Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 620
Rok wydania: 2020
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
2 września 1965 roku.
Było podobne do jarzębiny, lecz jego owoce miały bardziej pomarańczowy niż czerwony kolor. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałem jarzębinę, ale wiem, że jej owoce są jasnoczerwone. Wysokie na dwa metry i rozłożyste niczym krzak jeżyn. Utkane z gęsto rosnących gałęzi nie pozwalało, by promienie słońca wschodzącego za domami mogło zajrzeć do mojego. Miało kolce tak ostre, że jak dosięgły mojej skóry, to wbijały się boleśnie, jakby wpuszczały głęboko swój śmiertelny jad. Drzewo rosnące w ogródku pod oknem do kuchni. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że nie lubi się drzewa, to stwierdzam, że tego właśnie nie lubiłem. Otwierając okiennice, zawsze zostałem pokaleczony przez starające się dostać do wnętrza gałęzie. Zamiast oglądać blask słońca wylegującego się na trawie, ja przedzierając się wzrokiem przez gęstwinę kolców, widziałem tylko cienie i szarości. Nie wiem, czy rosło tam wtedy, gdy mieszkałem z rodzicami. Wiedziałem, że nie chcę, by rosło tam, kiedy mieszkam sam.
Było późne popołudnie, kiedy poszedłem do komórki, w której ojciec przechowywał swoje narzędzia. Rzadko tam chodziłem, bo nie odziedziczyłem po nim daru do majsterkowania, więc wszystko leżało na swoim miejscu, jakby czekało na niego. Właściwie to chyba niczego po ojcu nie odziedziczyłem, oprócz tych cholernych narzędzi, które przez większość czasu były dla mnie nic niewartym złomem. Wtedy jednak wiedziałem, że znajdę w ojca rupieciach to, czego potrzebowałem. Przeczesując wzrokiem półki z różnymi akcesoriami i wieszaki, na których powiesił inne przyrządy, dostrzegłem sekator. Przykryłem dłonie szczelnymi gumowymi rękawicami i wróciłem do drzewa. Zaznaczając go wzrokiem od pnia głęboko wbitego w ziemię po najwyższą pnącą się do nieba gałązkę, zacząłem ciąć. Chwytając sekatorem najmniejsze i najcieńsze konary, przyzwyczajałem ręce do bólu, jakiego miałem doświadczyć podczas pozbywania się obiektu mojej antypatii. Za każdym razem, gdy kolce wbijały się w skórę powyżej rękawiczek, ogarniała mnie coraz większa złość. Ciąłem coraz szybciej i szybciej, jakby mając nadzieję, że unieszkodliwię drzewo na tyle, że schowa swoje kolce i podda się niczym zmęczony walką zawodnik na ringu bokserskim. Myliłem się. Ciąłem coraz głębiej i głębiej, czując na rękach krwiopijcze kolce, a pod rękawicami odciski od zaciskanej z całej siły twardej rękojeści. Wiedziałem jednak, że nawet jeśli teraz drzewo wygrywało rundę, to ja i tak wygram cały pojedynek. Z każdym odgłosem ostrego sekatora coraz więcej martwych gałęzi oblepionych ostrymi kolcami lądowało na trawie, a drzewo robiło się coraz rzadsze i bardziej ubogie. Zapadał zmierzch, kiedy ostatni raz zacisnąłem w zmęczonych dłoniach nożyce i moim oczom ukazał się gruby pień pozbawiony konarów. Siadając na trawie w otoczeniu mojego martwego przeciwnika, powiedziałem:
– Wygrałem.
Zdjąłem rękawice i położyłem je na stercie ściętych gałęzi. Wszedłem do domu napić się wody i otworzyłem okno prowadzące z kuchni do ogródka. Odruchowo zrobiłem to bardzo ostrożnie, zapominając, że już żaden ostry kolec nie dosięgnie mojej dłoni. Uśmiechnąłem się i powtórzyłem:
– Wygrałem.
Wyszedłem do ogródka i zakładając ponownie rękawice, zacząłem sekatorem ciąć konary na mniejsze, aby potem już zupełnie bezbronne zanieść na tył domu i spalić.
Siedziałem na zimnej ziemi i obserwowałem, jak wspomnienie o drzewie podobnym do jarzębiny, jeszcze dziś rosnącym w moim ogródku i niepozwalającym cieszyć się słońcem wpadającym do środka, zamienia się w języki kolorów i kształtów tańczących na białej ścianie domu. Były coraz większe i bardziej mieniły się w mroku. Gdybym bardziej się skupił, rozpoznałbym w nich może zwierzęta, tak jak z Józefem odgadywaliśmy na spacerniaku, czym są chmury wędrujące po niebie. Byłem jednak zbyt zmęczony, by nadwyrężać umysł, i zbyt rozgoryczony śmiercią Józefa, by w tamtej chwili chcieć go wspominać, więc siadając w wygodniejszej pozycji i starając się wymazać jego twarz sprzed moich oczu, próbowałem cieszyć się blaskiem, kolorami i kształtami pojawiającymi się w ciemności. W pewnej chwili na tle płomieni dostrzegłem jakąś postać. Podniosłem się, aby ponad wysokimi językami ognia móc widzieć ją lepiej, a wtedy ona zniknęła. Pomyślałem, że zbyt długi i wyczerpujący dzień płata sobie ze mnie figla. Tak naprawdę postać to tylko moje przywidzenie. Ponownie usiadłem na ziemi. Spojrzałem w mrok panujący dookoła i znowu przeniosłem wzrok na ścianę. Postać pojawiła się po raz kolejny. Wiedziałem, że aby zatrzymać jej ruchomy obraz pomiędzy płomieniami, ukazujący się przed moimi oczami, nie mogę ruszyć się z miejsca.
– Emilie – szepnąłem i kąciki moich ust uniosły się nieznacznie. Zmrużyłem nieco oczy oślepiane jaskrawymi kolorami ognia. Wówczas przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie, kiedy zobaczyłem ją w ogrodzie. Jej złote włosy przeplatane słońcem, jej oczy wpatrzone w moje, jej pulchne usta, gdy składała je w słowa, jej ojca, który nie pozwolił, by powstało z nich zdanie. Wiele razy zastanawiałem się, co wówczas chciała powiedzieć, wiele razy układałem zakończenie do jej słów, wiele razy wyobrażałem sobie, co miałem wówczas usłyszeć. I kiedy ona otworzyła usta, by dokończyć, na schodach jej domu pojawił się on. Wystarczyło, by krzyknął, że nie życzy sobie, aby jego córka uskuteczniała pogawędki z przypadkowymi przechodniami, by dziewczyna odwróciła się i wróciła do pielęgnacji kwiatów. Choć od tego dnia minęło już trochę czasu, kiedy tylko zechciałem, mogłem przypomnieć sobie, jak wyglądała. Jej dłonie ze szczupłymi palcami, dekolt letniej sukienki i rumianą, pogodną twarz. I teraz miałem tę twarz przed oczami. Wiedziałem, że nie zostanie na ścianie zbyt długo, więc starałem się wzrokiem ogarnąć jak najwięcej ze spektaklu, którego byłem biernym widzem. Emilie tańczyła. Nie słyszałem muzyki, która była akompaniamentem, lecz musiała być bardzo wolna, bo ruchy Emilie były zmysłowe. Ona wyglądała jak zaczarowana, jakby w jej głowie rozgrywała się jakaś bajka. Bardzo powoli przesuwała się po salonie swojego domu, zataczając obroty lub skacząc przed siebie, zginając lub prostując nogi i wyciągając mocno stopy. Każdy ruch musiał być przemyślany, każda część ciała grała tę samą melodię, palce u rąk wyznaczały kierunek wzroku. Jej zwiewna sukienka dopasowana w talii i biuście tańczyła wraz z nią. Czasem niechcący opóźniała ruch Emilie, ukazując białe pończochy opinające pośladki, aby zaraz wyprzedzić, wplątując się między jej uda. W pewnym momencie Emilie stanęła pośrodku salonu, podniosła lewą nogę i prostując ją wzdłuż ciała, oplotła dłońmi, przyciągając do twarzy. Serce zaczęło mi bić mocniej. Wzrokiem dotykałem jej wyciągniętej w górę stopy okrytej pończochą, umięśnionej łydki i zniżałem się do kształtnego uda, kiedy ujrzałem drugą postać, wykonującą obroty, zbliżając się do Emilie. Poczułem na twarzy gorący płomień ognia z wciąż palącego się drzewa, więc patrząc na rozgrywające się przedstawienie, mimochodem musiałem zbliżyć się do ogniska. Kiedy odsunąłem się trochę, zobaczyłem, jak mężczyzna obejmuje Emilie w talii, przesuwając swoje dłonie coraz wyżej. Trwali tak dłuższą chwilę, więc mogłem przyjrzeć się, jak wygląda. Miał ciemne, lekko falowane włosy i brązowe oczy. Kakaowa karnacja stanowiła kontrast z jasną twarzą Emilie. Miał zaciśnięte usta i lekko przymknięte oczy.
– Zabieraj te swoje brązowe łapska z… – Ale zanim skończyłem, nieświadomie sięgnąłem do ogniska po największą z żarzących się gałęzi i poczułem niewyobrażalny ból. Z całej siły cisnąłem konarem w ścianę, trafiając w postać Emilie i jej partnera. Kiedy drewno zderzyło się ze ścianą, mężczyzna odskoczył na bok, a Emilie krzyknęła:
– Tatusiu, to ty?
Od kiedy wróciłem z więzienia do pustego domu, moje dni nie różniły się jeden od drugiego. Wstawałem rano i stojąc przy blacie kuchennym w oczekiwaniu na to, aż zagotuje się woda w czajniku, wyglądałem przez okno na ulicę. Patrząc na spieszących się gdzieś ludzi, słysząc urwane zdania rozmówców i starając się zgadnąć, jak będzie wyglądał ich dzień, udawałem, że też mam napięty plan, mnóstwo rzeczy do zrobienia, spraw do załatwienia i rozmów do odbycia. Tak naprawdę każdego dnia, kiedy otwierałem oczy, zastanawiałem się, co dziś będę robił. Wśród ludzi codziennie przechodzących za moim ogródkiem i wśród rzeczy pozostawionych w domu przez rodziców byłem samotny. Będąc zamkniętym w więzieniu przez długie dziesięć lat, również mógłbym każdy mój dzień, tydzień i miesiąc nazwać samotnością. Ona była jednak inna od tej, której doświadczałem teraz. Każdego dnia w więzieniu na coś oczekiwałem. Oczekiwałem na list, na posiłek, na spacer czy szycie butów w fabryce. Moja samotność poprzez ciągłe oczekiwanie nie była prawdziwa. Teraz mógłbym powiedzieć, że doświadczałem samotności w najczystszej i najbardziej bolesnej postaci. Nie czekałem na nic. Mimo toczącego się za murami mojego domu życia stojącego dla mnie otworem w postaci ludzi, których mogłem poznać, szans, które mogłem wykorzystać i przyszłości, którą mogłem przeżyć, czułem się bardzo samotny. Właściwie jedyną osobą, którą wówczas znałem, była sąsiadka moich rodziców, Gertruda. Kilka razy spotkałem ją pracującą w swoim ogrodzie, wtedy nawiązywała ze mną rozmowę, ale nie mogłem powiedzieć, że jest moją znajomą. Mimo jej uprzejmości i życzliwości ona mnie najzwyczajniej w świecie denerwowała. Jednego dnia drażnił mnie jej uśmiech marszczący skórę dookoła ust, innego to, że chciała mnie poczęstować zrazami, które przyrządziła, a jeszcze innego, że opowiada mi o pielęgnacji truskawek, sezonach sadzenia i rozkwitania oraz słodkości owoców. Można by się uśmiać, że jedyną osobą, z którą się widywałem i rozmawiałem, była siedemdziesięcioletnia już pewnie Gertruda. Wiele razy siedząc samotnie na kanapie i wyczekując, by Emilie znowu pojawiła się na ścianie, zastanawiałem się, czy ja za kimś naprawdę tęsknię, czy ja muszę każdego dnia z kimś rozmawiać, czy ja pragnę mieć niezliczoną ilość przyjaciół i regularnie, jak to wymaga przyjaźń, spędzać z nimi wieczory. Doszedłem do wniosku, że jedyną osobą, za którą tęskniłem, była Emilie, że jedyną osobą, z którą chciałem rozmawiać, była Emilie, że jedyną osobą, z którą chciałem spędzać wieczory, była Emilie. Jednak samotność tak bardzo wdarła się do mojego życia, że wciąż nie mogłem odnaleźć w sobie siły, aby ponownie pójść pod jej dom z nadzieją, że ją tam spotkam.
Tego dnia jak zwykle stałem oparty o kuchenny blat i obserwowałem ludzi idących wzdłuż mojego ogródka. Musiało być nieco wcześniej niż zwykle, bo w przeważającej części byli to dorośli, a nie dzieci biegnące na dziewiątą do szkoły. Nagle zobaczyłem niewysokiego chłopaka otwierającego furtkę. Wszedł pewnie, jakby nie robił tego po raz pierwszy, i zmierzał w kierunku drzwi. Widząc to, wyszedłem z kuchni i stanąłem przed drzwiami wejściowymi, gotowy do ich otworzenia. Jednak ku mojemu zaskoczeniu ten chłopak nie zapukał i zamiast zobaczyć go stojącego na progu, ja ujrzałem wsuwającą się delikatnie przez szczelinę na listy kolorową gazetę. Chwyciłem ją i zerkając na okładkę, powolnym krokiem wróciłem do kuchni. Kiedy ponownie wyjrzałem przez okno, chłopaka roznoszącego gazety już nie było. Odłożyłem gazetę w głąb blatu i zalałem w kubku herbatę. Rytuał wrzucania gazet do mojego przedpokoju stał się codzienny. Poprzez otrzymywanie ich każdego dnia o tej samej porze schodząc z góry do kuchni, wiedziałem, czy dziś wstałem wcześniej, czy udało mi się pospać dłużej. Jeśli na wykładzinie leżała gazeta, to musiało już być po dziewiątej, a kiedy jej nie było, to obudziłem się wcześniej. Takie codzienne zgadywanki z czasem stały się moją zabawną tradycją. W swoich zagadkowych myślach nazwałem to rzeczą, której oczekuję. Nie chodziło mi jednak o to, co będzie napisane w gazecie, bo nigdy ich nie czytałem, a raczej o to, czy otwierając oczy i wymawiając cyfrę godziny, która może właśnie być, byłem bliski prawdy, czy bardzo się myliłem.
Nigdy, nawet jeśli wstałem wcześniej i gazety na wykładzinie jeszcze nie było, nie miałem ochoty otworzyć drzwi i odebrać prasy osobiście. Kiedy usłyszałem dźwięk papieru lądującego na wykładzinie, szedłem po nią i wracałem do kuchni. Nie zawsze widziałem chłopaka wychodzącego z ogródka. Tamtego dnia, kiedy wyglądałem przez okno, aby pożegnać go wzrokiem, on się odwrócił, uśmiechnął i pomachał dłonią. Pierwszy raz nasze spojrzenia się spotkały. Byłem tym niewielkim wydarzeniem tak zaskoczony, że nie potrafię sobie przypomnieć, czy odwzajemniłem mu uśmiech lub machnąłem ręką. Od tego czasu za każdym razem, gdy wychodził z ogródka, odwracał się i pozdrawiał. Oczywiście z wyjątkiem tych dni, kiedy zasypiałem na terminowy odbiór gazety.
Siedziałem wtedy na kanapie i wbijałem wzrok w pustą ścianę. Za oknem było zupełnie ciemno. Światła w całym domu były zgaszone. Chciałem w tym mroku zobaczyć Emilie. Miałem nadzieję, że choć na kilka minut moja samotność zostanie zakłócona. Po dłuższej chwili usłyszałem pukanie do drzwi. Serce zabiło mi mocniej, bo od dawna taki dźwięk nie dostał się do moich uszu. Wstałem powoli i podszedłem do okna w kuchni, aby zobaczyć, kto stoi po drugiej stronie drzwi. Jednak przez zamknięte okiennice nie mogłem dostrzec postaci. Powolnym krokiem ruszyłem do przedpokoju i przekręciłem klucz w zamku.
– Cześć. – Usłyszałem powitanie po angielsku.
Nie zastanawiając się, kto to powiedział, otworzyłem drzwi i moim oczom ukazał się chłopak, który codziennie rano przynosi gazety.
– Masz ochotę na piwo? – zapytał pewnym tonem, podnosząc do góry karton z kilkoma butelkami.
– Yyy? – Z zaskoczenia nie byłem w stanie wydusić z siebie nic więcej.
– Polak? – Chłopak zadał kolejne pytanie.
– Polak – odpowiedziałem bardzo powoli.
Wtedy on wyciągnął rękę i przedstawił się:
– Michał. Michał Wargocki.
Naśladując jego wypowiedź, odpowiedziałem:
– Marceli. Marceli Kłosiński. – Uśmiechnąłem się w myślach, zamykając wykrzywione usta po skończeniu głoski „i”.
Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał Michał.
– To co, po piwku?
– Chętnie – powiedziałem i otworzyłem szerzej drzwi, zapraszając go do środka.
Chłopak, stawiając na podłodze piwo, zaczął zdejmować buty, a ja widząc to, klepnąłem go w plecy i powiedziałem:
– Ja sam tu sprzątam. Nie zdejmuj butów, bo sobie skarpety pobrudzisz.
Michał podniósł głowę i zerkając w głąb domu, zaśmiał się.
– Jak wolisz – powiedział, a rzucając okiem na mieszkanie, po chwili zapytał: – Sam tu mieszkasz?
Uśmiechnąłem się pod nosem, będąc pod wrażeniem bystrości jego umysłu, bo nie każdy po stwierdzeniu, że ktoś w domu sprząta, wydedukuje, że w tym domu również mieszka sam.
– Sam – odpowiedziałem i ręką zaprosiłem go do salonu.
Zanim wszedł, zapaliłem światło. Chłopak usiadł na kanapie i wyciągnął z kartonu dwie butelki. Otwierał jedną o drugą, a potem podał mi piwo. Ponownie przejechał wzrokiem po miejscu, w którym był.
– Ładne mieszkanko.
– Po moich rodzicach. – Być może uprzedziłem jego pytanie.
– Aha – wydukał Michał.
Miałem wrażenie, że chce zapytać, dlaczego rodzice zostawili mi mieszkanie w czasach, kiedy sytuacja Polaków w Londynie jest finansowo dramatyczna, ale zmienił zręcznie temat.
– Wiesz, tak właściwie to nie wiem, dlaczego zapukałem do twoich drzwi. Nie znamy się, ale jakoś tak… – Błądził w myślach w poszukiwaniu jakiegoś sensownego wytłumaczenia.
– Przeeestań – przeciągnąłem głoskę „e”. – Jak by to powiedział mój ojciec, Polak do Polaka ciągnie.
– No właśnie. Ja wiedziałem, że jesteś Polakiem. Nie znam tu wielu Polaków, ale czasem spotkam kogoś w pracy. No wiesz.
– No, no, wiem – odpowiedziałem, biorąc kolejny łyk piwa.
Było zimne i mocne. Każdy jego bąbelek przyjemnie łaskotał swoją mocą najpierw podniebienie, a później przełyk. Lekka goryczka swoim chłodem rozluźniała mnie w towarzystwie nieznajomego Michała. Nie piłem piwa zbyt wiele razy, ale zawsze mi smakowało i czułem radość zanurzania w nim swoich ust. Nie mogłem powiedzieć tego o mocniejszych trunkach, a w szczególności o wódce. Lubiłem wino i nalewki, ale były ciężkie i nie dawały takiej świeżości, co zimne, mocno gazowane piwo.
– A co tu robisz? – zapytał Michał.
– Mieszkam – odpowiedziałem i zaśmiałem się, wiedząc, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
– No ale robisz gdzieś?
– No właśnie się rozglądam – skłamałem, bo mimo że bardzo potrzebowałem pracy, nie podjąłem żadnego kroku, aby ją znaleźć. Być może wśród kolorowych reklam w gazecie od Michała były jakieś oferty pracy, ale ponieważ nigdy ich nie czytałem, to tego nie wiedziałem.
– Nie kituj. Starzy ci dom zostawili, to chyba i kasę też, co?
Trochę mnie zdenerwowało jego pytanie, ale nie dając tego po sobie poznać, uprzejmie odpowiedziałem:
– Patrz, jacy są, nie zostawili.
– Ty, słuchaj. – Mój piwny towarzysz podniósł się z kanapy i dodał: – Te gazety to nie ciężka praca. Wstajesz tylko rano i oblatujesz kilka ulic, wkładając je do skrzynek. Lepsze to niż nic. Mało płacą, ale jak ty jesteś sam, to też ci pewnie wiele nie trzeba. I potem masz cały dzień wolny, co?
Mówiąc to, położył szczególny nacisk na słowa „dzień wolny”, nie mając pojęcia, że dla mnie to stwierdzenie oznacza spędzanie czasu samemu bez pomysłu na kolejną godzinę albo nawet minutę. Dla Michała dzień wolny musiał znaczyć coś zupełnie innego. I zacząłem się zastanawiać, czy tak naprawdę mu tego zazdroszczę, ale on przerwał, kończąc swoją wypowiedź:
– Ja tam od niedawna robię. Wiem, że potrzebują ludzi. Żaden Angol za takie pieniądze nie pójdzie. Jak chcesz, to skoczymy tam jutro i pogadasz z szefem, normalny facet, co?
– Co: co?
– No czy chcesz?
– Chcę – odpowiedziałem automatycznie, bardziej z grzeczności niż przekonania, że chcę pracować jako roznosiciel gazet.
– To ekstra. Ja kończę gdzieś o dziesiątej trzydzieści, to bym wpadł po ciebie. Biuro mieści się kilka ulic stąd.
– Chcę – powtórzyłem wolno, będąc myślami wciąż kilka zdań rozmówcy wcześniej.
– Marceli. – Zorientowawszy się, Michał starał się przywołać mnie do logicznego myślenia.
– Tak, tak, dziesiąta trzydzieści.
– No to zdrowie.
– Zdrowie.
Faktycznie szef całego biznesu od drukowania gazet z reklamami i ogłoszeniami wrzucanymi do domów był bardzo miły. Oprócz tego był zarazem konkretny i po przedstawieniu warunków pracy wyciągnął grubą dłoń, mówiąc z uśmiechem:
– To do zobaczenia jutro o szóstej.
– Tak – wyjąkałem i uwalniając swoją rękę, zacząłem zmierzać w kierunku drzwi.
– Tylko się nie spóźnij!
Od kiedy zacząłem pracę przy roznoszeniu prasy, Michał odwiedzał mnie dosyć często. Cieszyłem się z tego, bo w przeciwieństwie do sąsiadki Gertrudy nie grał mi na nerwach. Lubiłem jego poczucie humoru i wiele wieczorów, zamiast przegadać, to po prostu prześmialiśmy. Posiadał duży takt, bo kiedy orientował się, że nie chcę odpowiedzieć mu na zadane pytanie, po prostu zmieniał temat. Poza tym prawie nigdy nie rozmawialiśmy o pracy. Tego wieczoru jak zwykle piliśmy piwo i gaworzyliśmy o wszystkim i niczym.
– Ja to chyba wrócę do Polski, bo ile tu można biedować nie na swoim? Już bym chyba wolał w ojczyźnie żyć od pierwszego do pierwszego. Co ja potem swoim dzieciom powiem? – Zamyślił się, a po chwili spytał: – Ty wrócisz?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Ignorując moją wypowiedź, Michał kontynuował:
– Ja to tak bym sobie wykombinował, żeby w Polsce na wsi dom zbudować. Już mam wszystko obmyślone. Masz kartkę? – rzucił.
– A co, chcesz mi swój dom na niej narysować?
– No, a co? Nie chcesz? Wiesz, jak coś, to cię zaproszę – powiedział, starając się chyba zachęcić mnie do przyniesienia kawałka papieru, na którym zamierzał narysować swój dom, a w nim pokój, w którym bym spał, gdybym przyjął jego zaproszenie.
– Na tym narysuj – powiedziałem i podałem mu leżącą na podłodze przy fotelu gazetę.
– O, jaka fajna – powiedział kolega ku mojemu zaskoczeniu, otwierając pierwszą stronę gazety.
– Ty w ogóle czytasz ten brukowiec?
– Co ty, ale chyba zacznę, bo takie fajne dziewczyny tu wrzucają, patrz – powiedział i przekręcając stronę gazety do mnie, wskazał palcem na widniejącą na zdjęciu blondynkę z mocnym makijażem. – Cudo.
Ale ja już go nie słuchałem. Do moich uszu wpadały urwane zdania Michała, podczas gdy ja patrzyłem. Nie jestem pewien, czy wbijając wzrok w stronę gazety, w ogóle mrugałem powiekami, zwilżając powierzchnię gałek ocznych, bo… na zdjęciu, wśród pięknych dziewczyn, była ona. Emilie. Wyrwałem Michałowi gazetę i przybliżając do twarzy, miałem nadzieję, że zobaczę wyraźnie jej rysy.
– Ładne, co?
– Ja znam tę dziewczynę – powiedziałem, pokazując palcem na blondynkę stojącą w pozie tanecznej po lewej stronie zdjęcia.
– Dobre. Nikt ich nie zna.
– Masz rację – cicho odpowiedziałem i podałem gazetę Michałowi, który czekał na rozpoczęcie budowania na papierze domu swoich marzeń.
Przewrócił stronę na kolejną, gdzie było więcej pustego miejsca, i zaczął swój szkic. Objaśniał mi każdą pojawiającą się pod długopisem linię, nazywając po kolei pomieszczenia. Planował kolory ścian w nadziei, że choć milczę, to uważnie słucham. Ja jednak byłem zupełnie gdzieś indziej. Mój wzrok, mimo że wbity w szereg kwadratów i prostokątów wychodzących spod dłoni kolegi, był stronę wcześniej. Na zarysie twarzy Emilie, na kolorze jej oczu, na kształcie jej talii.
– Chyba jesteś zmęczony. Nie ma to, jak wstawać przed szóstą rano, co?
– Yhy – rzuciłem, mając nadzieję, że kolega nie zorientuje się, że zamiast być myślami w jego planowanym domu, ja starałem się umiejscowić siebie na zdjęciu obok stojącej tam Emilie i szepnąć jej do ucha, że…
– Tak że wiesz. Z tym domem. Trzeba wierzyć.
– Nie. Nie wystarczy wierzyć, trzeba wiedzieć – powiedziałem stanowczo i zacząłem zmierzać do drzwi wyjściowych z salonu.
– Tak. Pójdę już. – Nie zrozumiał mojej wypowiedzi. – Pójdę już – powtórzył nieco ciszej, jakby nad czymś dumał.
– Do jutra – powiedziałem uprzejmie.
– Trzymaj się! – krzyknął z przedpokoju i usłyszałem trzaśnięcie drzwi.
Zamiast pójść i przekręcić w nich klucz, ja sięgnąłem po zostawioną na kanapie gazetę i odnalazłem zdjęcie.
– To już ostatnie spektakle Pawie oczy. Zapraszamy zapominalskich do kupienia biletu i skorzystania z jedynej i niepowtarzalnej szansy zobaczenia wachlarzu piękna, kolorów tańca i barw muzyki. – Skończywszy czytać szeptem ogłoszenie, zapytałem sam siebie: – Wachlarzu piękna? Kolorów tańca? Barw muzyki? Dawno nie słyszałem gorszej paplaniny.
Po tym, co powiedział Michał, patrząc na zdjęcie, miałem coraz więcej wątpliwości, czy może być na nim Emilie. Być może nie jest prawdopodobne, bym znał taką osobę jak ona. Podniosłem wzrok do sufitu i rzuciłem w powietrze:
– Czy my się w ogóle znamy? Czy wszystko to, czego doświadczyłem, było tylko dziwnym i magicznym snem? Czy to moja samotna wyobraźnia rysowała jej postać na ceglanej ścianie więzienia?
Nie nazwałbym siebie zapominalskim, bo mojej pamięci nie umknął fakt, że mam się wybrać na spektakl Pawie oczy, lecz raczej powiedziałbym, że jestem leniwy, nie czytając prasy z ogłoszeniami i reklamami. Zastosowałem się jednak do zachęty pójścia na przedstawienie po zajrzeniu do gazety ponownie. Odnalazłem adres teatru, gdzie wystawiany był spektakl, i za zarobione przez kilka tygodni pieniądze udałem się tam, aby kupić bilet. Wszedłem do wielkiego holu i stanąłem, zamykając za sobą cicho drzwi. Wyciągnąłem z kieszeni zwiniętą w rulon gazetę, aby jeszcze raz spojrzeć na zdjęcie. Im dłużej patrzyłem na blondynkę o twarzy Emilie, tym bardziej wątpiłem, że może to być ona.
– Przepraszam. – Ktoś wchodząc do teatru, szturchnął mnie w ramię.
Rozejrzałem się i wśród wiszących na ścianach plakatów i obrazów ze zdjęciami tańczących kobiet albo par odnalazłem niewielkie okienko. Powolnym krokiem podszedłem do niego.
– Czy ta dziewczyna występuje w tym teatrze? – zapytałem po angielsku, wprawiając w zdumienie kobietę siedzącą za szybą, pokazując jej stronę w gazecie.
– Ja nie jestem informacja – odpowiedziała, zdejmując czarne okulary.
Była bardzo piękna, lecz wydobywający się z jej ust niesympatyczny głos odejmował jej większość urody. Jej czarne, kręcone włosy, opadające na ramiona, z przodu przypięte były złotego koloru klamrami. Miała duże brązowe oczy i wąskie usta. Gładką szyję odsłaniała odpięta u góry jasna bluzka.
– Tam jest plakat – nieco milej powiedziała, widząc moją dezorientację. – O, tam. – Wskazała palcem na przeciwległą ścianę.
Odszedłem od okienka i odszukałem takie samo zdjęcie, jakie było w gazecie. Przyglądałem mu się ułamek sekundy i wróciłem do okienka.
– Ona ma na imię Emilie, prawda?
– Kupujesz bilet? – Kobieta uniosła się nieco na krześle i przysuwając twarz do szyby, za którą stałem, syknęła: – Kupuj bilet albo spieprzaj do baru na rogu, bo tam jest twoje miejsce.
Ignorując jej komentarz, powiedziałem:
– Poproszę bilet.
– Do teatru mu się zachciało – burknęła, jakby nie dosłyszała tego, co powiedziałem.
– Bilet poproszę – powtórzyłem, a ona zaskoczona uniosła głowę.
– Na środę czy na sobotę? – Jej głos wydał mi się nieco milszy.
– Na środę.
– W którym rzędzie?
– Najtańszym.
Usiadłem w czterdziestym piątym rzędzie na miejscu pięćdziesiątym. Byłem kilka minut przed rozpoczęciem spektaklu, a więc przyglądałem się wchodzącym do wielkiej sali widzom. Uśmiechałem się pod nosem, widząc zajmujące krzesła kobiety, które, niezależnie od wieku, ubrane były w różnego koloru sukienki i garsonki przyozdobione piórami. Nie wiem, czy miało to związek z tytułem spektaklu, czy panującą wówczas modą, o której nie miałem zielonego pojęcia. Pamiętając uwagę rzuconą przez bileterkę, odnoszącą się z pewnością do mojego wyglądu, włożyłem czarny garnitur i szary krawat. Mężczyźni zajmujący swoje miejsca wyglądali podobnie. Po kilku minutach światła na sali zgasły i rozległa się cicha, melancholijna muzyka. Wyprostowałem się na krześle i oczekiwałem. Nie było to jednak tak proste i zwykłe oczekiwanie jak na posiłek, spacer czy nawet spotkanie z Michałem. Czekałem na nią. Na scenie przyozdobionej różnej barwy tkaninami zaczęły pojawiać się tancerki. Każda ubrana w zwiewną sukienkę z dopasowanym dekoltem i falbanami zakrywającymi ręce, a także nogi od ud aż po same kostki. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej wykonywały taniec, przemieszczając się z jednej strony sceny na drugą. Wyglądały pięknie. Poruszały się niebiańsko. Wszystkie razem i każda z osobna. Jednak ja wyczekiwałem chwili, kiedy ujrzę ją. Emilie. Kiedy muzyka nieco ucichła, wbiegła na scenę. Poddając się bijącemu sercu pod wyprasowaną koszulą, zacząłem oddychać szybko i nierównomiernie. Wyciągnąłem plecy do przodu z nadzieją, że jeśli będę bliżej niej nawet kilka centymetrów, to zobaczę dokładnie jej twarz, włosy, skórę. Ktoś klepnął mnie w plecy, a kiedy się odwróciłem, wskazał z uśmiechem na umieszczoną przed moim siedzeniem małą lornetkę w kolorze kości słoniowej. Przyłożyłem ją do oczu i oparłem się w fotelu. Poprzez grube szkła mogłem dostrzec każde załamanie na falbanie jej sukienki, każdą spinkę przytrzymującą w koku włosy i każdy ruch dłoni przy wykonywaniu swojego tańca. Była niewyobrażalnie piękna, magicznie ponętna, nieopisanie zjawiskowa. Patrzenie na nią było najczystszym szczęściem, obserwowanie jej pobudzało moje zmysły do granic możliwości, śledzenie jej ruchów budziło we mnie te odczucia, które, jak mi się wydawało, umarły, kiedy przekroczyłem mury więzienia, aby spędzić tam długie dziesięć lat. Moje serce się radowało, moja dusza chłonęła blask, moje oczy chwytały piękno. Po chwili ze snu doznań, jakie mi dawała, wybudził mnie wbiegający na scenę mężczyzna. Nie mogłem go znać, lecz jego twarz wydała mi się dziwnie znajoma, jakbym widział go już wcześniej. To był on. Tańczył z Emilie, kiedy ukazała mi się wieczorem na ścianie mojego domu w czasie pożegnania z drzewem, które wyciąłem z ogródka. Odsuwając lornetkę od zmęczonych ciągłym wytężaniem oczu, uśmiechnąłem się pod nosem. Siedząca obok mnie w kapeluszu ozdobionym piórami i kwiatami starsza kobieta pokiwała głową w moją stronę. Spotykając w swoim życiu tysiące lub miliony osób, przyglądając się ich pojedynczym gestom, staramy się zrozumieć, o czym w danej chwili myślą. Podejrzewam, że w jakimś stopniu udaje nam się to odgadnąć, biorąc pod uwagę okoliczności, czas czy rodzaj zachowania. W wielu jednak przypadkach bardzo się mylimy. I tak właśnie było w tamtej chwili. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie spotkanie z Emilie i jej partnerem na tyłach mojego domu, a moja teatralna sąsiadka myślała, że to na widok pięknego tańca przez nich wykonywanego. Gdybym miał taką moc, zatrzymałbym czas, zmieniłbym bieg, trwałbym tu i teraz najdłużej, jak to możliwe, jednak chwile jedna za drugą mknęły w przyszłość nieubłaganie i zbliżał się koniec spektaklu. Brawom nie było końca. Komentarze wtórowały im, póki scena nie została pusta i nie opadła ciężka kurtyna. Wstałem ze swojego miejsca i idąc za wychodzącymi z mojego rzędu widzami, kierowałem się w stronę wyjścia. Sznur taksówek ustawionych przed wejściem do teatru czekał na swoich klientów. Omijając je, szedłem wzdłuż budynku, zmierzając w stronę domu. Nagle usłyszałem głośne śmiechy. Przyspieszając kroku, schowałem się za rosnące w cieniu drzewo, by dowiedzieć się, kto jest ich autorem. Tancerki wychodzące tylnym wyjściem po spektaklu wsiadały do samochodu, rozmawiając i chichocząc. Nie byłem w stanie wychwycić wśród nich głosu Emilie, ale wiedziałem, że ona tam jest. Po chwili samochód ruszył i zniknął za zakrętem, zostawiając mnie schowanego w cieniu drzewa.
– Dzień dobry – przywitałem się najbardziej uprzejmie, jak potrafiłem, z kobietą, u której kilka dni wcześniej kupiłem bilet na środowy spektakl.
Podniosła wzrok i spojrzała na mnie. Otworzyła swoje wąskie usta w uśmiechu, dając do zrozumienia, że mnie poznała.
– W czym mogę pomóc?
– Z tego, co wiem, pani tylko sprzedaje bilety, więc…
Kobieta zmieszała się nieco i powiedziała:
– No tak.
– Poproszę więc bilet na sobotę, na środę, na sobotę, na środę, na sobotę…
– Chce pan kupić bilety na wszystkie spektakle aż do końca?
– Nikt nie zrobił tego wcześniej?
– Nie.
– A więc przyjemnie jest być pierwszym.
Kobieta zsunęła okulary na czubek nosa.
– Czyli ona tam tańczy, tak?
– Poproszę bilety – powiedziałem grzecznie, ignorując jej pytanie, na które przecież i tak znała odpowiedź.
Moja samotność w każdą środę i sobotę przez kilka następnych tygodni była przyjemnie zakłócana przez wizyty w teatrze. Pomiędzy czasem na roznoszenie po domach gazet czy na spotkania z Michałem i gadanie o bzdurach przy butelce piwa – czekałem. Właściwie to czekałem przez cały czas. Żyłem czekaniem na moment, kiedy znowu zobaczę Emilie. Po każdym przedstawieniu biegłem, przepychając się przez wychodzących widzów, aby jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz i jeszcze przez chwilę popatrzeć na wsiadającą do samochodu w towarzystwie koleżanek i kolegów. Nigdy nie oczekiwałem więcej. To, co działo się wówczas, było moim spełnieniem. Sam jej widok wypełniał mnie szczęściem, sam jej śmiech wzbudzał moją radość, samo delektowanie się jej obecnością niedaleko mnie było rozkoszą. I pewnie do końca grania spektakli w teatrze każde jego zakończenie wyglądałoby tak samo i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie tamten jeden wieczór.
Jak zwykle schowałem się za drzewem, aby pożegnać wzrokiem Emilie wracającą do domu. Stałem i patrzyłem. Stałem i słuchałem, a w pewnym momencie do moich uszu dobiegło dziwne zdanie wypowiedziane perfekcyjnym angielskim:
– Ej, ty, bohaterze! Zbankrutujesz, jak będziesz tu przychodził dwa razy w tygodniu.
Obejrzałem się, jakby nie wierząc, że skierowane zostało do mnie. Jednak za moimi plecami nie było nikogo, oprócz odjeżdżających na światłach taksówek.
– Do ciebie mówię.
Usłyszałem ten sam głos. Należał do ubranej w zieloną sukienkę blondynki, która opierała się o samochód, zamierzając do niego wsiąść.
– Wiem, dla kogo tu przychodzisz. Nie udawaj.
Wówczas zobaczyłem, że Emilie, która zajęła już w nim swoje miejsce, wysiadła i ironicznym, z nutką śmiechu głosem powiedziała:
– Bohaterze? Tchórzu raczej.
– Nie pozwalaj sobie za wiele, młoda damo – krzyknąłem w jej stronę, zupełnie nie wiedząc, skąd był we mnie tak niegrzeczny ton, a potem nieco ciszej dodałem: – Znam to przedstawienie na pamięć, umiem zaśpiewać każdą kwestię.
– To zaśpiewaj – zaśmiała się koleżanka, która zauważyła mnie stojącego za drzewem. Musiała mnie widzieć już kilka razy wcześniej, więc podejrzewałem, że nie pierwszy raz byłem obiektem drwin. Nie miałem jednak czasu na rozmyślanie i kontynuowałem:
– Wiem, kiedy i jak postawisz nogę. Kiedy ten wyrostek z pomalowaną mordą położy na tobie swoją zniewieściałą łapę.
Nagle ucichły głośne śmiechy, bo wszyscy stali w bezruchu jak zaczarowani. Moja wypowiedź musiała ich mocno zaskoczyć. Jako pierwszy z otumanienia wyrwał się partner taneczny Emilie.
– Czy mi się wydaje, czy ten wieśniak próbuje mnie obrazić? – zapytał, patrząc na zgromadzonych, ale został zignorowany.
– Ten głupek pewnie kupił bilety na wszystkie spektakle – zadrwiła ze mnie koleżanka Emilie i wszyscy znowu zaczęli się śmiać.
– I co? – Emilie wykrzywiła się, podchodząc do mnie bliżej i przysuwając swoją twarz do mojej.
Poczułem jej oddech i zapach słodkich perfum.
– I chciałbym cię kiedyś zobaczyć bez tych falbanek, które zawsze masz na sobie, gdy się tam wijesz.
Byłem zdumiony, że tego rodzaju zdanie mogło wypłynąć z moich ust w stosunku do osoby, której nigdy nie chciałem zranić, wiedząc, że taniec jest jej pasją, która poruszając się na scenie, ma więcej subtelności i uroku niż jej wszystkie koleżanki razem wzięte. Byłem pewien, że Emilie albo da mi w twarz, albo zignoruje moją prostotę, wsiądzie do samochodu i odjedzie. Ona jednak odsunęła się ode mnie i chwytając w dłonie falbanę zakrywającą jej uda i łydki, sięgającą aż do kostek, zerwała ją i mi podała. Potem szybkim ruchem oberwała oba rękawy i moim oczom ukazały się jej ręce. Zamarłem. Ściskałem w dłoniach na wysokości klatki piersiowej skrawki jej sukienki i nie potrafiłem się ruszyć. Czułem, jak do ust napływa mi ślina. Milczałem.
– Zadowolony pan tchórz? – przerwała ciszę Emilie i odwracając się, zaczęła iść w stronę wciąż czekającego na nią samochodu.
Usłyszałem śmiechy jej przyjaciół. Po chwili znowu zmierzała w moim kierunku. Wyrwała mi z rąk falbany od swojej kreacji scenicznej i powiedziała:
– To chyba należy do mnie. – Po znalezieniu się w aucie, zamykając drzwi, rzuciła: – Do zobaczenia w sobotę, panie bohaterze!
Kiedy pożegnałem wzrokiem odjeżdżający samochód i zostałem sam, nieopanowane myśli skłębiły się w mojej głowie. Z jednej strony byłem na Emilie wściekły, że udało jej się mnie upokorzyć, nie tyle nawet przed swoimi znajomymi, co raczej przed samym sobą. Zostałem przez nią jednak upokorzony w taki sposób, że czułem dziwną satysfakcję. Jej upokorzenie najzwyczajniej w świecie mi się podobało. Jej gładkie uda, jej delikatne ramiona, jej wypukłe pośladki. Z drugiej strony byłem nią oczarowany i żałowałem, że jej upokorzenie trwało tylko kilka sekund. Kiedy patrzyła na mnie, mrużyła oczy z wściekłości i marszczyła nos, a wtedy wydawała mi się jeszcze bardziej urocza niż wówczas, gdy tańczyła. Wracając do domu, wiedziałem, że muszę zebrać swoje myśli, aby pokierowały mną, kiedy w sobotę znowu pójdę na spektakl, po którym spotkam się z Emilie. Tą samą, która mnie upokorzyła, tą samą, którą byłem oczarowany, która w moich nierealnych wizjach ze swoją mamą czesała lalki, a teraz to ja mogłem wpleść swoje palce w jej włosy.
– Jesteś zadufaną w sobie córeczką tatusia. Zarozumiałą i głupią – powtarzałem szeptem słowa, stojąc w sobotę za budynkiem teatru i czekając, aż tancerze wyjdą, aby pojechać do domów. – Jeśli myślisz, że jestem tchórzem, to się mylisz. Ty za to nie jesteś taką twardzielką, jak ci się wydaje. Jesteś zwykłą tancereczką, która wije się na scenie wymalowana jak pajac i nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa.
Kiedy zobaczyłem ją wychodzącą tylnymi drzwiami, w jednej chwili zapomniałem o całej swojej złości i zamiast jej wykrzyczeć wcześniej przygotowane zdania, jedyne, czego wówczas pragnąłem, to by pozwoliła się przytulić i powiedziała, abyśmy skończyli wreszcie te dziecinne zabawy i poszli do domu. Objąłbym ją wtedy i pocałował we włosy. Kiedy jednak podeszła, chwyciłem ją za ramiona i przysuwając twarz do jej, wycedziłem przez zaciśnięte zęby:
– Jeśli teraz wsiądziesz do tego cholernego auta i pojedziesz ze swoimi mądrymi koleżankami i zniewieściałym obmacywaczem, to…
– To co? – Emilie wybałuszyła oczy, czekając na kontynuację.
– To nigdy więcej mnie nie zobaczysz. – Puściłem ją i dopiero wówczas zauważyłem, że Emilie zamiast pawiej sukienki, w której dwa razy w tygodniu występowała na scenie, a potem wracała do domu, ma na sobie koszulową bluzkę koloru różowego i dopasowane spodnie przewiązane paskiem.
– Głupek – powiedziała Emilie i pomachała koleżankom na pożegnanie.
Kiedy samochód wyjeżdżał na ulicę, jedna z nich wychylając się przez okno, krzyknęła:
– Bohater!
Pożegnały nas światła odjeżdżającego samochodu i kiedy wyszliśmy na ulicę, na której ustawione były jedna za drugą taksówki, Emilie usiadła na murku otaczającym czyjś ogródek i zaczęła wyciągać po kolei spinki wpięte we włosy, tworzące rzadko utkanego koka przyozdobionego piórami. Kiedy wszystkie znalazły się w jej dłoniach, a włosy opadły na ramiona, dziewczyna zebrała je i zrobiła koński ogon.
– Co się tak gapisz? – rzuciła, podnosząc głowę.
– Tak lepiej – odpowiedziałem, a ona uśmiechnęła się, pokazując równe zęby.
Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem, i jej piękno w niczym nie przypominało tego, które miały kobiety w gazetach przyniesionych mi do więzienia przez Maksymiliana.
– Nazywam się Emilie – rzuciła z zaskoczenia.
– Wiem – odpowiedziałem. – Marceli – dodałem szybko i wyciągnąłem rękę w jej stronę.
– Kiedy byłam mała, mama mi mówiła, że taki taksówkarz wożący codziennie ludzi żyje życiem innych – zaczęła Emilie, patrząc na mijające nas samochody. – Każdy, kto wsiada do jego auta, ma swoją historię i często ją opowiada. Kobiety jadące do szpitala opowiadają o swoich chorobach i narzekają na angielską służbę zdrowia. Mężczyźni ubrani w drogi garnitur, czytający jakieś dokumenty podczas jazdy, mówią o niewypałach biznesowych i szmalu, który utopili w tym czy w tamtym. Rodziny jadące na urodziny ciotki czy kuzynki najpierw opowiadają o nich, potem o reszcie swoich krewnych, a na końcu o dzieciach. Taki taksówkarz jest skazany na poznawanie historii ludzi, których być może nigdy więcej nie zobaczy.
– Każdy ma wybór – powiedziałem.
– Każdy ma wybór? Gówno prawda. Nie mamy żadnych wyborów. Nie wiem jak ty, ale ja mam wrażenie, że wszystko, co nas w życiu spotyka, jest przez kogoś z góry zaplanowane, a my tylko ten plan wykonujemy jak… jak nieposiadające rozumu marionetki.
– Czy uważasz, że twoja matka…– Ugryzłem się w język i zapytałem: – Też opowiadała taksówkarzom o swoim życiu albo o tobie?
Emilie się zaśmiała, ale wolałem, by potraktowała mnie jak głupka, niż zorientowała się, że wiem o niej coś, czego nie powinienem i więcej, niż powinienem.
– Chcę napić się piwa – rzuciła, wstając z murka i chowając do torebki spinki.
– Nie jestem stałym bywalcem tutejszych knajp, bo większość piwa w swoim życiu wypiłem w domu.
– Domator? – Emilie zaśmiała się.
– Tak jakby. – Zamyśliłem się. – Wiem, że tutaj za rogiem jest bar, w którym dają piwo.
– To jednak gdzieś bywasz.
– Nie, nie. Ja w nim nie byłem, ale o jego istnieniu wiem od kobiety, która sprzedaje bilety na twój spektakl.
– Tak, mój, mój.
– Cholera, może ja powinienem ci kwiaty przynosić po każdym przedstawieniu?
– No właśnie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nadal ich nie dostałam. – Zaśmiała się Emilie, stając przed drzwiami do knajpki.
– Ty zadufana w sobie tancereczko. Myślałem, że masz więcej oliwy w głowie od swoich głupiutkich koleżanek.
– Ty tchórzu, który zamiast po pierwszym spektaklu mnie zaczepić i dać kwiaty, kupiłeś bilety na wszystkie spektakle i czatowałeś jak dureń za drzewem. A kwiatów jak nie było, tak nie ma. – Uśmiechnęła się i odwróciła w stronę drzwi, popychając je mocno.
Kiedy weszliśmy do środka, Emilie znalazła stolik w głębi sali i zaprosiła mnie wzrokiem. Tego miejsca nie można było nazwać barem, nawet określenie „knajpa” było zbyt eleganckie. W powietrzu unosił się smród piwa. W nozdrza gryzł tytoniowy dym. Siedzący przy barze i stolikach ludzie przekrzykiwali się wzajemnie, przeklinali i śmiali tak głośno, że trudno było usłyszeć własne myśli. Poszedłem do barmana kupić piwo, a kiedy postawiłem je na stole, Emilie chwyciła swój kufel i wypiła duszkiem prawie połowę.
Wygląda jak anioł, a żłopie piwo jak wytrawny smakosz, który w życiu wlał go już w siebie hektolitry – pomyślałem, upijając łyk ze swojej szklanki.
– Ale mi się pić chciało. – Po chwili rozejrzała się wkoło i dodała: – Fajnie tu.
– Naprawdę? – zapytałem i spojrzałem na nią, bo nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Miałem wrażenie, że po prostu ze mnie zadrwiła.
– A piwo pierwsza klasa. – Upiła kolejny łyk brunatnego napoju. – Spójrz na tamtego gościa – powiedziała i pokazała wzrokiem na siedzącego przy barze mężczyznę, niemogącego utrzymać równowagi na krześle.
Uśmiechnąłem się i pomyślałem: wygląda jak anioł i powinna chodzić do najdroższych i najbardziej ekskluzywnych restauracji w samym centrum, a dobrze się czuje w podrzędnej spelunie wśród smrodu piwa, dymu papierosowego i nienaturalnie głośnych rozmów podpitych facetów.
– U was w Polsce to się dużo pije?
– Słucham? – Nie wierzyłem w to, co usłyszałem.
– No w Polsce, tak?
– Tak – wycedziłem. Zamiast odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie Polacy mają problem z przyjmowaną ilością alkoholu, ja zastanawiałem się, skąd ona może wiedzieć, że jestem z Polski.
Emilie spojrzała na mnie, a potem w okno wychodzące na ulicę i zapytała:
– Czy pani bileterka powiedziała ci, jak mam na imię?
– Nie.
– Zobaczyłeś na jakimś plakacie?
– Nie.
– Moja koleżanka?
– Nie.
Emilie ponownie zwróciła twarz w stronę okna. Być może wiedziała, że gdyby zadała jeszcze piętnaście pytań o to, skąd znam jej imię, to na każde odpowiedź brzmiałaby „nie”. Nie zapytała. Widać trzy jej wystarczyły w zupełności. Odrywając wzrok od życia toczącego się na zewnątrz, uśmiechnęła się do mnie, opierając głowę na rękach. Podniosła swoje piwo i teraz pijąc wolniej, delektowała się jego świeżym smakiem. Słodko-gorzkim. Tymczasem ja cieszyłem się głosem Emilie pieszczącym moje uszy, jej oczami, które w zależności od tematu rozmowy otwierała szeroko lub mrużyła, tworząc szparki, jej obecnością, która do tej pory była snem bardzo dalekim od rzeczywistości. Chciałem co chwilę wyciągać swoją dłoń, aby dotknąć jej policzka, upewniając się, że nie śnię, że nie obudzę się za chwilę w zatłoczonej knajpie ze stojącą naprzeciwko mnie pustą szklanką z odbitą na krawędzi szminką. Oddałbym wszystko, aby ten sen był rzeczywistością. I mógłbym spędzić tu całą wieczność wśród aromatu piwa, wśród dymu papierosowego i w otoczeniu zapijaczonych mężczyzn. Byle tylko z Emilie.
Kiedy znaleźliśmy się pod jej domem i stanęła przy furtce prowadzącej do ogródka, zobaczyłem, że na dole pali się światło.
– Muszę już iść. I tak twierdzi, że ma wystarczająco dużo problemów, rozumiesz.
– Kto?
– Mój pieprznięty ojciec.
– No tak. Nie wypada takiej damie jak ty siedzieć do późna w nocy w knajpie z pijakami ani sterczeć pod domem, narażając się na komentarze wścibskich sąsiadów.
– Zamknij się! – krzyknęła i klepnęła mnie w plecy.
– Tak jest, panienko – zadrwiłem z niej.
Uwielbiałem, jak marszczyła w złości nos.
– Czy…
– Jutro o siódmej pod knajpką – powiedziała, gdy weszła już do ogródka.
– O siódmej – powtórzyłem.
– Muszę iść, bo będzie się pienił. – Skinęła głową na okno i syknęła: – Dupek.
Uwielbiałem, jak z jej delikatnych ust wypływały mało kobiece słowa.
– Czy ta knajpka jest taka miła, że chcesz iść tam ponownie? – zdążyłem zapytać.
– A czy ja powiedziałam, że chcę tam iść? – Uniosła brwi. – Czy knajpka miła? – Powtórzyła swój zalotny gest i rzuciła, zostawiając mnie na ulicy: – Ty jesteś miły.
Uwielbiałem ją za wszystko i ponad wszystko.
Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Kiedy zamykałem powieki, widziałem ją milczącą i zapatrzoną w okno ukazujące ulicę z przechodniami. Kiedy otwierałem, słyszałem jej głos, gdy mówiła do mnie. Kiedy zamykałem, czułem, jak dotyka mojej dłoni i w jednej chwili robiło mi się gorąco. Kiedy otwierałem, słyszałem jej śmiech przebijający się przez gwar panujący w barze. Z jednej strony to, że spotkam się z nią jutro, było dla mnie tak naturalne, że nie wyobrażałem sobie, aby mogło być inaczej, a z drugiej bałem się, że to wszystko, w czym uczestniczę, jest tylko wytworem mojej wyobraźni lub snem i muszę zapamiętać każdy moment, każde słowo, każdy dotyk, każde spojrzenie i śmiech, jakby nie miały wydarzyć się już nigdy więcej.
– Chodź, pokażę ci coś – powiedziała Emilie bez przywitania czy choćby skinienia głową, kiedy następnego dnia spotkaliśmy się przed barem.
Miała na sobie jasne spodnie i bluzkę w czerwoną kratkę, której rękawy przyozdobione były kokardami. Na jej ramiona zarzucony był brązowy sweter. Szliśmy pustą ulicą w milczeniu. Czułem dziwne skrępowanie w jej towarzystwie. Żałowałem, że znowu nie weszliśmy do baru na piwo, bo kiedy kilka jego kropel zwilżyłoby usta, dostając się do żołądka i robiąc przyjemny szum w głowie, na pewno wróciłaby łatwość i spontaniczność wczorajszej rozmowy. Nigdy nie zastanawiałem się, jak działa na mnie alkohol. Nigdy nie potrzebowałem, aby w określony sposób działał. W tamtej jednak chwili przez jego brak w ustach, żołądku i głowie zabrakło również odwagi, tematów do rozmowy i otwartości.
– Tam jest moja matka – po kilku miniętych przecznicach powiedziała Emilie i wskazała palcem na ogrodzenie cmentarza.
– Czy ona…– Nie dokończyłem.
– Zginęła w wypadku. Miałam wtedy dziesięć lat. Od tego czasu mieszkam z ojcem. Nienawidzę go. Gdybym mogła, zrobiłabym wszystko, żeby zniknął z mojego życia – powiedziała i dodała: – Może niedługo i on tu zamieszka. – Ponownie wskazała palcem na cmentarz i uśmiechnęła się szyderczo, unosząc brwi.
– Tak. – Byłem lekko zaskoczony. Zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Emilie złapała mnie za ramię, wymuszając moje spojrzenie, i spytała:
– Czy jestem złą osobą?
– Czemu tak myślisz?
– Czy jeśli życzę mu śmierci, to jestem złym człowiekiem? – Puściła mnie, lecz nie dawała za wygraną.
– Może to on jest złym człowiekiem?
– Mówiłeś, że mamy wybór. – Przyspieszyła kroku i odwróciła się w moją stronę, zagradzając mi drogę. – Czy ja mam wybór zabić go albo czekać, aż sam wykituje? Taki mam wybór?
– To jest właśnie twój wybór – powiedziałem i przypomniałem sobie twarz jej ojca, jego krzyk i płacz wystraszonej Emilie. Nienawidziłem go równie mocno jak ona. – Możemy zrobić to razem – zażartowałem, szczerząc się w nienaturalnym uśmiechu.
– Dobra – rzuciła. Musiałem rozbawić Emilie swoją głupią miną, bo kiedy tylko dokończyła wymawiane słowo, wyszczerzyła się, naśladując mnie. – Być może jestem złą osobą. Ale jeśli ja jestem zła, to ty jesteś równie zły jak ja. Wręcz ohydnie zły. Obrzydliwie zły. Zły do szpiku kości, skoro chcesz zabić obcego ci człowieka. – Byłem lekko przerażony tym, co słyszałem, kiedy znowu zaczęliśmy iść i przerwałem trwający obok mojego ucha monolog.
– Nie o… – Nie dokończyłem, a tylko wyciągnąłem dłonie i przyciągnąłem Emilie do siebie, zamykając ją w swoich ramionach. W nozdrzach poczułem zapach jej włosów, pod dłonią poczułem jej gorący policzek, w sercu poczułem ogień. Gdybym mógł, przycisnąłbym ją tak mocno, aby nigdy nie mogła wyślizgnąć się z mojego uścisku. Wzlecielibyśmy w górę, zostawiając wszystko, czym do tej pory żyliśmy. Spleceni swoimi ciałami nierozerwalną więzią. Nadzy, czyści i gotowi na nowe i nieznane. Zapominając o dniu, kiedy przeszłość się zaczęła. Dniu, kiedy moje i jej życie zmieniło się tak bardzo, że trudno sobie wyobrazić, aby teraźniejszość mogła wyglądać inaczej. Dniu, który był rzeczywistością, lecz może rzeczywistością nie pozostać, który nie był snem, a snem mógł się stać. Zamknąłem oczy i zobaczyłem jasnoniebieski kielich z mieniącego się szkła. Kielich w postaci dwóch splecionych ze sobą nagich ciał.
– Marceli. – Usłyszałem, a kiedy opuściłem głowę, zamiast wirującego błękitnego kielicha zobaczyłem jej twarz. – Wszystko w porządku?
– Słucham?
– To co? Załatwimy starucha?
Podniosłem znowu głowę w poszukiwaniu kielicha, lecz zamiast niego zobaczyłem nadciągającą ciemną chmurę przepowiadającą deszcz. Spojrzałem z powrotem na Emilie.
– Jasne. – Uśmiechnąłem się i wskazałem wzrokiem na niebo.
– Wracajmy.
Spotykaliśmy się niemal codziennie i każdego dnia szliśmy w inne miejsce w Londynie. Emilie mieszkała w nim od urodzenia, a więc dobrze znała miasto. Pokazywała mi zabytkowe budynki, które niosą w sobie jakąś historię, restauracje, gdzie można spotkać znanych polityków czy reżyserów, parki, w których bawiła się w dzieciństwie ze swoją matką, domy, w których mieszkają jej przyjaciele. Każdego dnia, kiedy mogliśmy się spotkać, pokazywała mi siebie. A ja patrzyłem, słuchałem i zapamiętywałem.
– Marceli – szepnęła pewnego dnia Emilie. – Ojciec jutro idzie do szpitala. Może oni go tam załatwią, skoro my jeszcze tego nie zrobiliśmy. – Uśmiechnęła się.
– Czy naprawdę służba zdrowia w Anglii jest taka kiepska?
– Fatalna, od kiedy nie ma w niej mojej matki – zażartowała.
– No tak. A co z ojcem?
– Nie wiem i mam to naprawdę w nosie. Ważne jest, że jak dziad będzie w szpitalu, to przeprowadza się do mnie ciotka.
– Aha, to…
– Nie, nie. Ona jest naprawdę fajna. To siostra mojej matki i nie znosi tego pieprzonego dupka – powiedziała Emilie, po raz kolejny znając odpowiedź na pytanie, którego nie zdążyłem jej zadać.
– Aha, to…
– No właśnie. Wpadnij w środę czy w czwartek, to ją poznasz.
– Wejdź – powiedziała Emilie, gdy stanąłem w progu jej domu. – Cześć – dodała i zbliżyła swój policzek do mojego, lekko go dotykając. Trudno było to nazwać pocałunkiem na powitanie, ale wiem, że właśnie w taki sposób witają i żegnają się jej znajomi. Dotykają policzków i cmokają głośno w powietrze obok ucha.
– Cześć – odpowiedziałem, jakby to, co zrobiła, było czymś zupełnie naturalnym.
– Ciocia – zaczęła Emilie, nie używając tym razem słowa „ciotka” – bardzo chce cię poznać.
– Yyy.
– Ona nie jest jakąś czarownicą, która, gdy zapadnie zmierzch, spali cię na stosie.
– Co w sosie, moje dzieci? – Usłyszałem głos dobiegający z kuchni.
– Ciociu!
– Klementyna – powiedziała starsza kobieta, zmierzająca w moją stronę z wyciągniętą pulchną ręką. – Tak, tak, wiem. W tamtych czasach nadawali dzieciom dziwne imiona, ba, dziwne, głupie, bo czy mądrym jest nazwanie córki Klementyna?
– No nie… – wydukałem, bo w głębi duszy bardzo się śmiałem, wymawiając w myślach zdrobnienia imienia ciotki, wersje skrócone i możliwe przezwiska. – Marceli.
– A tak, tak. Emilie mi powiedziała.
Ciekawe, co jeszcze powiedziała – zamyśliłem się, gdy ciotka wreszcie puściła moją dłoń. Czułem, że jest mokra.
– Zaproponuj koledze coś do picia – zwróciła się starsza pani do stojącej obok Emilie.
– Chodź – powiedziała dziewczyna i skinęła głową.
Wszedłem w głąb domu. Choć nie dałem po sobie tego poznać, wiedziałem, gdzie jest kuchnia, salon i pokój Emilie. Widziałem go już wcześniej. Rozglądałem się i cieszyłem, że to wszystko, co wydarzyło się na ścianie więziennej celi, nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni. Mógłbym powiedzieć, że w tym domu byłem już wcześniej. Szedłem jednak niepewnym krokiem za Emilie, jakbym znajdował się tu po raz pierwszy.
– To co porabiasz? – zaczęła ciotka, gdy usiedliśmy na kanapie przy zrobionej przez nią herbacie.
– Moi rodzice przeprowadzili się tutaj, gdy byłem mały.
– Tak, tak. Wielu Polaków tu przyjechało. Gdyby nie oni, nasza gospodarka byłaby w opłakanym stanie, ba, w ogóle by jej nie było – mówiła, a ja zwróciłem uwagę, że często używa słowa „ba”.
– Być może.
– Ale Polacy ciężko pracują za małe pieniądze, ba, oni harują miesiąc jak osły za takie pieniądze, które Anglicy wydają na jednorazowe zakupy.
– Ciociu.
– Tak, tak, Emilie. To, że dla ciebie nie ma różnicy, kto ma ile w portfelu i co robi jego rodzina, nie znaczy, że wszyscy tacy są. To dobra dziewczyna – zwróciła się Klementyna tym razem do mnie, jakby chciała zareklamować Emilie jako warty kupienia towar.
– Ciociu!
– A twoi rodzice? Czym się zajmują?
– Ja mieszkam sam. Oni… oni… wyjechali – powiedziałem to, co tak naprawdę było moim życzeniem, podczas gdy nie miałem żadnych wieści od nich i pojęcia, czy w ogóle żyją.
– Ooo, samodzielny młody chłopiec, ba, mężczyzna – powiedziała podniesionym tonem ciotka i zapytała: – Ale pracujesz, tak?
– Roznoszę gazety.
Ciocia Klementyna zamilkła, a potem kontynuowała:
– Każda praca jest dobra. Nie cierpię próżności. U nas w domu każdy ma jakieś hobby, coś, co lubi robić najbardziej. Z takiego hobby, które odnajdziemy w sobie w dzieciństwie, potem rodzą się w naszej głowie pomysły na studia i pracę. Moja siostra na przykład, matka Emilie, która niestety zbyt wcześnie odeszła, uwielbiała bawić się w lekarza. Byłam od niej troszkę starsza, ale jak namówiła, ba, zmusiła mnie do zabawy w tego lekarza, to ja byłam zaskoczona, ba, zszokowana…
Osiem – pomyślałem.
…że ona zna takie terminy medyczne, o jakich ja nigdy nie słyszałam. Nie mam pewności, czy przypadkiem połowy z nich sobie nie wymyśliła, ale znając Barbarę, to ona siedziała po nocach w jakichś książkach medycznych, mimo że wcale ich nie rozumiała. No to ona tak bardzo lubiła medycynę, ba, wręcz kochała prawie tak bardzo jak Emilie, że wiadomo było, że zostanie lekarzem. Była świetna. Wiesz jaka? Odważna. Ona nie bała się zaryzykować wtedy, kiedy wszystkim opadały ręce i nie wierzyli, że coś się uda. Bardzo silna z niej była kobieta, dlatego nie daruję sobie, że…
– Ciociu.
– A tak, tak. Dolej sobie herbatki – słodkim tonem powiedziała ciocia, podając Emilie dzbanek, w którym była jeszcze ciepła herbata. – O czym to ja mówiłam? A, już wiem. Nie cierpię tego nieogolonego gbura.
– Ciociu. – Emilie najwyraźniej nie chciała, aby Klementyna opowiadała o jej ojcu.
– On jest złym człowiekiem. On Barbary w ogóle nie szanował. Emilie zresztą też. Ba, on nikogo nie szanuje. Jemu ludzie są po prostu potrzebni, rozumiesz? Ludzie to dla niego interesy. Nigdy nie kochał mojej siostry, bo ona była dobra. Nie była taka jak on. Ona była dla niego kiepską inwestycją. Ona mu nie była potrzebna, ba, ona mu wręcz przeszkadzała. Nie użył jej. Przykro mi to mówić, ale z Emilie jest tak samo. Ona nie jest taka, jak by chciał. Barbara się go bała. Emilie już przestała. Ona jest silna. On z nią przegrywa i nie może tego znieść. Wkurza go, że nie może decydować, z kim Emilie ma się spotykać, co ma w życiu robić i jakie ma mieć pasje, spełniając jego niezrealizowane marzenia. Nie jest w stanie jej ograniczyć. Czy ty myślisz, że z tym teatrem jej tak gładko poszło? To była wojna. Ale tańczy ładnie, ba, pięknie. Jak anioł. No i gdyby nie teatr, to nie spotkalibyście się, prawda?
Ciotka Klementyna była sympatyczna i bardzo gadatliwa, bo gdyby mogła, to nie oddychałaby i nie przełykała śliny, tylko cały czas wyrzucała z siebie słowa w niebywałym tempie.
– Tak. – Zorientowałem się, że Emilie powiedziała ciotce, że poznaliśmy się po jednym ze spektakli. Nie wiedziałem, czy faktycznie traktowała ten dzień po jednym z jej występów jako pierwsze spotkanie, mimo że tak naprawdę spotkaliśmy się już wcześniej, czy po prostu ciocia mimo swego uroku i bliskości z Emilie nie zasługuje na to, aby wiedzieć, skąd znamy się naprawdę. Byłem zdziwiony, że nie wspomniała choćby o spotkaniu w ogrodzie, podczas gdy tak naprawdę znaliśmy się już wcześniej. A może myliłem się, myśląc, że Emilie, zanim jeszcze spotkaliśmy się w jej ogrodzie, wiedziała o moim istnieniu? Zastanawiałem się przez chwilę, czy powiedziała ciotce, że ani razu, choć zasługiwała na naręcza kwiatów, nie dostała ode mnie nawet zerwanego na trawniku chwastu.
– Musisz częściej nas odwiedzać, Marceli. Przyzwoity z ciebie chłopak, choć ten stary gbur zmieszałby cię z błotem – powiedziała ciotka i wyciągnęła w moją stronę dłoń. Kiedy ścisnęła moją, wstrzymałem oddech i przypomniałem sobie żartobliwe słowa Emilie, że kiedy zapadnie zmierzch, ciotka spali mnie na stosie. Odwróciłem się w stronę okna i zauważyłem, że na ulicy zapaliły się już latarnie, odbijając swój blask w oknach sąsiednich domów.
– Na stosie? – zaskoczyła mnie Emilie.
– Kto w sosie? – zapytała ciotka i wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Klementyna była najbardziej szaloną starszą panią, jaką do tej pory udało mi się poznać. W przeciwieństwie do mojej sąsiadki Gertrudy, która działała mi na nerwy, ta wzbudzała we mnie sympatię. Im częściej przychodziłem do domu Emilie, tym bardziej lubiłem jej ciotkę. Znała świetne żarty, dobrze gotowała, a ponad wszystko ciągle opowiadała mi o Emilie. Jednego wieczoru naliczyłem, że użyła słowa „ba” dwadzieścia siedem razy. Zauważyłem, że choć ojciec Emilie cały czas przebywał w szpitalu, to nigdy więcej o nim nie wspomniały. A kiedy zdałem sobie z tego sprawę, znów przypomniał mi się żart Emilie o paleniu przez Klementynę na stosie, ale ponieważ był tylko żartem, bo nie odkryłem w ciotce czarownicy, to wiedziałem, że kiedyś ojciec wróci do domu i urocze wieczory w towarzystwie Emilie i starszej pani dobiegną końca. Miałem nadzieję, że ten dzień nadejdzie w bardzo dalekiej przyszłości.
– Wpadnij jutro – szepnęła pewnego wieczoru Emilie, zbliżając swoje usta do mojego ucha. – Ciotka jutro nocuje u siebie.
Wracałem piechotą do domu, analizując słowo po słowie wypowiedziane przez Emilie zdanie i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że od kiedy jej ojciec leży w szpitalu i mieszka z nią Klementyna, ani razu nie byliśmy sami. Kiedy przychodziłem, czekała na mnie Emilie w towarzystwie starszej pani – przyzwoitki z przygotowanym obiadem, aromatyczną herbatą i stosem historii, które zamierzała mi opowiedzieć. Choć starałem się o tym nie myśleć i cieszyć się wieczorami w towarzystwie obu pań, tak naprawdę pragnąłem spędzać czas z Emilie. Tylko Emilie. Bez ciotki Klementyny, bez przechodniów na ulicy, bez pijaków w podrzędnej knajpce. Tylko ona i ja. Przez całą drogę do domu wpadała mi do głowy niezliczona ilość scenariuszy na jutrzejszy wieczór, ale żaden nie wydał mi się aż tak dobry, aby zatrzymać go w pamięci. Kiedy wróciłem, położyłem się na łóżku. Patrzyłem na sufit, jakby wierząc, że jego jasna i czysta płaszczyzna pokaże mi jakiś obraz, a ten podsunie pomysł, który będzie perfekcyjny, więc będę mógł spokojnie usnąć. Kiedy mój wzrok od patrzenia w górę stawał się coraz bardziej zmęczony i mglisty, zamknąłem oczy. Miałem nadzieję, że pod powiekami, zanim przyjdzie sen przybliżający mnie do spotkania z Emilie, wpadnie mi do głowy pomysł, jak moglibyśmy wykorzystać czas, który został nam dany. Czas spędzony we dwoje.
Wyciągnąłem przed siebie dłoń. Dotykając znajdującej się przede mną zabrudzonej szyby, dostrzegłem, że na mankiecie koszuli i dłoni mam krew. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że szary garnitur, w który byłem ubrany, również pokryty jest czerwoną mazią. Sięgnąłem w prawo, żeby otworzyć drzwi i znaleźć się na zewnątrz. Stałem na ulicy obok samochodu, z którego wysiadłem. Jego przód wbity był w wysoką latarnię. Usłyszałem rozlegający się gdzieś w pobliżu dzwonek telefonu. Rozejrzałem się wokół i zdałem sobie sprawę, że stoję na ulicy sam. Podszedłem pod drzwi budynku, który znajdował się tuż obok mnie. Był sklepem z tkaninami rozwieszonymi na ścianach i wysoko pod sufitem, eksponując ich wzory i kolory. Na końcu pomieszczenia stało biurko. Zmierzając do niego, krzyknąłem:
– Czy jest tam ktoś?
Odpowiedziała mi cisza.
– Czy jest tam ktoś? – powtórzyłem pytanie nieco głośniej, a kiedy skończyłem wymawiać ostatnią głoskę, ponownie usłyszałem dzwonek telefonu.
Wybiegłem ze sklepu. Dźwięk stał się cichy. Nagle zza rogu budynku wynurzyła się jakaś kobieta. Szybkim krokiem podszedłem do niej i poczułem ogromny smród. Miała na sobie starą podziurawioną sukienkę. Jej włosy schowane były pod brudną chustką. Kiedy stanąłem naprzeciwko niej, dostrzegłem, że jej ubranie, twarz i ręce umazane były krwią. Zbliżyła do mnie swoją szarą twarz i szepnęła:
– Uciekaj.
– Dlaczego? – zapytałem, a kiedy nie otrzymałem odpowiedzi, chwyciłem ją za ramiona, mając nadzieję, że gdy będę dla niej bardziej stanowczy, dowiem się, co ma na myśli. W tej samej chwili, kiedy moje ręce spoczęły na tkaninie jej sukienki, kobieta rozpadła się w proch opadający na asfalt i zamiast trzymać w dłoniach ciało nieznajomej, miałem na nich tylko niewielką ilość szarego pyłu. Nie rozumiałem, co się wówczas wydarzyło. Przetarłem oczy, nie wierząc, że kobieta tak po prostu zamieniła się w proch, a kiedy je ponownie otworzyłem, nadal byłem sam z szarym pyłem pod stopami i uwierzyłem, że to, czego doświadczyłem, stało się naprawdę. Nie wiedziałem, gdzie mam iść i czego szukać. Nie miałem pojęcia, dlaczego lub przed czym mam uciekać. Rozejrzałem się dookoła. Nie byłem nigdy wcześniej w tym miejscu. Nie poznawałem ulicy ani ustawionych wzdłuż niej budynków. Stałem i czekałem. Po paru sekundach, a może minutach, zobaczyłem jadącego na rowerze mężczyznę w kapeluszu. Zacząłem biec w jego stronę, krzycząc:
– Zaczekaj!
A kiedy on zwolnił, pozwalając mi się dogonić, i stanąłem obok niego, zapytałem:
– Gdzie ja jestem?
Patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem i milczał.
– Gdzie ja jestem? – powtórzyłem.
– Uciekaj – powiedział mężczyzna.
Postawił nogi na pedały, aby ruszyć, a ja chwyciłem jego dłoń i poprosiłem:
– Zaczekaj. – Wtedy w jednej sekundzie mężczyzna zamienił się w opadający na ziemię szary pył. – Zaczekaj – powtórzyłem błagalnym tonem, patrząc na przewracający się pod moje stopy rower.
Szedłem przed siebie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu innych ludzi, których mógłbym zapytać, gdzie jestem i co mam robić. Nie widziałem żadnego znaku życia. Wszystkie drzwi w mijanych domach były zamknięte, okna zasłonięte ciemnymi zasłonami. Po chwili usłyszałem znowu znajomy dźwięk dzwonka telefonicznego. Zacząłem biec w stronę, z której dobiegał, i wówczas zobaczyłem kobietę. Siedziała na ziemi oparta o ścianę budynku, tuląc do siebie zwinięty koc. Wyglądało to tak, jakby miała zawinięte w niego dziecko. Kiedy podszedłem do niej, nie uniosła nawet głowy. Zrobiła to dopiero, gdy zapytałem:
– Co tu się dzieje?
W jej przekrwionych oczach widziałem rezygnację i strach.
– Gdzie ja jestem?
Wówczas skinieniem głowy dała mi znak, bym zniżył się nieco. Dostrzegłem twarz niemowlęcia. Spało w jej objęciach.
– Uciekaj – szepnęła, patrząc na mnie i wyciągając w moją stronę dłoń.
– Nie! – krzyknąłem, kiedy dotknęła mojego policzka.
Po chwili przede mną w szarym pyle leżał tylko zakurzony kocyk. Sięgnąłem po niego, by upewnić się, że nie ma w nim śpiącego niemowlęcia, i poczułem na twarzy silny powiew powietrza. Mimowolnie zmrużyłem oczy, bo wpadał mi do nich kłujący pył.
– Gdzie ja, do diabła, jestem?! – krzyknąłem i zacząłem biec przed siebie. Wśród ciszy i pustki, która mnie otaczała, w uszach słyszałem tylko wypowiedziane przez napotkanych wcześniej ludzi „uciekaj”. Po chwili dostrzegłem swój samochód. Przyspieszyłem, aby jak najszybciej znaleźć się w jego wnętrzu. Wszedłem do środka i opierając się na siedzeniu, zamknąłem oczy. Zastanawiając się, co mam robić, musiałem spędzić w nim dłuższą chwilę, bo poczułem, jak drętwieją mi nogi. Otworzyłem oczy, aby zobaczyć, czy nadal na ulicy jestem sam. Nie było nikogo. Bardzo blisko uszu znowu usłyszałem sygnał dzwonka telefonicznego. Miałem wrażenie, że dzwoniący aparat telefoniczny znajduje się w mojej głowie. Poziom jego dźwięku był nie do zniesienia. Objąłem dłońmi głowę. Czułem, że za chwilę pęknie mi czaszka. Zmrużyłem oczy. Przez niewielkie w nich szparki zauważyłem, że na przedniej szybie auta wisi słuchawka telefoniczna. Wydostałem się z samochodu i najszybciej, jak potrafiłem, chwyciłem ją, a wówczas do moich uszu wleciał przeraźliwy krzyk:
– Uciekaj!
Dźwięk rozrywał moją głowę na niezliczoną ilość kawałków. W każdej odrywającej się części słyszałem raz krzyk, a raz szept recytujący wciąż słowo „uciekaj”. Puściłem słuchawkę i upadłem na twardy asfalt. Zamknąłem oczy i zrobiło się zupełnie ciemno.
– Gdzie ja mam, kurwa, uciekać? – rzuciłem w powietrze pytanie i otworzyłem oczy.
Leżałem na podłodze obok swojego łóżka. Usiadłem i podparłem głowę dłońmi. Czułem w niej niewyobrażalny ból. Gdy rozglądałem się wkoło, miałem wrażenie, że pod powiekami mam uwierający mnie pył. Musiał być sam środek nocy, bo kiedy odsłoniłem zasłonkę, ulicę oświetlało blade światło latarni. Wróciłem do łóżka. Nie mogłem już jednak zasnąć. Nadal nie miałem pojęcia, jak zaplanować dzisiejszy wieczór, który miałem spędzić z Emilie. Tylko Emilie.
– Otwarte! – Usłyszałem, kiedy zapukałem do drzwi. – Wejdź! Jestem w kuchni.
Wszedłem do przedpokoju, a po chwili znalazłem się w pomieszczeniu, w którym była Emilie. Stała oparta o blat i patrzyła na mnie. Miała na sobie czerwoną sukienkę w czarne groszki, dopasowaną w biuście i w pasie i przyozdobioną białym, okrągłym kołnierzykiem.
– Myślałam, że… – zaczęła Emilie, spoglądając na moją dłoń, w której trzymałem butelkę wina.