Ostatnie życzenie - Igor Adamczyk - ebook

Ostatnie życzenie ebook

Igor Adamczyk

3,7

Opis

Walka z czasem nie będzie jedyną, jaką będzie musiał stoczyć Dawid Heller.

Dawid Heller wykonuje nietypowy zawód – spełnia ostatnie życzenia ludzi na łożu śmierci i dzięki tej profesji jest już rozpoznawalny w okolicy. Po tragicznej wieści o złośliwym nowotworze wykrytym u jego córki życie Dawida wywraca się do góry nogami. Musi zdobyć pieniądze na leczenie dziewczynki. Któregoś dnia otrzymuje telefon od umierającej staruszki ze zleceniem odnalezienia jej zaginionego niemal ćwierć wieku temu wnuka. Wszelkie próby poszukiwań chłopca spełzły na niczym, a Heller jest ostatnią deską ratunku. W tym celu rozpoczyna dramatyczne, pełne tajemnic śledztwo.

Jakie sekrety skrywają okolice Jeziora Skrzyneckiego? Co się stało z chłopcem? Jak straszne fakty ujrzą światło dzienne?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (56 ocen)
20
16
8
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Z braku laku…

"Ostatnie życzenie" Igora Adamczyka to opowieść o Dawidzie Hellerze, który staje przed dwoma walkami: jedną z czasem z powodu choroby córki i drugą z tajemniczym zaginięciem wnuka starszej pani. Adamczyk stara się budować napięcie, wplatając wątki emocjonalne i detektywistyczne. Dramatyzm sytuacji, połączony z tajemniczym otoczeniem Jeziora Skrzyneckiego, wciąga i daje nadzieję na pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji śledztwo. "Ostatnie życzenie" Igora Adamczyka wprawdzie wciąga nas w napiętą historię, ale niestety, koło wielu niedociągnięć nie można przejść obojętnie. Warsztat pisarski autora pozostawia wiele do życzenia, choć w kontekście debiutu można być bardziej wyrozumiałym. Największym mankamentem jest słabo przygotowany wątek związany z chorobą córki głównego bohatera. Wydaje się, że autor nie skonsultował go z żadnym specjalistą, co wpływa na autentyczność przedstawionej sytuacji. Poczynania rodziców dziecka odstają od rzeczywistości, co jest irytujące dla czytelnika. Podobn...
20
Kadfael

Nie polecam

Rozumiem debiut. Ale to jest tak złe. I językowo, i fabularnie... W dodatku wygląda na to, że wydawnictwo nawet małym palcem tej książki nie tknęło, absolutny brak jakiejkolwiek redakcji.
10
slavkul

Z braku laku…

mnóstwo błędów językowych; autor tworzy dziwne związki frazeologiczne, które nie istnieją w języku polskim
10
Dziarka2209

Z braku laku…

Zapowiadała się dobra historia ale zakończenie takie nijakie. Czuję niedosyt
10
monikaszyndler

Z braku laku…

Początek dość wciągający, ale potem to już totalne flaki z olejem. żadnym emocji ta książka nie wzbudza.
10

Popularność




Re­dak­cja: Ro­bert Ci­chow­las
Ko­rekta: Bar­bara Wrona
Pro­jekt okładki i skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Igor Adam­czyk 2023
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2023
ISBN 978-83-969277-9-8
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

De­dy­kuję tę książkę ro­dzi­nie i naj­bliż­szym.

I oso­bie, która co­dzien­nie w moim sercuroz­pala uczu­cie zwane mi­ło­ścią.

OD AU­TORA

Awięc nad­szedł czas, który na­dejść mu­siał. Trzy­masz w dło­niach książkę pi­saną przeze mnie w wa­ka­cje 2022 roku. De­biut. Po opi­sie na pewno do­my­ślasz się, ja­kie za­wi­ro­wa­nia spo­tkasz mię­dzy kart­kami po­wie­ści, ile do­my­słów po­świę­cisz na roz­wi­kła­nie za­gadki, któ­rej roz­wi­kła­nie w za­sa­dzie spra­wiło mi wiele trud­no­ści. Duma i ra­dość to słowa zbyt lek­kiej wagi – do opi­sa­nia tego uczu­cia po­trzebne są zda­nia, wiele zdań kry­ją­cych się gdzieś da­leko na ję­zyku.

W pew­nym mo­men­cie zwąt­pi­łem, że mie­siące po­świę­cone bęb­nie­niu w kla­wi­sze, za­ry­so­wy­wa­niu fa­buły i two­rze­niu od­ręb­nego świata z po­czątku zna­nego tylko mnie, przy­niosą re­zul­taty. By­łem wręcz prze­ko­nany o rzu­ce­niu tego wszyst­kiego w dia­bły, sku­pie­niu się na czymś in­nym, w czym za­mie­rzony cel osią­gnę dużo szyb­ciej, ale wtedy zro­zu­mia­łem, że to nie na tym po­lega. Cier­pli­wość i wy­trwa­łość to ce­chy, które w głów­nej mie­rze za­gwa­ran­to­wały mi dal­szą walkę o wy­da­nie Ostat­niego ży­cze­nia.

Ze swo­jego miej­sca pra­gnę za­zna­czyć, że wszyst­kie opi­sane w po­wie­ści wy­da­rze­nia są fik­cją. Samo Je­zioro Skrzy­nec­kie jest mi jed­nak bar­dzo bli­skie ze względu na drzewo ge­ne­alo­giczne, a Go­sty­nin to mia­sto, z któ­rego po­cho­dzę. Nie mo­gło się obejść za­tem bez smacz­ków, które na pewno do­ce­nią oko­liczni miesz­kańcy. Poza tym two­rze­nie ca­łej fa­buły w miej­scu od­da­lo­nym o za­le­d­wie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów od mo­jego domu ro­dzin­nego było czy­stą przy­jem­no­ścią, pi­sar­ską frajdą, która spra­wiła, że czu­łem się tro­chę jak pię­cio­la­tek w do­brze zna­nej mu pia­skow­nicy.

Dzię­kuję Wy­daw­nic­twu Nocą za szansę, za­ufa­nie, a przede wszyst­kim opiekę, ja­kiej na grun­cie pi­sar­skim ni­gdy w ży­ciu nie do­świad­czy­łem. Dzię­kuję ro­dzi­nie za wiarę i wszyst­kim tym, któ­rzy od po­czątku do końca wy­trwale trzy­mali kciuki i da­wali wska­zówki, co ro­bić, a czego uni­kać. Dzię­kuję Kin­dze Au­gu­sty­niak – pierw­szej czy­tel­niczce Ostat­niego ży­cze­nia – któ­rej słowa, bar­dziej niż ko­go­kol­wiek, pod­nio­sły mnie na du­chu.

Mógł­bym roz­pi­sać się jesz­cze na wiele stron, ale z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam, aż za­nu­rzy­cie się w fa­bule książki i zde­cy­du­je­cie, czy warto po­świę­cić na nią kilka wie­czo­rów. Albo je­den ze spo­rym za­pa­sem her­baty.

Igor Adam­czyk

2.11.2023 r.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Dia­gnoza

Dawid Hel­ler nie miał po­ję­cia, że jego trzy­let­nia córka umiera, mimo że przez kilka ty­go­dni było z nią źle. Za­częło się od zwy­kłego osła­bie­nia, które na­stęp­nie prze­ro­dziło się w apa­tię. Da­wid my­ślał, że to zwy­kła cho­roba, ale Zo­sia umie­rała. Umie­rała na jego oczach, gdy go­dziny mi­jały, a dni po­woli prze­cho­dziły w ko­lejne.

Te­raz na­to­miast sie­dział z żoną w ga­bi­ne­cie le­kar­skim i słu­chał wy­wodu dok­tora. Cho­ciaż słowo „słu­chał” było w tym przy­padku zbyt wy­ima­gi­no­wane, gdyż wy­razy naj­zwy­czaj­niej w świe­cie przez niego prze­la­ty­wały, jakby słuch sta­no­wił sito. Le­karz mó­wił, szpe­rał w pa­pie­rach i pod­kre­ślał, że współ­czuje, tyle że Da­wi­dowi na nic zdały się głu­pie współ­czu­cia, bo jego córka i tak umie­rała. Z mi­nuty na mi­nutę po­woli ula­ty­wało z niej ży­cie.

Dłuż­sze mil­cze­nie dok­tora czę­ściowo przy­wró­ciło go do rze­czy­wi­sto­ści.

– Tak jak wspo­mi­na­łem wcze­śniej, wy­ko­na­li­śmy od­po­wied­nie ba­da­nia. Pań­stwa córka cho­ruje na ostrą bia­łaczkę szpi­kową. – Z szu­flady wy­cią­gnął teczkę, po czym oczom Da­wida uka­zała się fo­to­gra­fia Zo­fii wraz z in­nymi in­for­ma­cjami, któ­rych nie po­tra­fił roz­czy­tać. Dok­tor na­chy­lił się nad biur­kiem, spla­ta­jąc dło­nie. Miał mi­zerny wy­raz twa­rzy, z któ­rego nie wró­żyło nic do­brego. – W tym ro­dzaju bia­łaczki roz­ro­stowi ule­gają ko­mórki z li­nii lim­fo­cy­tów, które u zdro­wych lu­dzi za­sie­dlają szpik kostny.

Na chwilę prze­rwał i pod­su­nął skra­wek pa­pieru pod nos mał­żeń­stwa. Da­wid prze­wer­to­wał pod­sta­wowe in­for­ma­cje, a na­stęp­nie prze­niósł wzrok na opi­nię le­ka­rza pro­wa­dzą­cego. Pi­smo było schludne.Dok­tor wes­tchnął głę­boko i dys­kret­nie po­dra­pał się po za­dba­nym za­ro­ście.

– Dia­gnoza cho­roby na­stą­piła zde­cy­do­wa­nie za późno. Che­mio­te­ra­pia jest oczy­wi­ście pla­no­wana oraz za­le­cana. Tuż po niej na­leży wy­ko­nać prze­szczep szpiku, aby ko­mórki mo­gły na nowo za­sie­dlić szpik kostny. Ist­nieje jed­nak ry­zyko, że no­wo­twór zwy­cięży, a ko­mórki ma­cie­rzy­ste nie przyjmą się tak, jak po­winny.

Po­miesz­cze­nie opa­no­wała gro­bowa ci­sza, mą­cona je­dy­nie ty­ka­niem ze­gara. Da­wid miał pustkę w gło­wie. Żadna myśl – na­wet ta pe­sy­mi­styczna, na­cho­dząca ostat­nio co­raz czę­ściej – nie po­ja­wiła się w jego umy­śle.

– Ile jej zo­stało? – spy­tała Ma­ria. W jej oczach krę­ciły się łzy. Da­wid ob­jął ją ra­mie­niem i przy­ci­snął do sie­bie. Drżała.

– Pięć, może sześć lat, w tym brak pew­no­ści, że wszystko prze­bie­gnie po­myśl­nie. Tak jak wspo­mi­na­łem wcze­śniej, im szyb­sza dia­gnoza, tym bar­dziej opty­mi­styczna przy­szłość.

Da­wid nie słu­chał już le­ka­rza. W gło­wie za­częły kłę­bić mu się wi­zje Zosi na łożu śmierci oraz ce­re­mo­nia po­grze­bowa. Wi­dział swoją trzy­let­nią córkę w ma­lut­kiej tru­mience. Wi­dział ro­dzinę i przy­ja­ciół pła­czą­cych pod­czas spusz­cza­nia Zo­fii do kil­ku­me­tro­wego dołu...

W tej chwili za­pra­gnął za­pła­kać, ale z jego gar­dła wy­do­był się je­dy­nie nie­mrawy jęk.

– Wiem, że to jest dla pań­stwa cięż­kie, ale te­raz naj­waż­niej­sze jest ży­cie Zo­fii. We­dle wstęp­nych wy­ni­ków szansa na jej prze­ży­cie wy­nosi pięć­dzie­siąt pięć, może sześć­dzie­siąt pro­cent. Nie wiemy, jak or­ga­nizm za­re­aguje na che­mio­te­ra­pię, więc te liczby mogą ulec zmia­nie. Miejmy na­dzieję, że na lep­sze.

Da­wid przy­wró­cił czę­ściową trzeź­wość umy­słu. Prze­tarł oczy i głę­boko wes­tchnął.

– Co mo­gło spra­wić, że Zo­sia... za­cho­ro­wała? – za­py­tał.

– Wiele czyn­ni­ków, ale naj­bar­dziej praw­do­po­dobny z nich to po­dat­ność od bli­skich krew­nych w li­nii pierw­szego stop­nia.

Ma­ria i Da­wid po­pa­trzyli po so­bie.

– Ale u nas nikt nie cho­ro­wał – rzekł Da­wid i na­chy­lił się nad biur­kiem. – Przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­domo.

– Na ra­zie kon­ty­nu­ujemy ba­da­nia – od­parł le­karz. – Nie­ba­wem prze­pi­szę od­po­wiedni lek, który za­ha­muje wzrost grzy­bów mo­gą­cych po­wo­do­wać za­ka­że­nia.

Da­wid po­ma­so­wał pul­su­jące skro­nie. Zmę­cze­nie ota­czało każdy cen­ty­metr jego ciała. Od do­brych kilku ty­go­dni nie prze­spał peł­nej nocy, a po­wieki z dnia na dzień sta­wały się co­raz cięż­sze.

– Mo­żemy ją zo­ba­czyć? – pod­jęła Ma­ria.

– Na­tu­ral­nie – od­parł le­karz i wstał. – Sala nu­mer dzie­sięć, od­dział dzie­cięcy, tra­fią pań­stwo?

Po­pa­trzył na Da­wida, jakby od razu za­ło­żył, że Ma­ria nie udzieli mu od­po­wie­dzi. Hel­ler ski­nął głową, a na­stęp­nie w trójkę po­de­szli do drzwi. Kiedy zna­leźli się na ko­ry­ta­rzu, Da­wid chwilę stał nie­ru­chomo. Ma­ria ob­jęła go w pa­sie i za­to­piła głowę w sze­ro­kiej klatce.

– Ona... ja my­śla­łam...

– Ćśśś – uci­szył ją, wi­dząc, że żona nie zdoła wy­po­wie­dzieć żad­nego sen­sow­nego zda­nia, a je­dy­nie nie­zro­zu­miały beł­kot. Nie­jed­no­krot­nie na eta­pie mał­żeń­stwa wi­dział ją w po­dob­nym sta­nie, lecz jesz­cze ni­gdy w tak złym. No­wo­twór nie tylko wy­nisz­czał Zo­się, ale rów­nież Ma­rię. Da­wid zda­wał so­bie z tego do­sko­nale sprawę, czę­sto my­śląc, że gdyby za­re­ago­wał wcze­śniej, Zo­sia mia­łaby więk­sze szanse na prze­ży­cie.

– Nie­po­trzeb­nie tyle cze­ka­li­śmy – po­wie­działa, gdy już się uspo­ko­iła. Po ko­ry­ta­rzu szpi­tal­nym krę­ciło się kilka osób. Nie­któ­rzy dys­kret­nie przy­ku­wali wzrok do przy­tu­la­ją­cego Ma­rię Da­wida. Inni, naj­czę­ściej pie­lę­gniarki lub sprzą­taczki, krzą­tali się do­okoła. Obok znaj­do­wały się drzwi do nie­wiel­kiej ka­wiarni, skąd do­bie­gał gwar. Ma­ria od­su­nęła się o krok i prze­tarła dłońmi po­liczki. Z to­rebki wy­cią­gnęła paczkę chu­s­te­czek. Do­pro­wa­dziła się do czę­ścio­wego po­rządku, lecz w ką­ci­kach jej oczu Da­wid wciąż do­strze­gał świeże łzy. Wes­tchnęła głę­boko i do­dała: – Gdy­bym tylko za­wia­do­miła le­ka­rzy wcze­śniej... – Wy­dmu­chała nos, po czym wy­rzu­ciła chu­s­teczkę do ko­sza.

Fak­tycz­nie, gdy­by­śmy byli szybsi, po­my­ślał Da­wid, obej­mu­jąc Ma­rię ra­mie­niem.

– Czasu nie cof­niesz – po­wie­dział, a przy ko­lej­nym zda­niu na­chy­lił się lekko nad jej uchem. – Nie mo­żemy się te­raz pod­dać. Zróbmy wszystko, żeby dać jej siłę i na­dzieję.

Ma­ria za­nio­sła się jesz­cze sil­niej­szym pła­czem i tym ra­zem jej cia­łem wstrzą­snęły drgawki. Przy­warła do męża, a on sam po­my­ślał, że gdyby był da­leko od szpi­tala i lu­dzi, nie blo­ko­wałby łez. Te­raz jed­nak mu­siał być silny, po­ka­zać za­równo jej, jak i Zosi, że wszystko ułoży się tak, jak po­winno. Na płacz przyj­dzie jesz­cze czas...

– Chodźmy do niej – do­dał i de­li­kat­nie zła­pał Ma­rię za dło­nie. Unio­sła wy­żej głowę, spo­glą­da­jąc na niego oczami jak spodki. Chyba do­strze­gła szkli­ste oczy Da­wida, gdyż jej wzrok zmie­nił się na bar­dziej współ­czu­jący. I mimo że wszystko trwało za­le­d­wie uła­mek se­kundy, Da­wid od­niósł wra­że­nie, jakby po­tra­fił wy­czy­tać z tych oczu cały wa­chlarz ne­ga­tyw­nych emo­cji. – Na pewno chcia­łaby nas zo­ba­czyć.

* * *

Sala na od­dziale dzie­cię­cym wy­glą­dała ni­czym szkolna świe­tlica, za wy­jąt­kiem tego, że tu­taj znaj­do­wało się kilka szpi­tal­nych łó­żek. Ściany po­miesz­cze­nia ude­ko­ro­wane były we wszel­kiego ro­dzaju kwiaty, płotki oraz zwie­rzęta. Farba już dawno stra­ciła swoje lata świet­no­ści. Na sali le­żało jesz­cze kilku in­nych pa­cjen­tów w wieku zbli­żo­nym do ich córki, ale to nie na nich sku­piało się mał­żeń­stwo.

Zo­sia spała. Da­wid i Ma­ria sie­dzieli nad jej łóż­kiem, przy­glą­da­jąc się przy­kry­tej nie­mal po sam nos dziew­czynce, z któ­rej twa­rzy cią­gnął się prze­wód od­de­chowy. Obok stał re­spi­ra­tor wska­zu­jący bi­cie serca. Tętno de­li­kat­nie wy­kra­czało poza normę. Zo­sia wy­glą­dała blado ni­czym ściana, a pod jej oczami roz­cią­gały się sine worki. Od­dech miała równy, ale jej usta i nos przy­kry­wała ma­ska tle­nowa. Na gło­wie wid­niała nie­bie­ska chustka, jakby le­ka­rze od razu za­ło­żyli, że Zo­sia straci włosy w ciągu kilku naj­bliż­szych dni. Da­wida fru­stro­wała ta myśl, dla­tego de­li­kat­nie uniósł się znad pla­sti­ko­wego sto­łeczka i za­czął od­wią­zy­wać su­peł.

– Co ro­bisz? – za­gad­nęła Ma­ria, ła­piąc go za nad­gar­stek. Drugą dło­nią obej­mo­wała przed­ra­mię córki. – Do twa­rzy jej w nie­bie­skim. – De­li­katny, kru­chy uśmiech za­wi­tał na jej ustach.

– Chcę wi­dzieć jej włosy, za­nim na do­bre je straci – od­parł i ścią­gnął chu­stę. Za­sta­no­wił się, czy tak bez­po­średni spo­sób mó­wie­nia w pew­nym stop­niu nie do­bije żony, ale do­szedł do wnio­sku, że le­piej tak niż nie­po­trzeb­nie owi­jać w ba­wełnę. To wszystko działo się na­prawdę. Zo­sia za­cho­ro­wała i wy­ma­gała le­cze­nia. Nie było w tym nic fi­lo­zo­ficz­nego.

Przyj­rzał się krót­kim, do­się­ga­ją­cym do szyi blond wło­som Zosi. Pa­trzył na nią, wolno gła­dząc jej twarz i czu­jąc, że dłu­żej nie znie­sie wstrzy­my­wa­nia łez. Wstał z pla­sti­ko­wego krze­sła, po czym wart­kim kro­kiem prze­spa­ce­ro­wał się po sali. Ma­ria ob­ser­wo­wała męża tak­su­ją­cym spoj­rze­niem. Da­wid wzdy­chał głę­boko, pró­bu­jąc unor­mo­wać ko­łu­jące w klatce serce. Co rusz zer­kał na łóżko córki, ale każde spoj­rze­nie koń­czyło się falą wy­rzu­tów su­mie­nia.

– Usiądź, pro­szę – wy­du­kała nie­mal szep­tem Ma­ria. Da­wid po­pa­trzył na żonę. Jej dło­nie swo­bod­nie le­żały na po­dołku. W bla­dym świe­tle worki pod jej oczami zda­wały się roz­cią­gać jesz­cze bar­dziej niż za­zwy­czaj.

Hel­ler sta­nął w miej­scu jak wryty i po­wę­dro­wał wzro­kiem naj­pierw na Zo­fię, a po­tem z po­wro­tem na Ma­rię. Po­krę­cił głową. W ką­ci­kach oczu roz­bły­sły pierw­sze łzy, jakże dawno nie­wi­dziane.

– Mu­szę się prze­wie­trzyć – po­wie­dział. W rogu po­miesz­cze­nia stał wie­szak na ubra­nia. Da­wid pod­szedł do niego, po czym się­gnął po ciem­no­szarą parkę i wy­szedł na ko­ry­tarz. Od­szu­kał ta­bliczkę z na­pi­sem „WYJ­ŚCIE”, po dro­dze upew­nia­jąc się, że port­fel oraz te­le­fon znaj­dują się w kie­szeni.

Skrę­cił w stronę wind, klik­nął gu­zik, a gdy drzwi uchy­liły się, zje­chał na par­ter. Po­pra­wił koł­nierz parki i wy­szedł ze szpi­tala. Od razu ude­rzył go po­dmuch do­skwie­ra­ją­cego chłodu. Nic dziw­nego, w końcu był sty­czeń, a Da­wid nie zdą­żył przy­zwy­czaić się jesz­cze do mro­zów. Po­goda w jego ko­mórce wska­zy­wała sie­dem stopni na mi­nu­sie, choć od­czu­walne było zde­cy­do­wa­nie wię­cej. Niebo oka­lały ciem­no­szare, prze­su­wa­jące się le­ni­wie po nie­bie ob­łoki. Ża­den pro­myk zi­mo­wego świa­tła nie zdo­łał się przez nie prze­drzeć, jakby po­goda w pełni od­da­wała na­strój to­wa­rzy­szący wnę­trzu Hel­lera.

Pod­jazd zdą­żył już za­mar­z­nąć, przez co cho­dze­nie po nim wią­zało się z nad­zwy­czaj­nym ry­zy­kiem upadku. Da­wid po­szedł w kie­runku par­kingu i sta­nął przy au­cie. Aku­rat zdą­żyła nad­je­chać ka­retka. Kilku ra­tow­ni­ków wy­sia­dło ze środka i mi­mo­cho­dem prze­trans­por­to­wało cho­rego do środka. Da­wid nie przy­glą­dał się temu długo; miał bo­wiem waż­niej­sze sprawy na gło­wie, a jedna z nich szcze­gól­nie nie cier­piała zwłoki. Mu­siał wy­pła­cić wszyst­kie oszczęd­no­ści na le­cze­nie Zo­fii, lecz wie­dział, że pie­nię­dzy star­czy za­le­d­wie na kilka mie­sięcy, a mak­sy­mal­nie na rok. W swo­jej pracy nie­jed­no­krot­nie otrzy­my­wał zle­ce­nia od cho­rych na no­wo­twory, to­też wie­dział, że le­cze­nie tego typu cho­roby wiąże się z nie­ma­łymi wy­dat­kami.

– Niech to szlag – mruk­nął, wy­grze­bu­jąc z kie­szeni klu­czyki do Nis­sana. Naj­wi­docz­niej do­piero te­raz emo­cje za­częły z niego wy­cho­dzić, bo ręce nie prze­sta­wały drżeć.

Wcze­śniej nie po­zwa­lał so­bie na łzy, lecz te­raz jedna z nich po­pły­nęła strużką po po­liczku i kap­nęła na bruk. Po niej po­ja­wiły się ko­lejne, zu­peł­nie nie­kon­tro­lo­wane. Da­wid wy­cią­gnął z kie­szeni pęk klu­czy i na­tych­miast otwo­rzył drzwi kie­rowcy. Za­siadł przed kie­row­nicą, po czym prze­krę­cił sta­cyjkę. Sil­nik za­war­czał, a Hel­ler pod­krę­cił ogrze­wa­nie. Kiedy po­czuł pierw­sze fale cie­płego po­wie­trza, splótł dło­nie i za­czął je ma­so­wać.

Wię­cej nie blo­ko­wał łez; na­pły­wały do jego oczu ni­czym wo­do­spad. Zde­cy­do­wa­nie zbyt długo je wstrzy­my­wał. Sam nie do końca pa­mię­tał, kiedy ostatni raz pła­kał, ale mu­siało być to dawno temu. Płacz był dla niego ry­tu­ałem za­re­zer­wo­wa­nym tylko dla tych naj­gor­szych chwil w ży­ciu, dla­tego przy obec­nej sy­tu­acji z Zo­sią po­zwo­lił so­bie na to. Wszystko za­częło się psuć, ma­china zła ru­szyła.

Wziął dwa głę­bo­kie od­de­chy i wy­je­chał z par­kingu. Droga świe­ciła pust­kami, a re­flek­tory cięły uno­szącą się de­li­kat­nie mgiełkę. Da­wid po­now­nie po­grą­żył się w ko­lej­nej se­rii my­śli i sce­na­riu­szy. W gło­wie za­ma­ja­czyła mu pe­sy­mi­styczna wi­zja po­grzebu Zo­fii, w któ­rej wi­dział bli­skich pła­czą­cych nad jej gro­bem. Wi­dział pu­sty wy­raz Ma­rii, wy­pra­nej z za­pa­sów łez. Jej szkli­ste, zma­to­wiałe oczy...

Za­par­ko­wał pod skle­pem mo­no­po­lo­wym, sku­tecz­nie wy­ry­wa­jąc się z po­toku my­śli. W skle­pie ku­pił paczkę Che­ster­fiel­dów oraz za­pal­niczkę. Wró­cił za kółko i od­pa­lił jed­nego. Nie był zwo­len­ni­kiem pa­le­nia, mimo że więk­szość swo­jego ży­cia to wła­śnie ro­bił. Rzu­cił przed trzy­dziestką, gdy uro­dziła się Zo­sia. To ona była po­wo­dem jego dba­nia o wła­sne zdro­wie, a te­raz, jak na iro­nię przy­stało, jest tego prze­ci­wień­stwem. Nie­sa­mo­wite, jak ży­cie po­trafi spła­tać fi­gle, po­my­ślał, za­cią­ga­jąc się po raz ko­lejny. Od­chrząk­nął raz a po­rząd­nie, po czym splu­nął gę­stą flegmą na skryty w top­nie­ją­cym śniegu chod­nik.

Ra­dio mil­czało, w prze­ci­wień­stwie do jego my­śli; one sza­lały ni­czym wy­pusz­czona na wol­ność wa­taha psów, nad któ­rymi nie miał żad­nej kon­troli.

Za­cią­gnął się po­now­nie, sły­sząc ci­che po­mru­ki­wa­nie sil­nika i ob­ser­wu­jąc gro­madkę ba­wią­cych się nie­opo­dal dzie­cia­ków. Na­gle te­le­fon w jego kie­szeni za­wi­bro­wał, sku­tecz­nie przy­wo­łu­jąc go do rze­czy­wi­sto­ści. Dzwo­niła Ma­ria.

– Prze­bu­dziła się. – Jej głos brzmiał nieco le­piej, ży­wiej. – Mógł­byś pod­je­chać do domu po ja­kieś ubra­nia? Zo­sta­nie tu jesz­cze tro­chę. Ja zresztą też. Wy­ślę ci ese­me­sem, co kon­kret­nie masz wziąć.

Hel­ler na­chy­lił się nad kie­row­nicą. Kłęby dymu ty­to­nio­wego su­nęły po­woli ku gó­rze.

– Jak się czuje? – za­py­tał z wy­raź­nym znie­cier­pli­wie­niem w gło­sie.

Po dru­giej stro­nie na­stała chwila prze­rwy.

– Le­piej – od­parła Ma­ria i była to szczera, pewna od­po­wiedź. Ka­wa­łek ka­mie­nia spadł mu z serca. – Po­spiesz się, mała chce cię zo­ba­czyć.

Po tych sło­wach do jego wnę­trza na­pły­nęło cie­pło. Wy­rzu­cił pa­pie­rosa przez okno i wy­je­chał na główną ulicę Star­gardu. W te­re­nie za­bu­do­wa­nym prze­kro­czył znacz­nie pręd­kość, ale miał ku temu wy­raźne po­wody.

* * *

Za­par­ko­wał pod blo­kiem i wy­siadł z auta. Deszcz kro­pił de­li­kat­nie, ale z pew­no­ścią wkrótce prze­ro­dzi się w ulewę. Nad Star­gar­dem wi­siały ciemne ob­łoki, zde­cy­do­wa­nie nie­zwia­stu­jące nic do­brego. Da­wid wszedł do klatki, po czym wspiął się po scho­dach. Otwo­rzył drzwi do miesz­ka­nia, a na miej­scu od razu po­wa­lił go za­duch. De­li­kat­nie uchy­lił okna, po czym z szafy w sa­lo­nie wy­cią­gnął torbę spor­tową żony.

Wszedł do sy­pialni, skąd wy­niósł bie­li­znę i ubra­nia na zmianę Ma­rii, a na­stęp­nie wy­szedł z po­koju. Dud­nie­nie bu­tów roz­cho­dziło się echem po ca­łym miesz­ka­niu.

Za­brał naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy z ła­zienki, ale coś na­ka­zało mu sta­nąć przed lu­strem. W od­bi­ciu wi­dział trzy­dzie­sto­dwu­let­niego męż­czy­znę z dwu­ty­go­dnio­wym, za­nie­dba­nym za­ro­stem i nie­chluj­nie uło­żo­nymi wło­sami. Gdzie­nie­gdzie, głę­boko po­ja­wiały się siwe pa­sma, ale Hel­ler dawno przy­wykł do tego wi­doku. Sta­rzał się, to na­tu­ralne, ale przy sy­tu­acji z Zo­fią etap ten po­stę­po­wał nad­zwy­czaj bły­ska­wicz­nie. Pod oczami roz­cią­gały się blade okręgi. Twarz była spięta, a ciemne oczy świ­dro­wały osobę w lu­strze. To już nie był on, ale sko­rupa jego daw­nego sie­bie.

Nie mógł znieść wi­doku wła­snej twa­rzy, dla­tego szyb­kim kro­kiem wy­szedł z ła­zienki i ru­szył do po­koju córki. Za­nim jego dłoń opa­dła na klamce, wes­tchnął. Gdy drzwi sta­nęły otwo­rem, Da­wid prze­kro­czył próg i za­czął grze­bać w ko­mo­dzie. Ze środka wy­cią­gnął ubra­nia na ty­dzień, po czym chwy­cił drugą torbę i spa­ko­wał do niej lalki Bar­bie. Zo­fia na pewno bę­dzie chciała się nimi ba­wić, po­my­ślał, za­su­wa­jąc.

W przed­po­koju sta­nął jak wryty. Za­mknął oczy i wziął dwa głę­bo­kie wde­chy. Za oknem ział wiatr, a w po­wie­trzu od czasu do czasu uno­siły się grzmoty. Da­wid chciał wró­cić do żony oraz córki przed bu­rzą, dla­tego za­rzu­cił torby na ra­miona i wy­szedł z miesz­ka­nia. Kiedy ner­wowo prze­krę­cał za­mek, usły­szał za ple­cami czyiś głos.

– Hej, Da­wid. – To była Be­ata, star­sza o pięć lat są­siadka miesz­ka­jąca na­prze­ciwko. Miała ciemne, krę­cone włosy się­ga­jące jej za ra­miona. Jej ciało oka­lał ciem­no­zie­lony płaszcz, a na gło­wie go­ściła czapka nie­zna­nej Da­wi­dowi firmy. W pra­wej dłoni trzy­mała pu­stą torbę na za­kupy.

Da­wid scho­wał klu­cze do kie­szeni i po­pra­wił torby na ra­mie­niu. Po­sta­rał się uśmiech­nąć, ale nie był pe­wien, czy aby na pewno mu się to udało.

– Hej – od­parł, za­wie­sza­jąc wzrok na bla­dej dłoni Be­aty. – Za­kupy?

Ko­bieta prze­wró­ciła oczami. Da­wid prze­su­nął się o krok w stronę scho­dów i gdyby Be­ata po­tra­fiła czy­tać mowę ciała, zro­zu­mia­łaby, że jej roz­mówca nie jest za­in­te­re­so­wany wy­mianą zdań. By­naj­mniej nie na tę chwilę, gdy Zo­sia się prze­bu­dziła i po­trze­buje obojga ro­dzi­ców bli­sko sie­bie.

– Lecę do Bie­dronki. Wi­dzia­łam w ga­zetce masę wy­prze­daży. Pew­nie to, co nie sprze­dało się przed świę­tami, prze­ce­niają do­piero te­raz. – Wy­pu­ściła po­wie­trze z de­li­kat­nym świ­stem.

Da­wid rzu­cił jej nie­wy­raźny uśmiech.

– To prawda. – Na­stała chwila nie­zręcz­nej ci­szy, po któ­rej Da­wid do­dał: – Po­trze­bu­jesz pod­wózki? I tak jadę w tam­tym kie­runku, więc...

Ski­nęła głową.

– Będę wdzięczna.

Hel­ler po­now­nie od­po­wie­dział jej uśmie­chem, tym ra­zem mi­mo­cho­dem ucie­ka­jąc od kon­taktu wzro­ko­wego. Ru­chem ręki wska­zał schody. Gdy zna­leźli się w sa­mo­cho­dzie, Be­ata za­częła:

– Ma­ria opo­wie­działa mi o wszyst­kim. Tak strasz­nie mi przy­kro. – Po­ło­żyła rękę na jego ra­mie­niu, a on nie czuł po­trzeby jej od­trą­cać. Jej oczy stały się szkli­ste, Da­wid do­strzegł w nich po­je­dyn­cze łzy. – Wy­zdro­wieje, zo­ba­czysz. Moja zna­joma jest le­karką i cza­sami zgła­szali się do niej pa­cjenci z po­dej­rze­niem raka. Mo­głaby rzu­cić okiem na Zo­fię. Może po­le­ci­łaby coś sku­tecz­nego. A je­śli po­trze­bo­wa­li­by­ście pie­nię­dzy...

– Dzię­kuję za tro­skę, ale damy so­bie radę – wszedł jej w śro­dek zda­nia, co ro­bił sto­sun­kowo rzadko.

Chwilę prze­je­chali w mil­cze­niu, kiedy Hel­ler od­pa­lił ci­cho ra­dio. Nie miał ochoty słu­chać ani wy­wo­dów pre­zen­tera ani ka­na­łów z mu­zyką, ale przy­naj­mniej roz­wiało to za­le­ga­jące w po­wie­trzu spię­cie.

Na skrzy­żo­wa­niu skrę­cił w stronę w kie­runku su­per­mar­ketu.

– Bę­dzie bu­rza – oce­niła Ma­ria, przy­glą­da­jąc się nad­cho­dzą­cym z na­prze­ciwka chmu­rom. – Z po­wro­tem za­mó­wię tak­sówkę.

I słusz­nie, od­parł w my­ślach Da­wid, po czym wy­sa­dził ją pod Bie­dronką. Po­dzię­ko­wała i ży­czyła, aby wszystko się po­ukła­dało, tyle że durne ży­cze­nia ni­czego nie zmie­nią.

Wy­łą­czył ra­dio i upew­nił się, że torby z ubra­niami są na tyl­nym sie­dze­niu. Po­tem prze­niósł wzrok na Be­atę. O szybę za­dud­niły pierw­sze kro­ple desz­czu. Da­wid ru­szył z par­kingu. Do celu po­zo­stało mu nie­wiele, za­le­d­wie pół­tora ki­lo­me­tra, ale trasa zda­wała się dłu­żyć w nie­skoń­czo­ność.

Kiedy za­je­chał na par­king, lało jak z ce­bra. Wy­siadł z sa­mo­chodu i na­tych­miast po­czuł po­dmuch sil­nego wia­tru. W po­śpie­chu wy­cią­gnął torby, za­rzu­cił je na ra­mię, po czym szyb­kim kro­kiem ru­szył do szpi­tala. Kro­ple desz­czu ska­py­wały mu po twa­rzy, zna­cząco utrud­nia­jąc wi­docz­ność.

Wszedł pod nie­wiel­kie za­da­sze­nie i już miał otwie­rać drzwi, kiedy za­trzy­mał go wi­bru­jący w kie­szeni te­le­fon. Na ekra­nie po­ja­wił się nie­zna­jomy nu­mer.

– Da­wid Hel­ler przy te­le­fo­nie. Czym mogę słu­żyć? – za­py­tał jak z au­to­matu.

Po dru­giej stro­nie wy­do­by­wało się ci­che, re­gu­larne chra­pa­nie.

– Dzień do­bry, pa­nie Hel­ler. – Była to ko­bieta o zde­cy­do­wa­nie po­de­szłym wieku. Jej głos był nieco znie­kształ­cony. W tle Da­wid sły­szał ci­che pi­ka­nie, przy­wo­dzące na myśl re­spi­ra­tor. – Z tej strony Ma­rianna Kra­jew­ska. Czy­ta­łam o panu w ga­ze­cie.

Da­wid prze­stą­pił z nogi na nogę. Spoj­rzał za szklane drzwi szpi­tala. W po­cze­kalni cze­kało kil­ku­na­stu pa­cjen­tów. Nie­któ­rzy z nich świ­dro­wali Da­wida po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– To bar­dzo praw­do­po­dobne – od­parł i ner­wowo ro­zej­rzał się do­okoła. Deszcz za­le­wał rynny i bęb­nił o da­chy sa­mo­cho­dów.

Pani Kra­jew­ska ode­tchnęła głę­boko.

– Chcia­ła­bym, aby speł­nił pan moje ostat­nie ży­cze­nie. Po­dobno ma pan wiele do­brych opi­nii i klienci są za­do­wo­leni, więc nic nie stoi na prze­szko­dzie, bym mo­gła pana wy­na­jąć. Poza tym w mo­jej oko­licy mało kto zaj­muje się czymś ta­kim. – Od­chrząk­nęła, wy­star­cza­jąco gło­śno, by męż­czy­zna mi­mo­wol­nie od­da­lił słu­chawkę od ucha.

Hel­ler za­sta­na­wiał się, czy udzie­le­nie po­zy­tyw­nej od­po­wie­dzi bę­dzie roz­sąd­nym po­my­słem. Nie wie­dział, w co kon­kret­nie się pa­kuje, a w swo­jej ka­rie­rze miał już nie­mały ba­gaż do­świad­czeń i wie­dział, że zga­dza­nie się z góry bywa ry­zy­kowne. Poza tym Zo­sia po­trze­bo­wała ojca, po­trze­bo­wała jego wspar­cia i świa­do­mo­ści, że jest przy niej. Z dru­giej strony jed­nak oni po­trze­bo­wali pie­nię­dzy, któ­rych przy le­cze­niu za­brak­nie po nie­dłu­gim cza­sie. Co prawda mają ubez­pie­cze­nie, to oczy­wi­ste, ale Da­wid wie­dział, że nie zdoła po­kryć ono ca­ło­ści le­cze­nia...

– Halo? – po­na­gliła pani Ma­rianna. – Jest tam pan?

Da­wid po­trzą­sną głową, sku­tecz­nie wy­bi­ja­jąc się z le­targu.

– Tak, tak, pro­szę wy­ba­czyć. Ostat­nio mam dużo na gło­wie, ale my­ślę, że będę skory pod­jąć się pani zle­ce­nia. – Miał na­dzieję, iż w jego gło­sie wy­brzmiały szczere in­ten­cje. – Nie je­stem jed­nak pe­wien, czy aby na pewno zdo­łam osią­gnąć dany re­zul­tat w ocze­ki­wa­nym przez pa­nią cza­sie. W do­datku przez naj­bliż­sze dni mogę być nie­do­stępny, więc...

– Sporo za­płacę – prze­rwała mu na­gle. Da­wid wy­pu­ścił po­wie­trze z ust, ob­ser­wu­jąc, jak para wę­druje ku gó­rze. – Nie zo­stało mi dużo czasu. – Za­nio­sła się do­no­śnym kasz­lem, jakby na do­wód swo­ich słów.

– Na­prawdę nie wiem...

– Pro­szę. – Ko­bieta po dru­giej stro­nie na­le­gała. – Nie umrę w spo­koju, do­póki moje ostat­nie ży­cze­nie się nie spełni. To... to bar­dzo dla mnie ważne, pa­nie Hel­ler.

Da­wid za­sta­no­wił się chwilę. Po­wę­dro­wał wzro­kiem po pa­cjen­tach w po­cze­kalni. Na jed­nym krze­sełku sie­działa na oko ośmio­let­nia dziew­czynka. Ba­wiła się kostką Ru­bika. Hel­ler wy­obra­ził so­bie kilka lat star­szą Zo­się po­zba­wioną wło­sów i brwi. Wy­chu­dzoną, z chu­stą na gło­wie. Gdyby te­raz zgo­dził się wziąć to zle­ce­nie, by­łaby więk­sza szansa na sku­teczne wy­le­cze­nie no­wo­tworu, ale z dru­giej strony po­zba­wi­łoby go to czasu spę­dza­nego z Zo­fią. Jego po­przedni klienci na łożu śmierci za­zwy­czaj pro­sili o coś drob­nego, tak jak prze­ka­za­nie da­nej in­for­ma­cji bli­skim po śmierci czy od­szu­ka­nie za­gi­nio­nych zdjęć. Ta­kie zle­ce­nia koń­czyły się w prze­ciągu mie­siąca. Tyle że Hel­ler jesz­cze ni­gdy nie sły­szał w gło­sie swo­jej klientki tyle de­spe­ra­cji.

– Pani Ma­rianno, po­wiedzmy, że się za­sta­no­wię, po czym dam...

– Sto ty­sięcy. Dwa­dzie­ścia płatne z góry, reszta po wy­ko­na­niu zle­ce­nia.

Hel­ler za­stygł w kom­plet­nym bez­ru­chu. Jego wzrok utkwił gdzieś w mar­twym punk­cie, a słowa pani Kra­jew­skiej obi­jały się echem w gło­wie. Przed oczami po­ja­wiły mu się chwi­lowe mroczki. Od kilku dni zmę­cze­nie przej­mo­wało nad nim kon­trolę, ale te­raz ad­re­na­lina zro­biła swoje. Po­czuł, jak fala cie­pła roz­grzewa jego chłodne ciało.

– Czy mógł­bym naj­pierw po­znać szcze­góły?

– To nie jest roz­mowa na te­le­fon – oznaj­miła.

– Sto ty­sięcy. Jest pani pewna?

Ko­bieta prych­nęła.

– Bar­dziej niż tego, że umrę – skwi­to­wała. – My­ślę, że może być pan za­in­te­re­so­wany, pa­nie Hel­ler, a mnie bar­dzo na tym za­leży. Tak jak wspo­mi­na­łam wcze­śniej, bez tego nie umrę w spo­koju. Pro­szę się za­sta­no­wić i od­dzwo­nić. Naj­le­piej jesz­cze dzi­siaj, na­prawdę nie zo­stało mi zbyt dużo czasu. Wszyst­kie in­for­ma­cje o moim po­by­cie wy­ślę SMS-sem.

Da­wid nie mu­siał się za­sta­na­wiać, bo od­po­wiedź w jego gło­wie była oczy­wi­sta. Pani Ma­rianna za­koń­czyła po­łą­cze­nie, a on tkwił jesz­cze chwilę pod za­da­sze­niem, gdy grzmot przy­wró­cił go do rze­czy­wi­sto­ści. Skie­ro­wał się w stronę od­działu dzie­cię­cego, ale po dro­dze nie mógł sku­pić się na ni­czym kon­kret­nym.

Prze­kro­czył próg drzwi do sali dzie­cię­cej. Przy ostat­nim łóżku sie­działa Ma­ria i gła­skała de­li­kat­nie Zo­się po po­liczku. Dziew­czynka spała twar­dym snem, jak wy­wnio­sko­wał Da­wid. Zbli­żył się i po­pa­trzył na nią chwilę, do­strze­ga­jąc, że wy­gląda nieco le­piej. Ko­lory odro­binę jej wró­ciły, a sińce po­woli zni­kały.

Po­ło­żył torby obok łóżka, cmok­nął w po­lik Ma­rię i po­pro­sił, żeby wy­szli. Sta­nęli w ką­cie ko­ry­ta­rza, pewni, że nikt ich nie pod­słu­chuje. Da­wid opo­wie­dział żo­nie o te­le­fo­nie i pro­po­zy­cji, jaką rzu­ciła pani Kra­jew­ska.

– Sto ty­sięcy?! Mó­wisz po­waż­nie?! – Oczy Ma­rii roz­warły się, a brwi po­szy­bo­wały wy­soko ku gó­rze. Da­wid tak­so­wał ją wzro­kiem, nie do końca wie­dząc, co kon­kret­nie po­wie­dzieć. Od­niósł wra­że­nie, jakby na tę chwilę za­bra­kło mu ję­zyka w gar­dle. – Wiesz, ile to jest pie­nię­dzy?

– Sporo. I na pewno wy­dłuży to ży­cie Zosi. – Ode­tchnął głę­boko, czu­jąc jak ogromny ka­mień za­le­ga­jący mu jego sercu po­woli się kru­szy. – Mamy oka­zję, więc ją wy­ko­rzy­stajmy. Za­pewne nie będę mógł tak czę­sto wi­dy­wać na­szego skarbu, ale za­miast tego może przy­jeż­dżać do niej Be­ata. Lu­bią się, Zo­sia czę­sto o niej wspo­mi­nała.

Na twa­rzy Ma­rii ma­lo­wało się zmie­sza­nie, które z pew­no­ścią było wi­doczne i na twa­rzy Da­wida. Wie­dział, że nie chciała, by brał to zle­ce­nie, ale jed­no­cze­śnie zda­wała so­bie sprawę, jak istotne to było.

Unio­sła wzrok. W jej oczach po­ja­wiły się łzy.

– Boże, Da­wid. – Za­to­piła twarz w klatce Hel­lera i za­częła szlo­chać. – Ja... ja już nie wiem, co my­śleć. – Łkała. Da­wid się­gnął do kie­szeni spodni, po czym spo­śród paczki pa­pie­ro­sów, klu­czy­ków i port­fela wy­grze­bał po­je­dyn­czą chu­s­teczkę. Po­dał ją żo­nie.

Wy­rzu­ciła zu­żytą chu­s­teczkę i sta­nęła z za­ło­żo­nymi na pier­siach rę­kami.

– Tak bę­dzie le­piej – rzekł Da­wid, obej­mu­jąc Ma­rię ra­mie­niem. – Zo­sia roz­pocz­nie che­mio­te­ra­pię, a leki i opieka kosz­tują. Jej po­wrót do zdro­wia nie bę­dzie na­le­żał do naj­tań­szych. Le­piej dmu­chać na zimne.

Przy­tak­nęła. Da­wid uj­rzał, że ko­lejny raz tego dnia za­nio­sła się pła­czem.

* * *

Go­dzinę póź­niej na salę dzie­cięcą żwa­wym kro­kiem we­szła Be­ata. Jej włosy lśniły od desz­czu, a po twa­rzy ście­kały po­je­dyn­cze kro­ple. Koł­nierz jej płasz­czu wy­wi­nięty był na drugą stronę, za­pewne przez wiatr. W pra­wej dłoni ko­bieta trzy­mała torbę z za­baw­kami dla Zo­fii.

– Ba­wi­łam się nimi, gdy by­łam mała – mó­wiła. – Niech Zo­fia je przyj­mie. Le­piej tak, niż­bym miała je wy­rzu­cić.

Ma­ria przy­jęła pre­zent ze szcze­rym en­tu­zja­zmem.

Gdy Da­wid wy­szedł ze szpi­tala, wy­cią­gnął ko­mórkę i od­dzwo­nił. Chwilę póź­niej otrzy­mał wia­do­mość od pani Ma­rianny od­no­śnie ad­resu. Hel­ler wkle­pał w na­wi­ga­cję od­po­wied­nie in­for­ma­cje. Na ekra­niku po­ja­wiła się trasa, li­cząca pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów.

Ode­tchnął głę­boko, po czym wkro­czył na par­king. Po­goda na­dal była pa­skudna, ale gdzie­nie­gdzie przez szare ob­łoki prze­bi­jało się słońce. Pew­nie się roz­po­go­dzi, po­my­ślał Da­wid, wsia­da­jąc do sa­mo­chodu i prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyjce. Sil­nik za­war­czał. Ra­dio wy­brzmiało, ale Hel­ler na­tych­mia­stowo je wy­łą­czył. Któ­re­goś razu po­ja­wiła mu się w gło­wie myśl, że gdyby nie dzie­lił tego auta z Ma­rią, cał­ko­wi­cie po­zbyłby się tych dur­nych ka­na­łów. Pod­czas po­dróży pre­fe­ro­wał słu­cha­nie ksią­żek, ale dziś nie miał na to ochoty. W za­sa­dzie nie miał ochoty na nic prócz spo­koj­nie prze­spa­nej nocy i świa­do­mo­ści, że świat nie wali mu się pod sto­pami.

Wy­je­chał z par­kingu i udał się na główną trasę pro­wa­dzącą do Szcze­cina. Nad mia­stem krą­żyły desz­czowe chmury, wy­cie­raczki dzia­łały na naj­wyż­szych ob­ro­tach, a wi­docz­ność była zni­koma. Przez pół go­dziny je­chał sto­sun­kowo wolno, lecz po na­stęp­nych pięt­na­stu mi­nu­tach deszcz ustał. Nieco się roz­po­go­dziło, jak po­dej­rze­wał, przez co mógł wdep­nąć moc­niej pe­dał gazu.

GPS wska­zy­wał nie­całe dzie­sięć mi­nut do celu. Da­wid przy­spie­szył, wi­dząc jak droga przez chwilę świeci pust­kami. Mi­nuty na ekra­nie po­woli ma­lały, aż w końcu oczom Hel­lera uka­zał się Pu­bliczny Szpi­tal Kli­niczny w Szcze­ci­nie. Bu­dy­nek wy­glą­dał na za­dbany, choć w nie­któ­rych miej­scach zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gał re­montu. Nie­wiele róż­nił się od szpi­tala w Star­gar­dzie.

Hel­ler za­par­ko­wał pod wej­ściem, dzię­ku­jąc w du­chu, że ulewa ustała, po czym wy­siadł z auta. Przy­po­mniał so­bie wi­dok Be­aty i in­tu­icyj­nie po­pra­wił koł­nierz płasz­cza.

Ru­szył przed sie­bie i prze­szedł przez próg szpi­tala. W po­cze­kalni cze­kało kil­ku­na­stu pa­cjen­tów. Da­wid pod­szedł do re­cep­cji. Za ladą stała młoda, zgrabna dziew­czyna, któ­rej włosy swo­bod­nie oka­lały smu­kłe ra­miona. Na pla­kietce na­pi­sane miała imię – Pau­lina. Sor­to­wała ja­kieś pa­piery, a gdy do­strze­gła Da­wida, uśmiech­nęła się.

– Dzień do­bry, czym mogę słu­żyć? – za­py­tała, roz­sze­rza­jąc uśmiech jesz­cze bar­dziej.

– Wi­tam, na­zy­wam się Da­wid Hel­ler. Przy­sze­dłem w od­wie­dziny do pani Ma­rianny Kra­jew­skiej...

– Ach tak, pani Kra­jew­ska wspo­mi­nała, że ktoś ją od­wie­dzi. Po­pro­szę o oka­za­nie god­no­ści.

Da­wid po­dał re­cep­cjo­ni­stce do­wód oso­bi­sty i po­cze­kał chwilę. Jego my­śli znów po­wę­dro­wały ku Zosi. Na­wie­dziły go obawy do­ty­czące mgli­stej przy­szło­ści, ale nie miał czasu się nad nimi za­sta­na­wiać. Pie­lę­gniarka od­dała Da­wi­dowi do­wód i za­wo­łała krzą­ta­jącą się nie­opo­dal sprzą­taczkę. Za Hel­le­rem zdą­żyła się już utwo­rzyć nie­mała ko­lejka.

Sprzą­taczka za­pro­wa­dziła go pod od­po­wied­nie drzwi. Da­wid ład­nie po­dzię­ko­wał, ży­cząc ko­bie­cie mi­łego dnia. Jego ręka po­wę­dro­wała na klamkę, ale za­nim wszedł do środka, głę­boko ode­tchnął.

W środku uno­sił się spe­cy­ficzny za­pach le­ków, to­wa­rzy­szący więk­szo­ści szpi­ta­lom. Nie­spo­dzie­wa­nie po ciele prze­biegł go dreszcz. Salę wy­peł­niał dźwięk de­li­kat­nego pi­ka­nia.

Da­wid prze­stą­pił krok do przodu. W po­miesz­cze­niu znaj­do­wały się trzy łóżka, każde za­sło­nięte ko­lo­rową ro­letą.

– Pani Ma­rianno? – za­py­tał, lecz od­po­wie­działa mu ci­sza. – Tu­taj Da­wid Hel­ler, roz­ma­wia­li­śmy przez te­le­fon.

Na­gle jedna z za­słon de­li­kat­nie się po­ru­szyła, a na­stęp­nie oczom Da­wida uka­zała się przy­kryta po piersi sta­ruszka. Miała siwe, rzed­nie­jące włosy oraz pie­go­watą cerę. Na twa­rzy wid­niała spora sieć zmarsz­czek. Długi, szpi­cza­sty nos zde­cy­do­wa­nie nie współ­grał z pro­por­cjami reszty na­rzą­dów zmy­słów. Na oko Da­wida pani Kra­jew­ska miała mi­ni­mum osiem­dzie­siąt lat. Jej po­liczki przy­po­mi­nały wy­schnięte na wiór, po­marsz­czone li­ście. Głę­boko usa­do­wione, ciemne oczy wpa­try­wały się w Da­wida.

– W ga­ze­cie wy­glą­dasz na star­szego – po­wie­działa i wska­zała na krze­sełko sto­jące obok. – Usiądź so­bie.

Pani Kra­jew­ska uśmiech­nęła się, uka­zu­jąc do­brze za­dbaną pro­tezę. Da­wid przez chwilę stał w bez­ru­chu, lu­stru­jąc twarz sta­ruszki, ale w końcu upo­mniał się w my­ślach i za­jął miej­sce.

– W pań­skim wieku... – rze­kła i po­wę­dro­wała wzro­kiem po su­fi­cie, jakby wy­grze­by­wała z pa­mięci naj­waż­niej­sze chwile w swoim ży­ciu. – Mia­łam wra­że­nie, że świat jest mój. A po­tem przy­szła sta­rość i wszystko ze­psuła.

Da­wid zbył tę in­for­ma­cję mil­cze­niem. Wpa­try­wał się w pa­nią Ma­riannę jakby sta­no­wiła ona bo­ski po­sąg. Nie wy­glą­dała naj­le­piej, jej gałki oczne były ma­towe, a sama ko­bieta zda­wała się jedną nogą kro­czyć w za­świa­tach.

– Nie chcę owi­jać w ba­wełnę, więc od razu przejdę do rze­czy. Naj­pierw kwe­stie fi­nan­sowe. Je­śli zgo­dzisz się speł­nić moje ostat­nie ży­cze­nie, umó­wię nam no­ta­riu­sza. Spo­rzą­dzimy umowę tak, aby była ko­rzystna i przej­rzy­sta dla oby­dwu stron. – Jej głos był nieco chra­pliwy, jakby gar­dło do­ma­gało się na­wil­że­nia. – Zgod­nie z tym dwa­dzie­ścia ty­sięcy po­jawi się u pana w prze­ciągu na­stęp­nych kilku dni, a reszta po wy­ko­na­niu zle­ce­nia.

Hel­ler ana­li­zo­wał tę pro­po­zy­cję w gło­wie, kiedy zro­dziło mu się istotne py­ta­nie.

– A je­śli pani... odej­dzie, za­nim speł­nię ży­cze­nie? Sto ty­sięcy, ja­kie mi pani ofe­ruje, nie na­leży do naj­mniej­szych kwot – po­wie­dział i gło­śno prze­łknął ślinę. W swo­jej ka­rie­rze miał parę ta­kich sy­tu­acji, lecz sumy opie­wały w gra­ni­cach kil­ku­set, może kilku ty­sięcy. Ni­gdy kil­ku­na­stu. Gdy zle­ce­nio­dawca umie­rał, za­płatę prze­ka­zy­wała ro­dzina po wcze­śniej­szym prze­czy­ta­niu umowy. Po od­ję­ciu po­dat­ków i opła­ce­niu wszyst­kich opłat zo­sta­wało nie­wiele, ale po­tem po­ja­wiało się ko­lejne zle­ce­nie i tym spo­so­bem Da­wid był w sta­nie utrzy­my­wać ży­cie na ja­kim­kol­wiek po­zio­mie.

Lu­dzie umie­rali, taka była ko­lej rze­czy, ale chcieli też przed tym zre­ali­zo­wać ma­rze­nia, na­wet te mało re­alne.

Sta­ruszka ro­ze­śmiała się.

– Znam swój or­ga­nizm, umrę do­piero po ostat­nim ży­cze­niu.

Przez chwilę Hel­ler czuł się zbity z tropu.

– Do­brze – pod­jął Da­wid, gło­śno wes­tchnął i po­gła­dził koł­nierz płasz­cza. – Pro­szę mi opo­wie­dzieć, o co pani prosi przed śmier­cią.

Tę for­mułkę wy­po­wia­dał śred­nio kilka razy w mie­siącu, za­mie­nia­jąc je­dy­nie za­imek oso­bowy. Ni­gdy nie czuł ta­kiej fa­scy­na­cji i kłę­bią­cego się z tyłu głowy stra­chu jak te­raz. Z we­wnętrz­nej kie­szeni wy­cią­gnął no­tes oraz dłu­go­pis, po czym za­mie­nił się w słuch.

Pani Kra­jew­ska znów po­wę­dro­wała wzro­kiem po su­fi­cie, tym ra­zem mru­żąc de­li­kat­nie oczy.

– Dwa­dzie­ścia cztery lata temu, w 1986 roku, za­gi­nął mój wnuk, An­tek Kra­jew­ski. Miał wtedy za­le­d­wie dwa­na­ście lat. Miesz­ka­li­śmy nad je­zio­rem Skrzy­nec­kim, za­nim stało się modne i miej­scowi za­częli ro­bić z niego atrak­cję. Mie­li­śmy swój dom, który te­raz jest je­dy­nie ru­iną w opła­ka­nym sta­nie. Wie pan, drewno nie jest tak wy­trzy­małe jak be­ton czy ce­gły. An­toś lu­bił ba­wić się nad wodą. Był chyba mi­strzem w pły­wa­niu.

Star­sza pani na chwilę prze­rwała i wes­tchnęła. Po jej po­licz­kach po­pły­nęły łzy. Da­wid no­to­wał skru­pu­lat­nie. Nie za­da­wał py­tań. Po­zwo­lił jej kon­ty­nu­ować.

– Pa­mię­tam ten dzień jak dziś. To było iście upalne lato. Czter­na­sty sierp­nia, wa­ka­cje. Wtedy po raz pierw­szy pu­ści­łam An­to­sia sa­mego nad je­zioro. Co prawda nie było to da­leko, wi­dzia­łam go z okna w kuchni, więc za bar­dzo się nie mar­twi­łam. A po­win­nam... po­win­nam, bo to tam­tego dnia roz­pę­tał się kosz­mar...

W ką­ci­kach jej oczu zgro­ma­dziły się łzy. Za­szlo­chała. Da­wid zła­pał za sto­jącą na szafce paczkę chu­s­te­czek. Wy­tarł pani Ma­rian­nie ście­ka­jące po po­licz­kach słone łzy.

– Co ta­kiego się stało?

– Chcia­łam za­wo­łać go na obiad. Mie­li­śmy go­to­wa­nego kur­czaka z ziem­nia­kami i świe­żymi wa­rzy­wami. Wy­szłam na we­randę, po czym za­czę­łam wy­krzy­ki­wać jego imię. Od­po­wie­działo mi je­dy­nie ćwier­ka­nie pta­ków. Zmar­twi­łam się, więc ze­szłam po scho­dach w dół. Je­zioro le­żało po­nad po­zio­mem bu­dynku, więc mu­sie­li­śmy scho­dzić po scho­dach. Gdy zna­la­złam się przy wo­dzie, ni­g­dzie nie do­strze­głam An­to­sia. Za­wo­ła­łam ko­lejny raz i jesz­cze na­stępny, ale nie od­po­wia­dał. Za­gi­nął.

Hel­ler za­pi­sał na środku kartki datę: 14.08. Ni­żej „za­gi­nię­cie”. Za­kre­ślił wy­raz, po czym obok po­sta­wił ogromny znak za­py­ta­nia.

– Co pani zro­biła?

– Po­my­śla­łam, że może po­szedł do lasu, więc ru­szy­łam go szu­kać. Nie pa­mię­tam, jak długo cho­dzi­łam po tym le­sie i krzy­cza­łam, pod­czas gdy łzy stru­mie­niami cie­kły mi po po­licz­kach.

Wzięła dwa głę­bo­kie od­de­chy. W po­miesz­cze­niu uno­siło się dy­sze­nie in­nych pa­cjen­tów. Je­den z nich od­pa­lił wi­szący na ścia­nie te­le­wi­zor. Na ekra­nie po­ja­wiły się wia­do­mo­ści. Hel­ler po­wę­dro­wał wzro­kiem w kie­runku okna, do­strze­ga­jąc ko­lejne kłę­biące się chmury nad mia­stem. Druga tura opa­dów? Praw­do­po­dob­nie tak, ale w tej chwili Da­wid o to nie dbał. Ma­ria z Zo­fią były w bez­piecz­nym miej­scu, w do­datku w to­wa­rzy­stwie Be­aty, o ile jesz­cze nie po­je­chała.

Kiedy na ze­ga­rze wy­biła pięt­na­sta, jedna z pie­lę­gnia­rek we­szła do sali i za­py­tała o sa­mo­po­czu­cie pani Kra­jew­skiej. Sta­ruszka od­parła, że wszystko w po­rządku, po czym pie­lę­gniarka opu­ściła salę.

– Pro­szę kon­ty­nu­ować. Póź­niej za­dam kilka py­tań – po­wie­dział Da­wid, prze­krę­ca­jąc kartkę na pu­stą.

Sta­ruszka od­chrząk­nęła.

– Szłam za śla­dami bu­tów, ale ury­wały się po pierw­szym prze­kro­cze­niu drzew. W le­sie nie było wil­ków, po­dob­nie jak dzi­ków i in­nych zwie­rząt, które mo­głyby zra­nić An­to­sia. A przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­domo, bo ni­gdy ich nie wi­dzia­łam. Wo­ła­łam go jesz­cze i wo­ła­łam, aż w końcu wró­ci­łam do domu i za­dzwo­ni­łam do córki. Pra­co­wała dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów stąd, na re­cep­cji w ho­telu. Po­wie­dzia­łam jej o wszyst­kim i nie­długo po­tem wspól­nie szu­ka­ły­śmy An­to­sia. Upał wcale nam w tym nie po­ma­gał, ale po­szu­ki­wa­nia osta­tecz­nie speł­zły na ni­czym. An­tek po pro­stu roz­pły­nął się w po­wie­trzu...

– Co z naj­bliż­szą ro­dziną? Za­ofe­ro­wali po­moc?

– Oj­ciec Antka uciekł, gdy do­wie­dział się o ciąży. Moja córka strasz­nie to znio­sła, za­ła­mała się psy­chicz­nie, ale ja wie­dzia­łam, że w tam­tej chwili dziecko było naj­waż­niej­sze. Ra­zem z moim świę­tej pa­mięci mę­żem za­bra­li­śmy ją do domu ro­dzin­nego i tam się nię za­opie­ko­wa­li­śmy. An­toś uro­dziło się zdrowy, całe szczę­ście. Był wy­jąt­ko­wym chłop­cem. Już w wieku dwóch lat znał cały al­fa­bet. Na­wet nie wy­obraża pan so­bie zdzi­wie­nia przed­szko­la­nek, gdy się o tym do­wie­działy.

– Czy jest moż­li­wość skon­tak­to­wa­nia się z pani córką?

Sta­ruszka po­ki­wała ze zre­zy­gno­wa­niem głową. 

– Nie­stety. Zmarła rok temu. Do­padł ją no­wo­twór piersi.

Da­wid za­no­to­wał. W gło­wie po­woli na­war­stwiały mu się ko­lejne py­ta­nia.

– Co usta­liła po­li­cja?

– Nie­wiele. Zgło­si­li­śmy sprawę za­gi­nię­cia. Naj­pierw prze­słu­chali nas, po­tem są­sia­dów. Prze­cze­sali las i je­zioro. Za­an­ga­żo­wali na­wet nur­ków, ale ni­g­dzie nie zna­leźli Antka. Prze­padł jak ka­mień w wodę. – Znów za­szlo­chała, tym ra­zem gło­śniej. – Gdy szkoła do­wie­działa się o za­gi­nię­ciu, zor­ga­ni­zo­wała grupę po­szu­ki­waw­czą, ale to także oka­zało się bez­sku­teczne. Po mie­siącu sprawa uci­chła. Z córką zo­sta­ły­śmy zdane tylko na sie­bie.

– Jak osta­tecz­nie wszystko się roz­wi­kłało?

– Uzna­ły­śmy, że An­toś umarł i zor­ga­ni­zo­wa­ły­śmy po­grzeb. Po­cho­wali pu­stą trumnę na cmen­ta­rzu w Go­sty­ni­nie. Ale ja za­wsze wie­dzia­łam, że on nie zgi­nął.

Brwi Da­wida po­szy­bo­wały ku gó­rze. Po raz pierw­szy, od­kąd pani Kra­jew­ska za­częła mó­wić o wnuczku, na­wią­zał z nią kon­takt wzro­kowy. Jej wzrok był nie­malże pa­ra­li­żu­jący.

– Co ma pani na my­śli?

– Przy­cho­dził do nas. I tylko ja go wi­dzia­łam, ale nie mo­głam nic zro­bić. Po­ja­wiał się za­zwy­czaj nocą. Stał w drzwiach do mo­jej sy­pialni i coś mó­wił. Prze­pra­szał, że nie przy­szedł na obiad i że „zły pan” go do­padł. – Jej oczy jesz­cze bar­dziej zma­to­wiały, przy­po­mi­nały gałki osoby nie­wi­do­mej. – Ni­gdy nie po­wie­dział mi, kim był „zły pan”, ale zda­rzało się, że wsta­wa­łam o świ­cie, szlam do kuchni, a na lo­dówce wid­niał uło­żony z ma­gne­tycz­nych li­te­rek na­pis. „Zły pan”.

Po ciele Hel­lera prze­biegł dreszcz. Za­stygł, wcią­gnięty w hi­sto­rię.

– Nie wy­glą­dał jak An­toś, któ­rego za­pa­mię­ta­łam. – Wska­zała pal­cem na pierw­szą szu­fladę w szafce noc­nej. – Od­suń, pro­szę.

Da­wid speł­nił prośbę. W szu­fla­dzie wid­niała krzy­żówka, ze­staw dłu­go­pi­sów oraz mocno wy­tarte zdję­cie por­tre­towe. Hel­ler wziął je do ręki. Przed­sta­wiało mło­dego chłopca o krót­kich, ja­snych wło­sach oraz pie­go­wa­tej twa­rzy. An­toni miał chude po­liczki i długi, od­sta­jący nos. Był wręcz od­zwier­cie­dle­niem pani Kra­jew­skiej.

– An­toś, który do mnie przy­cho­dził, miał inne włosy i inną twarz. Mętną, w ko­lo­rze wody. Nie po­tra­fię wy­grze­bać z pa­mięci wszyst­kich szcze­gó­łów, bo nie mam pew­no­ści, czy wszystko mi się nie przy­wi­działo. Wiem je­dy­nie, że na­pis na lo­dówce był re­alny. Mu­siał być.

– Mógł­bym zro­bić zdję­cie?

Sta­ruszka ski­nęła głową. Da­wid wy­cią­gnął te­le­fon, na­po­ty­ka­jąc na ekra­nie ese­mesa od Ma­rii. „Kiedy wra­casz?” Hel­ler od­pi­sał, po czym wci­snął ikonkę apa­ratu. Zro­bił dwa zdję­cia i scho­wał fo­to­gra­fię z po­wro­tem do szu­flady. Po­pa­trzył jesz­cze na dane z re­spi­ra­tora sto­ją­cego obok. Tętno pani Kra­jew­skiej zde­cy­do­wa­nie prze­kra­czało do­pusz­czalną dla niej normę, a serce biło nie­mia­rowo.

– Chcia­ła­bym, aby udał się pan nad je­zioro Skrzy­nec­kie i do­wie­dział się, co spo­tkało An­to­sia, pa­nie Hel­ler. Od dwu­dzie­stu czte­rech lat to cho­ler­stwo nie daje mi spo­koju, nie je­stem w sta­nie nor­mal­nie spać, bo śnią mi się kosz­mary o „złym pa­nie”. Śni mi się, że od­wie­dza mnie An­toś i mam­ro­cze coś pod no­sem... Mówi w nie­zro­zu­mia­łym ję­zyku, wręcz łka. Woła mamę, ale mama już nie żyje...

Pani Kra­jew­ska na do­bre za­lała się łzami. Da­wid wziął ko­lejną chu­s­teczkę i otarł jej twarz. Po­zwo­lił, aby do­szła do sie­bie, a na­stęp­nie za­pro­po­no­wał wody. Nie chciała, więc nie na­le­gał. Za­miast tego za­to­pił się w my­ślach. Nie ukry­wał, hi­sto­ria pani Ma­rianny go po­ru­szyła, wręcz na mo­ment od­trą­ciła od ży­cia pry­wat­nego i obaw z nim zwią­za­nych. Za­sta­na­wiał się, czy brać tę sprawę, dla któ­rej za­pewne bę­dzie mu­siał po­świę­cić wi­zyty w szpi­talu u Zosi.

Gdy pani Kra­jew­ska do­cho­dziła do sie­bie, on od­pa­lił ko­mórkę. Star­gard i je­zioro Skrzy­nec­kie dzie­liło nieco po­nad trzy­sta pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów.

Taka od­le­głość by­łaby de­struk­cyjna dla re­la­cji mię­dzy nim a Zo­sią. Ona po­trze­bo­wała w tej chwili wspar­cia, a on to wspar­cie chciał za­pew­nić. Z dru­giej jed­nak strony nie zdo­łają opła­cić jej le­cze­nia bez do­dat­ko­wych fi­nan­sów, a zle­ce­nie pani Kra­jew­skiej otwo­rzy­łoby wiele moż­li­wo­ści.

Miał mę­tlik w gło­wie, a sy­tu­ację na­le­żało pod­jąć w prze­ciągu dzi­siej­szego dnia.

Pani Ma­rianna do­szła do sie­bie. Jej tętno stop­niowo spa­dało, więc Da­wid nie chciał za­da­wać wię­cej py­tań.

– Pro­szę, pa­nie Da­wi­dzie. Niech się pan do­wie, co spo­tkało mo­jego An­to­sia...

Jej oczy były szkli­ste. Pa­trzyła na niego spode łba, dy­sząc ciężko ni­czym po prze­bie­gnię­ciu ma­ra­tonu. Za­sta­no­wił się chwilę, aż w końcu wstęp­nie pod­jął de­cy­zję.

Nie miał po­ję­cia, co w tam­tej chwili wy­ra­żała jej twarz.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki