściany, jak mówili w takich razach dorośli, mają uszy. Tu ścian nie było, ale pewne sprawy były oczywiste.

Pani Małgosia otworzyła oczy i zawołała:

— Dzieci, proszę się ustawić w pary. Wracamy. Pora na drugie śniadanie.

Przy wejściu do sali stała pani Tereska, kierowniczka przedszkola. Jej starannie uczesany kok roztaczał mdłą woń lakieru do włosów. Znałem ten zapach. Ciocia Jagoda niekiedy tapirowała Mamie włosy, czesała, a potem rozpylała lakier. Fryzura, dzięki tej miksturze, trzymała się sztywno, opierając się nawet najtęższym podmuchom wiatru. Nawet halny na wycieczce do Zakopanego nie zniszczył maminej fryzury.

Nie lubiłem pani Tereski. Na jej nalanej lalkowej twarzy gościł przyklejony sztuczny uśmiech. Była bardzo miła tylko dla dorosłych, którzy dawali się nabrać na jej sztuczki. My znaliśmy jej inne oblicze. Potrafiła ryknąć na rozbrykane dzieciaki, a i przyłożyć klapsa nie było dla niej problemem.

Raz, na obiad była jarzynowa, której nie cierpiałem. Dostałem solidny talerz i nawet spróbowałem trochę, ale mój ściśnięty żołądek zbuntował się. Połknięty łyk zupy nie gościł długo w kiszkach i co tu dużo gadać — narzygałem do talerza. Zupy przybyło.

Odsunąłem naczynie jak najdalej od siebie, lecz wtedy pojawiła się pani Tereska.

— No jedz. Dobra zupa, nie grymaś… Smarkaczu jeden, potem będziesz w domu gadał, że cię tu głodzimy.

Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz do końca!

Wstydziłem się powiedzieć, co się stało. Siedziałem nad tą zupą, a z oczu kapały mi łzy prosto do talerza. Po obiedzie, zostałem samotnie posadzony przy oknie, a na parapecie postawiono nienawistną breję. Mieszałem w niej łyżką, patrzyłem przez okno na zapadający mrok i odliczałem minuty do przyjścia Mamy. Pani Tereska pojawiała się co jakiś czas i spoglądała na mnie groźnie.

Jej wymalowana twarz przypominała porcelanową lalkę, rubinowe usteczka pod ciemnym wąsikiem zacisnęła w cienką linię. Chciała złamać mój niezrozumiały upór i gdyby to od niej zależało, siedziałbym tam do końca świata.

Na szczęście pojawiła się Mama i wybawiła mnie z opresji.

— Niech pani idzie z nim do psychologa. Jest krnąbrny, nieposłuszny i nie potrafi przystosować się do reguł panujących w naszej placówce. Nie wiem, co tam jecie w domu, pewnie same frykasy i synek teraz grymasi — rzekła z przekąsem.

— Co się stało? — spytała mama.

— Nasze potrawy przygotowujemy z najlepszych produktów, według wskazań pani dietetyczki. Wszystkim smakuje, tylko nie jemu! Poza tym zabiera dzieciom zabawki i bije dziewczynki! Proszę z nim porozmawiać — ściszyła głos — sugeruję przemówić mu do rozumu ręcznie. Tyłek nie szklanka, nie potłucze się.

Mama spojrzała na mnie zimno. W jej oczach dostrzegłem błysk gniewu.

Mnie aż zatkało z oburzenia. Jak można tak kłamać bez mrugnięcia okiem!

— Ale mamusiu… — wykrztusiłem.

— Pogadamy w domu — syknęła Mama.

W domu, zanim dostałem lanie, jakoś udało mi się przekonać rodziców, że pani Tereska nakłamała o moim zachowaniu. W rewelacje o biciu dziewczynek nie uwierzyła ani Mama, ani Tata.

— Masz być super grzeczny. Jutro przeprosisz panią Tereskę. Nie dawaj jej powodu do skarżenia na ciebie, nie chcę więcej wysłuchiwać tego, co dzisiaj.

— Ale mamusiu, posłuchaj. Ona wszystko zmyśliła! — zaprotestowałem.

— Nieważne. Pamiętaj, pokorne cielę dwie matki ssie. — Mama lubiła takie sentencje.

Tak więc pani Tereska miała na mnie oko. Przeprosiłem ją nazajutrz, a ona łaskawie przyjęła moje fałszywe słowa za dobrą monetę. Myślałem, że na tym się skończy. Odchodziłem już, gdy usłyszałem:

— Poczekaj. Masz tu lalkę, zobacz jaką ma podartą sukienkę. Zabierz do domu i niech mama uszyje jej nowe ubranko, spodnie i bluzkę, może też być sweterek.

Ale się mama ucieszy! Już słyszę to zgrzytanie zębów i narzekania!

Kary wymierzane przez Panią były wyrafinowane i miały szerokie pole rażenia.

***

Teraz pani Tereska stała w drzwiach i z uwagą sprawdzała ręce wchodzących dzieci. Dobrze, że pozbyłem się śladów węgla. Z obojętną miną, ale z bijącym sercem, pokazałem ręce i nie patrząc w świdrujące oczka tej żmii, wszedłem do sali.

Po drugim śniadaniu, rozpoczęły się zajęcia plastyczne. Mieliśmy robić wyklejanki z kolorowego papieru. Na widok słoiczków z białym klejem roślinnym niektórym zaświeciły się oczy, a mnie ślina napłynęła do ust. Klej był po prostu bardzo smaczny. Był słodki i miał migdałowy smak, co wszyscy lubili. Próbowaliśmy kiedyś innego, płynnej gumy arabskiej, ale nie był tak dobry, jak klej biurowy.

„Wiosna w ogrodzie” — taki był temat pracy do wykonania. Wycinanka lub wydzieranka, jak ktoś nie potrafił operować nożyczkami. Do dyspozycji mieliśmy kolorowy papier i stertę czasopism.

Znałem niektóre czasopisma, bo mieliśmy prenumeratę w kiosku „Ruchu” na Dąbrowskiego. Mama mnie wysyłała, żebym odbierał w sobotę zamówione czasopisma. Był to Przekrój, Dookoła Świata, Panorama, Kobieta i Życie i Przyjaciółka dla dorosłych, Płomyczek dla Marka i Świerszczyk dla mnie.

Lubiłem Przekrój, bo był taki inny, kolorowy i miał śmieszne obrazki na ostatniej stronie. Profesor Filutek i pies Fafik. Mama nieraz czytała mi zdania z „humoru zeszytów” i tłumaczyła, dlaczego są takie śmieszne.

Wpadłem na pewien pomysł, widziałem podobny w jakiejś „Kobrze”. Odwaliłem szybko pracę obowiązkową, przyklejając kilka kolorowych kółek do papieru. Dorysowałem zielone łodygi i liście.

Powstał „ogród wiosną” i mogłem przystąpić do właściwej pracy.

Nikt w przedszkolu nie wiedział, że niedawno posiadłem umiejętność czytania. Zamęczałem dorosłych pytaniami. „A co to za litera?” i tak jakoś nauczyłem się składać słowa. Pierwszy przeczytany świadomie napis brzmiał ART. SPOŻYWCZE.

„Spożywcze” zrozumiałem, ale ten ART. był dla mnie zagadką. Tata mi wyjaśnił, że to taki skrót od słowa ARTYKUŁY, czyli rzeczy do jedzenia.

Czytanie przydawało się, gdy wszystkie atrakcyjne zabawki zostawały rankiem zawłaszczone przez inne dzieci. Brałem jakąś bajkę z obrazkami i siadałem w kąciku, mozolnie składając wyrazy w sensowne wyrazy i zdania. Z czasem szło już całkiem sprawnie. Nie zdradzałem się z tą zdolnością, instynktownie czułem, że nie warto.

Mama lubiła różne przysłowia i powiedzenia. Kiedyś mi objaśniła rosyjskie przysłowie:

Tisze jediesz, dalsze budiesz. Czyli nie wychylaj się bez potrzeby, rób po cichu swoje, a osiągniesz cel. Mama jest mądra, no, nie taka jak Tata, ale teraz zrozumiałem, że miała rację.

Zasłaniając ciałem moje pole działania, wyciąłem z różnych gazet kilkanaście drukowanych liter i zacząłem je przyklejać do kartki. Pisać odręcznie jeszcze nie umiałem, ale metodą wycinankową udało się poskładać nawet całkiem zgrabne zdanie. I w dodatku anonimowo.

— Co robisz? — przez ramię zajrzał mi Andrzejek.

— Nadmanganian potasu — tylko to mi przyszło do głowy, Babcia ostatnio moczyła w czymś takim nogi, było to bez sensu, ale Andrzejkowi wystarczyło.

— Acha, fajnie. Pożycz nożyczki.

Muszę być ostrożniejszy. Schowałem dzieło pod sweterek. Dobrze, że zdążyłem, bo poczułem nagle zapach lakieru i odwróciłem się.

Tak, pani Terenia stała za mną.

— Skończyłeś już? Pokaż.

Podałem mój wymięty wiosenny ogród.

— Nie napracowałeś się zbytnio, ale czego można oczekiwać po dziecku specjalnej troski — westchnęła z fałszywym współczuciem. — Odwaliłeś niezłą manianę!

Ulubione słówko Pani, to samo słyszałem w kotłowni! Tak, to był dowód. Ach, więc ona była jedną z tych kobiet w fartuchach! Poczerwieniałem z emocji i opuściłem głowę, żeby się nie zdradzić.

Nagle rozległ się rumor i płacz jakiejś dziewczynki. To mnie uratowało od dalszego przesłuchania.

— Bo on mi zabiera klej! — naskarżyła Justyna.

— A ona kłamie! To był mój, ukradła mi. — rzekł Grześ, nie przestając grzebać w zadartym nosie. Konflikt został zduszony w zarodku, jak przystało na doświadczonego pedagoga.

— Nie dłub w nosie, boś nie prosię. A ty się nie krzyw, bo ci tak zostanie. Oboje marsz do kąta. Tam ochłoniecie.

Grześ i Justyna pokazali sobie języki, ale tak, by pani nie widziała. Jednak ona miała oczy z tyłu głowy.

— Schowajcie jęzory, bo wam utnę. Jazda, do kąta, każde do swojego. Zaklaskała w dłonie i głośno oznajmiła:

— Jeszcze pięć minut i kończymy.

— Jeszcze nieee! — odezwały się dzieci.

— Kto nie skończy, nie je budyniu — zakończyła protest Pani.

Zwróciła się do mnie.

— Idź do kuchni i zapytaj, za ile będzie obiad.

***

Poszedłem do kuchni, lecz trafiłem na chwilę, gdy wszystkie kucharki poszły do szatni poplotkować przy kawce i papierosku. Na piecu stały ogromne gary, w których coś bulgotało. Unosiły się obłoki pary i dymu. Mieszanina zapachów i odorów. Pośliznąłem się na tłustej posadzce i wylądowałem na kolanach za ciągiem szafek. Usłyszałem głosy. Ale nie były to głosy z mojego świata wewnętrznego. To była Irena, szefowa kuchni, niemiła niewiasta.

Schowałem się czym prędzej do najbliższej szafki. Dzieciom wstęp do kuchni był zabroniony. Trafiłem, na szczęście na szafkę luźno wypełnioną produktami sypkimi.

Irena rozmawiała z najstarszą kucharką, Zofią.

— Tak się składa, że dostaliśmy dzisiaj w dostawie starą mortadelę. Ja bym jej do ust nie wzięła, ale umyjemy ją ludwikiem. Damy dużo przypraw, panierkę i będzie wyglądać jak schabowy. Jakby co, to jesteśmy kryci. W fakturze jest jak wół — schab extra. Jurek dobrze to wszystko wymyślił.

— Ciekawy pomysł. Widziałam, salmonella aż w nich buzuje. Trzeba było pokrywkę od garnka obciążyć kamieniem od kiszenia kapusty, bo by wszystkie kiełbasy uciekły. Co za syf!

— Ja tu nic nie jem, szczególnie jak gotuje Jadźka. Jak jest na lekach, to robi się nieciekawie.

— A co?

— No, ziemniaki byle jak obrane, kasza przypalona, a raz do zupy wpadła jej ściera od zmywania garów.

— Nie gadaj! Kiedy?

— A we wtorek, do pomidorówki.

— Błee, nie mogłaś mi powiedzieć, sama ją jadłam!

— Ale nie umarłaś? No nie bądź zła, dam ci do domu kawał krakowskiej suchej i kilo cielęciny.

W jadłospisie na jutro są kotleciki z mielonej cielęciny, marchewka z groszkiem i ziemniaki. Szczeniakom damy mielone z tej mrożonej wieprzowiny drugiego gatunku, nie zorientują się. Leży już w chłodni drugi rok, to trzeba ją w końcu użyć.

Słuchałem tego wszystkiego i aż ciarki mi chodziły po plecach. Pomidorówka! Moja ulubiona zupa. Co one wyrabiają? Trzeba bardzo nie lubić dzieci, żeby robić takie straszne rzeczy. Skurczony w szafce na produkty suche, czułem, że narasta we mnie słuszny gniew.

Kiedyś kolega ojca recytował, mocno rozweselony wódką, fragmenty z Biblii. Starałem się zapamiętać, ale za długie to było. Później znalazłem ten fragment w babcinej wersji Pisma Świętego.Brzmiało to jakoś tak:

„Ścieżka sprawiedliwych wiedzie przez nieprawości samolubnych i tyranię złych ludzi. Błogosławiony ten, co w imię miłosierdzia i dobrej woli prowadzi słabych przez dolinę ciemności, bo on jest stróżem brata swego i znalazcą zagubionych dziatek.

I dokonam srogiej pomsty w zapalczywym gniewie,

na tych, którzy chcą zatruć i zniszczyć moich braci.

I poznasz, że ja jestem Pan, gdy wywrę na tobie swoją zemstę.”