Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
238 osób interesuje się tą książką
"Nigdy niczego nie osiągniesz. Jesteś tylko dziewuchą ze wsi."
Maggie słyszy te słowa całe swoje życie. Wierzy w nie aż do dnia, kiedy zostaje przyjęta na studia. Niewiele myśląc, dziewczyna opuszcza rodzinne ranczo. Od tej pory przyświeca jej tylko jeden cel - udowodnić, że świat się wobec niej pomylił.
Dallas, rok 2001. Pokusy miasta, zdziwaczała paczka przyjaciół i katolicki uniwersytet, gdzie świętość to tylko pozory. Maggie szybko ulega urokom nowej codzienności - hazardowi, libacjom oraz seksualnym przygodom, a każda z nich doświadcza ją coraz dotkliwiej. Towarzyszy jej niepoprawny optymista Walter, dewotka Amy, narcystyczny Jeremy i... Rob. Miły nudziarz - dokładnie taki, jakich Maggie nie znosi. W dodatku chłopak ma na jej punkcie obsesję. Obsesję, która z czasem przeradza się w szaleńczy ogień. W końcu wszystko zaczyna się od jednej małej iskry...
TREŚĆ 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 606
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 12 min
Rok wydania: 2025
Lektor: Ewa AbartAdrian RozenekVictor RydyczViktoria SaltAgnieszka Postrzygacz i inni
Owoc żywota słodkiego
Owoc żywota słodkiego
Copyright © Scarlett Peacock, 2025
Wydanie I, Warszawa
ISBN: 978-83-68604-21-4
Redakcja: Joanna Karyś
Korekta: Patrycja Szura
Skład i łamanie: Piotr Mańturzyk
Okładka: Oliwia Binkowska-Durjasz
Wektory: Oliwia Binkowska-Durjasz
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
All right reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
instagram.com/scarlett_peacock/
tiktok.com/@scarlett.peacock
instagram.com/wydawnictwopostepu/
instagram.com/postepstudio/
instagram.com/glosy_do_reklam/
youtube.com/@WydawnictwoPostepu
Książka dostępna także w wersji audiobooka i ebooka.
Wszystkim, którzy pomogli mi w dotarciu tu, gdzie teraz jestem. Za każde ciepłe słowo, polecenie czy wsparcie w innej formie. Może i historie powstają dzięki autorowi, ale autor istnieje tylko dzięki Wam. Dziękuję, że pozwoliliście mi być.
Owoc żywota słodkiego to pierwsza część dylogii, a równocześnie serii, w której skład wchodzi moja debiutancka powieść Uważny dotyk. Historie te można czytać niezależnie od siebie. Łączy je tylko to, że dotyczą kilku tych samych postaci, ale brak chronologii w czytaniu nie wpływa na odbiór fabuły w żadnym z obu przypadków.
Podobnie jak poprzednio: zastosowałam w tekście kilka uproszczeń – choćby w kwestii systemu miar obowiązującego w USA. To w końcu historia o bliskości, więc dla polskiego Czytelnika znacznie bardziej obrazowe jest powiedzenie, że bohaterowie tkwili centymetry od siebie, a nie trzy cale.
W momencie, kiedy taki zabieg i wolne tłumaczenie zaszkodziłoby fabule czy klimatowi – tam pojawiają się przypisy.
Akcja niniejszej książki toczy się na katolickim uniwersytecie w Teksasie. Współczesny Czytelnik pewnie w ogóle nie jest tym zaskoczony. W końcu rynek wydawniczy oferował już historie pokroju romansu z księdzem i nie tylko. Nie każdemu jednak odpowiada, kiedy tematy seksu stoją blisko religii. Tu tak jest, więc ta lektura może nie być dla Ciebie odpowiednia.
Te dwa aspekty nie zostały zestawione razem przypadkowo. Stanowią oś światopoglądową głównej bohaterki skonfliktowanej z Bogiem i podstaw, na których zbudowała swoje życie. Jej twierdzenia mogą uchodzić za kontrowersyjne, ale mają na celu jedynie kreację postaci, a nie urażenie czyichkolwiek uczuć.
To nie opowieść o tym, że wiara jest zła – z tym poglądem kontrastuje zresztą wiele postaci, które tu poznacie. Raczej historia ukazująca, że każdemu światłu towarzyszy mrok, a świętobliwą moralność i nadużycia dzieli czasem bardzo cienka granica.
Na koniec warto zaznaczyć, że zbieżność imion czy nazwisk jest zupełnie przypadkowa, natomiast uniwersytet w Irving nie uchodzi w żadnych kręgach za siedzibę rozpusty. Chyba.
Skoro już macie tę świadomość, mogę śmiało zaprosić Was do czytania. Mile spędzonych chwil.
S.P.
(Tylko co mnie podkusiło na pseudonim, którego
inicjały brzmią, jakbym napisała sobie nekrolog?)
– Uważaj, jak leziesz, kretynko!
Tymi słowami przywitał mnie Teksas, a raczej mężczyzna w garniturze, który z impetem przyłożył mi aktówką. Zanim przeprosiłam, był kilka kroków przede mną i niecierpliwie zerkał na zegarek. Obrócił się tylko raz, nie wiadomo, czy bardziej zainteresowany moją twarzą, czy obrzyganą koszulką.
Stałam osłupiała, podążając wzrokiem za punktem oddalającym się na chodniku. Byłam w Dallas ledwie parę minut, a już zdążyłam kogoś rozjuszyć. Zabawne. Zwykle osiągałam ten cel dopiero po wymianie kilku zdań. Wyjątek stanowili moi rodzice. Im wystarczało mrugnięcie, by żałowali sprowadzenia mnie na świat.
Mężczyzna zniknął za budynkami, a ja uśmiechnęłam się szeroko mimo dojmującego zmęczenia. Nigdy więcej go nie spotkam, czyż to nie wspaniałe? Dwie obce twarze niewyróżniające się spośród miliona pozostałych i tak sobie obojętne, że facet nie opowie o mnie nawet w pracy czy przy rodzinnej kolacji. Byłam anonimowa.
Niesamowite. Nikt mnie tu nie znał. Nikogo nie obchodziłam. Moje imię nie budziło żadnych skojarzeń, nie wędrowało z języka na język. Zupełnie inaczej niż dotychczas.
Słyszałeś, że córka Barnettów ominęła drugą mszę w miesiącu? Widziałaś, jaką założyła spódnicę? Ze dwa centymetry za krótką. Ludzie mówią, że dostała się na studia, dasz wiarę? Ona? Dziewucha wróci z płaczem po kilku tygodniach. Z płaczem? Chyba chciałaś powiedzieć, że z brzuchem!
Nie znosiłam tych historii, które tam, skąd pochodzę, stanowiły główny, o ile nie jedyny, obiekt zainteresowania ludzi. Ludzi bez przyszłości, bez ambicji, zacietrzewionych w swoich przekonaniach po grobową deskę. Nigdy tam nie pasowałam, ale ostatnie lata… Ach.
Zapaliłam papierosa, z zaskoczeniem pojmując, że zapach w nozdrzach nie różni się wiele od powietrza. Kiedy całe życie mieszka się wśród pastwisk, to różnica jest uderzająca. Zresztą nie chodziło tylko o odór spalin. W powietrzu… unosił się pośpiech. Można by go smakować, wysuwając język z ust.
W moich stronach czas był pojęciem względnym, a tutaj liczyła się każda minuta. Ludzie pędzili do pracy, trąbili w korkach i umawiali spotkania na konkretną godzinę. Oglądałam to zjawisko w milczeniu, próbując wyciągnąć z urywanych dialogów jak najwięcej. Wpasować się w tłum.
Czarni, biali, Latynosi – w ciągu kilku minut doznałam większego szoku kulturowego niż przez dziewiętnaście lat. Ludzie nie zważali na płeć, kolor skóry czy status.
Prym wiódł jedynie aspekt narodowy. Z kilku balkonów powiewały flagi stanu, a wiele mijanych lokali zdobiły białe, niebieskie i czerwone barwy. W sklepach królowały koszulki „Nie zadzieraj z Teksasem!”, slogan widniał nawet na licznych znakach drogowych ku przestrodze.
Od stacji kolejowej dzieliło mnie jakieś czterdzieści minut pieszo. Poszłam, bo miałam wystarczająco dużo czasu. Poza tym liczył się każdy cent. Wyjazd pochłonął sporą część moich oszczędności, a rodzice więcej by mi nie pożyczyli. I tak zapłacili za uczelnię, akademik.
Nowe bodźce tak pochłaniały moją uwagę, że przestałam zważać na plecy mokre od potu, ciężki plecak, a nawet coraz dotkliwszy smród.
Do tej pory opuściłam rodzinną miejscowość tylko kilka razy, nie dalej niż na dwieście kilometrów. Przeprawienie się do Dallas było podróżą mojego życia – podniecającą i przytłaczającą zarazem. Niegdyś sądziłam, że nie ma wyzwań, którym nie sprostam, ale z każdym krokiem ogarniały mnie coraz większe wątpliwości.
Westchnęłam ciężko, poprawiając ramiona plecaka. Wokół tylko beton, praktycznie zero zieleni. Trawa, która uchowała się przez lato, była pożółkła, wręcz wypalona. Betonowe molochy kumulowały ciepło, a upał jeszcze nigdy nie wydawał się tak nieznośny.
Brzydko, pomyślałam. Nowy dom nie wyglądał tak, jak sobie wymarzyłam, ale odespanie siedemnastogodzinnej trasy powinno zmienić moje nastawienie. Marzyłam o wygodnym łóżku. Ostatni raz wypoczęłam w łonie matki.
W pociągu wszyscy się ode mnie odsunęli. Powinnam czuć skrępowanie, a zamiast tego byłam wdzięczna, że zwolnili miejsce do siedzenia. Zajęłam od razu dwa, rozkoszując się terkotaniem kół i światem przemykającym za oknem z zawrotną prędkością.
Piętnaście minut później dotarłam do Irving, na przedmieścia Dallas, gdzie znajdował się uniwersytet. Katolicki uniwersytet, podkreślał ojciec, a ja prychałam śmiechem za każdym razem, kiedy to robił. Chyba liczył, że jeśli powtórzy to określenie wystarczająco dużo razy, to wyczaruje aureolę nad moją głową.
Rodzice sądzili, że tu nabiorę pokory. Trafię na odpowiednich ludzi, którzy pozwolą mi się nawrócić. Wszyscy wiedzieliśmy, że metamorfoza była czczymi życzeniami, ale brzmiała dobrze w ustach sąsiadów, więc kurczowo trzymaliśmy się tej wersji wydarzeń.
Okolice miasteczka akademickiego sprawiały wrażenie swojskich, choć zagęszczenie ulic i domków jednorodzinnych zatrważało. Podejrzewałam, że zgubię się kilkanaście razy, zanim zacznę wracać na kampus bez większego problemu.
Błonia uniwersytetu pękały w szwach. Nie od uczniów rozpoczynających naukę, tylko przede wszystkim od ich rodzin. Uczelnia gorąco zachęcała do wspólnego przyjazdu, ale moi rodzice nie chcieli o tym słyszeć. Nie zostawiliby gospodarstwa bez opieki.
Czułam niewysłowioną ulgę, że ich ze mną nie ma. Przynajmniej do momentu, kiedy stanęłam na wprost tablicy powitalnej i dostrzegłam tę chmarę ludzi. Śmiejących się. Wymieniających uściski. Więc tak wyglądają normalne rodziny, pomyślałam.
Bez namysłu sięgnęłam po kolejnego papierosa, wiedząc, że na razie to mój ostatni.
Przed przyjazdem tutaj dostałam ponad dwustustronnicowy kodeks obowiązujący na terenie kampusu, w którym roiło się od zakazów. Nie można pić przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia ani nawet uczestniczyć w imprezach z alkoholem. Palenie dozwolone tylko w wyznaczonych miejscach. Seks to wyłącznie przywilej małżeństw.
W skrócie: powstrzymywać się od wszystkiego, co w życiu przynosi radość, przynajmniej mi. Z takimi perspektywami moim nowym celem powinno być samobójstwo, ale jego również nie wolno popełnić.
Tutaj chyba też nie pasuję, pomyślałam. Skoro jednak nie odnalazłam się ani na wsi, ani w wielkim mieście, to gdzie ja się właściwie nadawałam? Co poszło ze mną nie tak?
Zdeptałam niedopałek i wyrzuciłam go do śmieci. Pora zameldować się w akademiku. Byłoby jednak łatwiej, gdyby budynki nie stanowiły swojej wiernej kopii. Rozpoznałam, że jestem w dobrym miejscu, tylko dzięki wieży wyrastającej między sześciennymi bryłami o piaskowym zabarwieniu.
Braniff Tower stanowiła symbol uniwersytetu. Wysoka na ponad pięćdziesiąt metrów, wyglądająca jak rezydencja strażników w zakładzie karnym, w rzeczywistości wieńczyła centrum handlowe. Opiewała strony tytułowe biuletynów, kartek pocztowych – wszystkiego. Wyrastała nad drzewa jako punkt orientacyjny dla pierwszoroczniaków tłoczących się wokół.
Godzina mojego meldunku przypadała na dziesiątą, zostało niewiele czasu. Błądziłam tam i z powrotem, nie do końca wiedząc, skąd odebrać rzeczy, które wysłałam tutaj wcześniej, ani gdzie znajdę swój pokój. Nie chcąc nawalić już pierwszego dnia, postanowiłam zapytać studentów starszych lat, których co jakiś czas wyłapywałam wzrokiem.
Rozpoznałam ich po charakterystycznych wstążkach zawiązanych na nadgarstkach. Każdy kolor oznaczał inny język konwersacji. Zaczepiłam kogoś z fioletową, ale mówił wyłącznie po hiszpańsku.
Czerwony. Tak, czerwony to najpewniej angielski. Bez namysłu poklepałam po ramieniu chłopaka, który stał na uboczu. Nie należałam do niskich dziewczyn, ale nawet mnie wydał się ogromny. Długi, to chyba lepsze określenie. Zupełnie jak tyczka.
Miał wąskie opuszczone ramiona, które zwisały bezwładnie. Gdy się jednak wyprostował, jego głowa załaskotała chmury, przynajmniej z mojej perspektywy.
– Przepraszam, chyba się zgubiłam.
– Jakoś temu zaradzimy.
Jego głos był tak głęboki, że można by w nim utonąć. Najseksowniejszy głos, jaki kiedykolwiek słyszałam, kontrastujący z gładkimi, wręcz chłopięcymi policzkami i kruczoczarnymi włosami, ułożonymi w sposób, który trudno nazwać fryzurą. Podłużna twarz, długi nos, długie, wąskie usta i gęste brwi dopełniały obrazu.
Zupełnie nie mój typ mężczyzny, ale jego roześmiane oczy i uśmiech były zaraźliwe.
– Szukam swojego akademika – wyjaśniłam zwięźle.
– To nie tutaj. Tu są męskie. Do żeńskich trzeba przejść na drugą stronę kampusu.
Powstrzymałam śmiech. Nie wystarczyło, że rozdzielili płcie na osobne budynki. Musieli jeszcze ulokować je jak najdalej od siebie, byle nie kusiło. Jakby niewiele różniło nas od zwierząt. Kto przejmowałby się nauką, skoro kopulacja jest taka fascynująca?
– Masz rozpiskę? – zapytałam. – Zostałam przydzielona na dziesiątą, nazwisko na „B”.
Chłopak przerzucił kilka kartek w trzymanym notesie.
– Masz pokój w Madonnie. Na prawo i do samego końca. Najpierw miniesz dormitorium świętej Teresy, później będzie twoje.
– Gdyby ktoś mi powiedział, że pewnego dnia zamieszkam w Matce Boskiej, to bym nie uwierzyła. Do tej pory ten przywilej miał tylko Jezus – uznałam, za późno zdając sobie sprawę, gdzie jestem i że ulubione żarty powinnam zostawić jakieś półtora tysiąca kilometrów za sobą.
Chłopak stłamsił uśmiech. Przymknął oczy, a kąciki ust drżały mu przez krótki moment. Anioł siedzący na jego ramieniu wygrał walkę, utwierdzając mnie w przekonaniu, że gość naprzeciwko to ucieleśnienie dobroci i muszę zniknąć, zanim go popsuję.
– Nie jesteś stąd, prawda? – spytał.
– Rozpoznałeś to po moim poczuciu humoru?
– Po twoim akcencie – sprostował, odsłaniając zęby, a ja poczułam się jak idiotka.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak łatwo wychwycić mój odmienny sposób mówienia. Nie wiem dlaczego, skoro sama potrafiłam rozpoznać to bez trudu u miejscowych. Może brzmiałam jak wieśniaczka, ale przynajmniej nie mówiłam wolno, jakbym dostała udaru. Niewyraźna mowa i te zabawnie opadające kąciki teksańskich ust tylko pogłębiały wrażenie.
– Więc skąd jesteś?
– Z Kentucky – przyznałam niechętnie.
– Kawał drogi stąd.
– Jak najdalej domu było moim podstawowym kryterium wyboru uczelni. Ty pochodzisz z Dallas?
– Tak. Jak najbliżej domu, to był z kolei mój wymóg.
Niedobrze. Synek mamusi. Od takich trzeba stronić. Zanim się obejrzysz, w waszej relacji jest o jedną osobę za dużo, twój poziom gotowania nigdy nie zbliża się do wystarczającego, a podczas miesiąca miodowego nacierasz olejkiem nie tylko męża, ale też tę drugą świnię. I to nie dlatego, że leżycie na bahamskiej plaży, po której wędrują łaciate prosiaki.
– Pierwszy raz w samolocie?
Właściwie to w łóżku, odpowiedziałam w myślach, tym razem reflektując się już w porę.
Chłopak podtrzymywał rozmowę wyraźnie zaciekawiony, co ja tu właściwie robię. Też chciałabym wiedzieć.
– Przyjechałam autobusem. Rodzice kategorycznie zabronili mi lecieć. Byli przerażeni tą perspektywą. Wiesz, po tym, co stało się w Nowym Jorku.
Nie musiałam nic dodawać. Od ataku na World Trade Center minęło zaledwie dwanaście dni. Wszyscy o tym rozmawiali. Nie tylko my, ale i cały świat. Jeśli rozmowa przestawała się kleić, wystarczyło zagaić na temat zamachu.
Rodzice używali go jako naczelnego argumentu, by powstrzymać mnie przed wyjazdem na studia. Chyba sądzili, że w ciągu miesiąca na terenie Stanów nie ostanie się ani jedna wieża. Braniff Tower z pewnością runęłaby jako następna. Ludzie, co za mentalność.
Dla mnie pozostanie w domu było równoznaczne ze śmiercią i nie omieszkałam tego przyznać. Po dniach wypełnionych płaczem, krzykiem i groźbami, rodzice w końcu odpuścili.
– Nie dziwię się, że mieli obawy. To pewnie największa katastrofa, jaką przyszło im przeżyć. Podejrzewam jednak, że dla ciebie ta podróż nie była łatwa.
Wzrok chłopaka powędrował na mój biust, a ja przysłoniłam się połami kraciastej koszuli. Przez moment miałam niewysłowioną ochotę dać starszakowi wejściówkę na bitwę mojej dłoni z jego twarzą. Wtedy jednak pojęłam, dlaczego opuścił spojrzenie. Kleks wymiocin na niegdyś białym topie rodził aż nazbyt dużo pytań.
No tak, jaka ja potrafiłam być niemądra. Tacy jak on nigdy nie zaglądają w miejsca, w które nie wolno. Gdyby się nawet odważył, trudno go winić. Inni robili to nieustannie, tylko dyskretniej.
Miałam tak monstrualne piersi, że ludzie widzieli najpierw cycki, a potem człowieka, do których są przytwierdzone. Zawsze kryłam je, jak tylko mogłam, ale bezskutecznie. Nie znosiłam ich.
– Ach, to. – Opuściłam wzrok na plamę i przetarłam twarz dłonią. – Zwykle wyglądam i pachnę lepiej. Gość z siedzenia obok miał chorobę lokomocyjną. Wymiotował prawie przez całą drogę. W połowie nie trafił do worka. Zresztą później worek przestał wystarczać.
– Musisz być odważną dziewczyną. Niewiele osób przyjeżdża tutaj z tak daleka.
– Ty to nazywasz odwagą, ja desperacją. – Wzruszyłam ramionami.
– Początki są trudne, ale polubisz to miejsce. Teksańczycy są z reguły bardzo gościnni. Swoją drogą… – Pospiesznie przełożył papiery do jednej ręki. – Wybacz mi brak manier. Robert, ale wszyscy mówią mi Rob.
– Maggie – przedstawiłam się, ściskając jego gładką dłoń nieskalaną fizyczną pracą.
– Jestem prezesem Rady Wykonawczej w samorządzie studenckim.
Czyli nudziarz, który doprowadzi twoje życie towarzyskie do ruiny. Przyjęłam.
– Mam duży wpływ na życie uczelni, więc gdybyś napotkała jakikolwiek problem, po prostu do mnie przyjdź – kontynuował. – Nie będę opowiadać o szczegółach, bo to niezbyt ciekawe, ale potraktuj mnie jak mężczyznę do spełniania swoich potrzeb.
– Faceci, którzy obiecywali mi podobne rzeczy, nie kończyli najlepiej. Mocno przeceniali własne umiejętności – uznałam lekceważąco.
– Ja swoich nie przeceniam – zapewnił wesoło.
Rob posłał mi subtelny, ledwie zauważalny uśmiech. Jego usta nie zdradzały wiele, ale oczy… w nich kryło się tyle, że odwróciłam wzrok. Odbicie takich bezeceństw, jakich na tym uniwersytecie nie widziano od czasu jego powstania.
Chłopak odsunął poły marynarki i włożył dłoń do kieszeni. Czarne okulary w grubych oprawkach, które zatknął za kołnierz koszulki z abstrakcyjnym nadrukiem, zadyndały nieznacznie.
– Cóż, wszystko mi jedno – podsumowałam. – Ja żadną funkcją poszczycić się nie mogę. Z reguły wyciągam z ludzi to, co najgorsze, dlatego trzymaj się ode mnie z daleka.
– Trudno będzie. Bardzo zwracasz na siebie uwagę.
– Aż tak widać, że jestem ze wsi? – Westchnęłam niepocieszona.
– Chodziło mi o twoją urodę. Tę burzę złotych loków. Zadarty nos.
Za wysokie czoło i okrągłą twarz jakoś przemilczał.
– Dzięki, Rob. Za pomoc – ucięłam rozmowę, odwracając się na pięcie.
– Maggie – zatrzymał mnie jeszcze.
Moja irytacja rosła w zastraszającym tempie.
– Czego?
– Klucze odbierzesz w Biurze Życia Studenckiego. Tam.
Wskazał określony kierunek, a ja potaknęłam i odeszłam jak najprędzej, licząc, że więcej się nie spotkamy.
Dzień, w przeciwieństwie do nocy w podróży, upłynął bezproblemowo. Akademik skradł mi serce. Wyglądał jak sanatorium, ale to nie miało znaczenia. Skromne pokoje, jak najmniej mebli i tylko to, co niezbędne do życia – łóżko, lichej jakości biurko, szafa, parę półek, umywalka oraz apteczka. Wszystko tylko dla mnie.
Nie będzie więcej dobijania się do drzwi, wstawania o świcie czy wiecznych pretensji. Rodzice zapłacili za dwuosobowy pokój, żebym nie musiała go z nikim dzielić. Trudno orzec, jaka była ich motywacja. Albo uznali, że nikt ze mną nie wytrzyma, albo zapewnili warunki do skupienia, bym nie wyleciała z uczelni tak szybko, jak obstawiali.
Inwestycja w naukę była ich ostatnią nadzieją, że jestem cokolwiek warta. Brak współlokatorki, która wciągnęłaby mnie w rytm imprez, miał więc w sobie coś zasadnego.
Zjadłam lunch, a po nim nie obchodziło mnie już nic więcej. Przespałam ciągiem czternaście godzin i kiedy otworzyłam oczy, życie jeszcze nigdy nie było tak piękne. Ominęłam wieczorną integrację, ale podejrzewałam, że będę mieć jeszcze niejedną okazję do poznania rówieśników.
Następny dzień wypełniły formalności. Szkolenia BHP, prezentacje na temat życia uczelni czy przemówienie dziekana, podczas którego nieustannie przygryzałam wargi, by nikt nie zauważył mojego drwiącego uśmiechu.
– Pamiętajmy więc o poszanowaniu godności drugiego człowieka. Jesteśmy istotami wolnymi, choć osłabionymi grzechem pierworodnym, a zatem potrzebujemy nawrócenia przez łaskę Pana. Nasze życie jest pełne tylko dzięki innym ludziom: przyjaciołom, rodzinie i Kościołowi. Dlatego zapraszamy was na mszę w każdy dzień tygodnia…
Już lecę, pomyślałam.
Monolog trwał bardzo długo, choć większość fragmentów była odseparowana od religii. Uniwersytet przyjmował wszystkich niezależnie od wyznania, a pracownicy sprawiali wrażenie otwartych na wszelkiego rodzaju dyskusje. Takie zjawisko jawiło mi się jako nowość.
– Prawdopodobnie nawiążecie tutaj przyjaźnie na całe życie. Może stworzycie podwaliny małżeństw, a towarzyszyć wam będą czystość, pokora i sztuka kompromisów.
Powodzenia. Uczyć mnie życia w czystości to jakby tłumaczyć szczurowi, by przestał biegać po kanałach.
– Jak mawiał Arystoteles, jesteśmy zwierzętami społecznymi, a zatem tylko w grupie dążymy do rozkwitu. Wzorem średniowiecznych uniwersytetów każdy z was spędzi na terenie kampusu przynajmniej dziewięć najbliższych trymestrów. Życie we wspólnocie jest niezwykle stymulujące dla nauki.
Wszystko jest bardziej stymulujące niż przebywanie w Kentucky, pomyślałam. Akurat tę ideę polubiłam wyjątkowo.
Dziekan zebrał brawa na stojąco, choć wynikało to raczej z myśli o nadchodzącym obiedzie niż z uznania. Kolejki po odbiór posiłków były ogromne, a jako że rodziny uczniów wyjeżdżały dopiero jutro, tylko ja jadłam sama. Wszyscy zwracali na mnie uwagę, przynajmniej tak to postrzegałam. Nie czułam się dobrze.
Wieczorem wzięłam udział w nocy filmowej na świeżym powietrzu. Sądziłam, że to okazja do zawiązania nowych kontaktów, ale kiedy przyszłam, wszyscy stali zbici w małe grupy. Pewnie znali się z liceum.
Moja przebojowa natura zniknęła w odmętach zakłopotania. Ustawiłam się z boku, pod drzewem, i wyciągnęłam papierosa. Przytknęłam do niego zapalniczkę, która złośliwie nie zapłonęła. Potrząsnęłam nią kilkukrotnie, ale bezskutecznie.
– Co za chała – mruknęłam z irytacją.
– Pożyczyć ci moją?
Obróciłam głowę i zobaczyłam rosłego chłopaka z przydługimi, nastroszonymi włosami przypominającymi niedźwiedzią sierść. Był ubrany w jeans – zaczynając od spodni, a kończąc na kurtce z mnóstwem naszywek. Dryblas z obsesją na punkcie czystości. Tak wnioskowałam po świeżo wypastowanych butach i idealnie przyciętych paznokciach.
Ładnie pachniał. Męsko.
Podał mi zapalniczkę, więc skinęłam z wdzięcznością. Wypaliliśmy pierwszego papierosa, nawet nie podejmując rozmowy. Kątem oka dostrzegłam, że chłopak sięga po następnego.
Wygrzebał z tylnej kieszeni spodni pomięte opakowanie Marlboro, ale zastygł w połowie ruchu, patrząc, jak robię to samo, wyciągając Kentucky’s Best. Jakby nie wystarczyła nazwa, głowa konia widniejąca na kartoniku wręcz krzyczała, skąd pochodzę. Wszystko mnie zdradzało.
– Mogę się poczęstować? – zagadnął nieznajomy. – Nigdy takich nie paliłem.
– Śmiało.
– O w mordę. – Zaciągnął się, a potem westchnął. – Dobre. Naprawdę smaczne. I ty stamtąd wyjechałaś? Nie rozumiem czemu. – Zaśmiał się, znów przytykając papierosa do ust, a potem kontynuował wywód: – Nie znam nikogo, kto pochodzi z Kentucky. Ludzie przyjeżdżają do nas z różnych stron, ale stamtąd raczej nie.
– Tak, bo jesteśmy na to za głupi – odparłam bez namysłu, a on się speszył.
– Nie zamierzałem cię obrażać.
– Mówię, jak jest. Pochodzę ze wsi. Nikt stamtąd nie wyjeżdża. Umierasz tam, gdzie się rodzisz. Jak wyrok, tylko bez krat. Ludzie nie mają perspektyw ani kasy, żeby to zmienić.
– Musisz być błyskotliwa, skoro tobie się udało.
– Pracowita. Mam więcej szczęścia niż rozumu – uznałam, strzepując popiół. – Ty jesteś z okolic?
– Tak, urodziłem się w Dallas. Dziecko miasta. Świnię widziałem jedynie w piekarniku albo na filmach – podsumował rozbawiony. – To musi być… zupełnie inne życie. W Kentucky naprawdę macie niebieską trawę?
– To tylko nazwa gatunku1 – zachichotałam, nie wierząc, że ktoś naprawdę mógłby tak sądzić. – Przynajmniej mamy jakąkolwiek trawę, a nie jak tutaj.
– Po zimie będzie lepiej. Zielono.
– Tak może mówić tylko prawdziwy mieszczuch. – Wybuchłam śmiechem.
Nowy znajomy potarł szyję w zakłopotaniu.
– Usiądziemy? – zaproponował. – Mamy trochę czasu przed seansem. Z chęcią bym cię jeszcze posłuchał.
Walter, bo tak miał na imię, był entuzjastą życia. Nie istniał temat, który chłopak uznałby za nudny, a jego pytania czasem odbierały głos nawet takiej gadule jak ja. Nigdy wcześniej nie tłumaczyłam nikomu rzeczy, które dla mnie stanowiły codzienność.
– A konie? One naprawdę mają taki ciekawy zapach?
– Po co pytasz? W Teksasie macie ich na pęczki.
– No… tak, ale nie tutaj. Poza tym nigdy ich nie wąchałem – wyjaśnił głupawo. – Więc? Jak przytkniesz nos do sierści, jaki to zapach?
– Sama nie wiem. Taki… ziemisty. Jak błoto po deszczu, słoma i… nie umiem tego wytłumaczyć, ale to najpiękniejszy zapach, jaki znam.
Mężczyzna nieznacznie nachylił mi się do policzka. Spojrzałam zaskoczona, jak przykłada sobie pukiel moich włosów do nosa, oddychając głęboko.
– To chyba ten zapach – orzekł. – Rzeczywiście ładny.
Zważając na to, że najwięcej czasu spędzałam właśnie w stajni, może miał trochę racji.
– Wydajesz się bardzo pewny siebie jak na pierwszoroczniaka.
– Pewnie dlatego, że jestem tu już trzeci rok. – Posłał mi uśmiech.
– To co właściwie robisz na dniach adaptacyjnych?
– Szukam koleżanek – odparł zawadiacko, widząc moją minę. – Żartuję. Ten wieczór to inicjatywa mojego koła studenckiego, koneserów filmowych. Oglądam wszystko, jak leci. Dobre, słabe, seriale, filmy. Bez znaczenia.
– Ja wolę książki. W naszym domu kanapa i pilot stanowią wrogie terytorium ojca. Podejdziesz za blisko i przez tydzień nie dostaniesz obiadu.
Walter roześmiał się radośnie, choć mówiłam śmiertelnie poważnie.
– No, ale Seks w wielkim mieście chyba oglądałaś?
– Nie mówisz serio? Za to idzie się do piekła.
Chłopak zlustrował mnie wzrokiem.
– Twoja rodzina jest chyba dość… restrykcyjna w kwestii wiary?
– Dlatego nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Jeśli Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo, to gość nie jest zbyt sympatyczny – spuentowałam. – Ty sądzisz inaczej?
– Mam mieszane uczucia. Ja tam nawet lubię Boga, chociaż on mnie chyba niespecjalnie – pomyślał głośno, ale natychmiast zmienił temat: – W każdym razie, moja droga, dziś nadrobimy zaległości, a przynajmniej pierwszy sezon.
Naprawdę będziemy oglądać niecenzuralną ekranizację w sercu katolickiego kampusu? Ekstra. Może życie tutaj wcale nie okaże się tak skomplikowane, jak podejrzewałam.
– To nie jest… zakazane?
– Uniwerek nie ponosi odpowiedzialności za to, co dzieje się w kołach studenckich. Dlatego warto znaleźć swoje. Taka drobna rada. A teraz cicho, oglądaj.
Wciągnęłam się od pierwszego odcinka, a Walt był wniebowzięty, widząc, jak chichoczę. Sam co jakiś czas cytował odcinki na jednym wydechu, naśladując serialowe bohaterki. Naprawdę dobrze się bawiłam.
Skończyliśmy po trzeciej nad ranem. Zwykle cisza nocna obowiązywała od dwudziestej drugiej, ale rok akademicki zaczynał się dopiero za kilka dni. Nastroje dopisywały, a sen był ostatnim, czego potrzebowaliśmy.
– Ej, no włączy ktoś jakąś muzykę?
– Na płycie jest tylko country.
– Dawaj, może być.
W tym aspekcie nie różniliśmy się z Teksasem wcale tak bardzo. Lubiliśmy podobną muzykę, kochaliśmy śpiew, a przede wszystkim…
– Tańczysz na dwa kroki? – spytał Walt, ciągnąc mnie za rękę.
– Tańczę wszystko. Powiedz tylko co.
Dobrze prowadził. Trzymał rytm, płynnie przechodził do obrotów, a jego ruchy były pewne, niezależnie czy zwracałam się przodem, czy tyłem do niego. Szybko znaleźliśmy przestrzeń na dodatkową chwilę rozmowy.
– To na jakim kierunku jesteś? – podjęłam.
– Na fizyce stosowanej. A ty na czym?
– Na chemii.
– Naprawdę? – Twarz Walta zajaśniała. – Będziesz na roku z moją dobrą kumpelą, Amy. Drobna taka, mała. Na pewno przypadniecie sobie do gustu. Ona jest przemiła.
Perspektywa sympatycznej koleżanki wydawała się obiecująca. Dawno takiej nie miałam. Teksańczycy chyba jednak nie znali definicji tego słowa. Przekonałam się o tym następnego dnia, kiedy rodziny opuściły kampus, a stołówka w porze obiadu opustoszała, odsłaniając mnie jako łatwy cel.
Jadalnia była naprawdę skromna. Białe ściany, tani zestaw drewnianych stolików i krzeseł wyjętych jakby z podstawówki, a temu wszystkiemu przyglądał się Jezus wiszący na krzyżu.
– Hej, Maggie! – zawołał ktoś, gdy stanęłam w kolejce do okienka, gdzie wydawano posiłki.
Zwróciłam się w kierunku znajomego, głębokiego głosu. Szlag, znowu on. Rob przeszedł przez pomieszczenie i stanął tuż przy mnie.
– Miło cię widzieć – oznajmił z tym swoim zaraźliwym uśmiechem. – Zechcesz dosiąść się do naszego stolika?
– Nie, wiesz, nie trzeba, właściwie to miałam w planach…
Urwałam, widząc, na którą paczkę znajomych pokazuje. Moje spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Walta.
Nie wierzę, więc ci dwaj to kumple? Boże, czemu wystawiasz mnie na próbę? Co robić? Zachować fajną znajomość i użerać się z tym dziwakiem? Spławić dziwaka i stracić jedyny wypracowany do tej pory kontakt? Ach, cholera by to…
– Dobra, w sumie czemu nie? – Potaknęłam.
– Świetnie, możesz usiąść koło mnie.
Może jednak nie? Wolałabym nie. Tak się jednak składało, że to ostatnie wolne miejsce przy stoliku. Trzecie zajmował blondyn wyjęty jakby nie z tego świata. Nosił ekstrawaganckie koszule w dziwne wzory, ulizane złote włosy i fedorę, którą ze względów grzecznościowych odłożył na blat. Rany, co to za banda?
Spojrzałam z lekkim niesmakiem na serwowane jedzenie. Wyglądało jak gotowiec z supermarketu. Nie przywykłam do takich posiłków.
Podeszłam z tacką do wskazanego stolika, posyłając chłopakom nieśmiały uśmiech.
– Więc… mogę się dosiąść? – dopytałam raz jeszcze.
– Pewnie.
– Zapraszamy.
Ktoś mnie szturchnął. Niespecjalnie delikatnie, jakby gest nie był przypadkowy. Musiałam opuścić głowę, żeby dostrzec, kto to taki. Jakaś blondynka z opaską zatkniętą we włosy, której grzywka niemal wbijała się w oczy. Ubrana na galowo, jakby dopiero wróciła z mszy, pod krawatem. Wkurwiona. Ewidentnie wkurwiona.
– To moje miejsce.
Jej głos był dziecięcy, piskliwy, ale ociekał jadem. Zrozumiałam, że lepiej się odsunąć, zwłaszcza kiedy dostrzegłam spojrzenie, które dziewczyna posłała w kierunku Roba. Jakby miała ochotę przydusić jego twarz udami, gdy Bóg nie patrzy.
Nie zależało mi na problemach. Zwłaszcza na takich problemach.
– Amy, wyluzuj. Dostawimy krzesło, żaden problem – stwierdził Walter, którego inteligencja emocjonalna nie pozwoliła dostrzec, że to nie mebel jest punktem spornym.
– Nie trzeba – dodałam natychmiast. – Usiądę gdzie indziej. Właściwie lubię jeść w ciszy.
Nie czekając na odpowiedź, zajęłam miejsce dwa stoliki dalej, tyłem do nich. Zdążyłam jeszcze dostrzec wyraz satysfakcji na twarzy tamtej siksy, ale takie jak one przestały robić na mnie wrażenie lata temu.
Wrzuciłam nogi na siedzenie i podciągnęłam kolano pod brodę. Grzebałam w talerzu bez przekonania. Chyba jednak będę tęsknić za większą liczbą rzeczy, niż mi się wydawało.
Z rozmyślań wyrwał mnie huk tacki, którą ktoś postawił przede mną na blacie. Uniosłam wzrok na Roba.
– Lubię jeść w ciszy – powtórzyłam, bo chyba to do niego nie dotarło.
– Więc możemy milczeć, jeśli chcesz. Smacznego.
Nie wypowiedział więcej ani słowa, ale to było jeszcze gorsze. Ciągle na mnie zerkał, jakby oglądanie kobiety konsumującej kurczaka stanowiło jego fetysz. Nie powstrzymał uśmiechu, widząc, jak się krzywię. Kiedy wyplułam przeżuwany chwilę wcześniej kęs w serwetkę, śmiał się już otwarcie.
– Wy to nazywacie kurą? – spytałam zdegustowana. – Przecież to ma więcej antybiotyków niż mięsa. Aż boję się myśleć, jak smakuje mleko.
– Gospodarstwo trochę cię rozpieściło, co?
Przyjrzałam mu się nieufnie. Tym jednym zdaniem zdradził, że Walt wyśpiewał mu na mój temat absolutnie wszystko. Czyli to jednak frajer, a nie porządny gość, pomyślałam, przewracając oczami.
– Twoja dziewczyna będzie wściekła, że tu ze mną siedzisz – zauważyłam od niechcenia.
– Amy to nie moja dziewczyna – odpowiedział Rob, prostując się.
– Ta? – rzuciłam uszczypliwie. – A ona o tym wie?
– Przypominam jej od liceum. Miała dużo czasu, żeby zrozumieć.
– Najwyraźniej nie masz daru przekonywania – uznałam niewzruszona.
– Nie wiem. Sama ocenisz.
Jadł dalej, a ja przypatrywałam się mu, próbując zrozumieć aluzję. Ten człowiek miał w sobie coś, co zapewniało rozmówcy spokój, choć jego kiszki skręcały się z dyskomfortu. Mistrz kontrastów.
– Więc… wasza czwórka chodziła razem do szkoły? – podjęłam, bo rozmowa była jednak mniej krępująca niż milczenie.
– Trójka. Jeremy’ego poznaliśmy na studiach.
– Jesteście na jednym kierunku?
Rob zaśmiał się pod nosem.
– Tylko ja i Walt, dzielimy też pokój w akademiku. Jeremy… nie wiem, on tylko udaje, że studiuje. Zapisał się na dramę czy coś takiego. Nie wiem, po co, bo i bez tego jest największym królem dram, jakiego widział ten świat.
Zachichotałam, oglądając się dyskretnie przez ramię.
– Tak wygląda.
– On albo wkręci się do świata gwiazd, albo wyląduje na śmietniku. Nie istnieje nic pomiędzy.
– To co właściwie was łączy?
– Jeremy i Walt mieli ze sobą na pieńku podczas pierwszego roku. Nie pamiętam, o co poszło. Tak się pożarli, że jeden drugiemu trysnął w oczy pianką do golenia we wspólnym salonie. Oddali sobie parę razy, a po bitwie, jaka ostatecznie wybuchła między kilkudziesięcioma studentami w akademiku, zawiązali dożywotni rozejm.
– Poczekaj… czyli te dziwne zakazy w regulaminie… to wszystko z autopsji? A ja zachodziłam w głowę, kto wpadłby na tak głupi pomysł. – Zaśmiałam się, kręcąc głową.
– Prawdziwe przyjaźnie wyrastają na wzajemnym wydostawaniu się z tarapatów, tak tu się zwykło mawiać – podsumował Rob.
– Nie wydajesz się osobą, która często w nie wpada.
– To dlatego, że mam dobrych przyjaciół. – Wyszczerzył się, a potem obejrzał mnie jakoś inaczej. – Rzeczywiście wyglądasz lepiej niż pierwszego dnia. – Chłopak nachylił się do mnie przez stół. – I pachniesz też bardzo ładnie.
– Koleś, co z tobą nie tak? – spytałam nieco oburzona. – Wy w Teksasie wszyscy jesteście tacy napastliwi czy jak?
– A wy w Kentucky wszystkie jesteście takie kapryśne? – przedrzeźnił mnie rozbawiony.
– Nie, tylko ja – uznałam, zabierając na wpół opróżnioną tacę i wstając od stołu. – Nie zadowalam się byle czym.
– Nie jestem byle czym – zapewnił na odchodnym.
– Gadaj zdrów.
Szczęśliwie nie widzieliśmy się przez resztę tygodnia. Zresztą mało kiedy wychodziłam z pokoju. Początek roku mocno mnie stresował. Nieustannie przeglądałam podręczniki na ten trymestr. Rozwiązywałam zadania, powtarzałam teorię. Ostatnie, czego chciałam, to odstawać od grupy. Nie mogli mieć mnie za gorszą.
Zwykle jednak pierwsze zajęcia polegały na przedstawianiu się, zaznajamianiu z programem nauczania oraz prezentowaniu wymogów dotyczących egzaminów. Zwykle, ale nie wtedy, gdy chodziło o chemię organiczną.
Prawie zaspałam na zajęcia. Wpadłam do sali minutę przed czasem, kierując się do ostatniego wolnego miejsca. Nie powinno mnie dziwić, że krzesło stało tuż przy Amy. Kto z własnej woli moczyłby stopę w wodzie pełnej piranii?
– Księżniczce budzik nie zadzwonił? – mruknęła, nie patrząc na mnie. – Czy tam, skąd pochodzisz, taki wynalazek jeszcze nie powstał?
Poczekaj, ty szmato, pomyślałam. Jeszcze się zdziwisz, jak poczujesz ten nieistniejący wynalazek wepchnięty głęboko w twoje nierozdziewiczone gardło.
Westchnęłam cicho, nie komentując zaczepki. Do tej pory usiłowałyśmy sobie nie zawadzać. Spędzałyśmy przerwy w osobnym gronie i łączył nas jedynie fakt, że nie odnajdowałyśmy się wśród rówieśników. Amy przywykła do starszego towarzystwa, a ja… cóż, wiele nie trzeba dodawać.
Profesor Hedge zaczął wywoływać uczniów do tablicy, więc nieco spokorniała. Ulżyło jej, że nie usłyszała własnego imienia, a potem ledwie hamowała uśmiech, gdy padło moje.
– Margareth, zapraszam – ogłosił prowadzący, kiedy rysik jego losującego ołówka spoczął na konkretnym wierszu listy studentów.
Przerobiłam kilka tematów do przodu, a mimo tego spociły mi się dłonie. On podawał nazwy węglowodorów, a ja rysowałam ich wzory strukturalne na tablicy. Po trzecim zostawił mnie w spokoju, ale też nie pozwolił usiąść w ławce.
Przyglądał się to mi, to tablicy, nakierowując wzrokiem na miejsce, w którym popełniłam błąd. Zauważyłam go dość szybko. Zamazałam jedną z dwójek palcami i poprawiłam ją na trójkę. Widząc to, Hedge potaknął. Jego kąciki ust drgnęły ku górze.
– Dobrze – skomentował, co uchodziło chyba za największą pochwałę. – Następna osoba.
– Że co? – po cichu zagadnęłam do Amy, gdy obrzuciła mnie zaskoczonym spojrzeniem. – Że ze wsi, to gorsza?
Jej nie poszło tak dobrze. Profesor trochę się nad nią pastwił. Normalnie byłoby mi jej żal, ale siedziałam bezczynnie, nawet kiedy zerknęła na mnie przez ramię. Mogłam pomóc. Po prostu postanowiłam, że tego nie zrobię.
Potem Amy usiadła ze łzami w oczach, czerwona jak burak. Na koniec zajęć jej smutek przemienił się w niepohamowany gniew.
– To dopiero początek roku. Jest jeszcze mnóstwo czasu, żebyś została w tyle – wysyczała w moim kierunku, pakując książki do torby. – Patrząc na ciebie, wnioskuję, że prędko znajdziesz sobie ciekawsze zajęcia niż nauka.
Gdy wyszła z sali, czekała na nią reszta paczki. Amy skłamała, że na zajęciach bawiła się fantastycznie i opowiadała o nich z wypiekami na twarzy, uczepiona ramienia Roba. Znałam ją ledwie parę dni, ale zdążyłam zrozumieć, że życie tej dewotki było wielkim pokazem iluzji. Przypominała mi dom.
Dziewczyna nie omijała żadnej mszy. Jak kazali składać ręce do modlitwy, to składała. Jak śpiewać ku chwale Pana, to śpiewała. Nie piła, nie paliła, ale gardziła wszystkimi, którzy to robili. Przed nikim nie rozkładała nóg, choć wcale nie dlatego, że się wzbraniała. Po prostu nikt jej nie chciał.
Wiara i cnotliwość stanowiły grę świateł, a to, co skrywał cień, było naprawdę paskudne. Amy skupiała uwagę wszystkich wokół, bo taka dobrotliwa, wrażliwa i szczodra. Guzik prawda. Kłamczucha nieznająca własnej wartości, nic więcej. Świat pękał od nich w szwach.
Tamtego wieczoru, po tamtych zajęciach, Rob po raz pierwszy przyszedł do mojego pokoju. Nie wiem, jak go odnalazł, ale utrzymywał, że odwiedza wszystkich pierwszoklasistów, by sprawdzić, czy zaaklimatyzowali się w nowym życiu.
– Mogę wejść? – spytał, uchylając drzwi. – To zajmie tylko chwilę.
Skinęłam, zastanawiając się równocześnie, jak nieuprzejme byłoby zaprzeczenie.
Nie wstałam, by się przywitać. W dalszym ciągu siedziałam na łóżku, tylko odłożyłam na bok książkę. Rob stanął naprzeciw, nie zbliżając się zanadto. Był zbyt kulturalny, by samodzielnie zająć miejsce, więc nieporadnie zamachał rękami:
– Nie zaprosisz mnie?
Spojrzałam na niego jak na idiotę.
– Mówiłeś, że to zajmie chwilę, więc nie widzę potrzeby, żebyś się rozsiadał. Skoro jednak musisz, miejsca jest dość. Masz krzesło. Jedno, drugie. Całe puste łóżko. Usiądź gdziekolwiek. Nawet na ziemi, tylko zmyj się szybko.
– A, no dobrze. Fantastycznie.
Zrozumiałam jednak, że przy Robie trzeba zważać na każde słowo. Uświadomił mi to, gdy złapał mnie za kostki u nóg i uniósł je, robiąc sobie miejsce. Opuścił moje stopy z powrotem na swoje uda. Odsunęłam je natychmiast i skuliłam się nieznacznie, zakładając ręce na piersiach. Posłałam mu nieprzychylne spojrzenie, ale zdawał się go nie dostrzegać.
– Nie widzę cię za wiele na kampusie – zaczął. – Wychodzisz w ogóle z pokoju czy tylko siedzisz z nosem w książkach?
– Wychodzę, po prostu nie z wami.
– A z kim? – dociekał.
– Jesteś pewien co do swojej roli na tej uczelni? Należysz do samorządu czy spełniasz się jako nadopiekuńczy rodzic? – ofuknęłam go. – Z mojego doświadczenia tacy są najgorsi.
Rob zaśmiał się cicho. Nie raziła go żadna kąśliwa uwaga, jakby traktował je jako ujmujące.
– Lubię taki typ dziewczyn jak ty – przyznał otwarcie.
– Jakie? Sprawiające kłopoty? – Uniosłam brwi.
– Takie, które sądzą, że miały trudne życie, a po wysłuchaniu ich historii podsumowałbym je trzema słowami. Piękno tkwi w prostocie. Zgrywanie skomplikowanej nie jest seksowne.
– Świetnie, bo nie próbuję być seksowna. A już na pewno nie dla ciebie.
– Masz rację. – Ciągle wodził palcami po kołdrze i patrzył mi w oczy. – Ty akurat niespecjalnie musisz się starać.
– Osłabiasz mnie. Idź już, chciałabym poczytać.
– Po co tyle się uczysz? Słyszałem, że dobrze ci idzie.
– Nie uczę się. To kryminał. – Skinęłam w kierunku książki.
– Czyli lubisz rozwiązywać zagadki?
– Nie, po prostu fascynują mnie psychopaci – odparłam z sarkazmem, bo jego pytanie było co najmniej głupie.
– Rozumiem – oznajmił i przysunął się bliżej. Oparł podbródek o moje kolano. – No to kogo mam zamordować?
Mimowolnie prychnęłam, kładąc dłoń na policzku Roba. Odtrąciłam go jak bzyczącego komara.
– Więc? – Wreszcie przeszedł do sedna. – Jak podoba ci się kampus?
– Jest… w porządku.
Chłopak wybuchł śmiechem.
– Możesz przyznać, że wygląda paskudnie. Nie bez powodu zajmujemy tak wysokie miejsce w rankingu najbrzydszych kampusów w Stanach – rzucił pogodnie. – Czemu przyjechałaś właśnie tutaj? To nietypowy wybór.
– Wielkiego nie miałam. – Wzruszyłam ramionami. – Rodzice uznali, że albo zdobędę wykształcenie na katolickim uniwerku, który sobie wybiorę, albo zrobią ze mnie tanią siłę roboczą. W naszych stronach raczej trudno o pracę. Zupełnie inaczej niż tutaj.
– Podarowali ci niezwykłą szansę.
– Tak. Będą mi ją wypominać do końca życia – zapewniłam. – Nie wierzą, że przetrwam pierwszy trymestr, ale ja skończę te studia. Zamieszkam tu na stałe. Będę pracować w korpo, chodzić na obcasach i doczepię sobie paznokcie. Nie wrócę do domu. Choćby nie wiem co.
– Nie jesteś specjalnie religijna, prawda?
– W naszych stronach każdy, kogo spotkasz, uchodzi za katolika, metodystę albo baptystę. Tylko ja jestem nikim – przyznałam prześmiewczo. – Był jednak czas, że uznawałam Kościół za całe swoje życie. Nie dlatego, że kochałam Boga. Po prostu przeraźliwie się Go bałam. Jak potwora w szafie.
– Dlaczego to się zmieniło?
– Bo zrozumiałam, że to nie Bóg powinien budzić mój lęk, tylko dom, w którym dorastam – odparłam gorzko. – Nie zamierzam wierzyć w kogoś, kto za próbę bycia dobrym człowiekiem nagradza cię jedynie upokorzeniem. Pewnie w tym momencie urażam twoje uczucia?
– Nie. Z naszej czwórki tylko Amy ma jakiś związek z Kościołem.
Śmiem wątpić.
– Jeremy nie kryje się z byciem ateistą. Walt jest dość pogubiony – mówił dalej Rob.
– A ty? – dociekałam, rozumiejąc, że nie doczekam się kontynuacji.
– Ja jestem Bogu wdzięczny. Dlatego nie wchodzę mu w drogę bardziej, niż to konieczne – powiedział tylko. – W każdym razie… będziesz do nas pasować.
Nie zrozumiałam jego słów, a on wiedział, że nie jest najlepszą osobą, która mogłaby mi je wyjaśnić. Tę rolę spełnił Walter, niecały miesiąc później, proponując spacer. Nie widziałam powodu, by odmawiać. Ostatnimi tygodniami rozmawialiśmy nieustannie, włócząc się po kampusie.
Słońce zniknęło za horyzontem. Zostały jakieś dwie godziny do ciszy nocnej, a my szliśmy wzdłuż boiska do rugby i powoli zostawialiśmy je w tyle, oddalając się od miasteczka akademickiego. Przed nami majaczyły rozległe pola.
– Mam nadzieję, że ujdę z życiem? – zażartowałam, żywiąc coraz większe wątpliwości wobec tego, co się za chwilę stanie.
– Jesteśmy już blisko. To tam.
Walter wskazał ruiny murów wymazanych sprayem. Wokół walało się mnóstwo spalonych słońcem opon, rozbitych butelek, a zapach był co najmniej nieciekawy.
– Gdzie ty mnie prowadzisz? – spytałam nieufnie, widząc, jak chłopak wchodzi między częściowo zawalone ściany.
– Nie gadaj. Chodź – szepnął i wyciągnął do mnie dłoń.
Co chwilę się o coś potykałam. W końcu zastygłam, nasłuchując, jak kumpel przerzuca jakieś kartony. Do uszu dotarło kliknięcie, a po nim Walt uniósł z ziemi potężną klapę.
Otworzyłam usta i spojrzałam z niedowierzaniem na dół zwieńczony metalową, nieco przerdzewiałą drabinką.
– Czy to jest…?
– Bunkier, chyba tak. Prawdopodobnie z czasów zimnej wojny, ale nie znam historii. Równie dobrze to schron kogoś, kto do niedawna miał tu swój dom. Dalej, złaź!
Niepewnie postawiłam stopę na pierwszym szczeblu. Gdy znalazłam się na dole, ku mnie powędrowały oczy pozostałych członków paczki. Amy stała naburmuszona w kącie, opierając się o ścianę, Rob wędrował tam i z powrotem, a Jeremy odbijał kauczukową piłeczkę od sufitu. Najwyraźniej czekali na nas dość długo, bo w powietrzu wisiało znużenie.
Rozejrzałam się wokół. Pomieszczenie było dość ciasne. Ledwie mieściły się tu drewniany prostokątny stół, kilka krzeseł i wąska szafka. Mrok rozświetlały tylko dwie latarki roboczo zamontowane nad blatem, których blask nadawał twarzom ostre, przerażające rysy. Nie miałam pojęcia, w co się właśnie wpakowałam, ale to był totalny odjazd.
– Witamy w Piwniczce – obwieścił Walter, łapiąc mnie za ramiona i prowadząc przed sobą.
– O co tu właściwie chodzi? – spytałam.
– Jak by ci to wyjaśnić…? – pomyślał głośno Jeremy, wstając od stołu. – A, już wiem.
Podszedł do szafki, kolejno wyciągając kilka butelek. Postawił na blacie flaszkę wódki, wino, później dwunastopak piwa, a na końcu bourbon. Chłopak posłał przy tym porozumiewawcze spojrzenie, jakby dając do zrozumienia, że kupił go z myślą o mnie.
Gdy o stół uderzyła talia kart, moje myśli zmieniły bieg z: „Kurwa, ale będą kłopoty” na: „Matko Boska, chyba jestem w raju”.
– On uznał, że się do tego nadajesz. – Jeremy wskazał szyjką butelki na Roba. – No to nie będę się kłócić.
Odkorkował wino, po czym rozlał je do czterech kubków. Rob chwycił dwa z nich. Jeden zachował dla siebie, drugi podał mi. Nie potrafiłam wyczuć, czy to test, czy oni naprawdę urządzali nielegalne libacje, po których moglibyśmy wylecieć z uczelni. Ja za niepełnoletność, chłopaki za upijanie mnie, a Amy za samą obecność tutaj.
– Teraz jesteś jedną z nas. Chyba że zaczniesz sypać – przestrzegł Rob.
– Nie jestem kapusiem. To o świętą martwiłabym się bardziej. – Skinęłam w kierunku Amy. – Zaraz zacznie paplać.
– Nie zacznie – uspokoił mnie Walter. – Wie, że wtedy pociągniemy ją za sobą.
Podszedł do niej i uścisnął jej policzki, tarmosząc je, jakby była dzieckiem.
– Prawda, koleżanko?
Sięgnął po swój kubek, śmiejąc się. Uniósł go, a w ślad za nim poszła reszta mężczyzn. Czekali tylko na mój ruch.
– To co, Maggie? – zagadnął Walt po chwili. – Gotowa na najlepsze lata swojego życia?
– Jeszcze pytasz – prychnęłam rozbawiona.
Przytknęłam kubek do ich własnych. Kiedy wznieśli toast, wino polało się na stół. Amy westchnęła z rezygnacją, a ja pomyślałam, że moi rodzice choć raz mieli rację.
Rzeczywiście trafiłam na odpowiednich ludzi. W końcu swój zawsze znajdzie swego.
Widywaliśmy się w Piwniczce kilka razy w tygodniu. Przeważnie to Rob z Walterem narzucali częstotliwość spotkań. Obchodzili nasze pokoje i wystukiwali na drzwiach tylko nam znany rytm, stanowiący zaproszenie do serca hazardu.
Po dziesięciu, czasem piętnastu minutach zbieraliśmy się pod wieżą, by wspólnie opuścić kampus. Wypalaliśmy z Waltem papierosa, a później kolejno schodziliśmy po drabinie, nie stroniąc od krzyków.
Początkowo byłam ostrożna, bo mój poziom zaufania do kogokolwiek poza sobą oscylował w pobliżu zera. Z czasem jednak coraz bardziej przypominałam tę dziewczynę, której nienawidzono na wsi.
Tutaj, w mieście, odbierano mnie zupełnie inaczej. Jako wyzwoloną. Mówiłam, co myślę, robiłam, co chciałam, i szybko zyskałam miano duszy towarzystwa. Rzeczywiście nią byłam, zwłaszcza gdy wypiłam. Wtedy zapominałam, że coś takiego jak hamulec w ogóle istnieje.
– Ćwiartka na rozgrzewkę? – zaproponował Jeremy, naczelny animator wieczorów.
Chłopaki znali masę alkoholowych gier. Beer pong uważali za przeżytek, dlatego pieczołowicie nadrabiałam zaległości.
Walter rozdał każdemu po dwudziestopięciocentówce. Usiedliśmy wokół stołu, na środek którego powędrował kieliszek. Rob zajął miejsce obok mnie, a ja już nawet nie protestowałam. Znosił każdy wylew moich uszczypliwości, a później i tak robił to, co od początku zamierzał. Spławianie go przestało sprawiać mi przyjemność.
– To dość łatwe – uznał Walt. – Odbijasz monetę od blatu tak, żeby wpadła do kieliszka. Jeśli trafisz, wyznaczasz osobę, która pije. Możesz zacząć.
Przemilczał jednak najistotniejszą informację, a mianowicie – jak sprawić, by te kilkadziesiąt centów wylądowało tam, gdzie powinno. Moje każdorazowo spadało ze stołu, wirowało albo turlało się do innego gracza. Ich nieustannie dzwoniło o szkło. Jeśli nie wpadało do środka, to chociaż ocierało się o brzeg.
Sądziłam, że to kwestia wprawy, ale w końcu zmarszczyłam brwi i przyjrzałam się temu, co robią kumple. Najpierw Robowi, później Jeremy’emu, a na końcu Walterowi. Wszyscy chwytali monetę za krawędzie między palcem wskazującym i kciukiem. Następnie uderzali nią tak, by lądowała płasko.
Idąc ich śladem, uścisnęłam dwudziestopięciocentówkę właściwymi opuszkami. Kumple przestali rżeć, a po tym, jak trafiłam w wyznaczone miejsce, ich miny zrzedły już całkiem.
– Świnie – skomentowałam tylko. – Pijesz, Walter.
Byłam pięć kieliszków w tyle. Niedużo, zważając, że napełnialiśmy je piwem. Wódkę zostawialiśmy na ostatnią godzinę posiedzenia, ale to wystarczało, by wracać do akademika o chwiejnych nogach. Przynajmniej chłopakom.
Okazało się, że mam najmocniejszą głowę w towarzystwie. Mężczyznom wyraźnie to uwłaczało, bo przez kilka pierwszych spotkań nieustannie próbowali mnie upić.
– Marne wasze szanse. – Śmiałam się. – W Kentucky leczyliśmy bourbonem wszystkie dolegliwości. Stłukłeś kolano? Pijesz bourbon. Boli cię brzuch? Pijesz bourbon. Masz złamane serce? Bourbon.
– Twoi starzy uważają za grzech brak modlitwy, ale w podawaniu dziecku alkoholu nie widzieli nic złego? – spytał Jeremy z niedowierzaniem.
– A bo Jezus nie pił wina? – rzuciłam z przekąsem. – To było akurat najmilsze, co robili.
– Przynajmniej już wiadomo, co tu nie gra. – Walt wskazał na moje czoło.
– Pocałuj mnie w dupę – odparowałam od niechcenia.
– Może odstąpię tę przyjemność komu innemu.
Skinął w kierunku Roba. Grupa gruchnęła śmiechem, a ja prychnęłam markotnie. Nikomu nie umknęło, że chłopak typował do picia wyłącznie mnie. Poza tym co chwilę trącał moje kolano swoim. Miałam go tak dość, że niemal przytuliłam się do nogi od stołu.
Amy była niepocieszona. Siedziała w kącie cały wieczór, wypowiadając raptem dwa zdania. Oglądała naszą grę, ewidentnie czując się jak piąte koło u wozu. Napięcie wisiało w powietrzu, a mnie ogarniała coraz większa irytacja.
Kiedy z ust Roba po raz kolejny padło moje imię, miałam ochotę roztłuc szkło na jego zębach. Przy okazji następnej rundy, gdy tylko odbił monetę od stołu, przestawiłam kieliszek tak, by dwudziestopięciocentówka nie wpadła do środka. Reszta graczy wyraziła oburzenie, a główny zainteresowany tylko posłał mi uśmiech.
Przez krótki moment mierzyliśmy się spojrzeniami. We mnie gorzała złość, a Roba rozweselała atencja, którą wreszcie otrzymał.
– Zmieniamy grę – zarządziłam. – Wlejcie do kubka soku, żeby Amy mogła dołączyć.
– Ona nie lubi takich zabaw – zbył mnie Jeremy.
– Bo żaden z was, kretyni, nie pomyślał, żeby dać jej coś innego niż piwo. Ona jest częścią grupy, więc tak ją traktujcie.
Wyglądali na zszokowanych, że stanęłam w obronie dziewczyny, za którą nie przepadam. W końcu Rob wstał po nowy kubek, a ja dostawiłam do stołu kolejne krzesło, wciskając je między Jeremy’ego i Waltera. Usiadłam na nim i ponownie zwróciłam się do Amy:
– Proszę, zajmij moje poprzednie miejsce.
Natychmiast się uśmiechnęła. W podskokach przycupnęła obok Roba i choć z początku czułam ulgę, później mnie zemdliło.
Dziewczyna nie miała wyczucia. Niemal przykleiła się do sąsiada, raz na jakiś czas dotykając jego policzka czy wyciągając mu z włosów niewidzialny paproch. Rob z kolei nie robił nic, by ją odtrącić. Jeśli właśnie takie sygnały wysyłał jej całe liceum, to nic dziwnego, że Amy zadurzyła się po uszy.
Walter nalał wódki do kieliszków, potem podał karton soku Amy, a Jeremy przygotował kolejną grę. Ustawił na środku stołu pusty kubek. Wokół niego rozłożył zakryte karty w taki sposób, że utworzyły pierścień.
– Dobieramy po jednej. Każda figura to inne zadanie. Możemy objaśniać je na bieżąco.
Co nie było do końca uczciwe, bo po odkryciu siódemki, karty niebo, wszyscy wyciągnęli ręce w górę. Zrobiłam to ostatnia i musiałam wypić. Trudno, mam jeszcze trzy szanse na odegranie się, pomyślałam.
Walter odsłonił asa i napiliśmy się wszyscy. Po nim przyszła kolej Amy. Trafiła akurat na coś w granicach swojej tolerancji, czyli rymy.
– Pije ten, komu zabraknie pomysłu. Trzeba odpowiadać jak najszybciej, jeden po drugim. Domator.
– Akcelerator.
– Amator.
– Wibrator – wypaliłam bez zastanowienia.
– Kurwa, ja miałem wibrator – żachnął się Walt, po czym wychylił kieliszek.
– Koniecznie musisz mi o tym opowiedzieć – zachichotałam, a on szturchnął mnie ramieniem.
Rob wylosował trójkę, musiał wypić sam. Jeremy wybrał króla i odlał zawartość swojego kieliszka do kubka stojącego pośrodku stołu.
– Następne dwa działają tak samo. Ostatni król spija wszystko.
– Mam ósemkę – ogłosiłam. – Co to znaczy?
– Wybierz sobie partnera do picia.
– Walt, coś czuję, że nie skończysz dzisiaj dobrze – zauważyłam rozbawiona.
Ja i on wlewaliśmy w siebie większość trunków, które znikały ze stołu. Mimo tego chłopak nie uchylił się od rzuconego wyzwania. Skrzyżowaliśmy ramiona i przechyliliśmy szkło.
Walt najpewniej puści pawia już w drodze powrotnej do akademika, pomyślałam, nie mogąc przestać się z niego śmiać.
Wyciągnął kolejną kartę. Walet.
– Gramy w „nigdy nie”. Znasz zasady? – spytał Walt, a kiedy potaknęłam, kontynuował: – Unosimy pięć palców. Każdy z nich to jedna szansa. Kto straci wszystkie, ten pije. Ja zaczynam. Nigdy nie skłamałem, że podoba mi się prezent, który dostałem.
Po chwili wahania Rob opuścił palec, a jego współlokator uderzył pięściami o blat.
– No przecież wiedziałem, ty chuju. Następnym razem nic ci nie dam.
Grupa wstrzymała śmiech. Na moment skryłam się za ramieniem Jeremy’ego.
– Nigdy nie paliłam – podrzuciła świnię Amy.
Palec opuścili wszyscy poza nią, a ona chyba zadała sobie pytanie, czy nie powinna zmienić znajomych.
– Nigdy nie pocałowałem osoby tej samej płci – stwierdził Rob.
– To było podczas gry w butelkę – wytłumaczyłam się.
Zaraz za mną palec opuścił Walter, chociaż wykonał ten gest tak wolno, że prawie go przegapiliśmy. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni.
– Przypadek, dobra? Jeden z gorszych. Miałem zawiązane oczy i podszedłem nie tam, gdzie trzeba. Potem jeszcze dostałem w ryj.
Śmiechy wybuchały raz za razem. W obecnym stanie bawiło nas zresztą wszystko.
– Nigdy nie fantazjowałem o nikim, kto jest przy tym stole – zabrał głos Jeremy.
Amy opuściła przynajmniej jeden palec. Rob poszedł w ślad za nią i spojrzał mi w oczy. Nie byłam pewna, czy policzki pieką mnie od stężenia alkoholu we krwi, czy ze wstydu. Aż zawirowało mi w głowie.
– Proponuję zostawić to bez komentarza – odchrząknęłam. – Nigdy nie uprawiałam seksu w miejscu publicznym.
Tym razem padło na Jeremy’ego i… Roba? To on nie jest prawiczkiem? W dodatku został mu ostatni palec. Jakby ten człowiek robił już wszystko. Cicha woda.
– To za ten prezent – oznajmił Walter, kiwając głową w stronę współlokatora. – Nigdy nie poszedłem na zajęcia z kacem.
– Niech ci będzie – stwierdził Rob wesoło i opróżnił kieliszek.
Amy odsłoniła następną kartę. Piątka, więc zademonstrowała taneczny krok. Każdy musiał go powtórzyć i dodać coś od siebie. Nie obyło się nawet bez potrząsania pośladkami i, o dziwo, to nie ja wymyśliłam ten ruch. W końcu Jeremy pomylił kolejność.
– Czwórka – obwieścił rozbawiony, gdy Rob odsłonił kolejną kartę.
– Czyli co? – spytałam.
– Piją panie, ale mogą to zrobić dopiero wtedy, jak obwieszczą, że są zdzirami.
– Zmyślasz – zarzuciłam, ale reszta mężczyzn potwierdziła prawdziwość zasad.
– Ja tego nie zrobię – obwieściła Amy urażona, krzyżując ramiona na piersiach.
– A ja tak. Jestem zdzirą! – krzyknęłam radośnie.
Wychyliłam kieliszek i potrząsnęłam nim przed twarzą Jeremy’ego, by nalał mi jeszcze.
– Za wszystkie zdziry! – krzyknęłam ponownie, unosząc szkło. – Zwłaszcza za tę po drugiej stronie stołu.
Już wtedy byłam podchmielona, ale dopiero po wylosowaniu ostatniego króla i wypiciu trzech shotów jeden po drugim mój stan pozostawiał wiele do życzenia. Mówiłam składnie, szłam prosto, lecz świat mnożył się w oczach.
Za prawdziwy wyznacznik nietrzeźwości uznałam jednak to, że nawet Rob wydał mi się atrakcyjniejszy niż zazwyczaj. Że w ogóle wydał się atrakcyjny. Miałam trochę czasu, by o tym pomyśleć, bo odprowadził mnie i Amy do akademika. Była wściekła, że jej pokój odwiedziliśmy jako pierwszy. Wręcz sfrustrowana.
Gdy dotarliśmy do mojego, uniosłam klucz, prosząc:
– Rob, otwórz za mnie drzwi.
– Dlaczego?
– Bo nie wiem, który zamek jest prawdziwy.
Chłopak zaśmiał się cicho i zamknął moją dłoń w swojej, zamiast po prostu przejąć klucz. Albo wsuwał go w dziurkę zdecydowanie za wolno, albo alkohol zakrzywił czasoprzestrzeń. Atmosfera była tak dziwna, jakbyśmy wyruchali razem drzwi. Świetnie. Uznajmy to za szczyt naszych wspólnych doświadczeń seksualnych, pomyślałam.
– Dobranoc – oznajmiłam tylko, gdy zobaczyłam wnętrze pokoju.
Bez namysłu postawiłam krok i zatrzasnęłam drzwi, niemal kiereszując tę chłopięcą, jak się okazało, wcale nie tak niewinną twarz.
Mimo hektolitrów wypijanego alkoholu, szybko pojęłam, że mój mózg jest dumnym posiadaczem większej liczby szarych komórek, niż przedstawia się to w przypadku przeciętnego studenta. Prymus, tak mnie nazywali. Doskonale radziłam sobie na zajęciach, profesorowie pałali do mnie sympatią. Wiele mi odpuszczali.
Zaczęłam omijać wykłady, zwłaszcza te poranne. Traktowałam je jak piękne, przydługie okienko na drzemkę. Uwielbiałam spać. Czasem budziłam się tak nieprzytomna, że myliłam dni tygodnia. Nie zliczę, ile razy zrywałam się z łóżka i pędziłam na zajęcia bez śniadania.
Rob znał cały mój rozkład zajęć. Nie dlatego, że się go nauczył, po prostu Amy dała mu rozpiskę. Liczyła, że zachęci chłopaka do wspólnego spędzania czasu, ale on wolał poświęcić go mi.
Jeśli akurat nie miał wykładów, wychodził na główny plac chwilę przed ósmą tylko po to, by zobaczyć, jak biegnę przez kampus zziajana, nieuczesana i w skarpetkach założonych na lewą stronę. W innych przypadkach widzieliśmy się przez okno centrum naukowego, gdy Rob wypatrywał, czy już jestem spóźniona i jak bardzo.
– Maggie, poczekaj! – zawołał któregoś razu na zewnątrz.
– Śpieszę się, nie widać?
Minęłam go, ale dogonił mnie i wcisnął w dłoń jakieś pudełko.
– Zrobiłem ci śniadanie. Zawsze o nim zapominasz. Zjedz. Inaczej kontakt z tobą boli bardziej niż ukąszenie kobry.
Stanęłam jak wryta. Zrobił mi… co? Chyba żartuje.
Nie żartuje, pojęłam, odsuwając wieko pudełka. Ze środka wydostał się słodki zapach. Owsianka. Boże, jeszcze ciepła. Z cynamonem, udekorowana kawałkami czekolady i…
– Mam uczulenie na orzechy. Poza tym nie lubię truskawek – stwierdziłam, wpychając pudełko z powrotem w dłoń Roba.
Zniknęłam w budynku, nie zadając sobie trudu, by się obejrzeć. Ten chłopak był niemożliwy.
Następnego dnia zrobił dokładnie to samo.
– Bez orzechów. I bez truskawek – powiedział, wyciągając pudełko w moją stronę.
– Czy ty możesz dać mi spokój?! – poprosiłam.
– Kiedy nie chcę, żebyś była głodna.
– Jestem głodna z wyboru. Bo nie chce mi się wcześniej wstawać.
– Mnie się chce. Skoro robię śniadanie dla siebie, to dla ciebie też mogę. Weź.
Warknęłam zrezygnowana i w końcu wyrwałam mu opakowanie.
– Niech ci będzie! – rzuciłam na odchodnym.
Na stołówce mogliśmy wykupić pełne wyżywienie, ale kosztowało fortunę. Jedliśmy więc potężny obiad, a resztę posiłków traktowaliśmy po macoszemu, chętniej wydając oszczędności na alkohol. Dlatego właśnie Rob budził moje wyrzuty sumienia.
Codziennie przeznaczał na te wspólne śniadania spory budżet, więc w końcu przecisnęłam dwadzieścia dolców pod drzwiami chłopaków, by się zrewanżować. Pieniądze wróciły do mnie następnego dnia, a ja opuściłam ręce w geście bezradności. Miałam ochotę bić głową o ścianę. Na Roba nie działało kompletnie nic, choć wybrzydzałam coraz bardziej.
– Kiedy miałaś czas zrobić sobie takie śniadanie? – dopytywała Amy zaskoczona, widząc, co wyciągam w przerwie między zajęciami.
Wzruszyłam ramionami, udając, że z pełną buzią nie odpowiem. Najlepiej nigdy. Na szczęście dziewczyna odpuściła temat, który powrócił jak bumerang. Raptem po tygodniu.
Rozmawialiśmy paczką na jednym z korytarzy. Temat był niezobowiązujący, a w Amy niespodziewanie zawrzało. Zwinęła dłonie w pięści, jej twarz się napięła i przybrała czerwonawą barwę. Dziewczyna błyskawicznie zgarnęła torbę leżącą na ziemi, a potem odmaszerowała pośpiesznie chyba bliska płaczu.
– Co ją ugryzło? Okres ma czy jak? – spytał Jeremy.
Mój wzrok natychmiast powędrował w kierunku tego, co wzbudziło w niej tyle emocji. Rob wyjął z plecaka śniadanie. Śniadanie, które tego samego ranka widziała u mnie.
Spotkałyśmy się ponownie wieczorem we wspólnej łazience. Przez cały dzień Amy unikała mnie jak ognia, więc i tutaj mój widok nie był pożądany.
Stałam pochylona nad umywalką, kończąc mycie zębów, kiedy dziewczyna weszła do pomieszczenia. Kątem oka dostrzegłam, z jakim niesmakiem ogląda moją piżamę składającą się z wyciętych majtek i krótkiej bluzki odsłaniającej brzuch.
Próbowałam zignorować Amy, ale bezskutecznie. Tym razem nie chciała być powietrzem. Oczekiwała, że skieruje na nas spojrzenia innych. Gdyby było inaczej, poszłaby dalej, tymczasem niespodziewanie szarpnęła mnie za włosy, aż podniosłam się do pionu.
Rozmowy ucichły – zarówno dziewczyn w łazience, jak i stojących w progu, czekających na swoją kolej. Towarzyszył nam jedynie dźwięk wody spływającej z natrysków, ale i on szybko ustał. Nagie studentki z pryszniców za naszymi plecami wystawiły głowy zza zasłonek, próbując zrozumieć, co je ominęło.
Odtrąciłam ręce wariatki, spoglądając na nią z góry. W załzawionych oczach Amy gorzał upór. Jej szczęka drżała, a ja myślałam, że jeśli zaraz mi nie przyłoży, to będzie cud.
– Masz się od niego odczepić – wycedziła przez zęby.
– Od Roba? – spytałam, nie czując wstydu przed zdemaskowaniem jej obiektu westchnień. – On niespecjalnie mnie interesuje. Po prostu wiecznie siedzi mi na karku.
– On jest taki uprzejmy. Taki… uczynny i dobry, a ty… ty jesteś tylko… – próbowała wydusić obrazę.
– Kim? Śmiało, kim jestem? – judziłam.
– Wredną zołzą! Zimną suką, która ma za nic uczucia innych.
– Oj, Bóg cię pokarze, koleżanko – zadrwiłam.
– O tym mówię! Ty nie szanujesz niczego, na czym komuś zależy. Nie rozumiem, co on w tobie widzi. W takiej dziwce jak ty.
Miarka się przebrała. Postąpiłam krok do przodu, pochylając się i prawie przytykając nos do czoła Amy.
– Wiesz co? Ja też nie rozumiem. Domyślam się jednak, czego nie widzi w tobie. – Ścisnęłam piersi w dłoniach i potrząsnęłam nimi kilkukrotnie. – Poza tym ten twój grzeczny, poukładany chłopak chyba wcale nie jest taki, jak ci się wydaje.
– Znam go od lat. Wiem doskonale, jaki jest Rob.
– Tak? Tyle za nim latasz, a nawet nie kryłaś zaskoczenia, kiedy usłyszałaś, że w międzyczasie posuwał inną dziewczynę. Żeby chociaż w łóżku, ale on pewnie wygrzmocił ją w parku albo na zapleczu supermarketu. Tobie pewnie bałby się przyznać, że tego chce.
– Stul dziób, Maggie.
– Co, prawda w oczy kole? – rzuciłam bez współczucia. – Nawet przyjaciele nie chcą być z tobą szczerzy. Oceniasz wszystkich wokół, a sama masz do zaoferowania jeszcze mniej. Szpetna jesteś. Znoszę cię wyłącznie ze względu na Waltera.
Po policzkach Amy spłynęły łzy.
– Rozumiem, że nie masz nic do dodania – podsumowałam. – Rada na przyszłość. Nie chcesz mieć we mnie wroga? To go sobie nie rób.
Sięgnęłam po kosmetyczkę i zdzieliłam dziewczynę ręcznikiem, przerzucając go sobie przez ramię. Gdy wychodziłam, studentki milczały jak zaklęte. Pewnie teraz będą mnie unikać i rzucą się Amy na pocieszenie. Znałam ten splot wydarzeń aż nazbyt dobrze.
Niecałą godzinę później ktoś zastukał do moich drzwi. Byłam przekonana, że to asystent do spraw rezydentów. Przychodzili do nas co wieczór, o różnych porach, i sprawdzali, czy nie przyjmujemy gości po wyznaczonym czasie. Poza tym nadzorowali, by zawiązywanie stosunków damsko-męskich nie szło nam za dobrze.
Zanim zaprosiłam gościa do środka, przez szparę w drzwiach wsunęła się głowa sąsiadki zza prawej ściany. Trudno było pomylić ją z kimkolwiek innym – jej ciemna skóra, ciasno plecione warkoczyki, kształt klepsydry i ogromne usta przykuwały wzrok.
– Mogę? – spytała.
Potaknęłam. Sheila nie weszła jednak głębiej, tylko przymknęła drzwi i się o nie oparła. Mieliła słowa na języku, wciskając dłonie w kieszenie bluzy, więc temat był raczej oczywisty.
– To, co powiedziałaś Amy…
– Nie przeproszę jej, choćbyście wszystkie miały mnie szkalować. Moja godność nie jest na wysokim poziomie, ale do rynsztoku jeszcze mi daleko.
– Wyluzuj, siostro – odparła, prychając śmiechem. – Ja wojuję z Amy od liceum. Odkąd zobaczyła, jak obmacuję się z chłopakiem w szkolnej bibliotece. Mała wesz do końca roku obklejała mi szafkę obrazkami Jezusa i ulotkami z godzinami spowiedzi. Myślałam, że oszaleję.
– Cóż… W takim razie nie ma za co – spuściłam z tonu.
– Wydajesz się w porządku dziewczyną. Taką… postępową. Dlatego przyszłam złożyć propozycję, na której obie skorzystamy.
Zaintrygowała mnie. Uniosłam brew i przyjrzałam się Sheili z uwagą. Nie wiedzieć czemu, ludzie uwielbiali, kiedy stanowiłam część ich tajemnic.
– Słucham.
– Chciałam sobie… poużywać, ale cykam się kontroli. Zauważyłam, że wtyki przychodzą na zmianę raz z prawej, raz z lewej strony. Dzisiaj idą z twojej. Mogłabyś mnie uprzedzić, gdy już do ciebie zajrzą?
– Zastukam w ścianę. Idź do pokoju i sprawdź, czy usłyszysz.
Odczekałam chwilę i zwinęłam dłoń w pięść. Uderzyłam nią sześć razy. Trzy powoli, trzy szybko. Dość mocno, by nie pozostawić wątpliwości, że to sygnał, a nie przypadek.
– Jest dobrze. Będę uprzedzać cię tak samo – obwieściła sąsiadka, wracając po chwili.
– Może kiedyś się przyda – wyraziłam zgodę. – No to… kto do ciebie przychodzi?
– Nikt. Zabawka. – Roześmiała się.
– Zabawka? – powtórzyłam i naraz się ożywiłam. – Jaka?
– Wibrator.
– Mogę zobaczyć? – Rozdziawiłam buzię. – Ja żadnej nie mam.
– No… dobra, chodź – odszepnęła konspiracyjnie.
Zamknęłyśmy się w jej pokoju, a ona wygrzebała erotyczny gadżet schowany między licznymi warstwami ubrań.
– Wygląda jak ten z Seksu w wielkim mieście! – zauważyłam zachwycona, wiedząc, że Sheila też brała udział w nocy filmowej.
– To była moja inspiracja przy zakupie – przyznała i naraz dodała, widząc, jak chwytam zabawkę w dłonie: – Spokojnie, jeszcze nieużywany.
Chyba nie sądziła, że w przeciwnym wypadku odłożyłabym go na miejsce? Strasznie jej zazdrościłam. Zabawka wyglądała uroczo, chociaż różowe dildo nie robiłoby wrażenia, gdyby nie ten króliczek do stymulacji łechtaczki.
– Zaproponowałabym, że zostanę i popatrzę, ale byłoby niezręcznie – zachichotałam, odkładając wibrator na miejsce.
Zasunęłam szufladę, a dziewczyna ciągle mi się przyglądała. Na jej twarzy wykwitł dziwny uśmiech. Wyraźnie powstrzymywała się przed rzuceniem jakiejś uwagi.
– O co chodzi? – zagadnęłam w końcu.
– Ty i Moore naprawdę ze sobą nie kręcicie? – wypaliła.
– To już ta zabawka wzbudza we mnie więcej emocji niż Rob. Czemu pytasz?
– Chodzą różne plotki – odparła wymijająco.
– Pewnie sam je rozpuszcza.
– Może. Nie bez powodu nazywają go panem od złamanych serc.
Roba? To ci niespodzianka.
– Mnie nie ma czego łamać – podsumowałam i podeszłam do drzwi. – Mokrych snów.
Gdy nazajutrz chłopak wstąpił do mojego pokoju, nie spytałam o to, co usłyszałam. Jego życie uczuciowe niespecjalnie mnie interesowało, a on sam miał ważniejsze kwestie do omówienia. Wiedziałam, że zrobi mi wyrzuty, jeszcze zanim usadowił się na łóżku.
– Słyszałem, co zaszło między tobą i Amy.
– Przypuszczałam, że przyjdziesz z odsieczą. Rozumiem, że w tej bajce ty jesteś rycerzem, a ja smokiem?
– Zastanawiałaś się kiedyś nad tym, że są rzeczy, których nie wypada mówić? – zignorował mnie.
– Nie – odpowiedziałam natychmiast.
– Należy do nich między innymi uwaga o piersiach.
– A co, nie miałam racji? To nic złego, że masz takie, a nie inne upodobania.
Roześmiałam się, obserwując, jak bardzo Rob stara się nie opuścić wzroku na mój biust. Jego oczy powędrowały niżej tylko na ułamek sekundy, kiedy perfidnie schowałam dłonie za plecy i podparłam się na materacu, uwypuklając to, czego ja nie znosiłam, ale on chyba cenił.
– Szczerość nie zawsze jest cnotą – skontestował.
– A kurwa kurwie nierówna – odrzekłam obojętnie, słysząc ten moralizatorski ton.
– Jeszcze jakieś wartościowe uwagi?
– Zauważyłeś, że Amy wolno wszystko, a mnie w zasadzie nic?
– Nie powiedziałem, że nie zgadzam się z tym, co jej wytknęłaś. Uznałem tylko, że uwaga o piersiach była niestosowna i powinnaś zachować ją dla siebie.
– Mimo tego wciąż lubisz mnie tak samo – zauważyłam bezczelnie. – Oboje wiemy, że rozmawiamy o niej tylko po to, żebyś nie miał wyrzutów sumienia. I tak nic nie wskórasz.
Rob odchrząknął, a potem podrapał się po głowie. Wzięłam to za przyznanie racji.
– Bądź dla niej milsza, proszę – zszedł z tonu.
– To ty stanowisz problem. Nauczyłeś Amy, że może przybiec do ciebie z każdym zażaleniem, więc czemu miałaby nie korzystać? Wiesza się na tobie, jakby nie potrafiła już chodzić w pojedynkę. Bierze mnie na wymioty, kiedy to widzę.
