Ostatnie lato Wandalów - Urbańczyk Jakub - ebook + audiobook + książka

Ostatnie lato Wandalów ebook i audiobook

Urbańczyk Jakub

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pasjonująca opowieść o wielkich ludach i wielkich namiętnościach

Rok 556. W na wpół opuszczonym kraju między Wisłą a Odrą potomkowie dawnych mieszkańców próbują przetrwać pod przewodem starego kraka. Jego synowie ostrzą sobie zęby na tron, jego córka, Wanda, nie chcąc wyrzec się miłości do ukochanego, decyduje się na radykalny krok, pod królewskim wzgórzem lęgną się ciemne siły. Możni spiskują, obcy i swoi grożą wojną, a okrutni bogowie łakną zemsty. Potwory jak ludzie i ludzie jak potwory. Stary świat chyli się ku upadkowi…

„Kto by tam chciał babę, co zamiast prząść i gotować jeździ konno i strzela z łuku?” - pyta jeden z bohaterów, gdy opowieść się ledwie zaczyna i dopiero poznajemy krainę nad Vistlą. „Ostatnie lato Wandalów” to historia wielu mężczyzn i kilku charakternych kobiet. W tym tej jednej, słynnej „Wandy, co Niemca nie chciała”. Tyle że w świetnej powieści Jakuba Urbańczyka wszystko jest inaczej niż w legendzie. Dałam się porwać w wartki, gęsty od zdarzeń i znaczeń nurt „Ostatniego lata Wandalów”. Zafrapował mnie świat Wandalów i Sklawinów, bo choć stworzony przez Urbańczyka ze strzępów przekazów i kronik, wydaje się namacalny i rzeczywisty. Atutem opowieści są bohaterowie - wyraziści i zdecydowani, choć niejednoznaczni. Zostali ze mną na długo. Wypełnili pustkę na wzgórzu nad Vistlą.

Elżbieta Cherezińska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 21 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
3,6 (28 ocen)
8
10
4
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jakub Urbańczyk Ostatnie lato Wandalów ISBN Copyright © by Jakub Urbańczyk, 2020All rights reserved Redaktor Karolina Kaczorowska Ilustracja na okładce Jędrzej Chełmiński Opracowanie graficzne okładki Tobiasz Zysk Projekt typograficzny i łamanie Dymitr Miłowanow Rysunek map Dymitr Miłowanow Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Tytułem wstępu

Rok 556 naszej ery między Wisłą a Odrą. Przez Europę przetoczyła się już wielka fala wędrówek ludów, grzebiąc pod gruzami zachodnie Cesarstwo Rzymskie i nanosząc na mapy nowe królestwa. Ale nie tutaj. Tu, na opustoszałych peryferiach znanego świata, nieliczni z dawnych mieszkańców starają się przetrwać po swojemu. Czasem wbrew starym, mściwym bogom i pradawnej tradycji. Przetrwać, zdobyć władzę, złoto, kobiety (lub mężczyzn) i miejsce w legendzie. A tymczasem za rogiem historii czekają już na swoją kolej Słowianie.

Nie dorobiliśmy się wielu legend o czasach przedhistorycznych, a te, które są, nie obrosły, gdy była po temu pora, mitem na miarę legend o królu Arturze. Nie ma polskiego odpowiednika skandynawskich sag. Gall Anonim zostawił nam w spadku księcia Popiela i Piasta Oracza, Wincenty Kadłubek króla Kraka, królewnę Wandę i potwora nazwanego później Smokiem Wawelskim. Nieznany autor dorzucił jeszcze do tego w XIII wieku Lecha, Czecha i Rusa. Niewiele, a i to jest zapewne głównie wytworem wyobraźni kronikarzy zapełniających białe plamy polskiej prehistorii. Świat sprzed ich czasów przepadł, starty na proch przez pierwszych Piastów i chrześcijaństwo. Pozostały bajki dla dzieci. Jednak jego odległe echo pobrzmiewające w legendach nie pokazuje baśniowej rzeczywistości. Czary, potwory, wojny i zbrodnie — trup ściele się gęściej niż w niejednym thrillerze.

Lecz skąd tytułowi Wandalowie? Nie zostawili wielu śladów na kartach historii, nigdy też nie mieli dobrej prasy — wiadomo, jakie hasło przypadło im w słownikach. Wandalów ze „sprawą polską” pierwszy połączył w swojej kronice wspomniany już Wincenty Kadłubek. Ich nazwa pochodzić miała od królewny Wandy (tej, co nie chciała Niemca). Pomysł podchwycili później kolejni kronikarze i tak — o czym mało kto wie — na parę stuleci zyskaliśmy „przodków Wandalów”, zanim w następnych wiekach nie wyparli ich z narodowej świadomości, o wiele bardziej w gruncie rzeczy egzotyczni, „przodkowie Sarmaci”. A dzisiejsza nauka znów coraz śmielej (choć nie bez kontrowersji) mówi o tym, że wśród naszych antenatów byli też prawdopodobnie Wandalowie, którzy (być może wspólnie z innymi ludami) pozostawili na ziemiach polskich odkrywane przez archeologów ślady kwitnącej przez ponad pół tysiąca lat kultury przeworskiej. W okresie wielkich wędrówek porzucili jednak — jak wielu innych — swoje siedziby i podążyli na zachód. Los zagnał ich przez tereny dzisiejszych Niemiec, Francji i Hiszpanii aż do odległej Afryki Północnej. Tam zdobyli i przez ponad sto lat utrzymali bogate królestwo ze stolicą w starożytnej Kartaginie.

Czy jednak wszyscy? Trudno się przecież spodziewać, że każdy — mniej lub bardziej ochoczo — rzucił wszystko i ruszył szukać niepewnego szczęścia tysiące kilometrów dalej. Ślady archeologiczne świadczą o tym, że żywioł słowiański, wkraczając na nasze tereny, trafił na ziemie nie do końca wyludnione. Istnieją mocne poszlaki późniejszej koegzystencji resztek ludności przeworskiej z migrującymi ze wschodu i z południa nowymi, słowiańskimi przybyszami. Prasłowianie siedzący nad Wisłą, jak chcieliby niektórzy, „co najmniej od ostatniego zlodowacenia”, ustąpili trochę miejsca Gotom, Gepidom, Wandalom, Burgundom i innym tajemniczym ludom. Czy pamięć o tym mogła przetrwać przez „niepiśmienne” stulecia aż do narodzin Polski? Być może. Ale nawet jeśli dux Wandalorum, Misico nomine (książę Wandalów imieniem Mieszko), a także Bolesław Chrobry, władca Regnum Slavorum, Gothorum seu Polonorum (Królestwa Słowian, Gotów i Polaków) to tylko antyczne zapożyczenia wczesnośredniowiecznych kronikarzy, Wandalowie — jak już wspomniano — na kilka wieków zawładnęli wyobraźnią twórców naszej narodowej mitologii. Zostawmy więc na boku nieustająco gorące spory o nasze okryte mrokiem pradzieje i dajmy wiarę, przynajmniej na chwilę, Mistrzowi Wincentemu.

W na wpół opuszczonym kraju między Wisłą a Odrą potomkowie dawnych mieszkańców próbują przetrwać pod przewodem starego kraka. Jego synowie ostrzą sobie zęby na tron, jego córka, Wanda, wariuje z samotności i coś zalęgło się pod królewskim wzgórzem. Możni spiskują, obcy i swoi grożą wojną, a okrutni bogowie łakną zemsty. Potwory jak ludzie i ludzie jak potwory. Stary świat chyli się ku upadkowi…

Tak wielka zaś miłość ku zmarłemu xięciu ogarnęła serca senatu, znaczniejszych i ludu, że jego córeczkę jedynaczkę na tronie ojca osadzili; jak wdziękiem wszystkich tak ujęła […] i najrozumniejsi nad jej pomysłami się zdumiewali, i najzajadlejsi nieprzyjaciele na jej widok łagodnieli.

[…] Niech Wanda nad morzem, nad lądem, nad niebem panuje; niech nieśmiertelnym bogom Wanda ofiary niesie za swoich…

Wincenty Kadłubek, „Kronika Polska”

w przekładzie A. Józefczyka i M. Studzińskiego

Miała serce pełne miłości i wiary

Miała głowę pełną tyranii i grozy

Nick Cave, „Do You Love Me?”

przekład własny

Po czym poznać prawdziwie wielkie ludy? Greków podbito przed wiekami, a wciąż nadają ton cywilizowanemu światu. Zdobyliśmy Rzym, a Rzymianie nadal trzęsą połową ziemi. Po Gallach została legenda. A nas zasypie piasek, zarośnie puszcza. Znowu, tym razem chyba na dobre.

Teraz, kiedy nie żyje już większość uczestników tych wydarzeń, składam sobie tę opowieść z kawałków wspomnień, strzępów rozmów i własnych wyobrażeń. Nie ma nikogo, kto mógłby ją spisać, nie ma nikogo w tym dzikim kraju, kto mógłby ją przeczytać. Ale opowiem ją swoim dzieciom, one przekażą ją moim wnukom, a te jeszcze dalej; Bóg raczy wiedzieć, w jakim języku. A gdzie indziej ktoś opowie ją pewnie w inny sposób, po swojemu. Skargę tych, którzy przeżyli, na tych, co odeszli.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jesień

około 556 roku

Cichy jesienny las falował pagórkami i dolinami ciągnącymi się szerokim pasmem dąbrów, buczyn i grądów, stąd tam i stamtąd tu, pozbawionym kierunku i celu leśnym bezdrożem. W górze, w koronach drzew ciepłe słońce złociło żółknące liście, jednak gdzieś tam poniżej, na dnie niewidocznych zagłębień, jarów i wykrotów czaiły się już chłód i mrok.

Młody sarniak przystanął na skraju krzaków, za którymi zaczynało się postrzępione kępami sitowia mokradło, i zaczął skubać ostatnie soczyste liście, nieświadomy tego, że wilk tropiciel dał już znać reszcie watahy i pod wiatr zbliżają się powoli cztery szare kształty. Wilki rozbiegły się szeroko w szczerzącą kły nagonkę, by zagnać ofiarę na grząski teren, zmęczyć, zastraszyć i wydać na łup reszty stada, zaszczuć, zagryźć, rozszarpać. Przewodnik nagonki, rudawogrzywy psi mieszaniec, otworzył już pysk, by krótko warknąć „goń”, gdy naraz gdzieś z głębi lasu dało się słyszeć odległe ludzkie głosy i parskanie koni. Sarniak uniósł łeb, zastygł na mgnienie oka w bezruchu, po czym spiął się i skoczył biegiem między krzaki. Wilki stały jeszcze przez chwilę, nasłuchując, nim i one zawróciły i też zniknęły cicho między drzewami.

— To już Stare Pola.

— Pola? Jakie pola?

Kilku konnych zatrzymało się pośród rzadkiego w tym miejscu bukowego lasu, opadającego łagodnym zboczem w ukrytą gdzieś za drzewami dolinę. Parę małych, burych koni zaczęło skubać krzaki, cierpliwie czekając, aż dosiadający ich ludzie zdecydują się w końcu ruszyć w dalszą drogę. Przypominały raczej wyrośnięte kuce, mogły za to nieść swoich jeźdźców przez góry i lasy, kiedy okazałe wierzchowce z południowych krain już dawno opadłyby z sił.

Konni na pierwszy rzut oka wyglądali podobnie. W prostych podróżnych płaszczach, z wystającymi spod kapturów brodatymi twarzami i z żelazem przy pasach mogli w bardziej cywilizowanych krajach równie dobrze uchodzić za zagubionych wśród bezdroży kupców, co za wracających z łupem bandytów. Czterech jadących na przodzie błyszczało tu i ówdzie srebrem i złotem, nieco z tyłu trzymała się trójka bez broni, za to z większymi jukami, zapewne służebni1.

Jadący z przodu zbrojni zrzucili kaptury. Rosły mężczyzna z płową brodą i złamanym nosem zeskoczył z siodła i trzymając uzdę, rozejrzał się dokoła.

— Stare Pola — mruknął, odgarniając włosy z twarzy.

Kilkunastoletni szczupły chłopak z jasną czupryną bezradnie rozejrzał się po otaczającym ich lesie.

— Ale gdzie te pola, Wulfredzie?

Spytany wzruszył ramionami. Spod płaszcza wystawały mu naszyjniki z jakichś kłów, dziczych szabel, ptasich pazurów i parę wyszytych na koszuli swastyk o podwójnych ramionach.

— Były i nie ma — mruknął.

— Tato? — jęknął chłopak, spoglądając na dosiadającego nieco okazalszego siwka mężczyznę.

— Popatrz na las, Sigeryku — wskazał głową jeździec. Ciemne włosy miał ścięte krótko, na rzymską modłę, podobnie brodę, na szyi nosił srebrny łańcuszek z masywnym krzyżykiem. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści parę lat, patrzył jednak na syna poważnym, zmęczonym wzrokiem. — To nie jest stara puszcza — powiedział z ledwie dosłyszalnym dziwnym akcentem. — Dałoby się objąć największe drzewa, niewiele tu jeszcze zwalonych pni. Widzisz?

Chłopak bez przekonania pokiwał głową.

— Podobno kiedyś… — wtrącił z boku rudy chudzielec i skubiąc rzadką brodę, zapatrzył się w niekończący się las.

— Tak, Guntharze? — uśmiechnął się właściciel siwka.

Rudowłosy drgnął.

— Podobno kiedyś dało się dojechać polami stąd aż do Wahwelbergi — dokończył. — To co, Ritigernie — dodał z kwaśnym uśmiechem — jak zwykle zanocujemy w starym Vidbroku?

Jadący z synem mężczyzna kiwnął głową.

— Jedźmy. Krak nie będzie na nas czekał do zimy. Wulfredzie?

Jeździec wskoczył na konia i grupa znów ruszyła wolno leśną ścieżką.

Jechali długo, to wspinając się, to omijając kolejne wzgórza, gdy coś z początku nieuchwytnego zmieniło się w otoczeniu. Las wciąż był taki sam, młody jeszcze, choć przecież pamiętający już parę ludzkich pokoleń. Ale spośród krzaków zaczęły ukazywać się jakieś ciemne kształty. Wkrótce zobaczyli je wyraźniej. Gdzieniegdzie widać było porozrzucane brunatne belki. Ukryte między paprociami, wyrastały to tu, to tam, spod warstwy starych liści i trzeba było chwili, by dostrzec na ziemi, wśród zarośli, regularne wzory. Parę równych, rozsypanych po lesie prostokątów, czasem otaczających kępę drzew, czasem poprzerywanych pniami buków lub jaworów. A za chwilę, zza krzaków, pokazywała się na wpół zwalona, omszała ściana, oparta o starą zdziczałą wiśnię lub spróchniałą jabłoń. Gdzieś dalej dwie trochę większe, gdzieś jeszcze kolejne. Między drzewami dało się jeszcze zauważyć zarysy małych poletek porozdzielanych zatartymi miedzami. Las niespiesznie usuwał ludzkie ślady.

Ritigern zsiadł z konia i skinął na syna. Sigeryk zeskoczył z siodła i powoli podszedł do rozpadającej się ściany. Wyciągnął rękę — drewno było śliskie, omszałe, prawie kruszyło się w palcach. Gdzieniegdzie belki sięgały mu jeszcze do pasa i dopiero teraz widać było wyraźnie zarys sporej chaty. Tu były drzwi, tam izba, dalej część dla zwierząt. Chłopak ostrożnie wszedł do środka i spojrzał pytająco na ojca.

— Kiedy pierwszy raz widziałem coś takiego… — odezwał się po chwili milczenia Ritigern. — To już piętnaście lat… kawał czasu… Uciekaliśmy wtedy przez pół świata, przedzieraliśmy się przez kłębiące się armie, byle do Starego Kraju. A pierwsze, co tu zobaczyliśmy, to osada podobna do tej. Niektóre chaty miały jeszcze resztki dachów. Widzieliśmy wcześniej wiele spalonych wsi, wiele opuszczonych, ale żadnej, którą by pożarł czas. Twój dziadek miał łzy w oczach.

— Ale co się tu stało? — Sigeryk rozejrzał się dokoła.

— Przecież wiesz — westchnął Ritigern. — Odeszli. Na zachód.

— Tylko nie rozumiem — zachmurzył się chłopak — dlaczego? Mówiłeś, że tam są złe kraje.

— Złe? — zastanowił się Ritigern. — Nie. Tylko bardzo zniszczone. I niespokojne. Wtedy, gdy odchodzili, było inaczej. Całkiem inaczej.

— Czemu odeszli? Źle im tu było?

— Dobre pytanie — mruknął Wulfred, podchodząc.

— Nie wiem — odparł po chwili Ritigern. — Jednak poszli.

— Ale po co? — nie ustępował Sigeryk.

— Jak zawsze — po złoto i sławę.

— I co?

— Zdobyli więcej złota i sławy, niż mogli udźwignąć — Ritigern się zamyślił.

— Zginęli? — przerwał milczenie ojca Sigeryk.

— Co? A tak, niektórzy. Znów pobił ich ktoś, kto miał jeszcze więcej sławy i złota. Pamiętaj — popatrzył poważnie na syna — zawsze w końcu znajdzie się ktoś, kto ma ich więcej.

— A pozostali?

— Rozproszyliśmy się wtedy po świecie, Sigeryku — Ritigern popatrzył niewesoło po otaczających ich zarośniętych ruinach. — Zabrakło króla, który znów poprowadziłby nas w drogę. A może zabrakło dalszej drogi? Lub szczęścia, na szczęściu nigdy nam nie zbywało. Jakby ciążyło nad nami jakieś fatum…

— Jakby jakieś fatum? — skrzywił się Wulfred. — Oczywiście, że fatum! Bogowie są mściwi. Wasi dziadowie, odchodząc, plunęli na nich i Dzika Pani was przeklęła, a Wilczy Pan nie wybaczył! To klątwa Ansów!

— Słuchaj, nie zaczynaj znów… — zmarszczył brwi Ritigern.

— A co?! — zaperzył się Wulfred, aż wiszące kły i pazury zastukotały mu na piersi. — Znów będziesz pieprzył dzieciakowi o sławie i złocie? My tu jeszcze pamiętamy, jak było naprawdę! Królowie zawsze byli pazerni na łupy i skorzy przelewać cudzą krew2. Tak, niektórych ludzi skusiły mrzonki o bogatych ziemiach. Ale innych nastraszono lub poszli, bo nie mieli wyboru. Wbrew bogom i grobom przodków…! — urwał, jakby sam zaskoczony swym wybuchem.

— Zapominasz, Wulfredzie, że to nie były czcze pogróżki! — Ritigern również podniósł głos. — O czym ci wasi „wierni” dziadowie podobno szybko się przekonali!

— Hunowie? — odparł z goryczą Wulfred. — Ci, co zostali… Zostali w pustych wsiach, w pustych chatach, na pustych polach. Bez wodzów, bez sąsiadów, bez rodzin. Sami w opustoszałym kraju… Tu już nie było czego rabować. A potem wróciliście sobie, kurwa, po czterech czy pięciu pokoleniach jak gdyby nigdy nic, z tym swoim cholernym krakiem! — odwrócił się i odszedł do koni.

Ritigern westchnął.

— To prawda, Sigeryku — podjął po chwili, patrząc za Wulfredem. — Niektórzy zostali. Ci, którzy nie chcieli porzucać tej ziemi i starych bogów, ci, którym nie po drodze było z królami, ci, którzy nie ufali Asdingom. A i z tych, co odeszli, rzeczywiście nie wszyscy szli z własnej woli. Złą wróżbą niezgody zaczęła się ta wędrówka.

— To ci, co zostali, lepiej zrobili, prawda?

— Czy lepiej? — Ritigern powoli przejechał ręką po walącej się ścianie. — Nie zawojowali połowy świata, nie dokonali wielkich czynów. Zostali tu sami, często bez sąsiadów, bez krewnych. Poczuli głód, a czasem i huński but na karku. Ale z naszego afrykańskiego Królestwa została garść piasku, a oni wciąż tu są. I pewnie, dzięki krakowi, nawet za tysiąc lat tu wciąż będzie nasza wandalska ziemia. Od Odery do Vistly3.

— To dlaczego nie wszyscy go lubią? — zainteresował się chłopak. — Przecież krak ich broni.

— A ty byś lubił kogoś, kto pojawia się znikąd na czele drużyny zabijaków i upomina się o stare dziedziny? Przekupuje prawomówców, rozpędza naczelników, zastrasza wiece? Każe nazywać się krakiem — wysokim królem — i płacić daniny? Zdążyli się już odzwyczaić od tego, że mają królów. Nie widzą, że znów ma kto kupować od nich naczynia, futra, żelazo. Że podarkami trzyma daleko stąd Gepidów i Longobardów, odstrasza Estiów. Alamund jest krakiem i chce być jak wielki król Gezeryk. Chciałby znów uczynić z nas jeden lud, ale… — zastanowił się przez moment — Bóg jedyny wie, czy to jeszcze możliwe, Sigeryku. — Ritigern jeszcze raz się rozejrzał po zwalonych ścianach. — Zatoczyliśmy koło, ale czy tym razem wąż nie udławi się swoim ogonem? — podniósł do oczu dłoń, patrząc, jak cienie grają na niemal zatartym wężu, zwiniętym dokoła palca w złocisty pierścień. — Chodź, synu, Gunthar chyba już nas woła. Powiemy im, gdzie rozstawić namioty.

*

Dwa prowizoryczne namioty wisiały już na sznurach rozciągniętych między drzewami, konie stały spętane i rozjuczone, kiedy nadbiegli wysłani po opał słudzy.

— Ritigernie! — wysapał jeden. — Obcy!

Wszyscy zerwali się na równe nogi.

— Gdzie?! — Ritigern omiótł wzrokiem las.

— Odeszliśmy spory kawałek w tamtą stronę, kiedy coś usłyszeliśmy! Doszedłem do starego cmentarzyska i zobaczyłem ich, jak rozkopują kurhan!

— O skurwysyny! Ilu ich było? — spytał Wulfred, sięgając po miecz.

— Widziałem trzech, ale nie przyglądałem się, tylko szybko wróciłem do reszty i przybiegliśmy tutaj.

— Dobrze. — Ritigern rozejrzał się po swoich ludziach. — Weźcie broń. Wulfred, Gunthar i wy dwaj — pójdziemy tam i podkradniemy się jak najbliżej.

— A ja? — wtrącił Sigeryk, chwytając za miecz.

— Wy zostajecie. — Ritigern spojrzał na syna i na trzeciego sługę. — Ktoś musi bronić obozu — dodał, widząc sprzeciw na twarzy chłopaka.

Sigeryk po chwili wahania kiwnął głową. Słudzy wyciągnęli z juków saksy4, pozostali sięgnęli po długie miecze5. Gunthar po krótkim namyśle również przypiął saks.

— Tym to mogę tu sobie krzaki ścinać — stwierdził, odkładając miecz i chwytając leżącą siekierę.

Po chwili, na znak Ritigerna, ruszyli w las.

— Czekajcie na mój sygnał — szepnął Ritigern, gdy sługa wskazał, że dotarli na miejsce. — Jednego weźmy żywcem.

Puszcza była tu nieco rzadsza, za to pełna krzaków dających zasłonę, ale i nieprzyjemnie szeleszczących przy każdym nieostrożnym ruchu. Wkrótce dało się słyszeć przytłumione dźwięki, coś jakby uderzenia kijem o ziemię. Zwolnili i na znak Ritigerna zajęli bardziej rozsunięte pozycje. Już mieli ruszać, gdy nagle całkiem blisko, bliżej, niż można się było spodziewać, ktoś odezwał się krótko w jakimś niezrozumiałym języku. Trochę dalej odpowiedział mu drugi głos i naraz gdzieś niedaleko zaszeleściły krzaki. Ritigern drżącą ręką zaczął powoli wyciągać miecz. Nie zdążył obnażyć nawet połowy ostrza, gdy odgłosy ustały. Po chwili krzaki znów zaszeleściły, ale tym razem obce głosy odezwały się nieco dalej. Sługa głośno wypuścił powietrze. Ritigern przyłożył palec do ust i wskazał na zarośla. Ruszyli bardzo powoli i niebawem niemal stracili się z oczu w gęstych chaszczach. Naraz usłyszeli parsk­nięcie konia. Jeszcze jedno. Ktoś z obcych warknął coś, co brzmiało jak przekleństwo, i nagle rozległ się bojowy okrzyk Gunthara i wrzask.

— Psiamać! — Ritigern, wyszarpując miecz, skoczył naprzód.

Kątem oka zobaczył mijającego go Wulfreda i nagle wypadli na niewielką polanę. Okrzyki, przekleństwa i rżenie koni rozsadziły leśną ciszę, wzbijając w powietrze okoliczne ptactwo. Trzech obcych z włóczniami zwróciło się już przeciw nacierającemu Guntharowi. Przed nimi, obok szarpiących powrozy koni, leżało ciało z siekierą w piersi. Z lewej, z jamy w małym zarośniętym kurhanie wyjrzała jasna głowa. Młody chłopak wrzasnął ostrzegająco i podpierając się włócznią, wyskoczył z dziury. Obcy, widząc wypadających z lasu kolejnych wrogów, zwarli szyk. Atakujący doskoczyli do nich z wrzaskiem, szczęknęło żelazo.

— Żywcem sukinsyna! — krzyknął Ritigern, wskazując słudze chłopaka z kurhanu.

Obaj ruszyli w jego stronę. Ubrany w zgrzebną koszulę chłopak patrzył przestraszonym wzrokiem to na nich, to na cofających się pod naporem ataku towarzyszy. Nagle sprężył się zwinnie i cisnął włócznię. Sługa obok Ritigerna jęknął i zwalił się na ziemię.

— Psiamać! — gdy Ritigern znów spojrzał na kurhan, kopiec był już pusty.

Omijając wzniesienie, ruszył w las. Z tyłu wciąż dobiegały krzyki i odgłosy walki. Tu las był rzadszy — od razu dostrzegł umykający w lewo kształt. Przyspieszył, nie osłaniając się już nawet przed chłoszczącymi krzakami. Uciekający był jednak szybszy. Zniknął na chwilę za jedną kępą chaszczy, potem za drugą. Wpadł w trzecią, gdy Ritigern usłyszał wrzask, a zaraz potem długi okrzyk bólu. Później następny, trochę cichszy. Zwolnił, z trudem łapiąc oddech. Krzyki zamieniły się w głośny jęk. Zaszeleściły liście i z zarośli wyszedł pozostawiony przy obozowisku sługa. Widząc Ritigerna, schował nóż.

— Próbowałem go zatrzymać — odezwał się niepewnym głosem.

— Jak słyszę, udało ci się — wysapał Ritigern.

— Co? — nie zrozumiał sługa. — Mówię o Sigeryku.

Ritigern odepchnął go i skoczył w chaszcze. Za nimi, ściskając zakrwawiony miecz, stał Sigeryk. U jego stóp leżał, już bez ruchu, obcy chłopak z rękami na wyprutych wnętrznościach. Blady jak ściana Sigeryk wpatrywał się w wykrzywioną twarz zabitego. A potem zwymiotował.

Słudzy rzucili ostatniego trupa na środek polany, obok ułożyli ciało swojego towarzysza. Wulfred kończył bandażować sobie draśniętą nogę kawałkiem koszuli jednego z zabitych. Sigeryk stanął obok ojca, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Gunthar pochylił się nad ciałami. Popatrzył po prostych, pozbawionych ozdób ubraniach.

— Sklawini — splunął.

— Nasi? — zainteresował się Wulfred.

— Cholera wie — skrzywił się Gunthar. — Teraz wszędzie pełno tych przybłędów. A podobno na południu, za górami jeszcze ich więcej. Kto by ich tam odróżnił?

— Nie sądzę — pokręcił głową Ritigern. — Nasi raczej nie bezczeszczą mogił. I siedzą tam, gdzie im Alamund dał ziemię. Głowę dam, że to jacyś najemnicy zza gór. Te uprzęże wyglądają na longobardzką robotę.

— Dobra, najpierw przeszukajmy ich rzeczy. Potem poszukamy śladów — zarządził Wulfred. — A tych — wskazał słudze leżące ciała — obedrzyjcie do naga i rzućcie obok dołu. Nie mamy czasu szukać bagna, ale ofiarę…

— Hej! — przewał Ritigern. — Jakie obdzieranie?! Jakie ofiary?! Pochowamy ich.

— Te hieny cmentarne? — zaprotestował Gunthar. — Niech ich wilki chowają, kurwich synów!

— Ritigernie, oni obrazili bogów — zawtórował mu Wulfred.

— Oni już nie żyją! Pochowamy ich, jak powiedziałem! — warknął Ritigern. — Po chrześcijańsku — dodał ciszej do syna.

Sigeryk nie odpowiedział.

— Taki im się, psim synom, grób należy jak kundlom — skrzywił się Gunthar, łapiąc najbliższego trupa za nogi. — Ja im go kopał nie będę — mruknął, ciągnąc ciało do rozgrzebanego kurhanu. — Niech teraz warują u tych, których chcieli okraść.

Ritigern przyglądał się w milczeniu, gdy ciała, jedno po drugim, lądowały głową w dół w ciasnej jamie. Ostatnie nie zmieściło się całe i nogi od kolan wystawały sztywno w powietrze. Tymczasem Wulfred pozbierał zdobyczną broń i pomagając sobie zdrową nogą, zaczął z wysiłkiem giąć żelazne ostrza. Ritigern pokręcił głową.

— Naprawdę… Nie szkoda wam dobrej broni?

— Czy ja się ciebie czepiam, że na wiosnę przez miesiąc żresz tylko chleb z wodą? — stęknął Wulfred, zwijając kolejne ostrze w podkowę. — Nie. Mimo że broń zdobyta na wrogu zdaje mi się lepszym darem dla bogów od morzenia się głodem6. Jeśli twój chrześcijański Bóg jest innego zdania, to nie mój problem.

— Przysypcie ich chociaż — wzruszył ramionami Ritigern. — A ciało naszego zabierzcie do obozu, pochowamy go w Wahwelberdze. I przyprowadźcie ich konie.

*

Niewielkie ognisko rzucało chybotliwe cienie na zbutwiałą ścianę, płachty namiotów i cztery siedzące postacie. Ktoś pochrapywał spod koca, dalej pod ścianą spod narzuconej derki wystawały nieruchome nogi. W mroku obok namiotów przechadzał się wartownik, strugając nożem patyk.

Siedzieli wpatrzeni w ogień. Gunthar brzdąkał cicho na trzech strunach niewielkiej pandory o płaskim pudle z litego drewna i wąskim gryfie7. Las dokoła był cichy i ciemny. Wulfred wypuścił nosem chmurkę słodkawego dymu i ostrożnie postukał glinianą fajką o podeszwę buta. Opróżnił ją z popiołu i bez słowa, z lekko zamglonym wzrokiem, udał się do namiotu. Ritigern ziewnął i również wstał od ogniska.

— Nie idziesz spać, Sigeryku? — spytał miękko.

Chłopak, nie odrywając wzroku od ognia, potrząsnął głową. Ojciec przyjrzał mu się z troską, otworzył usta raz i drugi, by coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Stał tak bezradnie przez chwilę, po czym sięgnął po koc i okrył nim syna. Sigeryk spojrzał na niego poważnie, ale też milczał. Ritigern na moment położył mu rękę na głowie i odszedł wolnym krokiem do namiotu. Siedzieli tak przez jakiś czas z Guntharem, aż ten odłożył instrument, sięgnął za siebie i dorzucił do ognia parę gałęzi.

— Chcesz wiedzieć, Sigeryku, jak to było?

Chłopak spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Gunthar zatoczył ręką półkole.

— Z tymi starymi ścianami Vidbroku, z tym starym krajem.

Sigeryk bez słowa kiwnął głową.

— Dawno temu, gdy żył dziadek mojego dziadka, ta ziemia tętniła życiem — rozpoczął cicho Gunthar. — Panowali tutaj królowie, nie jeden, jak teraz, lecz wielu. A nasz lud żył szczęśliwie i dostatnio. Wahwelberga była wtedy tylko jednym z królestw, a krak — wysoki król — rządził w Silingii, pod Świętą Górą. Taką jak nasza, tylko sięgającą nieba, ze starożytną dziedziną bogów na szczycie. Przez kraj ciągnęły na północ i południe karawany kupców, dymiły piece hutnicze, hałasowały warsztaty. A tu, gdzie siedzimy, były pola złotych kłosów i łąki pełne tłustych krów. Bali się nas Burgundowie, szanowali Swebowie, poważali i Goci. Oddawaliśmy cześć Ansom, a oni otaczali nas swoją opieką. A potem… odeszliście — westchnął Gunthar.

— Urodziłem się tutaj, Guntharze — uśmiechnął się smutno Sigeryk.

— To znaczy odeszli wasi dziadowie — poprawił się Gunthar.

— Ojciec powiedziałby pewnie, że nie mogło być tak pięknie — pokręcił głową Sigeryk. — No i że nie ma żadnych Ansów, że to tylko pogańskie bałwany.

— To tylko opowieść, Sigeryku — wzruszył ramionami Gunthar. — Ale przekazał mi ją mój ojciec, a jemu jego ojciec i ojciec jego ojca. To nie było aż tak dawno, żebyśmy zapomnieli. A to, że Ritigern nie wierzy w naszych bogów, niczego nie zmienia. Przyjechaliście tu z tym waszym martwym Bogiem, ale ta ziemia, niebo, lasy i woda należą do Ansów. A teraz — dodał, kładąc się obok ognia — idź już spać, Sigeryku. Dobranoc.

Sigeryk zajęczał cicho przez sen. Przewrócił się na jeden bok, na drugi. Nagle szarpnął się i usiadł z otwartymi oczami, łapiąc powietrze. Sięgnął gwałtownym ruchem do pasa, do broni, której tam nie było. Przez moment nerwowo wodził dłonią dokoła, dysząc ciężko. Po chwili uspokoił się jednak i trochę przytomniejszym wzrokiem rozejrzał dokoła. Ogień nieco już przygasł, właściwie tlił się ledwie, a las był cichy i ciemny. Ojciec spał, ale posłanie Wulfreda było puste. Chłopak zrzucił koc i cicho wyszedł z namiotu. Dni były jeszcze ciepłe, ale teraz nocne powietrze pachniało czającą się już gdzieś zimą. Sigeryk rzucił w żar parę gałęzi, które od razu strzeliły w górę małym płomieniem. Siedzący pod ścianą sługa podniósł głowę. Sigeryk przez chwilę grzał ręce nad ogniem, zerkając co jakiś czas na namioty. W końcu ognisko znów zaczęło przygasać, ale Wulfreda wciąż nie było. Chłopak podszedł do krawędzi światła, lecz z ciemności wyłaniały się tylko krzaki, pnie i zwalone ściany. Ostrożnie zaczął obchodzić obozowisko.

Nocne cienie tworzyły z gałęzi i liści fantastyczne kształty, przyczajone potwory i przerażające twarze, ale jedynym dźwiękiem były trzaskające pod butami gałązki. Szedł tak przez pewien czas, nim w końcu obejrzał się za siebie. Ogień już niemal zgasł, a wartownik nadal drzemał pod ścianą. Sigeryk ruszył z powrotem, gdy nagle gdzieś daleko, w głębi lasu, zamajaczyła jakaś blada poświata. Chłopak stanął zdziwiony. Daleki blask sączył się skądś jak zimne światło księżyca przez warstwę chmur. Rozejrzał się niezdecydowany. Las był cichy, a odległe ognisko wyglądało jak mały płomyk wśród czarnych pni i zarośli. Zrobił krok w jego stronę i znów stanął. W końcu odwrócił się i powoli ruszył w kierunku dziwnego światła. Szedł dosyć długo, tracąc powoli poczucie czasu, aż poświata stała się trochę wyraźniejsza, wcale jednak nie oświetlała drogi. Nagle zza krzaków wyłonił się mały pagórek i chłopak stanął jak wryty. Wrócił na stare cmentarzysko, teraz skąpane w zimnym blasku bez źródła. Sigeryk wciągnął powietrze, nie krzyknął jednak.

Jama w kurhanie znów była rozkopana. Ciała leżały rozrzucone na ziemi, pozbawione głów. Te, wbite na kije, stały rzędem przed mogiłą. Obok nich kręcił się Wulfred. Sigeryk zadrżał. Wulfred przez chwilę robił coś przy jednej tyczce, po czym powoli podszedł do tej najbliżej Sigeryka. W jarzącym się blasku chłopak wyraźnie widział stężałą w agonii twarz. Dopiero za moment spostrzegł w ręku Wulfreda nóż. Mężczyzna złapał głowę za brodę i szybkim ruchem wyciął jej na czole jakieś znaki. Mrucząc niezrozumiałe dla Sigeryka słowa, odsunął się dwa kroki w tył. Przez jakiś czas nic się nie działo. Nagle w nocnej ciszy rozległ się dźwięk przypominający skrzyp starej uprzęży. Głowa drgnęła i otworzyła oczy. Sigeryk stał, nie mogąc się poruszyć ani wydobyć głosu. Zimny pot popłynął mu po plecach. Głowa przez chwilę wydawała się patrzeć w pustkę, po czym wybałuszyła oczy do granic możliwości i otworzyła usta w niemym krzyku. Chłopak jęknął. Wulfred drgnął, ale nie odwracając się, podszedł do drugiej tyczki. Sigeryk poznał zabitego przez siebie młodego Sklawina i zesztywniał, z trudem łapiąc oddech przez zaciśnięte gardło. Pobrudzona krwią jasnowłosa głowa wpatrywała się w Sigeryka szklistymi oczami, jakby martwy chciał przewiercić wzrokiem na wylot swojego zabójcę.

Wulfred spokojnymi, pewnymi ruchami powtórzył rytuał. Wkrótce wszystkie pięć głów wyło bezgłośnie, bez płuc, które tchnęłyby dźwięk w rozwarte usta. Sigeryk stał sztywny i blady, jakby to jego głowę ktoś nabił na pal. Jak przez mgłę widział Wulfreda, który przyklęknął i rysował coś na ziemi. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, zza kurhanu wyłoniła się jasna postać. Wysoka, blada kobieta w długiej śnieżnobiałej szacie zdawała się płynąć w kierunku chwiejących się na tyczkach krwawych trofeów. Wufred pochylił głowę. Sigeryk drżącą ręką ścisnął przez koszulę wiszący na szyi krzyżyk. Biała pani podeszła do pierwszej tyczki. Miała piękną wyniosłą twarz i bił od niej ten sam zimny blask, jaki rozświetlał polanę. Uśmiechnęła się rzędem ostrych zębów. Coraz szerzej i szerzej, aż jej twarz stała się samym tylko uśmiechem pełnym igieł. A potem rozwarła się jeszcze bardziej i jednym ruchem połknęła tkwiącą na tyczce głowę. Biała zjawa, czarny las, trupiozielony kurhan, wszystko zawirowało dokoła. Sigeryk zachwiał się i upadł na miękki mech.

Ocknął się, gdy Wulfred kładł go na posłaniu w namiocie. Wciąż było ciemno i cicho.

— Bogowie mają swoje prawa, Sigeryku — szepnął Wulfred. — To ich kraj. Widziałeś mroczną twarz Pani. Ale Frija to nie tylko Łowczyni, ma wiele obliczy8. Tu nic ci nie grozi. Śpij już.

Sigeryk usnął głębokim snem bez marzeń. A ranek wstał chłodny, ale słoneczny. Spomiędzy drzew przebijały promienie słońca i nocne zjawy wydawały się tylko złym snem. Nawet walące się ściany nie sprawiały już tak przygnębiającego wrażenia. Wulfred zachowywał się, jakby nic nie zaszło. Szybko zwinęli obóz i objuczyli konie. Przywiązali ciało sługi do siodła i ruszyli leśnym bezdrożem na wschód.

*

W miarę zbliżania się do celu podróży zaczęły pojawiać się pierwsze, nieliczne osady — ot parę małych chałup i wkopanych w grunt półziemianek sąsiadujących ze skrawkiem pola, zagubionych w środku lasu, kilka razy spotkali też pasące się po dąbrowach świnie. Wsie mijali bokiem, czasem tylko przystając, by wymienić pozdrowienia z ciekawym podróżnych włościaninem lub starszym osady. Poza tym niewzruszony las zdawał się szumieć nad całą tą krainą — stary, dziki i obojętny.

— Wahwelberga!

Wstrzymali konie na skraju drzew, u początku wydeptanej drogi, która przecinała łąki i ścierniska, mijała sporą wieś i biegła dalej wąską nitką utwardzonego gruntu wśród rozlewisk aż do stóp osadzonego na skalnym fundamencie wzgórza, objętego leniwym ramieniem rzeki. Vistla rozlewała się tu szeroko, wijąc się łagodnie między polami i mokradłami z jednej, a gęstym wilgotnym lasem z drugiej strony. Na wzgórzu stało kilkanaście drewnianych zabudowań, wśród których wyróżniała się duża, otoczona niskim ostrokołem chata.

— To się nazywa pole! To dopiero dwór! Robi wrażenie, prawda, Sigeryku? — spytał wesoło Gunthar.

— Chlew, stodoła i obora — mruknął pod nosem Ritigern, ale chłopak z zapałem pokiwał głową.

Ruszyli w kierunku osady. Ludzie na polach przerwali pracę, przyglądając się ciekawie przyjezdnym. Gdy podróżni zbliżyli się do pierwszych zagród, zbiegły się ujadające psy, a zza domów wychyliły się głowy dzieci. Po chwili jedne i drugie stworzyły wspólne rozjazgotane kłębowisko. Przysadziste, bezokienne chałupy z grubo ciosanych belek sąsiadowały z małymi, oblepionymi gliną chatkami i ledwo wystającymi nad ziemię dachami niewielkich, wkopanych w grunt półziemianek9. Z ław pod ścianami obserwowało ich obojętnie paru bezzębnych starców.

— Popatrzcie! — zawołał Sigeryk, gdy wyjechali spomiędzy zabudowań. — Jakiś obóz!

Faktycznie, u stóp wzgórza, na suchym kawałku ziemi między skalistym zboczem a brzegiem rzeki, stało kilka szarych namiotów. Pomiędzy nimi kręcili się jacyś ludzie, niektórzy z bronią.

— Kto to może być? — zastanowił się Ritigern.

— To chyba nie nasi — wytężył wzrok Wulfred.

— Wyglądają trochę jak ci Sklawini wczoraj — wtrącił niepewnie Sigeryk.

— Młode oczy — uśmiechnął się Ritigern. — Tak, to chyba Sklawini. Ale dlaczego tutaj, i to pod bronią?

— Myślicie, że to kompani tych hien cmentarnych? — zaniepokoił się Gunthar.

— Czort wie, ale rzeczywiście może tak być — zachmurzył się Ritigern. — Na wszelki wypadek gęby na kłódkę. Sam pogadam o tym z Alamundem.

— Ale najwyraźniej są tu w pokojowych zamiarach — stwierdził Wulfred. — Myślę, że niedługo wszystkiego się dowiemy.

Nim dojechali do grobli, a dzieciarnia została gdzieś z tyłu, z ziemi podniosło się dwóch zaciekawionych strażników. Poprawili hełmy, wygładzili kaftany i stanęli prężnie z włóczniami w rękach, gotowi powitać lub zatrzymać przyjezdnych. Nie zdążyli jednak nic zrobić, gdy od strony lasu dał się słyszeć tętent końskich kopyt i ujadanie psów. Zdziwieni podróżni obrócili konie. Po chwili na drogę wypadł galopem jeździec, a za nim kilka wielkich psów. Kary koń przemknął przez wieś, rozbryzgując kopytami błoto i powodując panikę wśród drobiu i dzieci.

— Ki diabeł? — zmarszczył brwi Ritigern.

— Raczej diablica, przyjacielu — uśmiechnął się Wulfred.

— Faktycznie, niczego sobie — zawtórował mu Gunthar, patrząc na zgrabną sylwetkę jeźdźca.

Dziewczyna ostro ściągnęła wodze, aż koń wrył się kopytami w błoto. Ubrana po męsku, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Odrzuciła na plecy kasztanowy warkocz i dłonią otarła upstrzoną piegami i błotem twarz — niebrzydką, choć raczej interesującą niż piękną.

— Komes Ritigern z kompanią! — zawołała wesoło. — I z dziatwą… — dodała, dostrzegając Sigeryka.

Chłopak się zaczerwienił.

— Wando, nie bądź złośliwa — burknął Ritigern.

Dziewczyna zmrużyła brązowe oczy.

— Chyba wielmożny komes miał męczącą podróż? — spytała z krzywym uśmiechem.

— Taki ze mnie komes, jak z twego ojca król — odparował nieco za szybko Ritigern. Widząc, co się święci, podniósł uspokajająco dłoń, ale już było za późno.

— Rozumiem, że jesteś zmęczony i zły, Ritigernie, i tylko przypadkiem trafiło na mnie — syknęła, nie przestając się uśmiechać Wanda. — A może raczej nie mogłeś dogodzić w łożu swojej żonie i postanowiłeś na kimś się odegrać?

Gunthar z Wulfredem parsknęli śmiechem i szybko zasłonili usta rękawami.

— Żaden z tych powodów nie jest wystarczający, by na powitanie szczekać na mnie i obrażać mego ojca! — skrzywiła się ze złością dziewczyna.

Ritigern zacisnął usta.

— Przepraszam. Nie chciałem nikogo obrażać. W Królestwie komes był wielkim panem10, nie stróżem paru dogorywających osad. A król, z całym szacunkiem dla Alamunda, mieszkał w pałacu, przy którym ta szopa nie byłaby nawet oborą. Stąd śmieszą mnie te tytuły.

— Nie brnij już — przerwała mu ostro Wanda. — Kogo obchodzi, co było w Królestwie, w jakiejś Afryce? Obaj z ojcem gadacie tylko o tym — zaperzyła się. — Tylko wy dwaj! — dodała, obracając konia dokoła, i puściła go w galop po grobli.

— Co za kobieta! — pokręcił głową Gunthar. — Trzeba by jej w końcu męża, żeby przetrzepał jej skórę i nie tylko — zaśmiał się.

— Już ona by ci tak skórę przetrzepała, że zaraz nająłbyś się do wojaczki za górami — uśmiechnął się Wulfred.

— Ja? Bogowie, brońcie! — parsknął rudy. — Kto by tam chciał babę, co zamiast prząść i gotować, jeździ konno i strzela z łuku — wyszczerzył zęby.

Ritigern w zamyśleniu wzruszył ramionami.

— Krew Alamunda. Zresztą jej matka podobno też taka była.

Sigeryk dopiero po chwili się zorientował, że gapi się z otwartymi ustami. Rozejrzał się ukradkiem, czy nikt tego nie zauważył, ale wszyscy patrzyli za oddalającą się dziewczyną.

Gdy już wjechali na groblę, zapowiedziani przez donośny róg strażnika, ta okazała się dosyć długa, ale i wąska, tak że mógłby się na niej zmieścić ledwo jeden wóz. Po obu stronach ciągnęły się bagna i rozlewiska — zielonobura mozaika płytkiej wody, błota i gęstych szuwarów, które latem musiały być rajem dla wodnego ptactwa i komarów. Po prawej podmokły teren łączył się wprost z Vistlą, która zakręcała tu szerokim łukiem, by wyminąć skaliste wzgórze Wahwelbergi.

Namioty nad rzeką, które zauważyli z oddali, stały nierównym półokręgiem, w środku którego paliło się spore ognisko. Niektórzy kręcący się tam ludzie faktycznie przypominali trochę — prostym strojem, czymś nieuchwytnym w twarzach — spotkanych na cmentarzysku Sklawinów. Nie wyglądali jednak tak biednie, nosili miecze, a niektórzy bogate płaszcze. Między nimi dało się też dostrzec ubranych zgodnie z tutejszym obyczajem, jak również jakąś mieszaninę tej i obcej mody. Nie zdążyli jednak lepiej się im przyjrzeć, gdyż zaraz za groblą zaczął się podjazd i namioty zniknęły za skalnym załomem.

Z bliska zabudowania na wzgórzu nie robiły aż takiego wrażenia, jakie sprawiały z dołu. Brama na końcu wspinającej się zboczem drogi okazała się ledwie pozbawioną wrót, symboliczną konstrukcją z paru belek. Kilkanaście stojących w zwartej grupie chałup tworzyło osadę, owszem, większą od innych, ale wciąż były to te same przysadziste bezokienne chaty co gdzie indziej. Za to dwór… Tak, dwór mógł robić wrażenie na kimś, kto nigdy nie widział kamiennych budowli południa. Ogromne domostwo z grubo ciosanych belek, z wielkimi okutymi wrotami w szczytowej ścianie, przed którymi okap dachu podtrzymywały cztery rzeźbione kolumny, jakby rzeczywiście miejscowy cieśla próbował przywołać echo cesarskiego pałacu, który znał tylko z opowieści. Poza tym jednak potężny dwór nie różnił się wiele od otaczających go chałup, wrota były zamknięte, a wydeptana ścieżka sugerowała, że na co dzień w użyciu są mniejsze, boczne drzwi. Ustawiony dokoła ostrokół, będący raczej wysokim płotem niż obronną palisadą, otwierał się zwykłą, szeroką przerwą między zaostrzonymi palami na duży, otoczony chatami plac.

Mimo wszystko już na pierwszy rzut oka życie na wzgórzu wydawało się toczyć odmiennym rytmem. Nigdzie nie było widać bydła ani świń, choć jak wszędzie dało się zauważyć trochę drobiu i psów, ludzie zaś — przeważnie mężczyźni z bronią — zdawali się czasem kręcić bez wyraźnego celu. Rolę uprawiano tam, na dole, tam pasano krowy, a tu żyło się bliżej nieba i bliżej króla.

Również chałupa, w której zostali zakwaterowani, nie różniła się specjalnie od zwykłego domostwa. Dużą ciemną izbę, podzieloną na dwie części plecioną ścianką, zajmowały tylko posłania, stół i dwie ławy. Była jednak całkiem spora i ostatnio raczej nie trzymano w niej zwierząt, w każdym razie ich konie zabrano gdzie indziej. Gdy tylko oporządzili się po podróży, słudzy zostali wysłani, by przygotować spalenie i pochówek poległego towarzysza. Ritigern wyjął z bagażu delikatną, bogato zdobioną koszulę i paradny płaszcz. Na piersi zawiesił wysadzany kamieniami krzyż na złotym łańcuchu. Pozostali również zmienili podróżne ubrania na bardziej wyszukane stroje.

— I jak? — zapytał komes.

— Tak jak trzeba. Książęco i z przytupem — zaśmiał się Gunthar, a pozostali z satysfakcją pokiwali głowami.

— W takim razie chodźmy. Alamund czeka.

Wychodząc, prawie zderzyli się z wysokim, równie bogato odzianym mężczyzną.

— Ritigern! — wykrzyknął.

— Ariaryk! — zdziwił się komes.

Padli sobie w objęcia.

— Ile to już lat, przyjacielu?

— Dużo — odparł Ritigern. — Nie wiedziałem, że już ci zbrzydła wojaczka w obcych krajach, Ariaryku.

— To też — zaśmiał się Ariaryk, wymieniając uściski dłoni z pozostałymi.

Choć raczej szczupłej postury, uścisk dłoni miał niespodziewanie mocny. Wydawał się trochę młodszy od Ritigerna, a pod jego jasną brodą czaił się wesoły uśmiech.

— Pora się ustatkować — przewrócił oczami z udawaną niechęcią. — A Gepidki, powiem wam w tajemnicy, nie grzeszą urodą.

— Ty już nawet mówisz jak Gepidowie. Jaka baba zechce takiego zgepidziałego męża? — roześmiał się Ritigern.

— Znalazł się nauczyciel wymowy, afrykańskie nasienie! — odparował ze śmiechem Ariaryk. — Ale trafiłeś, bo latem przyszłego roku żenię się z gepidzką księżniczką, małą Rosamundą, wnuczką ich króla. Ojciec to wymyślił, a ja już się boję, co to będzie, jak Rosi podrośnie, bo ma dziewczynka charakterek, co najmniej jak nasza Wanda11.

— Świetnie, gratuluję! Wspaniała partia.

— Dzięki. Ale przyjechałem również dlatego, że ojciec mnie wezwał. Thuederyk nie zostawił dziedzica w Marchii Północnej12 i pora, żebym zajął się też tą nudną stroną władzy.

— To znaczy, że syn Thuederyka też…? — zmartwił się Ritigern.

— Tak — spochmurniał Ariaryk. — Najpierw, jak pewnie słyszałeś, Longobardowie dobrali nam się do dupy na Ansowych Polach13. Zginęło tam wielu moich przyjaciół. Z moich ludzi padła prawie trzecia część. Potem było już tylko gorzej. Syn Thuederyka zginął wiosną w potyczce z Awarami.

— Thuederyk stracił drugiego syna… — mruknął Wulfred.

— Tak — westchnął Ariaryk. — Myślę, że tak naprawdę to go wykończyło, a nie jakiś pieprzony katar.

Ritigern pokiwał głową.

— Nic to — rozpogodził się Ariaryk. — Oni już ucztują z Teiwazem, a wieczorem my wypijemy za ich pamięć. A to — spojrzał na Sigeryka — pewnie twój syn?

— Tak, to mój najstarszy, Sigeryk — komes położył dłoń na ramieniu syna. — Zostanie na dworze. Sigeryku, to jest Ariaryk Alamundlaf, syn kraka i mój stary przyjaciel.

— Witamy nowego wojownika — książę wyciągnął do chłopaka dłoń.

Sigeryk jeszcze raz uścisnął ją z niepewną miną.

— Hildimer też tu jest? — spytał Ritigern.

— Tak, kochany braciszek wrócił jeszcze wiosną — skrzywił się Ariaryk. — Cholera wie po co. A właściwie wiadomo — ściszył głos. — Ojciec jest już stary, a opcja longobardzka poszła w górę. Hildimer ma chrapkę na mój tron. Połowa jego przybocznych to Długobrodzi. Ale po moim trupie!

— Nie przejmuj się, Ariaryku — uśmiechnął się komes. — My też mamy tu coś do powiedzenia.

— W tym problem — zasępił się książę — że zbyt wiele osób chce mieć tu coś do powiedzenia, przyjacielu. Nawet Wanda.

— Wanda? — nie zrozumiał Ritigern.

— Tak, nasza Wandzia wszędzie musi wsadzić ten swój mały piegowaty nosek, znasz ją — uśmiechnął się krzywo Ariaryk. — Lubię siostrę, ale ojciec na zbyt wiele jej pozwala. Miejsce kobiety jest przy kądzieli. I przy dzieciach — inaczej im odbija.

— No, cóż… — zaczął bez przekonania Ritigern.

— Nieważne — poklepał go po ramieniu Ariaryk. — Do zobaczenia na uczcie.

Weszli do dużej, ale mrocznej sali, rozświetlonej tylko paroma kopcącymi się łuczywami i smugą światła wpadającą przez uchylone boczne drzwi. Pod ścianami stały stoły i ławy mogące pomieścić może nawet setkę ucztujących, na ścianach wisiały malowane tarcze i łypiące z półmroku łby zwierząt. Teraz kręciły się tu tylko dwie służące, które zaraz usunęły się w cień. Na wielkim palenisku dałoby się pewnie upiec całego prosiaka. Po wyłożonym słomą klepisku spacerowały kury, trzymając się z dala od paru rozleniwionych psów. Oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku. Na samym końcu sali, za dwoma barczystymi strażnikami z bronią, na dużym rzeźbionym krześle drzemał przykryty futrami siwobrody starzec. Podeszli bliżej. Jeden ze strażników pochylił się nad śpiącym i szepnął mu coś do ucha. Drugi zapalił dodatkowe łuczywa. Starzec uniósł głowę, ukazując dostojną, choć naznaczoną brzydkimi bliznami twarz. Siwe włosy spinał mu złoty diadem, spod bujnej brody błyskał wspaniały naszyjnik. Zobaczywszy ich, odsunął futra, wyciągając w powitalnym geście powykręcane reumatyzmem ręce.

— Heil, Alamund! Witaj, kraku! — Ritigern, a za nim pozostali, przyklęknęli przed tronem.

— Salve, Ritigern!— odparł niespodziewanie mocnym głosem król. — Wstańcie — poprosił. — Jak się masz, przyjacielu? — dodał po łacinie14.

— Gdy cię słyszę, czuję się, jakbym wrócił do Królestwa — uśmiechnął się komes.

— To całkiem możliwe, mój drogi — roześmiał się starzec. — Tam kaleczenie łaciny było w dobrym tonie.

— Alamundzie, jesteś jedyną osobą stąd do Alp, oprócz Boga i Amalfridy, z którą mogę pogadać w cywilizowany sposób.

— Stary Bóg, stara żona i stary dziad. Rzeczywiście, nie możesz wybrzydzać. Ale tymczasem nie wprawiajmy innych w zakłopotanie.

Ritigern kiwnął głową.

— Witam was! — Alamund zwrócił się do pozostałych. — Witaj, Wulfredzie, witaj, Guntharze. A to młody Sigeryk — coraz bardziej przypominasz dziadka.

Wymienieni w milczeniu skłaniali głowy.

— Sigeryk jest już dorosły — Ritigern z uśmiechem spojrzał na syna. — Dlatego proszę cię, królu, abyś zgodził się przyjąć go do twojej służby.

Sigeryk przyklęknął z pochyloną głową.

— To największy podarunek, jaki od ciebie otrzymałem, Ritigernie — odparł Alamund. — Bądź pewny, że godnie ci się za niego odwdzięczę. Ale o tym później. Wstań, młodzieńcze — zwrócił się do Sigeryka. — Z radością przyjmuję twoją służbę. Twój dziadek był mi dobrym przyjacielem, twój ojciec też nim jest. Ufam, że i my zostaniemy przyjaciółmi.

Sigeryk nieśmiało kiwnął głową.

— Chciałbym — zwrócił się do pozostałych Alamund — żebyście i wy zechcieli przyjąć coś ode mnie — skinął na siedzącego w kącie sługę, który dźwignął z ławy małą okutą skrzynkę.

Gdy pozostali goście wyszli, ciężsi o parę kunsztownych srebrnych spinek i pierścieni, król wskazał Ritigernowi miejsce przy jednym ze stołów, po czym odprawił sługi i straże.

Odrzucił okrywające go futra i dźwignął się z tronu. Mocno już przygarbiony i nieco otyły, kiedyś musiał robić wrażenie atlety.

— Niedługo nie będę już mógł wstać o własnych siłach — przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. — Nic nie mów, przyjacielu. Bądź tak dobry i podaj dzban i dwa puchary; stoją tam, w rogu — wskazał powykręcaną dłonią.

Ritigern przyniósł naczynia i usiadł naprzeciwko władcy.

— A więc Thuederyk nie żyje… — podjął komes.

— Tak jak ci przekazałem, Ritigernie. Zmarł przed miesiącem. Na zwykłe przeziębienie, dasz wiarę? — pokręcił głową starzec. — On, który sam dawał radę trzem rzymskim centurionom. Zestarzeliśmy się, Ritigernie. Wiesz, że zacząłem już budować sobie grób na Królewskim Wzgórzu? Kiedy zabraknie mnie i Gibamunda, tylko ty będziesz pamiętał o utraconym Królestwie.

— To jeszcze nie szybko — uśmiechnął się Ritigern. — Ale domyślam się, że nie wzywałbyś mnie tak pilnie tylko z powodu Thuederyka ani po to, by pochwalić się swoim grobem. Przy okazji, przywiozłem trzy nowe gołębie pocztowe15.

— Masz rację — kiwnął głową Alamund. — Wezwałem cię z paru powodów. Widziałeś ten obóz na dole. — Krak bardziej stwierdził, niż spytał, a komes skinął głową. — Chciałem cię zobaczyć również dlatego, że przybyło do mnie poselstwo od jakichś nowych Sklawinów. Chciałbym, żebyś ich poznał.

— Czego chcą? — zainteresował się Ritigern.

— A, tego właśnie do końca nie wiadomo. Osiedli gdzieś na południowy wschód od Osterthalu. Zgarnęli do siebie, kogo tam jeszcze zostało z różnych Gotów i innych. Mówią, że cisną ich Awarowie i chcieliby osiąść gdzieś bliżej nas. Sondują, co ja na to.

— Widziałem ich. Z daleka widać, że to nie osadnicy, jak ci, którzy przychodzili wcześniej — zauważył komes. — To wojownicy. Równie dobrze mogą badać, jak nas złupić, podbić czy wyrżnąć — skrzywił się.

— Czytasz mi w myślach, Ritigernie. Bo widzisz, na dokładkę oni nazywają siebie, uważaj… — Alamund zawiesił głos — Wenedami! Właśnie tak, Wenedami — dodał, widząc uniesione brwi Ritigerna. — Interesujące, prawda?

— Może to przypadek — zastanowił się Ritigern, skubiąc brodę. — W Italii słyszałem od Gotów o jakichś Wenedach na wschodzie.

— Za stary jestem, by wierzyć w takie przypadki — pokręcił głową krak. — Nagle ni stąd, ni zowąd powraca legendarny Biały Lud?

— Niektóre nasze rody wywodzą swoje pochodzenie od Wenedów — zauważył Ritigern.

— Tutaj więcej przyznaje się do Galów. Białe Ludy, Ukryte Ludy, wypędzone ludy, Hunowie i rusałki — przodków jak psów16. To tak jak ja pochodzę od Ansów i dziadka Wodena — skrzywił się Alamund. — W legendach nie ma nic o żadnych pieprzonych Sklawinach! — walnął w stół. — Ktoś z naszych skumał się z nimi i wymyślili tę historię, żeby się do nas dobrać!

— Cóż… Właściwie to całkiem możliwe. Podejrzewasz kogoś?

— Podobno wielu Sklawinów wojuje u Gepidów i Longobardów. Hildimer mówił, że jedni i drudzy najmują sklawińskie drużyny. Ci tutaj wcale się nie kryją, że rozumieją naszą mowę. Być może któryś z moich synów stracił cierpliwość — westchnął krak.

— A co na to reszta Rady?

— Unikają jasnego stanowiska lub po prostu nie mają pomysłów — wzruszył ramionami Alamund. — Obserwujmy, uważajmy, bla, bla, bla. A ja, dopóki nie wiem, kto za tym stoi, nie mogę z nikim mówić o swoich podejrzeniach. Dlatego cię wezwałem.

— Bo mieszkam dostatecznie daleko, by być poza kręgiem podejrzanych — uśmiechnął się komes.

— Nie. Bo tobie ufam, Ritigernie — odparł poważnie starzec.

— Wiesz, że możesz. Zawsze — skinął głową Ritigern. — Przy okazji… — przypomniał sobie — nie mówiłem ci jeszcze, a to może być ważne. Zabiliśmy paru Sklawinów, którzy rabowali groby w starym Vidbroku. Straciłem jednego człowieka.

— Zaraza! — zasępił się krak. — Ale to chyba nie nasi? Wiesz, skąd tam przyleźli?

— Myślałem, że z południa, zza gór. Ale teraz nie jestem taki pewien — komes machnął ręką w stronę ściany, w kierunku, gdzie leżał obóz Sklawinów.

— Hmm… To prawdopodobne — z poważną miną pokiwał głową Alamund. — Choć może to zwykli zbóje albo zwiadowcy Longobardów.

— Longobardowie są zajęci na południu, więc albo zbóje, albo ci tutaj — zmarszczył czoło Ritigern. — Pilnujesz ich?

— Oczywiście! Ale każę podwoić straże i wyślę zwiadowców.

— A nasi Sklawini, Alamundzie? Nie macie z nimi kłopotów?

— Niespecjalnie — wzruszył ramionami król. — Podobno wciąż trochę kradną i tyle17. Dzieci, które rodzili, gdy tu przybyliśmy, już chodzą z naszymi na patrole.

— Zawsze uważałem, że nie powinni nosić broni — skrzywił się komes.

— Przecież nie są niewolnikami. Ich starszyznę traktuję nawet jak włościan. A reszta na co dzień nie nosi broni i jest spokój. Ale sam wiesz, że to dziwni ludzie. Prości, żyją po spartańsku. Ich rzemieślnicy mają sprawne ręce, lecz zamiast brać, co dobre, będą dalej tkać i lepić, jak ich dziad i dziad dziada uczył. Za ich radła nie dałbyś złamanego miedziaka, a jednak to pierwszorzędni rolnicy. Ludzie chętnie biorą sobie ich kobiety — zdrowe, robotne, tylko trzeba pilnować, by się myły. Nawet Wandę czymś ujęli, bo co chwila do nich jeździ. Wozi jedzenie, wyniosła stąd już chyba połowę narzędzi i co rusz przywozi mi tu jakieś chore dzieciaki. Ostatnio znów przybyła nowa grupa. Pozwoliłem im osiedlić się w Marchii Północnej.

— Kto im przewodzi? — zainteresował się Ritigern.

— Nikt. Przecież każdy tam u nich wódz — starzec pokręcił głową z dezaprobatą. — Który głośniej krzyczy, ten większy18. A co poniektórym u nas, jak widzę, to się podoba — taki tam powrót do natury. Trochę młodych już zostało u nich z ich kobietami. Nie zabraniam, może w ten sposób kiedyś ich ucywilizujemy. Następnych wyślę do was. Zobaczysz, że to w gruncie rzeczy poczciwi ludzie.

— W porządku — zgodził się komes. — Cywilizowani czy nie, rąk do roli nigdy dosyć. A ci Wenedowie?

— Poznasz ich wieczorem na uczcie. Przyjrzysz się, wybadasz, wtedy pogadamy.

Gdy Ritigern wyszedł, stary król odczekał jeszcze chwilę i odwrócił się w stronę schowanych w mroku drzwi.

— Podsłuchiwałaś? — spytał głośno.

— Tylko trochę. — Wanda weszła do hali i usiadła obok ojca z szelmowskim uśmiechem.

— Nie słuchasz mnie — spojrzał na nią groźnie.

— Słuchałam cię przez cały czas. Mówiłeś bardzo mądre rzeczy — zatrzepotała rzęsami.

— Ech… — pokiwał głową Alamund. — Jakbym słyszał twoją matkę — poklepał córkę po dłoni. — I co o tym myślisz?

— O tych Wenedach? — spoważniała. — Odeślesz ich ze wspaniałymi darami i obietnicą przyjaźni. Potem wyślesz do nich kilku szpiegów i kupisz paru spośród ich możnych. W razie czego pojawi się jakiś pretendent do władzy. Przecież tak to robisz, prawda? — skrzywiła się z niesmakiem.

Niezrażony jej miną Alamund z zadowoleniem pokiwał głową.

— A Ritigern? — spojrzał na nią uważnie.

— Co Ritigern? — odparła obojętnym głosem.

— Jak sądzisz, po co naprawdę go tu wezwałem?

— Nawet nie chcę się domyślać — przewróciła oczami. — Ale skoro już ściągnąłeś tu kogoś, komu dla odmiany ufasz, to może powinieneś zatrzymać go tutaj trochę dłużej.

— Sam nie wiem. Ale jest taka możliwość — uśmiechnął się starzec. — Jeszcze jedno — dodał poważniej. — Słyszałaś, w okolicy kręcą się różne zbiry. Chcę, żebyś brała ze sobą kogoś z mojej drużyny na te swoje przejażdżki.

— Nie boję się hien cmentarnych — wzruszyła ramionami. — Niech spróbują mnie dogonić. Poszczuję ich psami.

— Chodzi mi o twoje bezpieczeństwo — westchnął Alamund.

— Dam sobie radę.

— Mimo wszystko uważam…

— A ja uważam inaczej — przerwała z uporem. — Nie decyduj za mnie! — najeżyła się.

Starzec otworzył usta, żeby coś powiedzieć.

— Jestem już dużą dziewczynką, proszę króla! — uprzedziła go z czarującym uśmiechem.

— Twoje szczęście — pokręcił głową Alamund. — Inaczej wziąłbym pas, przełożył przez kolano…

— Dobrze, dobrze — pogłaskała go po ramieniu. — Chyba powinieneś teraz trochę odpocząć. Chodź, pomogę ci przejść do łoża — zakończyła i wzięła go pod ramię.

Starzec westchnął głęboko, ale nie zaprotestował i pozwolił podnieść się z ławy.

*

Wieczorem w głównej sali dworu nie brakowało już ani ludzi, ani łuczyw, ani kapiącego tłuszczem prosiaka obracającego się na ruszcie, a brak świeżego powietrza i zgiełk zdawały się nikomu nie przeszkadzać. Przy zastawionych stołach tłoczyło się kilkudziesięciu biesiadników. Między nimi krążyła służba dolewająca do pucharów, donosząca jedzenie i kopiąca kręcące się między stołami psy. Bliżej głównych drzwi, gdzie siedziało też więcej młodzieży, dominowały srebrne pierścienie i brosze, a w rękach unoszono pełne miodu rogi, im dalej zaś w głąb sali, tym więcej pojawiało się złota, drogich tkanin, pucharów i siwych włosów. Na końcu, u szczytu stołu siedział na przysuniętym tronie Alamund. W złotym diademie, w purpurowym płaszczu upijał małe łyki z niezgrabnie trzymanego kunsztownego pucharu z wielobarwnego szkła. Siedzący parę miejsc dalej Ritigern wstał i podszedł do stołu, przy którym siedział jego syn z Wulfredem. Wcisnął się między nich tak, żeby nikt im nie przeszkadzał w rozmowie.

— Zaraz będę musiał wracać, więc przyjrzyj się im dobrze, Sigeryku, póki są razem, i zapamiętaj, co ci powiem — zaczął ściszonym głosem. — Księcia Ariaryka, siedzącego z prawej strony króla, już poznałeś. To mój przyjaciel z dawnych lat. To wojownik i nie ma tej mądrości co Alamund, ale potrafi poprowadzić ludzi i pewnie kiedyś będzie całkiem dobrym władcą. Ten czarnobrody obok niego to, jak się pewnie domyślasz, jego przyrodni brat i brat bliźniak Wandy, Hildimer — wskazał bogato odzianego młodego mężczyznę z długą zadbaną brodą, opróżniającego właśnie duży puchar; rzeczywiście, miał oczy Wandy i widać było pewne podobieństwo. — Nie znam go zbyt dobrze. Kiedy mieszkałem w Wahwelberdze, był jeszcze dzieckiem. Tak czy inaczej, obaj bracia specjalnie się nie kochają.

Chłopak z poważną miną kiwnął głową.

— Dobrze. Teraz popatrz na prawo od książąt. Ten elegancki szpakowaty mężczyzna bez brody to Beomer, magister officiorum, cokolwiek by to teraz znaczyło.

Beomer był chyba niewysoki, choć trudno było oceniać, gdy siedział przy stole. Przystojny, o przyjaznej, budzącej zaufanie twarzy, śmiał się właśnie głośno z czyjegoś dowcipu.

— Pochodzi stąd, podobno w jego żyłach płynie sporo krwi Hunów. Uważaj na niego. Bardzo uważaj. Kiedyś wydawało mi się, że jesteśmy przyjaciółmi. — Ritigern skrzywił się nieznacznie. — Łatwo go polubić, ale pamiętaj, nie wolno wierzyć w ani jedno jego słowo. Ci dwaj młodzieńcy obok to chyba jego synowie.

Ritigern przez chwilę przyglądał się Beomerowi, po czym wskazał na inną grupę ucztujących.

— Ten gruby starzec, który siedzi obok kraka, to Gibamund, magister militum. Po śmierci Thuederyka to ostatni żyjący z towarzyszy Alamunda.

Sigeryk przyjrzał mu się uważniej. Gibamund, podobnie jak Alamund, musiał być kiedyś silnym wojownikiem, teraz jednak roztył się potężnie, a czerwona twarz zdradzała skłonność do wina. Siwe włosy nosił krótko, po rzymsku, jednak brodę miał na tutejszą modłę. Opowiadał chyba uprzejmie uśmiechniętemu Alamundowi jakąś historię, a jego tubalny głos co chwila przebijał przez ogólną wrzawę.

— Ma swoje wady, nigdy też nie był zbyt bystry, ale zawsze był oddany swojemu wodzowi i zdaje mi się, że jego syn jest podobny. To ten tam obok — wskazał rosłego mężczyznę w średnim wieku, zajętego rozmową z sąsiadem, po czym przebiegł wzrokiem po kolejnych osobach. — Jak widzisz, tam niedaleko Alamunda siedzi jeszcze paru takich siwobrodych, co to udają pełnych powagi dostojników — skrzywił się, wskazując trzech mężczyzn w jasnych szatach wyszywanych kolorowymi nićmi w trudne do odczytania wzory; mieli długie patriarchalne brody, spod których wystawały złote łańcuchy. — To sędziowie i kapłani czy też, jak tu mówią, prawomówcy i wiedzący19. Jak zawsze tutaj, trudno orzec, kto jest bardziej kim, ale to takie samo żądne władzy diabelskie nasienie, co wszędzie. Nie licząc Wulfreda — uśmiechnął się do przyjaciela. — To byli najważniejsi. Reszta krąży gdzieś wokół nich lub nie ma dużego znaczenia. Wyjątkiem jest tylko ten ciemno ubrany rudobrody, obok tamtych cudzoziemców. — Ritigern wskazał głową poważnego człowieka w średnim wieku, pogrążonego teraz w ożywionej rozmowie z trzema mężczyznami, wyróżniającymi się obcym strojem i sumiastymi wąsami. — Z nim i jego ludźmi to trochę inna sprawa. To Chlodulf Got, przywódca Gotów, którzy ocaleli z Osterthalu20. Przyjęto ich tu dawno temu, jeszcze przed przybyciem Alamunda. Nie jest ich wielu, od dawna już mówią po naszemu, ale wciąż trzymają się razem. Zapamiętałeś?

Sigeryk bez przekonania pokiwał głową.

— A Wanda? — rozejrzał się po siedzących, ale jedynymi kobietami na sali były krzątające się przy ogniu służące.

— Wanda… — zawahał się Ritigern. — Wanda, synu, to teraz jedyna pani tego dworu. Tak naprawdę ma na imię Wandalasunta, ale od dziecka wołali na nią Wanda i tak już zostało. Parę lat temu miała wyjść za syna świętej pamięci Thuederyka. Thuederyk szykował już wiano, Alamund spraszał gości. I wtedy chłopaka poharatał na polowaniu dzik. Wdała się gangrena… Nieważne. Pamiętaj, Sigeryku, gdyby działo się coś złego, najlepiej trzymaj się Wandy. Odkąd była mała, wszyscy ją tu kochali i nadal nikt nie ośmieli się jej skrzywdzić. Będziesz pamiętał?

— Tak, ojcze — odparł poważnie chłopak.

— No dobrze, wystarczy już tej polityki — uśmiechnął się Ritigern. — Postępuj tak, jak uczyliśmy cię z matką. Nie daj się wciągać w żadne spiski i intrygi, nie zapominaj o Bogu, a dasz sobie radę.

— Dlaczego nie ma Gunthara? — spytał Sigeryk, rozglądając się po sali.

— Widzisz tego kędzierzawego gadułę w kolorowym stroju, kręcącego się w pobliżu Alamunda? — uśmiechnął się Wulfred. — To Rikard Burgund, nadworny pieśniarz. Kiedyś Gunthar sromotnie przegrał z nim pojedynek na pieśni. Od tego czasu nie bywa na ucztach, na których występuje Rikard, i prawie nie układa już żadnych wierszy. Jeśli chodzi o wiersze, to prawdę mówiąc, mała strata — roześmiał się.

Ritigern poklepał syna po plecach, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Wulfredem i udał się do swojego stołu. Nim zdążył usiąść, Alamund dał mu znak, by podszedł.

— Dobrze, że jesteś, Ritigernie. Każę teraz przywołać tych niby-Wenedów. Ciekaw jestem, jakie sprawią na tobie wrażenie.

Po chwili podeszło do nich trzech cudzoziemców i jakiś obcy Ritigernowi mężczyzna. Nazywający siebie Wenedami Sklawini ubrani byli w nieco dziwnie upięte, prosto skrojone stroje bez ozdób i wydawało się, że tylko włosy i sumiaste wąsy mają złote. Czwarty, choć też z długim wąsem, wyglądał bardziej swojsko i można było domyślać się w nim Gota — pewnie jednego z niedobitków ze wschodu. Goście skłonili się przed królem. Przy najbliższych stołach zrobiło się trochę ciszej, większość biesiadników przyglądała się z ciekawością. Przy ostatnim stole ktoś próbował dokończyć znaną pijacką przyśpiewkę, lecz zaraz został uciszony.

— Oto szlachetny Racibor, wódz Wenedów — rozpoczął Alamund, wskazując na postawnego mężczyznę w średnim wieku. — A to komes Silingii, Ritigern Godagislaf, o którym wam opowiadałem.

Wened postąpił dwa kroki w stronę Ritigerna. Trzymał się prosto, patrząc jakby trochę z góry, a przecięta blizną kwadratowa szczęka nadawała mu wojowniczy wygląd. Uśmiechnął się jednak przyjaźnie i wyciągnął dłoń.

— Hail! Pozdrawiam cię, przyjacielu — rzekł powoli, z silnym akcentem.

Ritigern uścisnął wyciągniętą rękę. Nagle uśmiech na ustach Weneda zamarł. Racibor, nie zwalniając silnego uścisku, obrócił dłoń Ritigerna ku górze. Przez chwilę wpatrywał się w nią w osłupieniu, po czym wyszeptał coś przejętym głosem w szeleszczącej mowie Sklawinów. Ritigern powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem, ale nie było tam niczego niezwykłego. Odruchowo odwrócił rękę, odsłaniając dłoń Racibora. Na palcu Weneda ze zdumieniem dostrzegł bursztynowej barwy pierścień z niemal zatartym już wężowym kształtem. Zaskoczony cofnął rękę i spojrzał pytająco na wojewodę.

— Pierścień Peruna — z niedowierzaniem pokręcił głową Racibor. — Drugi pierścień Peruna!

— Czyj pierścień? — nie zrozumiał komes.

— Wojewoda Racibor mówi, że to pierścienie Tunara — wyjaśnił towarzyszący Wenedom Got.

Przez salę przeszedł szmer. Ten i ów uniósł się, wyciągając szyję, ktoś nie dosłyszał, ktoś inny komentował przyciszonym głosem.

— Nie rozumiem — Ritigern spojrzał skonsternowany na Alamunda. — To tylko rodzinna pamiątka.

— Ja też nic nie rozumiem — odparł poważnie krak. — Wyjaśnijcie mi więc, czy to dobrze, czy źle?

Sala znów ucichła w oczekiwaniu. Racibor uniósł dłoń z pierścieniem do oczu i przyglądał mu się przez chwilę.

— Jest w moim rodzie opowieść — odpowiedział z zadumą. — Opowieść o pierścieniach, w których Gromowładny zaklął cząstkę swej mocy. Kiedyś podarował je braciom, którzy rozeszli się po świecie. Jeden z nich przekazywany jest w moim rodzie od niepamiętnych czasów.

— Rozumiesz coś z tego, Ritigernie? — spytał z powagą Alamund.

— Nie — pokręcił głową komes. — Ojciec dał mi ten pierścień przed śmiercią. Nie chciał powiedzieć, skąd go ma, ale był dobrym chrześcijaninem i nie wierzył w żadnych Tunarów.

— Zapytam raz jeszcze — król spojrzał badawczo na Racibora. — Te dwa pierścienie. To dobrze czy źle?

— Myślę… — zaczął powoli wojewoda — że to początek wspaniałej przyjaźni — dokończył z serdecznym uśmiechem.

Sala wybuchła wesołymi okrzykami.

— Ritigernie… — odezwał się poważnie Alamund, przekrzykując hałas. — Uważam, że powinieneś dotrzymać naszym gościom towarzystwa w czasie uczty.

Komes kiwnął głową i zachęcającym gestem zaprosił cudzoziemców do stołu.

*

Trzaskający na palenisku ogień słabo oświetlał niewielką, obwieszoną suchymi ziołami grotę. Pod ścianą, otoczona kagankami, stała ubrana w szaty mała drewniana rzeźba, niezgrabnie przedstawiająca kobietę o trzech twarzach. Na środku pomieszczenia coś bulgotało w kociołku, wydzielając intensywny zapach. Pochylona nad nim niska kobieta w szarej sukni odgarnęła z czoła siwiejące włosy i sięgnęła po jakieś suche liście. Miała poważną twarz o ostrych rysach i ciemnych, uważnych oczach. W młodości mogła być ładną dziewczyną, teraz jej twarz szpeciły stare blizny po oparzeniach. Co pewien czas rzucała krótkie, badawcze spojrzenia na stojącą z zaciśniętymi ustami Wandę. Przypominała trochę wyrośniętego krogulca sprawdzającego, czy ma do czynienia z wróblem czy pustułką.

— Głowa mi pęka od tych biesiad — mruknęła, wskazując łyżką róg jaskini, skąd którymś z podziemnych kominów dochodziły przytłumione odgłosy uczty. — Chyba kiedyś naślę na nich jakiegoś potwora — mrugnęła do królewny i wróciła do mieszania w kociołku.

— Czemu ja ci zaufałam, wiedźmo?!21 — wybuchła w końcu Wanda.

— Komes Ritigern do nas zjechał? — uśmiechnęła się domyślnie kobieta.

— Nie do nas, tylko do ojca! Do swojego kraka!

Kobieta przestała mieszać w kociołku i spojrzała poważnie na Wandę.

— Bogini czasem spełnia nasze życzenia, ale nie odmienia losu. Dlatego powinnyśmy bardzo uważać, czego sobie życzymy.

— Spełnia? — Dziewczyna potrząsnęła głową. — To dlaczego go tutaj nie ma, czarownico?!

— „Wiedząca” brzmi jednak odrobinę uprzejmiej, nie sądzisz, moja droga? — odparła nieco protekcjonalnie kobieta. — A co do pytania… Urok zadziałał, za resztę nie możesz mnie winić — wzruszyła ramionami. — Poza tym — zmrużyła oczy — widzi mi się, że wam niepotrzebne były żadne zaklęcia.

— To dlaczego ukrywa się gdzieś za górami i lasami z tą swoją Amalfridą?! — spytała ze złością Wanda.

— Może właśnie dlatego — odparła spokojnie wiedząca, dorzucając coś do wywaru. — Życie nie jest takie proste, nie wszystko da się załatwić czarami. Zresztą, powiedz mi, Wando, co ty w nim widzisz? Gładki, bo gładki, nie przeczę…

— Nie śmierdzi zeszłorocznym piwem, nie trzyma wszy w skudlonej brodzie, nie uważa, że świat kończy się za horyzontem, a nawet, o bogowie, zna obce języki — odparła zirytowanym głosem dziewczyna, biorąc się pod boki. — Do tego bywa dowcipny i uprzejmy.

— Pamiętaj, moja droga, że to człowiek z przeklętego plemienia. — Kobieta zamieszała wywar w drugą stronę.

— Tak jak i ja, Ingomaro!

— To prawda. — Wiedząca uniosła głowę znad kociołka i zlustrowała Wandę od stop do głów. — Lecz może bogowie będą dla ciebie łaskawi przez wzgląd na twoją matkę. Nie wiem, ale nad tamtymi wisi zły los.

Wanda wzruszyła ramionami. Zakręciło jej się w głowie od unoszących się w jaskini oparów. Oparła się ręką o ścianę i przysiadła na stojącej z boku krzywej ławie. Po chwili zerwała się jednak.

— Spraw, by tu został, Ingomaro! Wiem, że potrafisz!

Z ciemnego kąta jaskini rozległ się cichy szyderczy śmiech. Wanda drgnęła przestraszona. Z cienia wysunęła się szczupła postać w brunatnym płaszczu z kapturem. Wciąż się śmiejąc, zrzuciła kaptur, ukazując młodą, ale bardzo bladą twarz, okoloną smoliście czarną brodą.

— By został, by został — zanucił dźwięcznym jak metal głosem. — A nie wolisz, księżniczko, przystojnego Stainhulma? Stainhulma, który zna cały podziemny świat, zna język żelaza i złota? — popatrzył na nią wielkimi, czarnymi jak węgle oczami.

— Kto to?!

— Stainhulm, dwergar22 — westchnęła z dezaprobatą Ingomara. — Bywa miły, ale ma wyjątkowo drażniący zwyczaj pojawiania się bez zaproszenia.

— Stainhulm nie potrzebuje zaproszenia we własnym domu — roześmiał się.

— Czy on musi tu być? — spytała z irytacją Wanda, ignorując dwergara.

— Zostaw nas, Stainhulmie — zwróciła się do niego Ingomara. — Proszę — dodała z naciskiem.

— Stainhulm ma też zręczne dłonie i duże przyrodzenie — wyszczerzył ostre zęby.

— Ona nie jest dla ciebie. Idź już albo będziesz sobie warzył piwo z żelaza i złota — pogroziła mu łyżką.

— Zazdrośnica — zaśmiał się dwergar, ale cofnął się w cień i zniknął za skalnym załomem, a może w samej skale.

— Przepraszam cię — westchnęła Ingomara.

— Sprawisz, by Ritigern został?

— Nie wszystko da się załatwić czarami — powtórzyła z naciskiem kobieta. — A nawet gdyby. Chciałabyś go tu mieć spętanego, otumanionego?

Wanda bez słowa pokręciła głową.

*

Wyżej, na wzgórzu uczta trwała w najlepsze. Gdy biesiadnicy znaleźli się w końcu w odpowiednim nastroju — już podchmieleni, a jeszcze nieskorzy do bójek — służba uprzątnęła naczynia z jednego ze stołów na środku sali. Kiedy wdrapał się na niego Rikard Burgund, wokół rozległy się okrzyki, a za moment cała sala zadrżała od wybijanego o stoły aplauzu. Pieśniarz skłonił się w stronę króla, następnie w stronę reszty sali, po czym odrzucił spadające na oczy loki, przybrał poważny wyraz twarzy i uniósł rękę. Goście uciszyli się wpatrzeni w artystę.

— „Odejście Silingów”! — oznajmił doniosłym głosem.

Przez salę przeszedł pomruk, ale po chwili znów ustąpił miejsca okrzykom zachęty.

— Trzeba mieć tupet! — z niedowierzaniem pokręcił głową Ritigern.

Spojrzał na Alamunda, ale ten bez zmrużenia oka przyzwalająco kiwnął dłonią. Pieśniarz mocnym głosem rozpoczął deklamację:

Silingio ma słodka, Silingio jak wino,

Tęsknię tu za tobą tak jak za dziewczyną,

Której niby klątwą królów nie zobaczę,

Poszedłem po lepszą, potem za tą płaczę.

Wy, którzy widzicie wszystko na tym świecie,

Panowie potężni, panie niczym kwiecie,

Na szczytach gór naszych, na zwyczajnej strudze

Pozwólcie powiedzieć pieśń tę swemu słudze

O dworze dorodnym w dopływie Odery,

Cichych się wsi cięgiem ciągnęły szpalery,

O kraju królewskim kraka Fredebala

Dziś pustym, ponurym — Pani Łąk tak chciała.

Rikard zrobił pauzę, którą zaraz wypełniły brawa i okrzyki zachęty. Wojewoda Racibor nachylił się do Ritigerna.

— Boję się, że nie zrozumiem wszystkich słów. Czy mógłbyś mi powiedzieć, o czym mówi ta pieśń, przyjacielu?

— Hmm… — komes przez moment skubał brodę. — To nasza historia. Może być dla was trochę zawiła, ale spróbuję — wziął głęboki oddech. — To było dawno, dawno temu, kiedy naszym wysokim królem był Fredebal, pan dumny i szczodry — zaczął szeptem, wsłuchując się co chwila w słowa pieśniarza. — Pewnego dnia, gdy jego żona urodziła córkę, postanowił wydać wielką ucztę. Zaprosił na nią wszystkich naszych dwunastu królów oraz władców Burgundów i Swebów, a także królową Gotów z Osterthalu23. A pewnie znalazłoby się też wielu niższych rangą gości z innych plemion. Każdy z nich zjechał z wielką świtą i przez siedem dni i nocy polowali, urządzali zawody i ucztowali. Wandalowie, Burgundowie, Swebowie i Goci. Niespodziewanie siódmego dnia zjawił się nieproszony Godigisel, król Asdingów, z synami. Równie śmiały i rozumny, co porywczy i bezbożny.

— Spotkałem Gotów, słyszałem coś o Burgundach i Swebach — przerwał cicho Racibor. — Ale kto to są ci Asdingowie?

— To było jedno z naszych plemion. Wieki temu wywędrowali na południe, za góry, a potem jeszcze dalej. Czasem bili się z Rzymianami, czasem za Rzymian, a w końcu niektórzy z nich przyjęli chrzest. Ale nie stracili kontaktu z pobratymcami tutaj, w Starym Kraju.

— Aha, chyba rozumiem — pokiwał głową Racibor.

— Godigisel, król Asdingów — podjął dalej Ritigern — przywiódł również ze sobą wodza Alanów24, którzy byli wówczas silnym ludem i wspaniałymi jeźdźcami. To dzięki nim nasza pancerna konnica siała kiedyś postrach wśród Rzymian — wyjaśnił wojewodzie.

— Tak, znam Alanów — szepnął Racibor. — Spotkałem ich kiedyś na wschodzie.

— To musiał być jakiś inny ich odłam — odszepnął Ritigern. — Tak czy inaczej, Asdingowie i Alanowie przybyli zbrojnie jak na wojnę i tak też wkroczyli do hali, gdzie ucztowali nasi królowie. Mimo to Fredebal powitał ich uprzejmie, proponując ich wodzom miejsce przy stole. Ci jednak odrzekli, że nie będą spokojnie ucztować, gdy ze wschodu nadciąga wielka wojna, a na zachodzie czekają wielkie bogactwa. Na przemian straszyli zgromadzonych dzikimi jeźdźcami, diabłami na koniach i mamili łatwym łupem. „Za nami ciągnie krew, niewola i śmierć”, wołał Godigisel. „Przed nami czekają wielkie czyny i wielkie bogactwa! Ale nie dostaniemy ich za darmo”, wołał. „Czeka nas długi znój. Zostawmy te nędzne chaty! Zostawmy słabych, co wolą marny dach nad głową! Zostawmy tchórzy, co wolą niewolniczy los! Zabierzmy za to nasze miecze, by wyrąbać sobie żyzną ziemię, złoto i nieśmiertelną sławę! Będziemy panami świata i nie damy go sobie odebrać innym plemionom!”

— Podoba mi się ten wasz Godigisel — uśmiechnął się Racibor.

— Źle skończył — odpowiedział, również z uśmiechem, Ritigern. — Ale tak wtedy przemawiał, a wśród królów i ich drużyn, wśród włościan i wśród sług zapanowało poruszenie. Ten i ów, podochocony miodem, już krzyczał, by wyruszać choćby skoro świt. Lecz wtedy podniósł się stary Tolkren, sędzia i kapłan z samej Świętej Góry. Oznajmił, że bogowie zabraniają im opuszczać ten kraj. Kraj, który im przeznaczyli. „Nie ulegajcie szaleństwu Godigisela, jego pustym obietnicom i groźbom bez pokrycia”, przemówił Tolkren. „Bogowie mówią »Nie odchodźcie!«. Idziecie w złą godzinę, w drogę, na której czeka was wiele bólu. A Ansowie zamkną swoje uszy na wasze wołania”. Tak rzekł, a w hali zapanowała cisza. Ale wtedy w sprawę wmieszał się ognistowłosy Loge — demon ognia, kuglarz i oszust. Przybrał postać Gezeryka, bękarta Godigisela, spoiwszy go uprzednio miodem. Tak też wystąpił przed wszystkich, choć Gezeryk był jeszcze dzieckiem prawie, i tak przemówił: „Starzy bogowie mamią was i straszą, bo się boją. Wiedzą, że tam, gdzie zmierzamy, panuje nowy Bóg, potężniejszy od wszystkich. Jeśli Ansowie nie chcą iść z nami, zapomnijcie o nich. Nowy Bóg wskaże nam drogę!”. A potem rzucił im wszystkim wyzwanie. Jeśli z pomocą swojego Boga pokona ich na ziemi, w powietrzu, w ogniu i w wodzie, wtedy porzucą ten kraj i ruszą z Asdingami na zachód. Jeśli przegra, Asdingowie pozostaną tu, jako niewolni.

— Dobry zakład — pokiwał głową Racibor. — Przyjęli?

— Tak. Królowie przystali na tę propozycję i dali swoje słowo. Wybrali spośród swoich ludzi czterech najtęższych mężów, po jednym z każdego ludu, by stanęli z fałszywym Gezerykiem do zawodów. Dzięki swoim oszustwom i czarom Loge-Gezeryk wygrał i bieg dokoła góry, i rzut oszczepem, i skok przez płonące drwa, i nawet pojedynek na picie piwa z Gotem. Śmiał się potem głośno z dowcipu zrobionego bogom. Królom zaś nie pozostało nic innego, jak dotrzymać danego słowa. Tylko królowa Gotów oznajmiła, że skoro i tak, czy to odchodząc, czy łamiąc przysięgę, ściągnie na siebie gniew bogów, woli oszczędzić swojemu ludowi tułaczki. Pozostali rozesłali wici, by wezwać swoich ludzi na wędrówkę na koniec świata. Podobno niektórzy uczynili to bez żalu, bo i w nich odezwał się zew Zachodu.

— No i dobrze — szepnął Racibor. — O tych, co zostali, pewnie nikt nie śpiewa u was pieśni.

— Tak, ale wtedy stary Tolkren rzucił na nich straszną klątwę. Tych, którzy odejdą, bogowie zawsze będą ścigać swoim gniewem. To, co zasieją, zniszczą burze, to, co wyhodują, zabierze zaraza, to, co zbudują, runie w gruzy. „Wylejecie rzekę łez i rzekę krwi. Gniew Ansów będzie was ścigał po krańce świata. Idziecie na wieczną tułaczkę, a wszystko, co zdobędziecie, obróci się w pył!”25. Jednak oni przypasali miecze, załadowali wozy, zabrali rodziny i opuścili swoje domy. Kto żyw, ciągnął na zachód. A gdy już zebrali wielką siłę, ruszyli dalej, na podbój świata. Plemiona Wandalów, Swebów, plemiona Burgundów, Alanowie. A reszta to już inna opowieść. — Ritigern zamilkł razem z pieśniarzem.

Salę znów wypełnił aplauz. Komes pociągnął głęboki łyk z pucharu.

— To wszystko, w pewnym skrócie i bez tych wszystkich stylistycznych ornamentów. Dobrze, że są weseli i pijani. Inaczej niektórym mogłoby się to bardzo nie spodobać.

— Dlaczego? — zdziwił się Racibor. — Ten pieśniarz to wielki mistrz!

— To delikatny temat na dworze Alamunda, gdzie pewnie połowa ludzi na tej sali ma w żyłach asdińską krew. A i gadanie o starych klątwach nigdy nie jest na czasie.

— Nie znam się, przyjacielu, na waszej polityce, ale ta opowieść robi wrażenie — uśmiechnął się wojewoda.

— Owszem, ładne, ale nieprawdziwe — skrzywił się Ritigern.

— Jak to? — nie zrozumiał Racibor.

— W ogólnym zarysie, owszem, się zgadza. Ale… — pokręcił głową komes — nazwałbym to raczej luźną interpretacją faktów i anachronicznym zlepkiem wydarzeń z wielu lat.